Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Wojna Dwóch Słońc. Taniec Ognia i Lodu - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
1 lipca 2025
20,19
2019 pkt
punktów Virtualo

Wojna Dwóch Słońc. Taniec Ognia i Lodu - ebook

Ona jest córką Lśnienia, artystką. On jest synem Mroku, wojownikiem, który w zgrzycie wojennych maszyn skrywa duszę poety. Ich zakazana miłość stanie się iskrą, która może ocalić wszystko, co kochają, lub spopielić obie cywilizacje w ogniu totalnej wojny. W tej powieści znajdziesz: — Galaktyczną intrygę, w której kruchy pokój jest tylko grą pozorów, a wojna czeka za kulisami. — Dwie potężne cywilizacje — organiczną i industrialną — na nieuchronnym kursie kolizyjnym.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8414-923-2
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Od Autora: Geneza Tańca Ognia i Lodu

Zdarza się niekiedy, iż w procesie kreacji, w trakcie powoływania do istnienia całych galaktyk i cywilizacji, które mają wypełnić karty opowieści, pojawia się idea poboczna. Szept. Dysonans w idealnie skomponowanej symfonii narracji, który z początku próbuje się zignorować, zepchnąć na margines jako nieistotny szum tła. Czasem jednak ów szept, zamiast ucichnąć, narasta, nabiera mocy i ciężaru, aż w końcu, z uporem i arogancją godną nowo narodzonego bóstwa, domaga się własnej historii, własnego wszechświata.

Tak właśnie stało się podczas mojej pracy nad sagą Fluctus Vitae. Gdy kreśliłem losy Rektora i Fyrrusa, zmagających się z „chorobą rzeczywistości” i postępującą dekoherencją bytu w ich galaktyce, w tle ich zmagań nieustannie pobrzmiewało dalekie, głuche echo prastarego konfliktu. Konfliktu tak fundamentalnego, tak pierwotnego i tak tragicznego w swej nieuchronności, że jego wibracje, niczym fale grawitacyjne po zderzeniu dwóch czarnych dziur, wciąż wstrząsały posadami tamtego, świata.

Ten konflikt, ta opowieść o dwóch słońcach i dwóch cywilizacjach zrodzonych z ich antagonistycznego blasku i mroku, zawładnęła moją wyobraźnią z siłą, której nie mogłem się oprzeć. Idea ta, początkowo będąca jedynie podrozdziałem w monumentalnej historii Fluctus Vitae, rozrosła się w osobny, tętniący życiem organizm, który domagał się własnego głosu. Postanowiłem więc, niejako w akcie intelektualnej kapitulacji, odłożyć na chwilę główną sagę, by wsłuchać się w ten potężniejący ryk przeszłości.

Tak narodziła się powieść, którą trzymasz w rękach: „Wojna Dwóch Słońc: Taniec Ognia i Lodu”.

Nie jest to bezpośrednia kontynuacja ani prequel Fluctus Vitae. Jest to raczej opowieść siostrzana, rozgrywająca się w tym samym uniwersum, lecz eony wcześniej, w czasach, gdy „choroba rzeczywistości” była jedynie odległą, teoretyczną możliwością, a wszechświat zdawał się być rządzony przez bardziej brutalne, acz w swej prostocie bardziej zrozumiałe prawa — prawa grawitacji, nienawiści i niemożliwej miłości. Jest to epicka space opera, w której rozmach i polityczne intrygi splatają się z tragicznym, gwiezdnym romansem, a wszystko to zanurzone jest w sosie hard science fiction, gdzie astrofizyka nie jest jedynie tłem, lecz aktywnym, bezlitosnym kreatorem cywilizacji, ich ideologii i ich ostatecznego losu.

Zapraszam Was zatem w podróż do źródeł konfliktu, który przez tysiąclecia będzie kształtował losy tej części galaktyki. Do świata, w którym harmonia jest tyranią, a siła — cnotą zrodzoną z desperacji. Do opowieści o miłości, która mogła być mostem, a stała się iskrą zapalną dla wojny totalnej.

Powieść ta jest jednocześnie zamkniętą całością i początkiem nowego, odrębnego cyklu. Świat Aethel-Kar’nath, który narodził się jako poboczny wątek, teraz żyje już w mojej głowie własnym, intensywnym życiem i domaga się pełnej odsłony. Mam nadzieję, że jego dramaturgia, jego piękno i jego tragedia, porwą Państwa równie mocno, jak porwały mnie samego.

Można zacząć od końca, od echa, i z sagi Fluctus Vitae cofnąć się do źródła ryku. Można też zacząć od początku, od pierwszego uderzenia młota w kosmiczne kowadło, jakim jest ta historia.

Marc PetrinLekcja w Obserwatorium Gwiezdnej Kołyski — najwyższy i najbardziej eksponowany pokład statku-miasta Aethel

Organiczna winda, której wnętrze przypominało kielich gigantycznego, nocnego kwiatu, bezszelestnie rozchyliła swoje płatki, wypuszczając na pokład Obserwatorium grupkę kilkunastu dzieci. Przez moment, który dla ich młodych umysłów rozciągnął się w małą wieczność, panowała absolutna, nabożna cisza, zakłócana jedynie przez niemal podprogowe, wibrujące mruczenie samego statku-miasta — basowy ton Wielkiej Pieśni. Dzieci, odziane w proste, białe tuniki, stanęły jak zahipnotyzowane.

Przed nimi, wypełniając całą, niewyobrażalną panoramę, płonął Aethel. To nie była odległa, geometryczna kropka na aksamicie próżni; to był ocean plazmatycznego ognia, dynamiczna, pulsująca istota, byt tak potężny, że zdawał się mieć własną świadomość. Gołym okiem widoczne były odchodzące od niego fale energii, koronalne wyrzuty masy wielkości kontynentów, które z majestatyczną powolnością rozbijały się o opalizujące pola siłowe ich statku, niczym kosmiczne tsunami o niewidzialną, krystaliczną rafę. Wokół tego błękitnego nadolbrzyma rozpościerała się Aetheliańska Strömgrenosfera — gigantyczna, pulsująca bańka zjonizowanego gazu, która mieniła się w każdym odcieniu purpury, indygo i magenty, niczym witraż w katedrze samego stworzenia.

Podłoga, wykonana z polerowanego, mlecznobiałego koralowca gwiezdnego, była ciepła w dotyku, przepuszczając przez swoją strukturę nikły ułamek energii gwiazdy. Wzdłuż ścian, które zdawały się płynnie przechodzić w sufit, wiły się grube, żywe pnącza o hebanowej barwie, rozkwitając co jakiś czas pąkami chłodnego, bio-luminescencyjnego światła. Zewnętrzna ściana nie była bowiem szkłem w jego kruchym, newtonowskim rozumieniu, lecz krystaliczną, semi-płynną membraną, która drgała w bezustannym rezonansie z Wielką Pieśnią, filtrując i przetwarzając zabójcze, surowe światło Aethela w łagodną, mleczną poświatę wypełniającą wnętrze. W centrum tej niezwykłej komnaty stały, niczym cisi, przezroczyści strażnicy, postacie z Panteonu Harmonii — nie ciężkie, kamienne posągi, lecz eteryczne, niemal holograficzne figury utrwalone w migotliwych polach energetycznych.

Ilianna, ich młoda nauczycielka z kasty Rezonatorów, pozwoliła im chłonąć ten widok, pozwoliła, by ta pierwotna, gwiezdna symfonia wypełniła ich małe jestestwa. Dopiero gdy pierwszy szok zachwytu zaczął ustępować miejsca dziecięcemu zniecierpliwieniu, jej melodyjny głos wypełnił ciszę.

„Spójrzcie, dzieci. Oto Matka-Gwiazda. Oto Aethel.” — Jej gest był płynny i szeroki, jakby dyrygowała niewidzialną orkiestrą fal grawitacyjnych. — „Czujecie to ciepło na skórze? Czujecie tę delikatną wibrację pod stopami? To Ona. To Jej Wielka Pieśń, którą śpiewa dla nas od zarania czasu. Jesteśmy Jej dziećmi, zrodzonymi z Jej światła.”

Wskazała na ich statek-miasto, który z tej perspektywy wyglądał jak gigantyczny, świetlisty, nerwowo użyłkowany liść dryfujący w bezmiarze. „A to jest nasz dom. Nie zbudowany z martwego metalu, lecz wyhodowany. Każdy korytarz, każda komnata, to wszystko jest częścią Wielkiej Pieśni. Naszym zadaniem, naszym największym przywilejem, jest uczyć się słuchać. Słuchać i odpowiadać. To właśnie nazywamy Rezonansem. To jest Harmonia.”

Rian, chłopiec o wielkich, nienasycenie ciekawskich oczach, które zdawały się pochłaniać wszechświat, podniósł rękę.

„Nauczycielko Ilianno… a czy… czy oni też słyszą Pieśń? Ci z Mroku?”

Twarz Ilianny na ułamek sekundy zesztywniała. Uśmiech nie zniknął, lecz stracił swoją naturalną, płynność i stał się bardziej formalny, jakby na jej rysy nałożono estetyczny, lecz sztywny filtr.

„To bardzo mądre pytanie, Rianie. Tam” — jej gest był teraz krótki, precyzyjny i niemal niechętny; wskazywała w przeciwnym kierunku, w pustkę, gdzie daleko, daleko, poza granicą percepcji, tlił się niewidzialny stąd, wiecznie głodny brązowy karzeł Kar’nath — „żyją ci, którzy dawno temu odwrócili się od światła. Ich uszy zatkał pył asteroid, a serca pokryła rdza maszyn. Oni nie słyszą Pieśni. Dla nich istnieje tylko hałas kuźni i zgrzyt metalu. To jest właśnie Dysonans. Wielka Pustka w symfonii wszechświata. Dlatego nazywamy ich Mrokiem. Nie dlatego, że ich nienawidzimy, dzieci. Dlatego, że jest nam ich żal.”

Podczas gdy wygłaszała tę wyuczoną, teologicznie poprawną formułę, Orion szturchnął w bok Vesperę. „Zobacz!” — szepnął, wskazując na roziskrzoną podłogę. Opalizujące smugi światła, przefiltrowane przez membranę, tworzyły na polerowanym koralowcu ruchome, hipnotyczne wzory. „Jeśli stanę tutaj, moja poświata jest fioletowa! A twoja zielona! Ścigajmy się do tamtego pnącza!”

„Cicho!” — syknęła Vespera, ale w jej oczach, zamiast nagany, tańczyły wesołe iskierki.

Ilianna, z westchnieniem tak cichym, że wchłonęło je wszechobecne mruczenie statku, zauważyła ten odpływ uwagi. Z wrodzoną gracją poprowadziła grupę w stronę Panteonu.

„Podejdźcie. To są ci, którzy słuchali najpiękniej.” — Wskazała na jedną z eterycznych postaci, przedstawiającą starca o szlachetnych rysach i zamkniętych oczach, jakby pogrążonego w wiecznej medytacji. — „To Wielki Harmonizator Lyrennus. Legenda mówi, że jego Rezonans był tak potężny, że potrafił uciszyć burze słoneczne i sprawić, by zakwitły Pustynne Ogrody na księżycu Xylos. On nauczył nas, że największą siłą jest nie walka, a harmonia. Że każdy dysonans można wyciszyć… nie zniszczyć, lecz zharmonizować.”

Jej głos przepełniony był nabożnym szacunkiem, który jednak całkowicie chybił celu. W tle, szeptany dialog Oriona i Vespery, do którego dołączyła zafascynowana Solis, toczył się dalej, tworząc własną, małą symfonię trywialności.

„Jak wrócimy do naszych habitatów,” — konspirował Orion — „pobawimy się w łapanie świetlików w Ogrodach Lotosowych? Mój tata wyhodował nowy gatunek, świecą na pomarańczowo.”

„A ja będę rzeźbić!” — wtrąciła z przejęciem Solis, zapominając o konieczności szeptania. — „Zrobię świetlnego motyla, takiego wielkiego, i poleci aż pod sufit!”

„Nuda,” — parsknął Orion z autorytetem znawcy. — „Lepsza jest gonitwa.”

Ilianna umilkła w pół zdania. Przez jeden, bezbronny moment jej twarz była po prostu twarzą zmęczonej kobiety, która po raz setny próbuje wyjaśnić kwantową naturę wszechświata komuś, kto wolałby zjeść ciastko. Nie skarciła ich. Wiedziała, że to bezcelowe. Wielka Pieśń, Dysonans, Panteon Harmonii… to były abstrakcje. Metafizyczne nasiona, które sadziła w ich umysłach, a które wykiełkują — lub nie — dopiero za wiele lat, pod wpływem zupełnie innych, znacznie boleśniejszych lekcji. Teraz, w tej chwili, realna była tylko opalizująca poświata na podłodze i radosna obietnica zabawy po lekcjach.

Odwróciła się z powrotem w stronę ogromnego okna, a dzieci, wyczuwając nagłą zmianę nastroju, również zamilkły i podążyły za jej wzrokiem. Potęga Aethela była hipnotyzująca, była prawdą tak fundamentalną i oczywistą, że nie potrzebowała słów, tłumaczeń ani metafor. Była po prostu bytem.

„Spójrzcie jeszcze raz,” — powiedziała cicho Ilianna, a jej głos był już pozbawiony dydaktycznej, nużącej nuty. Był w nim tylko cień podziwu i, być może, lęku. — „To wszystko jest wasze. Ta Pieśń. To światło. Ta krucha harmonia. Kiedyś zrozumiecie. I musicie nauczyć się tego strzec.”

Małe, białe sylwetki, stojące w milczeniu przed ognistym, bezkresnym majestatem tego nie słyszały. Jedne wciąż wpatrywały się w gwiazdę z resztkami nabożnego lęku, inne już rzucały ukradkowe spojrzenia na siebie, bezgłośnie finalizując plany popołudniowych eskapad. W ich chłonnych, elastycznych umysłach Wielka Pieśń była na razie tylko odległym, wibrującym tłem dla znacznie ważniejszych spraw.

A w absolutnej ciszy kosmosu, daleko poza zasięgiem ich wzroku, myśli i dziecięcych marzeń, w mroku czaiła się zupełnie inna muzyka — rytmiczny, nieubłagany, ogłuszający huk Kuźni.Rozdział 1: Pieśń Kuźni i Szept Cynizmu

1.1: Chrzest w Ogniu

To nie był dźwięk, który się słyszało. To był stan skupienia materii, w którym powietrze, skała i sama czasoprzestrzeń drżały w jednym, nieubłaganym rytmie. Pieśń Kuźni. Była to symfonia industrialnego absolutu, polirytmia tak doskonała w swej brutalności, że ocierała się o bluźnierczą formę sztuki — sztuki, której jedynym celem była dominacja nad materią, jej upokorzenie i przetworzenie w narzędzie woli. Głęboki, sejsmiczny puls odległych młotów grawitacyjnych, kruszących całe pasma asteroid na heksytową mączkę, stanowił jej fundament, odczuwalny bardziej w trzewiach niż w uszach. Na ten basowy ostinato nakładał się wysoki, rozdzierający lament magnetycznych dźwigów, przesuwających tysiąctonowe bloki metalu z precyzją, która zaprzeczała ich cyklopowej skali. A ponad tym wszystkim, niczym arytmiczne uderzenia w talerze, strzelały gwałtowne syki uwalnianej pary i sprężonych gazów, jak oddechy tytana w agonii.

Wnętrze Asteroidy Górniczej G-7 nie było architekturą w rozumieniu cywilizowanym. Było geologiczną raną, wydrążoną i poszerzoną do samych granic integralności strukturalnej, a następnie wzmocnioną gigantycznymi, poczerniałymi od sadzy żebrami ze stopów heksytowych, które wbijały się w surowy, nieobrobiony regolit niczym klamry na pękniętej czaszce. Przestrzeń, pozbawiona jakiegokolwiek naturalnego światła, przytłaczała skalą, celowo zaprojektowaną tak, by każda istota ludzka poczuła się jak zagubiony, nieistotny trybik w mechanizmie o boskich aspiracjach. Jedynym oświetleniem był apokaliptyczny, pulsujący żar płynnego metalu w kanałach odlewniczych i ostre, nerwowe błyski łuków spawalniczych, które na ułamki sekund wyrywały z mroku sylwetki robotników w ciężkich, azbesto-podobnych pancerzach. W gęstym, gorącym powietrzu, które smakowało ozonem i spaloną stalą, unosiła się rdzawa mgła heksytowego pyłu, migocząca w snopach sztucznego światła niczym rój mikroskopijnych, morderczych owadów.

A ponad tym wszystkim, w szklanej ciszy platformy obserwacyjnej, stał Kael.

Od piekła poniżej oddzielało go przezroczyste pole siłowe, które bezgłośnie neutralizowało falę morderczego żaru. Drgania jednak przenikały przez wszystko, wchodziły w podeszwy butów, rezonowały w kościach, sprawiając, że zęby zdawały się nieustannie wibrować. Ubrany był w prosty, ciemny kombinezon, którego matowa czerń i nienaganny krój, pozbawiony jakichkolwiek insygniów, stanowiły paradoksalnie największy wyróżnik na tle wszechobecnego brudu i znoju. Jego twarz, zwrócona ku sercu Kuźni, była maską obojętnej koncentracji. Obserwator z zewnątrz, nieznający jego natury, mógłby wziąć to za chłodną fascynację dziedzica, który kontempluje źródło swojej przyszłej potęgi. Ale Kael znał prawdę. To było zmęczenie. Zmęczenie tak głębokie, tak fundamentalne, że stało się częścią jego istnienia.

Jego spojrzenie spoczywało na monumentalnej formie odlewniczej — negatywie kadłuba niszczyciela klasy „Młot”. Był to otwarty, długi na kilometr sarkofag, czekający na narodziny stalowego lewiatana, który poniesie ogień i wolę jego ojca ku gwiazdom. Wokół formy, niczym akolici w bluźnierczym rytuale, poruszały się zautomatyzowane drony i nieliczni ludzie, których pancerne sylwetki czyniły ich nierozróżnialnymi od maszyn.

Nagle, ogłuszający, rozdzierający ryk syreny przebił się nawet przez polifonię Kuźni, zmuszając wszystkie inne dźwięki do uległego zamilknięcia. To był znak. Kulminacja.

Z mroku wysoko ponad formą wyłonił się gigantyczny, zawieszony w polu magnetycznym tygiel. Rozgrzany do białości, pulsował własnym, wewnętrznym słońcem. Z majestatyczną, niemal sakralną powolnością, zaczął się przechylać. I wtedy popłynęła rzeka. Strumień płynnego, oślepiająco białego stopu tytanu i heksytu runął w otchłań formy. Huk uderzenia nie był już dźwiękiem, ale czystą, kinetyczną przemocą, falą uderzeniową, która zatrzęsła całą asteroidą. Fontanny iskier, każda wielkości człowieka, wystrzeliły na setki metrów w górę, rozpryskując się o pole siłowe platformy w bezgłośnych fajerwerkach. Nawet wszechmocna Pieśń Kuźni została na ten jeden moment zagłuszona, zdominowana przez ten jeden, ostateczny akt stworzenia przez zniszczenie.

Chrzest w Ogniu. Najświętszy z rytuałów Kar’natha.

Kael patrzył, nie mrugając. Ale nie widział narodzin potężnego okrętu. W jego oczach, odbijających biały żar, widniał obraz zupełnie inny: kolejny, lśniący, stalowy gwóźdź, wbijany z precyzją i pietyzmem w trumnę kruchego pokoju. W jego umyśle, w kakofonicznej ciszy po huku, gdzie wibracje wciąż tańczyły na nerwach, rodziły się słowa. Nie były to słowa jego ludu, nie były to hymny o sile i woli. Były to nielegalne, przemycone z drugiego końca systemu, heretyckie fragmenty aethelańskiej poezji. Myśli o marnotrawstwie energii, która mogłaby ogrzać umierającą planetę. Myśli o entropii, o bezcelowej agresji jako ontologicznej pomyłce.

W kontrapunkcie do dogasającego ryku metalu, w jego głowie rozbrzmiał cichy, zakazany szept:

...gdyż tylko cisza potrafi uleczyć pęknięte gwiazdy.

Poczuł nagły, zimny dreszcz, który nie miał nic wspólnego z temperaturą otoczenia. To był dreszcz samotności. Absolutnej, kosmicznej samotności poety uwięzionego w sercu Kuźni.

1.2: Dialog o Słabości Światła

Cisza, która nastała po apokaliptycznym ryku odlewu, była bardziej ogłuszająca niż sam hałas. Była to cisza negatywna, próżnia powstała po wyrwaniu z niej wszechobecnej Pieśni Kuźni. W tej próżni wibracje trwały nadal, jak echo tektonicznego wstrząsu, przechodząc przez podest, przez ciało Kaela, przez jego najgłębszą istotę. Powietrze, wciąż gęste od pyłu i naładowane ozonem, zdawało się trzeszczeć, jakby atomy protestowały przeciwko gwałtownemu spadkowi energii. Stygnący kadłub niszczyciela, kilometrowy lewiatan w swoim metalowym sarkofagu, powoli tracił oślepiającą biel, przechodząc w odcienie rozżarzonego złota, potem głębokiej, pulsującej pomarańczy, rzucając na ściany kaweerny ruchliwe, demoniczne cienie. Każda zmiana barwy była jak powolny wydech potwora.

Kael stał nieruchomo, czując, jak echo heretyckiego wiersza odbija się od wewnętrznych ścian jego czaszki: _...gdyż tylko cisza potrafi uleczyć pęknięte gwiazdy._ Co za absurdalna, sentymentalna bzdura. A jednak… w tej chwili, w tej nienaturalnej ciszy, pojął jej znaczenie na poziomie fizycznym. Cisza była stanem spoczynku, powrotu do równowagi, której jego świat tak panicznie się bał, którą zwalczał z całą furią swoich pieców i młotów. Harmonia Aethelan, którą gardził jego ojciec, nie była może pustą piosenką, ale prawem entropii, ostatecznym losem wszechświata, którego Kar’nath próbował oszukać, budując coraz większe, coraz głośniejsze maszyny, by zagłuszyć nieuniknione.

Poczuł to, zanim usłyszał. Subtelną zmianę w ciśnieniu powietrza za plecami, wygaszenie jakiegoś niewidzialnego echa, instynktowne napięcie mięśni karku, które ewolucja zaszczepiła w ofierze na długo przed tym, jak drapieżnik pokazał kły. Nie było słychać kroków. Jego ojciec nie chodził. On się po prostu pojawiał, przemieszczał z jednego punktu w drugi z bezgłośną pewnością siebie, która była sama w sobie manifestacją władzy.

Ciężka dłoń, odziana w grubą, porysowaną skórę, opadła na jego ramię. Kael wzdrygnął się mimowolnie, zanim zdołał stłumić reakcję. Gest był zaborczy, naznaczający, a jego ciężar zdawał się mieć własne pole grawitacyjne.

Z cienia za nim wyłonił się Khan Vargo. Był mężczyzną w sile wieku, potężnie zbudowanym, ale jego siła nie była ociężałą masą brutala. Była to sprężysta, dynamiczna moc drapieżnika w szczytowej formie. Na elegancki, ciemnoszary mundur o surowym, wojskowym kroju miał narzucony ciężki, skórzany fartuch, poplamiony smarem i naznaczony śladami oparzeń — strój najwyższego kapłana tej industrialnej świątyni. Jego twarz, poorana siatką starych blizn, które układały się w mapę dawnych bitew i przemysłowych wypadków, mogłaby należeć do zwykłego legionisty, gdyby nie oczy. Oczy Vargo były ostre, przenikliwe i płonęły nieustanną, cyniczną inteligencją. Widziały wszystko, analizowały wszystko i wszystko oceniały pod kątem użyteczności lub zagrożenia.

Khan Vargo nie patrzył na syna. Jego wzrok, tak jak wcześniej wzrok Kaela, utkwiony był w stygnącym monstrum poniżej. Na jego pooranej twarzy pojawił się grymas, który w innym człowieku można by uznać za uśmiech dumy. U niego był to wyraz satysfakcji z udanej transakcji z prawami fizyki.

— Piękny, nieprawdaż? — jego głos był niski, chropowaty, jak odgłos metalu szorującego o skałę, ale posiadał dziwną, charyzmatyczną melodyjność. — To nie jest tylko metal, synu. To nie jest statek. To jest wola odlana w tytanie. To jest manifestacja naszego prawa do istnienia, zapisana językiem, który rozumie próżnia. Każdy atom tego kadłuba, schładzając się teraz i kurcząc, krzyczy jeden, jedyny ontologiczny aksjomat: „Przetrwamy”.

Kael przełknął ślinę. Powietrze smakowało metalicznym pyłem. Dłoń ojca na jego ramieniu ciążyła niczym miniaturowa czarna dziura, pochłaniając jego własną wolę. Odpowiedział, bo milczenie byłoby jeszcze gorszym aktem buntu.

— To manifestacja siły, ojcze — powiedział cicho, a jego głos, pozbawiony entuzjazmu, zabrzmiał żałośnie słabo w tej ogromnej przestrzeni.

Vargo w końcu obrócił ku niemu głowę. Uśmiech na jego twarzy poszerzył się, ale nie dotarł do oczu. Był to uśmiech anatoma spoglądającego na interesujący, choć wadliwy, okaz.

— A czyż siła nie jest ostateczną formą piękna? Czyż nie jest jedynym prawem, którego nie da się zignorować, przegłosować ani zafałszować? Siła jest prawdą, Kael. Jedyną uniwersalną stałą w tym zimnym, obojętnym chaosie. Ci… — zawahał się na ułamek sekundy, szukając idealnego słowa, które oddałoby całą jego pogardę — …śpiewacy z Aethel tego nie pojmują. Oni w swojej aroganckiej niewinności myślą, że wszechświat to pieśń, którą wystarczy zharmonizować. Że jest to jakaś kosmiczna partytura czekająca na ich batutę. Są jak dzieci, które urodziły się w dźwiękoszczelnym pałacu i nigdy nie słyszały ryku głodnych bestii za murami. My urodziliśmy się na zewnątrz. My wiemy, że wszechświat to nie pieśń. Wszechświat to głód. A my jesteśmy tymi, którzy nauczyli się polować.

Oderwał wzrok od Kaela i znów spojrzał na niszczyciela, jego dłoń wciąż miażdżąca ramię syna. Zdawał się wchodzić w trans, wygłaszając swoje credo nie tyle do Kaela, co do całej kaweerny, do duchów swoich przodków i do nowonarodzonego boga wojny.

— Harmonia… — wypluł to słowo, jakby było trucizną. — Harmonia to luksus dla tych, którzy nigdy nie musieli walczyć o oddech. Ich słońce, ten błękitny, otyły nadolbrzym, dało im wszystko na tacy. Światło, energię, stabilne orbity. Zalało ich takim nadmiarem, że zatracili instynkt. Rozumiesz, co się dzieje z mięśniem, którego się nie używa? Zanika. Atrofia. To samo stało się z ich wolą. Ich „Wielka Pieśń”, ta ich telepatyczna komunia… to nie jest siła, to jest kajdan. To biologiczny imperatyw, który zmusza ich do myślenia tak samo, czucia tak samo. To najdoskonalsza forma tyranii, jaką można sobie wyobrazić — tyrania, w której więźniowie kochają swoje cele, bo nie pamiętają już, czym jest wolność.

Kael słuchał, a w jego żołądku narastał lodowaty ciężar. Znał te argumenty na pamięć. Były to fundamenty każdej lekcji historii, każdej przemowy politycznej, każdej tyrady jego ojca przy wieczornym posiłku. Ale usłyszeć je tutaj, w sercu Kuźni, w obliczu namacalnego produktu tej filozofii, nadawało im nową, przerażającą moc. Widział logikę w słowach ojca, pokrętną, brutalną, ale wewnętrznie spójną. To właśnie czyniło ją tak odrażającą. Jego umysł próbował sformułować kontrargument. Chciał powiedzieć o pięknie, które nie służy sile. O wiedzy, która nie jest narzędziem dominacji. O istnieniu dla samego istnienia. Ale słowa grzęzły mu w gardle, niedorzeczne i słabe w obliczu tego tytanicznego pragmatyzmu.

— Nasza gwiazda — kontynuował Vargo, a jego głos nabrał niemal religijnej żarliwości — ten wasz pogardzany brązowy karzeł, Kar’nath, dała nam dar o wiele cenniejszy niż światło. Dała nam ciemność. Dała nam niedobór. Dała nam nieustanne wyzwanie. Zmusiła nas do ewolucji. Oni tam, w Lśnieniu, adaptują się do środowiska. My zmuszamy środowisko, by adaptowało się do nas. To jest fundamentalna różnica, Kael. To jest różnica między byciem stworzeniem a stawaniem się stwórcą. To my jesteśmy bogami, bo narodziliśmy się w piekle i postanowiliśmy je przebudować na naszą modłę.

Jego palce zacisnęły się mocniej. Kael poczuł, jak kości jego ramienia protestują.

— I dlatego ten cały wasz „pokój” — Vargo znów zwrócił się bezpośrednio do niego, a w jego głosie pojawiła się nuta twardej, osobistej urazy — te „negocjacje”, te „wymiany kulturalne”… to rak, który toczy nas od środka. Rdza na woli. Każdy statek handlowy, który wysyłamy w ich stronę, to akt zdrady. Każdy kupiec, który wraca, bełkocząc o ich „świetlistych ogrodach” i „biomorficznej architekturze”, przynosi ze sobą zarazę. Zarazę słabości. Chorobę zwaną komfortem. Zaczynają myśleć, że może jest inna droga. Że może nie trzeba walczyć. A to kłamstwo. Najgorsze z kłamstw. Bo gdy tylko opuścimy gardę, gdy tylko nasza Pieśń Kuźni ucichnie na rzecz ich kołysanek, oni przyjdą. Nie z armią. O nie, są na to zbyt „cywilizowani”. Przyjdą ze swoją kulturą, ze swoją harmonią, ze swoją pieśnią. I wchłoną nas. Rozpuszczą nas w swoim świetle, aż nie zostanie nic z tego, kim jesteśmy. Staniesz się jednym z nich, Kael. Rezonatorem w ich chórze. Zapomnisz o smaku metalu w powietrzu i o pięknie ognia. Tego chcesz?

Milczenie Kaela było odpowiedzią. Długie, gęste, ciężkie jak ołów. Wpatrywał się w stygnący kadłub, w jego potworną, obcą doskonałość. Słowa ojca dudniły w jego głowie, mieszając się z zakazanym wierszem. Polowanie. Głód. Siła. Przetrwanie. To były dogmaty jego świata. A on… on czuł się jak heretyk na najważniejszym nabożeństwie roku. Jego opór był pasywny, wewnętrzny, ale Vargo, z instynktem drapieżnika, wyczuwał go jak krwawienie w wodzie.

— Patrzysz na to i co widzisz? — głos Vargo stwardniał, stracił całą charyzmę, pozostawiając czysty, zimny metal. — Broń? Owszem. Nie wstydzę się tego słowa. Ale ja widzę więcej. Widzę przyszłość. Widzę tysiące takich jak on, niosących naszą wolę, naszą prawdę, tam, gdzie tamci niosą swoje puste piosenki o jedności. Widzę gwarancję, że twoje dzieci i dzieci twoich dzieci nie będą musiały żebrać o światło u stóp błękitnego, obojętnego bóstwa. Widzę naszą nieśmiertelność, wykutą w ogniu i niedoborze. A ty? Co ty widzisz, Kael?

To było ostateczne pytanie. Egzamin z całej jego dotychczasowej edukacji, z całej jego tożsamości. Vargo nie oczekiwał odpowiedzi. On jej żądał. Chciał, by Kael w końcu złamał swoje milczenie i powtórzył katechizm. By potwierdził, że jest jego synem, jego dziedzicem, kolejnym ogniwem w łańcuchu woli.

Kael poczuł, jak wszystkie oczy w kosmosie zwracają się na niego. Oczy ojca, widmowe oczy robotników na dole, czerwone, pulsujące oko stygnącego niszczyciela. Czas zdawał się zwalniać. Huk w jego głowie narastał — nie huk kuźni, ale huk jego własnej, wewnętrznej niezgody. Mógł skłamać. Mógł powiedzieć to, co ojciec chciał usłyszeć. „Widzę chwałę, ojcze. Widzę nasze przeznaczenie.” To było takie proste. Jedno zdanie, a ciężar na jego ramieniu zelżałby. Spojrzenie ojca złagodniałoby. Egzamin zostałby zdany.

Ale słowa te smakowały jak popiół. Jak zdrada samego siebie, tej małej, drżącej iskierki w jego wnętrzu, która wolała ciszę od hałasu i kruchość od siły. Zacisnął pięści tak mocno, że paznokcie wbiły mu się w dłonie. Podniósł wzrok znad kadłuba i spojrzał prosto w bezlitosne oczy ojca.

I powiedział prawdę.

— Widzę… ciężar, ojcze.

Wypowiedział te słowa cicho, cedząc je przez zaciśnięte zęby, ale w nagłej ciszy, która zapadła na platformie, zabrzmiały jak wystrzał.

Przez ułamek sekundy na twarzy Khana Vargo pojawiło się coś, czego Kael nigdy wcześniej nie widział. Nie gniew. Nie rozczarowanie. Było to coś znacznie gorszego: wyraz autentycznego, głębokiego zranienia. Jakby nóż, który sam wykuł, obrócił się i ugodził go w samo serce. Ten wyraz zniknął jednak tak szybko, jak się pojawił, zastąpiony przez znajomą, lodowatą maskę pobłażliwości. Maska była grubsza niż kiedykolwiek.

Uścisk na ramieniu Kaela stał się niemal nie do zniesienia. Nie był to już gest zaborczości. To była kara.

— Kiedyś — syknął Vargo, a jego głos był teraz niczym więcej jak cichym, groźnym warknięciem — kiedy dorośniesz i zrozumiesz, że wszechświat nie nagradza poetów, zrozumiesz, że ten ciężar to przywilej. Największy, jaki można otrzymać. To wszystko… — jego wolna ręka zatoczyła szeroki, władczy łuk, obejmując całą ogłuszającą, ognistą kaweernę, od pulsów młotów po stygnącego lewiatana — ...pewnego dnia będzie twoje. Nie dlatego, że na to zasłużyłeś. Ale dlatego, że to twoje brzemię. Twoje i niczyje inne. I albo nauczysz się je dźwigać, albo ono cię zmiażdży. Musisz nauczyć się słyszeć tę muzykę, Kael. Musisz pokochać jej rytm. To jedyna kołysanka, jaka utuli nas do snu w tym zimnym, pustym kosmosie.

Puścił jego ramię tak nagle, że Kael zachwiał się lekko. Khan Vargo, nie rzucając mu już ani jednego spojrzenia, odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę cienia, z którego przybył. Jego sylwetka zniknęła bezgłośnie, wchłonięta przez mrok, jakby nigdy go tam nie było.

Został po nim tylko fantomowy ból w ramieniu Kaela i smród jego ideologii, cięższy niż metaliczny pył w powietrzu. To nie był gest miłości. To nie była ojcowska troska. To było naznaczenie. Wypalenie piętna własności na ciele i duszy dziedzica.

Jak na komendę, z głębi asteroidy znów zaczął narastać rytmiczny, potężny huk. Pieśń Kuźni powracała, by wypełnić ciszę, która zapadła między ojcem a synem. Wypełnić i zagłuszyć herezję.

Kael stał samotnie, drobna, ciemna sylwetka na tle monumentalnego, potwornego dzieła swojego rodu. Czuł na ramieniu zimne piętno, chłodniejsze niż jakakolwiek próżnia międzygwiezdna. I po raz pierwszy w życiu zrozumiał w pełni znaczenie słowa „ciężar”. Nie był to ciężar metalu czy odpowiedzialności. Był to ciężar bycia kochanym przez potwora.Rozdział 5: Walc Dysonansu i Fałszywa Nuta

5.1: Punkt Równowagi Grawitacyjnej

Stacja Kosmiczna „Ekilibrium” nie była monolitem. Była cudem neutralnej inżynierii, manifestacją kruchego kompromisu zapisaną w materii. Dla nielicznych, którzy mieli okazję obserwować ją z pokładu zbliżającego się statku, stanowiła widok głęboko niepokojący, ontologiczną anomalię zawieszoną w doskonałej czerni kosmosu. Istniała wbrew grawitacji, wbrew logice, wbrew naturze dwóch słońc, które nieustannie szarpały ją swoimi niewidzialnymi siłami. Umiejscowiona precyzyjnie w punkcie Lagrange’a L1, tym niestabilnym, wiecznie drżącym siodle czasoprzestrzeni między błękitnym, rozpasłym majestatem Aethela a mrocznym, posępnym głodem Kar’natha, była monumentem pychy dwóch cywilizacji. Jej architektura była fizycznym, zamrożonym w czasie dialogiem dwóch estetyk, dwóch ontologii.

Zbudowana na osi gigantycznego, powoli obracającego się torusa, który generował znośną namiastkę grawitacji, była bytem na wskroś schizofrenicznym. Podzielono ją na dwie, wyraźnie odrębne strefy, które spotykały się w centralnym, neutralnym jądrze. Ta dychotomia nie była jedynie kwestią wystroju wnętrz; była fundamentalnym rozłamem filozoficznym, zapisanym w metalu i żywej tkance.

Strefa Aethelańska była snem bio-inżyniera, urzeczywistnioną fantazją o świecie, w którym technologia rozpuściła się w biologii, stając się niewidzialną i organiczną. Przebywanie tutaj było jak wejście do wnętrza jakiegoś gargantuicznego, żywego organizmu. Korytarze były płynne, pozbawione kątów prostych, wiły się i falowały w leniwych, szerokich łukach, jakby podążały za logiką wzrostu, a nie surową geometrią. Ściany, wykonane z polerowanego, mlecznobiałego koralowca gwiezdnego, zdawały się oddychać. Ich ciepła, gładka powierzchnia delikatnie pulsowała w podprogowym, leniwym rytmie — była to symulowana, lokalna wersja Wielkiej Pieśni, akustyczno-wibracyjna tapeta zaprojektowana, by koić, harmonizować i przypominać, że nawet w tym obcym miejscu panują prawa Republiki. Oświetlenie nie pochodziło z żadnych wulgarnych, martwych źródeł. Zapewniały je symbiotyczne pnącza, których grube, ciemnozielone łodygi wiły się w misternych, zaplanowanych wzorach wzdłuż ścian i sklepień. Ich szerokie liście co jakiś czas rozkwitały pąkami chłodnego, łagodnego, bio-luminescencyjnego światła, które rozpraszało się miękko, nie tworząc ostrych, obraźliwych dla oka cieni. Powietrze, krystalicznie czyste, pachniało ozonem oraz kwitnącymi w hydroponicznych ogrodach „księżycowymi orchideami”. Była to przestrzeń absolutnej ciszy i harmonii, ale pod tą doskonałością kryła się niemal namacalna, arogancka pewność siebie cywilizacji, która uważała piękno za niepodważalne prawo fizyki.

Przejście do Strefy Kar’nathiańskiej było jak gwałtowne przebudzenie. Był to brutalistyczny hymn ku czci funkcji, w którym estetykę nie tyle zignorowano, co z pogardą odrzucono jako niebezpieczną fanaberię. Korytarze były tu szerokie, kanciaste i bezlitośnie funkcjonalne, wyłożone ciężkimi, matowymi, grafitowymi płytami ze stopu heksytowego. Wszędzie widać było odsłonięte, potężne przewody energetyczne, otulone w czarną, żebrowaną izolację. Biegły wzdłuż ścian i sufitu, a ich ciche, groźne mruczenie było słyszalne dla każdego, kto odważył się przystanąć. Grube, pancerne rury i masywne, nitowane łączenia tworzyły skomplikowaną, geometryczną plątaninę, surowe trzewia maszyny wystawione na widok publiczny bez cienia wstydu. Światło było ostre, białe, rzucane przez przemysłowe lampy w metalowych klatkach. Powietrze miało metaliczny posmak i ledwie wyczuwalny zapach smarów i jonów. I panował tu nieustanny, stłumiony, niski pomruk systemów podtrzymywania życia — funkcjonalny hałas, który był dalekim, sterylnym echem ogłuszającej Pieśni Kuźni.

Miejscem, w którym te dwa wszechświaty zderzały się w akcie niezręcznej symbiozy, było

Jądro Konferencyjne. Była to ogromna, cylindryczna sala, której sama architektura stanowiła manifestację politycznego impasu. Jej podłoga, ściany i sufit były idealnie podzielone na pół: jedna połowa była organiczna i biała, druga industrialna i grafitowa. Te dwa światy nie stykały się bezpośrednio. Dzieliła je jedynie niewidzialna, migotliwa „membrana dyfuzyjna”, pole siłowe o grubości kilku molekuł, które wyrównywało ciśnienie i temperaturę, pozwalając jednocześnie na swobodny przepływ światła i dźwięku. Była to granica widmo, fizyczna manifestacja nieufności.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij