Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • nowość
  • promocja

Wojna hybrydowa - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
4 grudnia 2025
2550 pkt
punktów Virtualo

Wojna hybrydowa - ebook

Pierwsza połowa sierpnia. Senny przebieg sezonu ogórkowego w Polsce zakłóca fala protestów i blokad. Dochodzi do wielu pożarów i katastrof, a kraj obiega niepotwierdzona informacja o skażeniu wody. Uwikłany w bieżące spory rząd chce przywrócić porządek, ale ulegająca wpływom telewizja i media społecznościowe przyczyniają się do wzrostu chaosu. Rośnie popularność partii populistycznych, a zmiana gabinetu wydaje się być nieunikniona.

Wszystko przebiega zgodnie z planem przygotowanym wiele lat wcześniej. Nie było bombardowań, kolumn obcych wojsk wjeżdżających do naszych miast. Wróg nie przekroczył granic siłą swoich armii. On był tutaj od dawna.

Andrzej Szewczyk

Zawodowo zajmuje się transformacją cyfrową. Jako founder i członek zarządu rozwijał nagradzane firmy realizujące projekty dla klientów w Polsce, Europie i na Bliskim Wschodzie. Autor publikacji z obszaru zarządzania, zastosowań nowych technologii i fintechu.

Prywatnie fan wszystkiego, co jest związane z fotografią, lotnictwem i podróżami.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8166-497-4
Rozmiar pliku: 969 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1.

Jak zwykle o tej porze roku miasto opustoszało. Żar lał się z nieba, a wielu mieszkańców Warszawy w pierwszej połowie sierpnia wyjechało na urlop. Robert wolał pracować w letnich miesiącach. Dojazd do pracy trwał o połowę krócej, a biurko w klimatyzowanych pomieszczeniach Miejskiego Przedsiębiorstwa Wodociągów i Kanalizacji uznawał za lepsze warunki do pracy niż te, które miała Dorota.

Żona Roberta była zatrudniona w firmie informatycznej, ale od czasu pandemii nie odwiedziła biura. Pracowała zdalnie przy komputerze z ich małego mieszkania na Woli. Była kierownikiem projektów i codziennie miała kilka połączeń wideo z przedstawicielami klientów. Przed kamerą musiała jakoś wyglądać, a co najmniej osiem godzin przy biurku w tej patodeweloperce bez klimatyzacji było latem udręką. Wieczorami, gdy Robert wracał, Haliccy starali się wychodzić z domu, ale dzisiaj jeszcze kilka godzin trzeba odpękać.

Pokoju, w którym pracował Robert, nikt nie nazywał biurem. Stało tu wprawdzie biurko, ale surowy wystrój, podwinięta wykładzina i delikatne echo kojarzyły się raczej z laboratorium lub gabinetem w ośrodku zdrowia. W tle brzęczała muzyka z radia przerywana co pół godziny serią reklam i serwisem informacyjnym. W sezonie ogórkowym w Polsce niewiele się działo, więc wiadomości kręciły się wokół wojny za wschodnią granicą i serii protestów, które trwały od dwóch tygodni w kilkudziesięciu miejscach w Polsce. W sumie nie wiadomo było nawet, kto protestował i przeciwko czemu. Chodziło chyba o uszczelnienie granic, ochronę polskich wartości przed Unią Europejską i brak zgody na nowe regulacje dotyczące silników spalinowych w strefach czystego powietrza. Nic szczególnie nowego, ale od kilku dni protestujący blokowali ważne komunikacyjnie miejsca, jak Zakopianka, przejścia graniczne i wjazdy na autostrady. Blokada skrzyżowania we Władysławowie i drogi 501 w Kątach Rybackich całkowicie odcięły możliwość wjazdu na Półwysep Helski i Mierzeję Wiślaną. W szczycie sezonu urlopowego uniemożliwiło to dojazd do obleganych przez wakacjowiczów miejsc. Wczoraj policja próbowała te blokady rozpędzić, ale bez powodzenia. Robert widział w mediach społecznościowych i wiadomościach obrazki palonych opon, sznury radiowozów z kogutami na dachach i nagrania wyzwisk rzucanych w kierunku policji.

W ramach dyżuru Robert przygotowywał raporty z odczytami czujników systemu piętnastu drenów rozchodzących się promieniście pod dnem Wisły od Grubej Kaśki, potężnej studni infiltracyjnej, którą czerpano wodę dla stolicy. W szczycie lata poziom w rzece był niski, ale nie miało to większego wpływu na pracę ujęcia. Hydrologiczna susza była z reguły lepsza dla jakości wody niż fale powodziowe, które nie wiadomo co mogły przynieść z południa kraju. W sierpniu woda z reguły była bakteriologicznie stabilna, co weryfikowało wiele ciągle pracujących urządzeń i regularne badania w laboratorium. Dodatkowo w ramach biomonitoringu jakość wody kontrolowały organizmy żywe. Osiem małż gatunku skójka zaostrzona w niewielkim akwarium miało do swoich muszli przyklejone niewielkie magnesy, które pozwalały weryfikować, czy małże są otwarte czy zamknięte. Każdy z tych organizmów miał własny cykl żerowania i zamykania muszli, ale wszystkie były niezwykle wrażliwe na pogorszenie parametrów wody. Gdyby w akwarium, przez które przepływała woda z ujęcia, pojawiła się jakaś toksyna, małże zamknęłyby się błyskawicznie, co było wychwytywane przez systemy komputerowe. Mimo masy elektroniki zamontowanej w systemach wodociągowych różnych miast biomonitoring z wykorzystaniem żywych organizmów pozostawał najszybszym sposobem kontroli jakości wody.

Robert jadł drugie śniadanie i kończył przegląd wskazań przyrządów, stukając na klawiaturze palcami jednej ręki. Drugą uświnił sobie sosem, który wystrzelił z wpychanej do ust kanapki, plamiąc koszulę między guzikami, na samym środku. Wiedział, że to się tak łatwo nie spierze, ale jeśli spłucze sos wodą dość szybko, to może później pomoże jakiś odplamiacz. Właśnie miał pójść do łazienki, gdy na ekran wskoczyło okienko z wykresem biomonitoringu. Nigdy wcześniej nic podobnego się nie zdarzyło. Muszle ośmiu małży były zamknięte.

* * *

Dla Natalii Kownackiej to był drugi miesiąc pracy w telewizji informacyjnej. Miała wrażenie, że niczego się jeszcze nie nauczyła, a jej wcześniejsze doświadczenie z radia na niewiele się zdaje. Było jasne, że możliwość częstych wejść reporterskich na żywo wynikała wyłącznie z faktu, że bardziej doświadczeni reporterzy stacji wyjechali na urlop. Nie miała złudzeń. Oglądalność w wakacje nie była szczególnie wysoka, więc kierownictwo chętniej dawało szansę młodym, by zdobywali szlify przy obsłudze mniej istotnych wydarzeń. Gdy po wakacjach wszystko wróci do normy, nie wszyscy z nowego naboru się utrzymają. Teraz Sejm nie pracował, politycy też pojechali na plaże i w Polsce mało się działo poza tą dziwną falą protestów. Na początku mówiono, że to organizacje rolnicze. Teraz okazało się, że to jakieś stowarzyszenia patriotyczne, o których nikt wcześniej nie słyszał. Wysłali ją tutaj, na to zadupie, żeby szukała wokół tych blokad możliwie ciekawych tematów.

Droga wojewódzka 501 biegnie z Gdańska przez miejscowości Mierzei Wiślanej, w tym popularną Krynicę Morską. Z krajowej siódemki zjeżdża się w Nowym Dworze Gdańskim na Stegnę. Stamtąd w kierunku mierzei to już jedyna opcja. Na niektórych odcinkach z okien samochodu widać wodę w Zalewie Wiślanym, a gdzieniegdzie drogę poprowadzono w lesie lub między zabudowaniami. Główną atrakcją dla Warszawiaków jadących tędy na wakacje do Krynicy jest przekop, który miał otworzyć żeglugę z Elbląga na Bałtyk. Od czasu do czasu korzystały z niego jakieś żaglówki, ale okoliczne parkingi były oblegane przez wczasowiczów chcących przy okazji wakacji zobaczyć inwestycję, która jak wiele innych tematów podzieliła Polaków na zwolenników i zdecydowanych prześmiewców.

Kilka kilometrów przed inwestycją prawicowego rządu poprzednich ekip drogę zablokowała grupa protestujących, odcinając faktycznie miejscowości położone dalej na wschód. Nikt na mierzeję nie mógł wjechać, niemożliwy stał się też wyjazd. Wczoraj stojący w kilkukilometrowym korku kierowcy próbowali wziąć sprawy w swoje ręce, ale policja skutecznie oddzieliła ich od protestujących. Awantury trwały do późnego wieczora, a dzisiaj od rana ruch w ogóle wstrzymano, odcinając wjazd na tę drogę już w Stegnie, po stronie zachodniej, i zamykając w ogóle możliwość wyjazdu z Krynicy. Leśne dukty i drogi pożarowe także zablokowano radiowozami – miały być otwierane w razie konieczności przejazdu pogotowia ratunkowego lub innej nagłej potrzeby.

Natalia z Maciejem, jej operatorem kamery, od rana chronili się przed upałem w klimatyzowanym busie z wielkim logotypem stacji na masce. Wychodzili tylko wtedy, gdy wydawca programu dawał im znać o planowanym wejściu na antenę. Dzisiaj miała swoją minutę w porannym paśmie śniadaniowym i dwa łączenia w ciągu dziennego programu na żywo. To zawsze zaczynało się od sygnału z Warszawy i kilkunastu minut oczekiwania w gotowości przed szkłem kamery z rzeką potu płynącą pod białą bluzką i ciemnym żakietem. Potem trwająca minutę lub dwie relacja z blokady. W tle obrazki z traktorami stojącymi w poprzek pasa asfaltu.

Tak właśnie mijał jej dzień na tym zadupiu, gdzie nie było nawet sklepu, żeby kupić zimną wodę i jakąś kajzerkę.

– Sytuację w Kątach Rybackich relacjonowała dla państwa Natalia Kownacka. – Jeszcze chwila bez ruchu, żeby realizator w studio mógł przeskoczyć na inny temat. Miała nadzieję, że Maciej, który pracował w firmie od dawna, jakoś zrecenzuje jej występ. Ale on zwinął sprzęt i schował się w samochodzie, w którym ciągle pracował silnik. Doszła do wniosku, że musi zrobić to samo, zanim makijaż z twarzy kompletnie jej spłynie.

Przez przednią szybę zobaczyli sznur radiowozów jadących w kierunku blokady. Powiadomili wydawcę, który kazał im przygotować się do wejścia na żywo, jeśli będą mieli ciekawe obrazki. Kilkudziesięciu policjantów w mundurach prewencji, z przezroczystymi tarczami i kaskami na głowach, przez dobry kwadrans zbierało się przy samochodach, które zatrzymały się w rządku na środku jezdni. W końcu uformowali coś jakby dwuszereg w odległości kilkunastu metrów od protestujących. Wyglądało to trochę komicznie, bo naprzeciwko siebie mieli kilka ciągników rolniczych i podobnie liczną grupę protestujących, ale panująca tam atmosfera raczej przypominała piknik niż coś, co uzasadniałoby angażowanie tak wielu przedstawicieli służb.

– Trzy, dwa, jeden, lecisz – zabrzmiał głos w słuchawce Natalii. Z nadzieją, że widzowie nie widzą kropel potu na jej wypudrowanym czole, opowiedziała, co wydarzyło się w ciągu kilku ostatnich minut, a Maciej ustawił kamerę w takim kierunku, by w kadrze znalazły się jednocześnie osoby blokujące drogę przez las i stojąca przed nim formacja policji. Już miała kończyć swoją relację, gdy rozległ się huk wystrzału. Odwróciła głowę i zobaczyła, jak wysokiemu mężczyźnie w mundurze wypada z rąk przezroczysta tarcza z napisem „policja”. Ułamek sekundy później pod funkcjonariuszem jakby ugięły się nogi. Uderzył nakolannikami o asfalt, a po chwili runął do przodu całkowicie bezwładny. W tym krótkim momencie, gdy klęczał, Natalia dostrzegła, że przyłbica hełmu jest roztrzaskana i cała we krwi. Z oddali, mniej więcej z kierunku, w którym droga prowadzi na przekop, dobiegł ich huk czterech eksplozji.

* * *

Ze spotkania przy Alejach Ujazdowskich profesor wrócił bardzo zadowolony. Godzinna narada z premierem, kilkorgiem ministrów i szefami służb potwierdziła to, co Bolesław Lutecki wiedział od dawna: ci kretyni niczego nie rozumieją. Od lat wypruwał sobie flaki, tłumacząc, że uległość wobec Zachodu, a przede wszystkim Niemiec, do niczego dobrego naszego państwa nie zaprowadzi. Teraz już wiedział, że jeśli dobrze rozegra wydarzenia kilku następnych tygodni, będzie mógł objąć przywództwo zjednoczonych stronnictw patriotyczno-narodowych. W chaosie, który nastanie, wyborcy będą szukali polityków, którzy nie są kojarzeni z żadną z dotychczas rządzących partii. Naród wybierze kogoś, kto przywróci w Polsce właściwe wartości. Kogoś, kto nie będzie handlował honorem i będzie po polsku mówił o polskich sprawach.

Rozmyślał, patrząc przez wielkie okno na gęsto posadzone brzozy przed budynkiem agencji na Mokotowie. W jego gabinecie oprócz biurka i stołu konferencyjnego znalazło się miejsce na kanapę i stolik kawowy. W przeciwieństwie do spotykanej w wielu urzędach paździerzowej tandety, tę kamienicę wyposażono z gustem. Na ścianie przeciwnej, w miejscu widocznym dla osoby siedzącej za biurkiem wisiał telewizor, który – choć z wyłączonym dźwiękiem – ciągle pozostawał włączony. Lutecki zawsze był na bieżąco, ale teraz, pogrążony w myślach, nie zwracał uwagi na nieme obrazki telewizji informacyjnej za jego głową. W programie na żywo pokazywano kolejki ustawiające się przed sklepami, ludzi wykupujących żywność, pchających wózki pełne makaronów, ryżu i zgrzewek z wodą. Profesor nie wiedział, że na czerwonym pasku pojawił się napis: „Rosja zrywa stosunki dyplomatyczne z Polską”.2.

Mimo wakacji sejmowych ministerstwo zaprosiło dziennikarzy na briefing prasowy do budynku sejmu. W gmachu przy Wiejskiej było pustawo. Każdy odbiorca polskich programów informacyjnych kojarzył widok marmurowego holu głównego i trójdzielnych schodów z ozdobną balustradą. To zwykle w tej okolicy dziennikarze próbowali zadawać pytania politykom, którzy brak elementarnej kultury osobistej demonstrowali nieprzerywaniem marszu, a niechęć do udzielenia odpowiedzi uzasadniali jakimiś pilnymi obowiązkami w sejmowych gabinetach.

Na ministra Jana Szyckiego czekał rząd kilkunastu mikrofonów, przed którymi na kilku statywach ustawiono kamery. Sprzęt był już w gotowości, a dziennikarze i obsługa z telewizyjnych ekip zgrupowali się nieco z boku, w pobliżu tablicy upamiętniającej wizytę w sejmie papieża Polaka ponad ćwierć wieku wcześniej. Wyłożoną kamieniem przestrzeń wypełniał szmer prowadzonych rozmów.

Minister w towarzystwie dwóch współpracowników pojawił się na piętrze od strony korytarza marszałkowskiego. Zmierzał w kierunku schodów, ściszonym głosem mówiąc coś do mężczyzny idącego tuż przy nim. Energicznie pokonał kilkadziesiąt stopni, ale zanim skręcił w prawo, by znaleźć się na wprost głównego wejścia, przystanął na chwilę, zaciskając prawą dłoń na zdobionej poręczy balustrady w formie węża. Chciał zebrać myśli i złapać oddech, zanim stanie przed kamerami. Nie zamierzał się w tej sytuacji uśmiechać, ale gdyby mógł, usunąłby ze swej twarzy zmęczenie. Zdawał sobie sprawę, że odbiór tego, co powie, zależeć będzie nie tylko od sposobu, w jaki zbuduje zdania, ale także od jego mimiki i wielu elementów, nad którymi powinien panować. Ostatnie kroki na schodach wykonał powoli, trzymając rękę na poręczy, którą kończyła mosiężna głowa węża.

Jan Szycki był w polityce od lat. Wcześniej wygrzewał opozycyjne ławy, obecnie już drugą kadencję zajmował stanowisko ministra spraw zagranicznych. Był świetnie przygotowany – studia w Wielkiej Brytanii i późniejsza praca na różnych stanowiskach w placówkach dyplomatycznych w kilku stolicach europejskich państw pozwoliły mu zdobyć wiele tak niezbędnych w tym fachu kontaktów. Nie należał do partyjnych jastrzębi, unikał konfliktów i miał opinię państwowca. Uważał, że kwestie międzynarodowe powinny być wyjęte ze spraw, o które toczą się codzienne nawalanki między partiami.

Poparcie dla obecności Polski w strukturach europejskich i NATO kiedyś łączyło polityków od prawa do lewa. Teraz dla narodowców i tak zwanych patriotów Szycki był wrogiem numer jeden, niemieckim sługusem, brukselskim lokajem. Jego pozycja wśród członków ekipy rządowej słabła. W europejskich mediach regularnie pojawiały się relacje z protestów w Polsce, podczas których palono europejskie flagi. W kraju prounijnych polityków portretowano w niemieckich mundurach z czasów drugiej wojny światowej. Minister nie był w stanie wytłumaczyć swoim odpowiednikom z innych państw przyczyn tak nagłej i radykalnej zmiany nastrojów w polskim społeczeństwie. Przecież jeszcze niedawno Polacy należeli do największych euroentuzjastów na kontynencie.

– Dzień dobry i bardzo państwu dziękuję za przybycie. Chciałbym przedstawić najświeższe informacje dotyczące relacji z naszymi sąsiadami i aktualnej sytuacji na granicach kraju.

Wśród korespondentów sejmowych można było zauważyć porozumiewawcze spojrzenia. Wszyscy się spodziewali informacji dotyczących relacji z Rosją. Tak doświadczony polityk nie użyłby liczby mnogiej, gdyby nie miał powodu.

– Jak państwo wiecie, zostaliśmy poinformowani przez stronę rosyjską o jednostronnym zerwaniu stosunków dyplomatycznych. Nie znamy żadnego uzasadnienia tej decyzji, którą odczytujemy jako akt nieprzyjazny i niezrozumiały. Nie ma żadnego powodu, aby nasze stosunki ulegały dalszemu pogorszeniu. Działania te stoją w sprzeczności z potrzebą budowania dobrosąsiedzkich relacji. – Szycki zrobił pauzę. Doskonale wiedział, że ten fragment będzie cytowany w programach informacyjnych. – Według naszych informacji pana ambasadora Federacji Rosyjskiej nie ma na naszym terytorium od kilku tygodni, a w ostatnich godzinach nasz kraj opuścili pozostali pracownicy ambasady, jak również osoby pracujące w konsulatach w Warszawie, Gdańsku i Krakowie. Jest to działanie niespotykane, które w stosunkach dyplomatycznych się praktycznie nie zdarza i budzi nasz najwyższy niepokój co do intencji. Rzeczpospolita Polska przygotuje adekwatną odpowiedź. Wierzymy, że mimo trudności będziemy w stanie zapewnić opiekę naszym obywatelom przebywającym na terenie Rosji.

– Czy to zapowiedź konfliktu z Rosją? Co na to kraje członkowskie NATO i Unii Europejskiej? – Dziennikarze rzucili się do zadawania pytań. Szycki jednak jeszcze nie skończył.

– Ponadto chciałbym poinformować, że odbyliśmy dzisiaj konsultacje z naszymi partnerami z Niemiec. Na wschodzie kraju sytuacja na pograniczu staje się coraz bardziej napięta. Próby nielegalnego przedostania się na terytorium Polski podejmowane przez imigrantów z Afryki i Azji są wspierane przez służby białoruskie. Dlatego wspólnie podjęliśmy decyzję o czasowym, podkreślam, czasowym zaostrzeniu kontroli na granicy z Niemcami. Nasza wschodnia granica stanowi także wschodnią granicę Unii Europejskiej i wspólnie z sojusznikami będziemy jej chronić.

Nie miał innego wyjścia i musiał przedstawić to w ten właśnie sposób. Sytuacja wymagała, by pozbawiony emocji komunikat brzmiał oficjalnie. Nie mógł przecież zrelacjonować swojej rozmowy z niemieckim ministrem, która miała przebieg daleki od standardów przyjętych w dyplomacji. W Niemczech skrajnie prawicowym partiom rośnie poparcie. Sposób, w jaki w Polsce mówi się o zachodnich sąsiadach, jest tam szeroko komentowany, a liczby imigrantów trafiających do Niemiec przez Białoruś i Polskę są wyolbrzymiane. Rząd musiał zareagować i wybrano ochronę granic jako rozwiązanie najprostsze, choć Szycki wiedział, że to dopiero początek problemów. Zaostrzenie kontroli mogło w praktyce oznaczać zamknięcie granicy i ograniczenie możliwości jej przekroczenia do nielicznych wyjątków.

Rozpoczął się czas na zadawanie pytań przez dziennikarzy. Pierwszy wyrwał się przedstawiciel jednej z rozgłośni radiowych:

– Czy najgorsze od dziesiątek lat stosunki z obydwoma wielkimi sąsiadami to nie jest wystarczający powód do pańskiej dymisji?

Minister spodziewał się trudnych pytań, ale to na otwarcie było jak wystrzał z armaty wielkiego kalibru. Nabrał powietrza i zbliżył usta do mikrofonu, ale przerwał mu stojący dotąd z boku asystent:

– Szanowni państwo, jeżeli nie ma pytań dotyczących bezpośrednio przedstawianych kwestii, bardzo dziękujemy za udział w dzisiejszym briefingu. Wszelkie komunikaty znajdziecie państwo także na stronie internetowej ministerstwa.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij