- promocja
- W empik go
Wojna i pokój. Tom 5-9 - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
7 czerwca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Wojna i pokój. Tom 5-9 - ebook
"Wojna i pokój" to powieść historyczna Lwa Tołstoja, często uznawana za rosyjską epopeję narodową.
Powieść skłąda się z 9 tomów. Wydawnictwo Avia Artis udostępniła wszystkie tomy w dwóch częściach.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65810-58-8 |
Rozmiar pliku: | 895 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
TOM V.
Inwazja
1807–1812
I.
W roku 1808 car Aleksander udał się do Erfurtu, gdzie widział się powtórnie z Napoleonem. Przepych i pompa rozwinięte w czasie tego drugiego zjazdu monarchów, były długo jedynym przedmiotem, omawianym szeroko w kółkach arystokratycznych Petersburga.
W roku 1809 aljans „dwóch mocarzów świata“, (jak wówczas nazywano powszechnie Aleksandra i Napoleona) był tak ścisłym i serdecznym, że w chwili, gdy Napoleon wypowiadał wojnę Austrji, Aleksander zapowiedział, że oddział armji rosyjskiej przestąpi granicę, aby pomagać Bonapartemu, swojemu dawnemu nieprzyjacielowi i wspierać go przeciw cesarzowi austrjackiemu, eks-aljantowi Rosji. Obiegały nawet czas jakiś głuche wieści, o projektowanem małżeństwie między Napoleonem, a jedną z sióstr cara.
Po za sferą kombinacji i wypadków politycznych, które mogłyby z tego wypłynąć, towarzystwo rosyjskie zajmowało się wielce w owej epoce, reformami i zmianami zatwierdzonemi przez cara we wszystkich gałęziach wewnętrznego zarządu. Mimo tych poważnych trosk i zajęć, nie ustawało bynajmniej, zwykłe codzienne życie towarzyskie. Szło wszystko swoim trybem. Troszczono się i bawiono tak samo jak dawniej, ploteczkami i skandalikami, będącemi na porządku dziennym. Zachwycano się tak samo poezją, uwielbiano divy teatralne, jak również nadobne córy muzy Terpsichory, zgrabne i zalotne baletniczki, nie troszcząc się zbytecznie i nie susząc sobie głowy nad rozwiązaniem zagadki, co wyniknie w końcu, ze zbliżenia się lub zerwania sojuszu z Napoleonem i z owych reform przez cara nakazanych.
Projekta filantropiczne Piotra, niewykonane wcale w skutek braku energji i wytrwałości w jego usposobieniu zostały przeprowadzone w zupełności, w dość krótkim czasie przez księcia Andrzeja Bołkońskiego. Obdarzony z natury tem wszystkiem czego właśnie brakowało jego przyjacielowi Piotrowi, to jest: zmysłem nader praktycznym i stałością żelazną, umiał wprowadzić w ruch całą maszynę, wykonać to, co sobie raz był postanowił zupełnie bez rozgłosu i bez wysiłków nadzwyczajnych. Trzysta „dusz“ w jednej jego posiadłości zostały zapisane, jako wolni czynszownicy. (Był to pierwszy podobny wypadek na całą Rosję). W innych dobrach pańszczyzną, zastąpiono ugodą dobrowolną. Kto chciał odrabiał dni, lub płacił komuś za siebie. W Bugaczarewie obsadził był egzaminowaną akuszerkę; zaś miejscowy proboszcz pobierał od niego pensją osobną, za nauczanie czytania i pisania dzieci wiejskich, jak też i służbę dworską.
Czas swój dzielił pomiędzy Łyse Góry, gdzie syn jego był dotąd pod wyłączną opieką niewiast i „pustelnią“ w Bugaczarewie (jak się o tem wyrażał stary książę). Mimo obojętności pozornej, z jaką paradował w obec Piotra, śledził on bacznie i chciwie bieg wypadków, ze swojej „pustelni“, i czytał bardzo wiele. Dziwił się nieraz nadzwyczajnie, że osobistości wysoko postawione, które mogłyby były czerpać wiadomości u samego źródła, przyjeżdżając wprost z Petersburga, wiedziały o wiele mniej i nie z taką dokładnością, tak w dziedzinie polityki zewnętrznej, jak i o biegu wypadków w kraju, niż on, nie ruszając się krokiem po za granicę swoich dóbr.
Mimo że tak wiele czasu poświęcał własnej administracji nader rozległego majątku i wertował mnóstwo dzieł, potrafił jeszcze napisać krytyczną analizę ostatnich dwóch kampanji rosyjskich, które tak nieszczęśliwie wypadły i wypracował projekt reformy zupełnej i konsekwentnej, rosyjskiego kodeksu i regulaminu wojskowego.
Przy końcu zimy w roku 1809, objechał dobra należące do jego synka, którego był opiekunem.
Jechał w dzień jasny, pogodny, pełen blasków słonecznych i ciepła wiosennego. Wciśnięty w głąb wygodnej karety, puścił wodze myślom, bujając niemi to tu, to owdzie. Powodził wzrokiem roztargnionym na prawo i lewo. Czuł jakby nowe życie wstępujące i w niego, gdy wciągał w płuca powietrze balsamiczne, gdy rozkoszował się widokiem pierwszych listków pękających z obsłonek zimowych na wierzbach i brzezinie. Po niebie lazurowem płynęły lekkie chmurki, jak gaza przejrzyste. Przeprawił się przez rzekę tym samym promem, na którym roku zeszłego tak z Piotrem filozofował. Następnie minął jakąś nader nędznie wyglądającą wioszczynę, ze strzechami poobdzieranemi i dziedzińcami pełnemi błota, przed każdą chatą. Spuścił się w kotlinę ze stromego pagórka, w której dotąd topniały resztki śniegu i wjechał w las, ciągnący się po obu stronach drogi. Ponieważ dzień był cichy, bez wiatru, w lesie było już zupełnie ciepło. Na brzozach, lśnił niby drobny meszek szmaragdowy, z młodych rowijających się dopiero listeczków. Gdzie niegdzie już i pierwsza trawka zieleniła się z pod śniegu małemi kępkami, a pod nią chował wonną główkę skromny fiołek, lub śmielszy od niego pierwiosnek, wyściubiał ku słońcu białe listeczki, niby ostatnie płatki śniegu. Od tego tła jasno zielonego, odbijały ponuro sosny w szacie wiecznej żałoby. Konie parskały raźno. Powietrze było tak łagodne, że sierść na koniach była zlana potem.
Petruszka, lokaj księcia Andrzeja, przemówił słów kilka do stangreta, który odpowiedział mu potwierdzająco. To mu jednak nie wystarczało widocznie. Zwrócił się zatem do swego pana:
— Jaśnie panie, jak tu się miło oddycha, nieprawdaż?
— O czem mówisz Petruszka? — Andrzej ocknął się nagle z zadumy.
— Tak tu jakoś dobrze człowiekowi.
— Myśli zapewne o wiośnie i jej pierwszych podmuchach balsamicznych — powiedział sobie Andrzej w duchu. — Rzeczywiście... jak się wszystko na gwałt zieleni, tak rychło?... Pokryły się już świeżemi listkami brzoza, dzika wiśnia, olcha... a dęby?... jakoś nie widać żadnego... Ah, otóż jest jeden bodaj.
O dwa kroki od niego, po nad samym gościńcem, dąb stokroć roślejszy i silniejszy, niż reszta zalesienia, dąb olbrzym, wyciągał daleko i szeroko konary stare, suche i omszałe. Mnogie blizny szpeciły jego korę. Te konary, niby ramiona Hydry stugłowej, wyglądały straszno. Miał on minę ponurą starca potwornego, pełnego pogardy w swej zgrzybiałości i brzydocie, dla owej młodzieży otaczającej go wieńcem, która śmiała się tak rozkosznie do budzącej się wiosny. Staruch był już na wszystko obojętny; i w nim widocznie ciepło wiosenne, nie było w stanie rozgrzać soków zakrzepłych i zamarłych.
— Wiosna, miłość, szczęście... Czy jeszcze pieścicie się szaleńcy, z podobnemi ułudami? — zdawał się przemawiać ów dąb ponury i stetryczały. — Czy zawsze jeszcze żywicie te same mrzonki bezpodstawne? Nie ma wiosny, ni szczęścia, ni miłości... Popatrzcie na te sosny żałobne, zawsze te same... Spójrzcie na suche konary wychodzące z mojego pnia pokaleczonego i obdartego... Jestem takim, jakim mnie wieki zrobiły i nie wierzę, ani waszym nadziejom, ani waszych ułud nie podzielam.
Książę Andrzej rzucił okiem kilka razy na tetryka, gdy przejeżdżał po pod niego. Zdawał się czekać na jakieś tajemne zwierzenia. Dąb jednak, ani zaszeleściał. Pozostał ponurym i uparcie nieruchomym, pomimo trawki zieleniejącej i utkanej kwiatami u jego stóp.
— Tak — szepnął Andrzej sam do siebie — ten dąb ma słuszność, słuszność najzupełniejszą. Trzeba zostawić młodości wszelkie ułudy. Co do nas, wiemy doskonale co warte życie, i że nam nie może już dać niczego!...
W duszy zawirowały mu myśli przeróżne, i słodkie i bolesne... Przypomniał sobie całą swoją przeszłość, i doszedł do tej konkluzji rozpaczliwej wprawdzie, ale i uspakajającej poniekąd, że odtąd nic mu nie zostaje, jak wegietować z dnia na dzień, bez pragnień i bez celu. Powinien jedynie wystrzegać się złych i podłych czynów, nie troszcząc się zresztą o nic, i nie trapiąc się niczem!
II.
Zmuszony sprawami dotyczącemi jego syna małoletniego, książę Andrzej odwidził marszałka szlachty w tej gubernji. Był nim właśnie znany nam dobrze hr. Stefan Andrzejewicz Rostow. Odbył tę wycieczkę przy końcu maja. Las szumiał tajemniczo, pokryty gęstemi liśćmi, a upał i kurz tak nużyły, że brała ochota kąpać się po drodze, i w najmniejszym najpłytszym strumyku.
Zadumany i zakłopotany sprawami rozlicznemi, z któremi dążył właśnie do hrabiego, ani się spostrzegł gdy wjedżdżał w długą aleję prowadzącą do domu mieszkalnego w Otradnoje. Usłyszał nagle kilka głosów żeńskich, wychodzących z po za dużego klombu krzewów przy drodze, i zobaczył wybiegające z niego młode dziewczęta. Pierwsza na samym przedzie, miała na sobie żółtą sukienkę nankinową. Brunetka, niesłychanie wcięta w pasie, z dużemi palącemi oczami czarnemi, zarzuciła była od niechcenia na głowę białą chusteczkę muślinową, z pod której wydobywały się niesforne włosów kosmyki. Ta biegła szybko jak sarenka, krzycząc coś niezrozumiałego. Na widok nieznajomego w karecie podróżnej, odwróciła się od niego szybkim ruchem i uciekła śmiejąc się na głos cały.
Uczucie dziwnie bolesne, ścisnęło za serce księcia Andrzeja. Dzień był tak cudowny, słońce tak promieniste, wszystko zdawało się oddychać szczęściem w całej pełni i wesołością bez miary, aż do tej dzieweczki, z figurką szczupłą i wiotką jak trzcina. Ta oddana wrażeniom radosnym, upojona rozkoszą, czując się uosobistnieniem, tej najpiękniejszej pory roku, tej wiosny czarownej, ani myślała zresztą o nikim, najmniej zaś o nim. Mimowolnie spytał się w ducha z uczuciem goryczy niewypowiedzianej.
— Czem ona tak się raduje? O czem myśli? Z wszelką pewnością nie o kodeksie w sprawach karnych, ani o regulaminie wojskowym!
Hrabia Rostow żył w Otradnoje, tak samo jak i w Moskwie. Przyjmował u siebie całą gubernję, bawiąc swoich gości czem mógł. Urządzał im wspaniałe polowania, przedstawienia teatralne, w sali w tym celu zbudowanej, i dawał objady lukulusowe, z muzyką umyślne z Moskwy sprowadzoną. Każde odwidziny uważał za największą dla siebie pomyślność. I książę Andrzej musiał uledz prośbom usilnym gościnnego gospodarza, nocując w Otradnoje.
Dzień wydał mu się nieznośnie długim i nudnym. Gospodarstwo jak i goście poważniejsi wiekiem, zabrali księcia Andrzeja w swoje wyłączne posiadanie. Mimo to spozierał kilka razy nieznacznie z pod oka na Nataszkę, która przebrała się była do objadu w białą sukienkę tiulową, z szarfą pąsową, i takiemiż różami u gorsu i we włosach kruczych. Chichotała się ona rozkosznie i bawiła doskonale z resztą młodzieży. Za każdym takiem rzutem oka na nią, pytał się na nowo: — „O czem też myśli? i czem się tak raduje?“
Wieczorem długo nie mógł zasnąć. Czytał, zgasił świece w kandelabrze, i na nowo je pozapalał. W pokoju było gorąco i duszno nie do wytrzymania, okiennice w oknach szczelnie pozamykano. Gniewał się najokropniej na „starego niedołęgę“ (nigdy inaczej nie nazywał Stefana Rostowa), że go siłą mocą zatrzymał na noc u siebie, zapewniając uroczyście, że nie ma pod ręką potrzebnych im dokumentów. Był zły i sam na siebie, że dał się skusić staremu i został na noc w Otradnoje.
Wstał aby okno roztworzyć. Zaledwie pchnął na zewnątrz okiennice, a księżyc w pełni jak gdyby czyhał na tę chwilę, zalał cały pokój swoim blaskiem łagodnym, srebrząc wszystkie sprzęty. Noc była cicha, chłodna, rozkoszna. Naprzeciw okna wznosił się szpaler cienisty z jednej strony, a z drugiej oświetlony i posrebrzony światłem księżycowem. W dole, gąszcz złożona z niskich krzemów i bujnej trawy, połyskiwała w blasku księżycowem kroplami rosy. Na prawo, widać było wspaniałą koronę drzewa wysokiego. Rozciągało ono szeroko liśćmi okryte konary, a kora biała i gładka świeciła zdala. Księżyc płynął majestatycznie po niebie czystem, lazurowem, bez jednej chmurki, nawet i bez gwiazd, których mdłe światełko przyćmił zupełnie blask miesiąca. Andrzej oparł się o futrynę okna, z wzrokiem wlepionym w uroczy krajobraz. Usłyszał nad sobą na pierwszem piątrze, cichy szept kobiecy... A więc i tam nie spano!
— Jeszcze tylko raz jeden, jedyny, błagam cię! — odezwał się głosik dźwięczny, który Andrzej poznał natychmiast.
— Kiedyż ty myślisz spać trzpiotko? — spytał głos inny.
— A jak ja spać nie mogę? Czyż moja w tem wina? Raz jeden... I dwa głosy zanuciły z cicha zwrotkę jakiejś włoskiej piosenki.
— Boże, jakież to cudne! No! teraz idźmy spać.
— Idź ty, skoroś taka śpiąca. Co do mnie nie zasnę, choćbym jak chciała.
Słychać było lekki szelest sukienki mówiącej, a nawet jej westchnienie, musiała się bowiem wychylić przez okno otwarte. W koło panowała cisza uroczysta, ani listek nie drgnął na drzewach. Mogło się zdawać że wrszystko nagle skamieniało: cienie i światło księżycowe. Andrzej lękał się również najlżejszego poruszenia, aby nie zdradzić mimowolnie swojej obecności.
— Sońciu! Sońciu! — odezwał się pierwszy głosik — czyż podobna zasnąć w taką noc? Popatrz tylko jakie to wszystko przepiękne! Boże! Boże! jakież to czarujące!... obudźże się i wstawaj leniuszku! — dodała po chwili z wzruszeniem coraz wzrastającem: — Nie było jeszcze nigdy nocy tak uroczej, nigdy, przenigdy!... — Sonia coś zamruczała w rodzaju odpowiedzi. — Chodźże chodź, popatrz na ten księżyc, moje serduszko najmilsze, moja „duszinko!“... Chodź koniecznie!... Stań na palcach, ściśnij kolana... zmieścimy się obie, ot tak, widzisz?
— Uważaj na miły Bóg! Gotowaś jeszcze wypaść przez okno.
Szamotały się widocznie jedna z drugą, a po chwili odezwała się Sonia z wymówką:
— Czy wiesz, że to już druga po północy?
— Ah! psujesz mi całą przyjemność! Ruszaj spać! ruszaj! ty, ty nieznośna!
Zapanowało i w górze milczenie. Andrzej domyślał się jednak po lekkim szeleście i cichem wzdychaniu, że Nataszka dotąd w oknie stoi.
— Ah! Boże, Boże! — nagle zawołała. — Ha! skoro inaczej być nie może, idźmyż spać! — i zamknęła okno z łoskotem.
— Zapewne, cóż ją może obchodzić moje istnienie? — pomyślał Andrzej słuchając tego szczebiotu. Nie umiejąc sam przed sobą zdać sprawy z tego, lękał się i spodziewał po troszę, że usłyszy wymówione swoje nazwisko i sąd o nim młodej dzieweczki... Dla czegóż ona zajmuje go tak wyłącznie? Czy urok rzuciła na niego?... W sercu uczuł taki chaos uczuć przeróżnych budzącej się nadziei ułud młodocianych, czegoś dziwnie rozkosznego i niepokojącego jednocześnie, czegoś tak nie licującego, z jego apatycznym wegetowaniem... że nie próbując nawet wytłumaczyć sobie tej burzy w duszy powstałej, rzucił się na łóżko, i zasnął natychmiast.
III.
Nazajutrz z rana, pożegnawszy tylko hrabiego Rostowa, wyjechał nie widząc się wcale z paniami.
W czerwcu, gdy wracał do siebie po dłuższym czasie, książę Andrzej musiał znowu przejeżdżać przez ów las brzozowy. Obecnie dzwonki przy zaprzęgu, nie budziły w lesie ech tak rozgłośnych, niż przed sześciu tygodniami. Gąszcz była teraz okiem nieprzebita, cienie długie kładły się zewsząd na drogę. Sosny odbijały przyjemnie barwą ciemniejszą od tła jasno zielonego, nie psując wcale ogólnej harmonji w krajobrazie.
Nowe igiełki i czerwone szyszeczki, świecące tu i owdzie na gałęziach, świadczyły wymownie, że i one odczuły zbawienny wpływ wiosny i one ożywiły się i odmłodniały.
Dzień był skwarny, burza wisiała w powietrzu. Mały deszczyk pokropił był kurz przed chwilą i opłukał z niego listki i murawę przy drodze. Lewa strona lasu tonęła w pół cieniu, prawa natomiast obrócona ku słońcu połyskiwała kroplami wody, skąpana w słonecznych promieniach i lekko wietrzykiem poruszana. Wszystko kwitło woniało, zieleniło się na wyścigi, słowiki odrzucały jeden drugiemu trele miłosne.
Zdaje mi się, że był tu gdzieś niedaleko dąb stary, który mnie rozumiał — pomyślał Andrzej, patrząc mimowolnie w lewo, znęcony pięknością drzewa, którego szukał. Jakież było jego zdziwienie, gdy ujrzał starucha najzupełniej przeobrażonego. Bujał w niebo pyszną zieloną koroną, bujną, rozkoszną, która chwiała się wiatrem kołysana. Przez gęste konary przedzierały się blaski słoneczne, złocąc gdzie niegdzie jego pień omszały. Nie widać na nim było ani suchych, pokrzywionych potwornie gałęzi, ani ran i skaleczeń. W jego wyglądzie nie było również ani goryczy zawodu, ani smutku ponurego. Wszystko to znikło bezpowrotnie, pod wpływem młodej, wiosennej szaty. Trzeba było rzeczywiście spytać się spojrzawszy na starucha: czy to on własnemi sokami, żywi te liście, okrywające go cudowną zieloną kopułą?
— A więc to naprawdę ten sam dąb stetryczały? — wykrzyknął Andrzej sam do siebie, czując w sercu radość bez granic. I on zatem może jeszcze odmłodnieć, i dla niego może druga wiosna zakwitnąć. Wspomnienia najmilsze, najrozkoszniejsze i bolesne zarazem, zaczęły przesuwać się mu po przed oczy. Zobaczył ów cudowny błękit z pod Austerlitz, wyrzuty bolesne na martwej twarzyczce swojej żony, przypomniał sobie rozmowę z Piotrem na promie, młodą dzieweczkę, oczarowaną pięknością nocy księżycowej. Widział i ową noc, ów księżyc wszystko utkwiło niezatarcie w jego pamięci. — Nie, nie! — pomyślał w głębi duszy. — Życie moje nie może również skończyć się w trzydziestu dwóch latach! Nie dość żebym ja sam czuł, ile jeszcze ognia tli we mnie, trzeba żeby i inni dowiedzieli się o tem! Trzeba żeby mnie poznali i ocenili należycie Piotr i ta dzieweczka, która o mało ku niebu nie wzleciała na księżyca promyku. Trzeba koniecznie, żeby moje życie odbiło się na nich, ich zaś istnienie złączyło się ściśle ze mną!
Skoro wrócił z owej podróży, postanowił sobie był Andrzej stanowczo, pojechać w jesieni do Petersburga, i wysilał umysł aby wynaleść powód po temu. Uznał tego potrzebę nieodwołalną. Nie byłby może nawet od tego, żeby wstąpić powtórnie do wojska. Dziwił się obecnie, jak mógł zwątpić bodaj na chwilę, w to wszystko, co mu jeszcze przyszłość miała przynieść w darze. A jednak przed miesiącem uważał za czyste niepodobieństwo, żeby opuścił wieś kiedykolwiek. Wmawiał w siebie, że nabyte doświadczenie zmarnowałoby się w innej sferze, byłoby zupełnie nie na miejscu i nie na czasie i nie przydałoby się na nic nikomu, jeżeliby go chciał użyć w innym kierunku. Nie pojmował teraz po prostu, przez jaki szereg rozpaczliwych i pozbawionych wszelkiej logiki rozumowań, doszedł do tego smutnego przekonania, poniżyłby sam siebie, wierząc po dziecinnemu, iż przydałby się jeszcze komuś na coś, potrafiłby pokochać i być nawzajem kochany? Teraz rozum podszeptywał mu zupełnie co innego. Nudził się śmiertelnie. Zajęcia codzienne, przestały go zajmywać. Z częsta, gdy był sam zamknięty w swojej pracowni, wstawał od biurka, zbliżał się do dużego, ruchomego zwierciadła ( trumeau ) i przypatrywał się długo, długo, sam sobie. Następnie przenosił wzrok na piękny portret Lizy, wielkości naturalnej, w fryzurze à la grecque z drobnemi loczkami nad czołem. Zdawało mu się, że wychodzi z ram wyzłacanych, a zapominając o ostatniem, tajemniczem przemówieniu, powodzi za nim oczami, pełnemi życzliwej i serdecznej ciekawości, z wesołym uśmieszkiem. Czasem znowu przemierzał pokój szybkim krokiem, z rękami w tył założonemi. To brwi marszczył niecierpliwie, to uśmiechał się błogo do wizji, wywołanych siłą jego bujnej fantazji. Nie było w nich ładu, ni składu. Rad był im jednak wszystkim jednakowo. Serce rwało mu się do Piotra, do owej pięknej młodej dzieweczki. Myślał z rozkoszą o dębie odmłodzonym, o sławie, o piękności kobiecej, o miłości, której dotąd brakowało w jego życiu. Gdy mu przeszkodzono, przerywając wątek marzeń rozkosznych, odpowiadał sucho, ostro, w sposób szorstki i niemiły. Niemniej jednak w jego odpowiedziach, była zawsze ścisła loika. Zbierał wtedy myśli, aby nie zdradzić się przypadkiem z rozmarzeniem, które mu nieraz umysł mąciło. To powodowało księżniczkę Marję do narzekania, że praca umysłowa, gdy się w niej mężczyźni nadto zagłębią, wysusza im serce i robi ich na wszystko nieczułemi.
IV.
Książę Andrzej przybył do Petersburga przy końcu sierpnia roku 1809. Wtedy właśnie sława młodego Speranskiego, doszła była do szczytu. Podziwiano jego rozum stanu i energję niezrównaną, w przeprowadzaniu reform rozmaitych. W tym samym czasie, car był sobie wywichnął nogę, wyskakując z powozu. Zmuszony leżeć przez trzy tygodnie, pracował codziennie ze Sperańskim po kilka godzin. Wtedy to wydano owe dwa sławne ukazy, które spiorunowały przewracając niemal do góry nogami tak zwane „wyższe towarzystwo“. Pierwszy znosił dworskie rangi i tytuły; drugi zaś postanawiał egzamina niezbędne, który każdy musiał składać na przyszłość, jeżeli chciał być mianowanym asesorem w kolegjum, lub radcą stanu. Ten sam ukaz stwarzał całą konstytucję rządową, która miała zmienić radykalnie z gruntu system dotychczasowy, w gałęziach finansowych, administracyjnych, w sądownictwie i tym podobnie... od rady carskiej, od trybunału najwyższego, aż do rad obwodowych i sądów po małych miasteczkach. Marzenia nieokreślone, które zajmywały umysł cara, od chwili jego wstąpienia na tron, zaczynały się obecnie urzeczywistniać; przybierały kształty wyraźniejsze, przemieniały się w czyny, tchnące wolnomyślnością i chęcią szczerą uszczęśliwienia całej ludności bez wyjątku. Pomagali dzielnie w tem dziele carowi jego doradcy: Czartoryski, Nowosilcow, Koczubej i Strogonów. Car nazywał ich żartobliwie po francuzku. — Le comité du Salut public “.
Obecnie Sperański zastępywał ich wszystkich, co do praw cywilnych, Arakczejew zaś w sprawach armji dotyczących. Książę Andrzej, jako carski szambelan, pojawił się był u dworu. Dwa razy stanął na samym przedzie, tam, którędy car miał przechodzić, Aleksander nie raczył jednak przemówić do niego. Uważał to już od dawna, że ani jego twarz, ani wzięcie całe, nie umiały wzbudzić w carze sympatji. Utwierdził go w tem przekonaniu wzrok cara suchy i zimny, którym obrzucił go w milczeniu, przechodząc mimo. Dowiedział się wkrótce, że car miał mu za złe, wystąpienie z wojska w roku 1805 i że tem ściągnął na siebie jego niełaskę.
— Nie można nikomu narzucić gwałtem sympatji lub antypatji — pomyślał Andrzej. — Dla tego też lepiej zrobię, nie oddając wprost carowi mojego memorjału o nowym kodeksie wojskowym. Wolę powierzyć memorjał komu innemu, aby sam sobie drogę utorował.
Oddał zatem swoją pracę, pewnemu staremu marszałkowi, który był serdecznym druhem jego ojca. Ten przyjął Andrzeja z całą życzliwością i obiecał polecić memorjał gorliwie najjaśniejszemu panu.
W dni kilka książę Andrzej został wezwany do ministra wojny, hrabiego Arakczejewa.
O dziewiątej rano w dniu naznaczonym, książę Andrzej wchodził do sali recepcjonalnej hrabiego. Nie znał osobiście ministra, w życiu go nie widział, a szczegóły, które pozbierał o nim tu i owdzie, nie wzbudzały co prawda ani jego sympatji, ani szacunku dla tego wysokiego dygnitarza.
— Jest ministrem wojny, posiada zaufanie monarchy, cóż mnie mają obchodzić jego przymioty osobiste! — powiedział sobie książę Andrzej. — Powierzono mu mój memorjał, on więc jedynie może mnie popchnąć naprzód.
W czasie w którym pełnił służbę adjutanta głównodowodzącego, był zawsze przytomny audjencjom udzielanym rozmaitym wysoko położonym osobistościom. Robił zatem studja rozmaite i zauważył, że każdy z wchodzących miał inną minę, według swego charakteru i usposobienia. Tu zaś uderzyło go na samym wstępie, że na wszystkich twarzach ludzi czekających, malowało się pewne zakłopotanie, rodzaj trwogi i wyraz uniżoności przymusowej. Ci, którzy stali najwyżej w hierarchji społecznej, przybierali minę lekceważącą, żartując i przedrwiwając samych siebie i pana ministra. Starali się okryć tym sposobem ogartujący ich niepokój. Jedni siedzieli chmurni i zadumani, drudzy śmieli się szepcąc pomiędzy sobą. Powtarzali sobie na ucho przezwisko żartobliwe „Siła Andrejewicz“, które nadano na kpiny ministrowi. Jakiś jenerał markotny widocznie i obrażony, że mu każą czekać tak długo, oglądał się w koło, z gniewnym marsem na czole, założywszy od niechcenia nogę na nogę i uśmiechając się pogardliwie.
Skoro jednak drzwi otworzono, wszyscy umilkli, a ich twarze pobladły od strachu mimowolnego. Książę Andrzej zażądał od oficera będącego dnia tego na służbie, żeby go zapowiedział panu ministrowi. Ten bąknął ironicznie „że uczyni to wtedy dopiero, gdy przyjdzie kolej na niego“. — Pewien wojskowy, którego mina przerażona i nieszczęśliwa, uderzyła na samym wstępie Andrzeja, wszedł do gabinetu ministra, gdy już kilku innych zostało wpuszczonych i wyprowadzonych następnie aż do drzwi przez adjutanta. Ten bawił bardzo długo u ministra. Usłyszano głos grzmiący, gniewny i nader niemiły. Wyszedł nareszcie biedny oficerek, trupio blady, z ustami drgającemi, i przebiegł poczekalnią pędem prawie, trzymając się oburącz za głowę.
Teraz przyszła kolej na księcia Andrzeja.
— Na prawo, pod oknem — ktoś mu podszepnął.
Wszedł do gabinetu umeblowanego porządnie, ale bez najmniejszego zbytku, i ujrzał przed sobą mężczyznę czterdziestoletniego, którego biust za długi, w porównaniu z resztą ciała, niósł na sobie tak samo nieproporcjonalnie długą szyję i głowę. Włosy nosił obcięte po żołniersku przy samej głowie. Czoło przecinały dwie bruzdy głębokie, a i twarz, mimo wieku zaledwie średniego, miała już sporo zmarszczek. Brwi gęste, krzaczyste, zrastały się prawie nad oczami małemi, zielonkowatemi, a świecącemi jak u żbika. Nos był potężny, mocno zaczerwieniony i zakrzywiony w dół, ku wąskim ustom. Ta niemiła postać, zwróciła się do wchodzącego, wcale na niego nie patrząc.
— Czego pan sobie życzy?
— Niczego wasza ekscellencjo — Andrzej odrzucił najspokojniej tonem lodowato-obojętnym.
Teraz dopiero spojrzał na niego pan minister:
— Proszę usiąść... zapewne książę Bołkoński?
— Jego carska mość, raczyła oddać mój memorjał w ręce waszej ekscellencji i...
— Powiem otwarcie książę kochany, że czytałem twój memorjał — przerwał mu minister dość niegrzecznie, wpadając w ton ucinkowy, gniewny i prawie pogardliwy. — Proponujesz nam nowy regulamin wojskowy, nieprawdaż? Tyle mamy już na papierze rozmaitych praw i przepisów, których nikt się nie trzyma i nie wykonywuje... Dziś nastała mania pisania. To o wiele łatwiejsze, niż cokolwiek w czyn wprowadzić.
— Stosuję się w tem do woli najjaśniejszego pana, pytając waszą ekscellencję, co myśli zrobić z moim memorjałem?
— Odesłałem go wojskowemu komitetowi, dodając moje o nim zdanie... Nie podoba mi się wcale — dodał powstając z fotelu, a wziąwszy papier leżący na stole, podał go księciu Andrzejowi.
Na wskos pół arkusza stało napisane ołówkiem, najfatalniejszą ortografią, i bez żadnych znaków pisarskich:
— „Nie ma logicznej podstawy... skopiowane z francuzkiego kodeksu wojskowego... różni się całkiem niepotrzebnie i odstrycha, od przyjętego u nas regulaminu!“
— Który komitet ma zbadać mój memorjał?
— Komitet mający zadanie ulepszyć i uzupełnić nasze przepisy wojskowe. Przedstawiłem waszą miłość, na członka tegoż komitetu, ale bez żadnej pensji.
Książę Andrzej uśmiechnął się ironicznie:
— Inaczej nie byłbym wcale przyjął tej godności.
— Członek honorowy... bezpłatny, wszak zrozumiałeś mnie mości książę?... Hej! czy jest tam jeszcze kto? — zawołał, żegnając się z Bołkońskim.
RESZTA TOMU DOSTĘPNA W PEŁNEJ WERSJI.
Inwazja
1807–1812
I.
W roku 1808 car Aleksander udał się do Erfurtu, gdzie widział się powtórnie z Napoleonem. Przepych i pompa rozwinięte w czasie tego drugiego zjazdu monarchów, były długo jedynym przedmiotem, omawianym szeroko w kółkach arystokratycznych Petersburga.
W roku 1809 aljans „dwóch mocarzów świata“, (jak wówczas nazywano powszechnie Aleksandra i Napoleona) był tak ścisłym i serdecznym, że w chwili, gdy Napoleon wypowiadał wojnę Austrji, Aleksander zapowiedział, że oddział armji rosyjskiej przestąpi granicę, aby pomagać Bonapartemu, swojemu dawnemu nieprzyjacielowi i wspierać go przeciw cesarzowi austrjackiemu, eks-aljantowi Rosji. Obiegały nawet czas jakiś głuche wieści, o projektowanem małżeństwie między Napoleonem, a jedną z sióstr cara.
Po za sferą kombinacji i wypadków politycznych, które mogłyby z tego wypłynąć, towarzystwo rosyjskie zajmowało się wielce w owej epoce, reformami i zmianami zatwierdzonemi przez cara we wszystkich gałęziach wewnętrznego zarządu. Mimo tych poważnych trosk i zajęć, nie ustawało bynajmniej, zwykłe codzienne życie towarzyskie. Szło wszystko swoim trybem. Troszczono się i bawiono tak samo jak dawniej, ploteczkami i skandalikami, będącemi na porządku dziennym. Zachwycano się tak samo poezją, uwielbiano divy teatralne, jak również nadobne córy muzy Terpsichory, zgrabne i zalotne baletniczki, nie troszcząc się zbytecznie i nie susząc sobie głowy nad rozwiązaniem zagadki, co wyniknie w końcu, ze zbliżenia się lub zerwania sojuszu z Napoleonem i z owych reform przez cara nakazanych.
Projekta filantropiczne Piotra, niewykonane wcale w skutek braku energji i wytrwałości w jego usposobieniu zostały przeprowadzone w zupełności, w dość krótkim czasie przez księcia Andrzeja Bołkońskiego. Obdarzony z natury tem wszystkiem czego właśnie brakowało jego przyjacielowi Piotrowi, to jest: zmysłem nader praktycznym i stałością żelazną, umiał wprowadzić w ruch całą maszynę, wykonać to, co sobie raz był postanowił zupełnie bez rozgłosu i bez wysiłków nadzwyczajnych. Trzysta „dusz“ w jednej jego posiadłości zostały zapisane, jako wolni czynszownicy. (Był to pierwszy podobny wypadek na całą Rosję). W innych dobrach pańszczyzną, zastąpiono ugodą dobrowolną. Kto chciał odrabiał dni, lub płacił komuś za siebie. W Bugaczarewie obsadził był egzaminowaną akuszerkę; zaś miejscowy proboszcz pobierał od niego pensją osobną, za nauczanie czytania i pisania dzieci wiejskich, jak też i służbę dworską.
Czas swój dzielił pomiędzy Łyse Góry, gdzie syn jego był dotąd pod wyłączną opieką niewiast i „pustelnią“ w Bugaczarewie (jak się o tem wyrażał stary książę). Mimo obojętności pozornej, z jaką paradował w obec Piotra, śledził on bacznie i chciwie bieg wypadków, ze swojej „pustelni“, i czytał bardzo wiele. Dziwił się nieraz nadzwyczajnie, że osobistości wysoko postawione, które mogłyby były czerpać wiadomości u samego źródła, przyjeżdżając wprost z Petersburga, wiedziały o wiele mniej i nie z taką dokładnością, tak w dziedzinie polityki zewnętrznej, jak i o biegu wypadków w kraju, niż on, nie ruszając się krokiem po za granicę swoich dóbr.
Mimo że tak wiele czasu poświęcał własnej administracji nader rozległego majątku i wertował mnóstwo dzieł, potrafił jeszcze napisać krytyczną analizę ostatnich dwóch kampanji rosyjskich, które tak nieszczęśliwie wypadły i wypracował projekt reformy zupełnej i konsekwentnej, rosyjskiego kodeksu i regulaminu wojskowego.
Przy końcu zimy w roku 1809, objechał dobra należące do jego synka, którego był opiekunem.
Jechał w dzień jasny, pogodny, pełen blasków słonecznych i ciepła wiosennego. Wciśnięty w głąb wygodnej karety, puścił wodze myślom, bujając niemi to tu, to owdzie. Powodził wzrokiem roztargnionym na prawo i lewo. Czuł jakby nowe życie wstępujące i w niego, gdy wciągał w płuca powietrze balsamiczne, gdy rozkoszował się widokiem pierwszych listków pękających z obsłonek zimowych na wierzbach i brzezinie. Po niebie lazurowem płynęły lekkie chmurki, jak gaza przejrzyste. Przeprawił się przez rzekę tym samym promem, na którym roku zeszłego tak z Piotrem filozofował. Następnie minął jakąś nader nędznie wyglądającą wioszczynę, ze strzechami poobdzieranemi i dziedzińcami pełnemi błota, przed każdą chatą. Spuścił się w kotlinę ze stromego pagórka, w której dotąd topniały resztki śniegu i wjechał w las, ciągnący się po obu stronach drogi. Ponieważ dzień był cichy, bez wiatru, w lesie było już zupełnie ciepło. Na brzozach, lśnił niby drobny meszek szmaragdowy, z młodych rowijających się dopiero listeczków. Gdzie niegdzie już i pierwsza trawka zieleniła się z pod śniegu małemi kępkami, a pod nią chował wonną główkę skromny fiołek, lub śmielszy od niego pierwiosnek, wyściubiał ku słońcu białe listeczki, niby ostatnie płatki śniegu. Od tego tła jasno zielonego, odbijały ponuro sosny w szacie wiecznej żałoby. Konie parskały raźno. Powietrze było tak łagodne, że sierść na koniach była zlana potem.
Petruszka, lokaj księcia Andrzeja, przemówił słów kilka do stangreta, który odpowiedział mu potwierdzająco. To mu jednak nie wystarczało widocznie. Zwrócił się zatem do swego pana:
— Jaśnie panie, jak tu się miło oddycha, nieprawdaż?
— O czem mówisz Petruszka? — Andrzej ocknął się nagle z zadumy.
— Tak tu jakoś dobrze człowiekowi.
— Myśli zapewne o wiośnie i jej pierwszych podmuchach balsamicznych — powiedział sobie Andrzej w duchu. — Rzeczywiście... jak się wszystko na gwałt zieleni, tak rychło?... Pokryły się już świeżemi listkami brzoza, dzika wiśnia, olcha... a dęby?... jakoś nie widać żadnego... Ah, otóż jest jeden bodaj.
O dwa kroki od niego, po nad samym gościńcem, dąb stokroć roślejszy i silniejszy, niż reszta zalesienia, dąb olbrzym, wyciągał daleko i szeroko konary stare, suche i omszałe. Mnogie blizny szpeciły jego korę. Te konary, niby ramiona Hydry stugłowej, wyglądały straszno. Miał on minę ponurą starca potwornego, pełnego pogardy w swej zgrzybiałości i brzydocie, dla owej młodzieży otaczającej go wieńcem, która śmiała się tak rozkosznie do budzącej się wiosny. Staruch był już na wszystko obojętny; i w nim widocznie ciepło wiosenne, nie było w stanie rozgrzać soków zakrzepłych i zamarłych.
— Wiosna, miłość, szczęście... Czy jeszcze pieścicie się szaleńcy, z podobnemi ułudami? — zdawał się przemawiać ów dąb ponury i stetryczały. — Czy zawsze jeszcze żywicie te same mrzonki bezpodstawne? Nie ma wiosny, ni szczęścia, ni miłości... Popatrzcie na te sosny żałobne, zawsze te same... Spójrzcie na suche konary wychodzące z mojego pnia pokaleczonego i obdartego... Jestem takim, jakim mnie wieki zrobiły i nie wierzę, ani waszym nadziejom, ani waszych ułud nie podzielam.
Książę Andrzej rzucił okiem kilka razy na tetryka, gdy przejeżdżał po pod niego. Zdawał się czekać na jakieś tajemne zwierzenia. Dąb jednak, ani zaszeleściał. Pozostał ponurym i uparcie nieruchomym, pomimo trawki zieleniejącej i utkanej kwiatami u jego stóp.
— Tak — szepnął Andrzej sam do siebie — ten dąb ma słuszność, słuszność najzupełniejszą. Trzeba zostawić młodości wszelkie ułudy. Co do nas, wiemy doskonale co warte życie, i że nam nie może już dać niczego!...
W duszy zawirowały mu myśli przeróżne, i słodkie i bolesne... Przypomniał sobie całą swoją przeszłość, i doszedł do tej konkluzji rozpaczliwej wprawdzie, ale i uspakajającej poniekąd, że odtąd nic mu nie zostaje, jak wegietować z dnia na dzień, bez pragnień i bez celu. Powinien jedynie wystrzegać się złych i podłych czynów, nie troszcząc się zresztą o nic, i nie trapiąc się niczem!
II.
Zmuszony sprawami dotyczącemi jego syna małoletniego, książę Andrzej odwidził marszałka szlachty w tej gubernji. Był nim właśnie znany nam dobrze hr. Stefan Andrzejewicz Rostow. Odbył tę wycieczkę przy końcu maja. Las szumiał tajemniczo, pokryty gęstemi liśćmi, a upał i kurz tak nużyły, że brała ochota kąpać się po drodze, i w najmniejszym najpłytszym strumyku.
Zadumany i zakłopotany sprawami rozlicznemi, z któremi dążył właśnie do hrabiego, ani się spostrzegł gdy wjedżdżał w długą aleję prowadzącą do domu mieszkalnego w Otradnoje. Usłyszał nagle kilka głosów żeńskich, wychodzących z po za dużego klombu krzewów przy drodze, i zobaczył wybiegające z niego młode dziewczęta. Pierwsza na samym przedzie, miała na sobie żółtą sukienkę nankinową. Brunetka, niesłychanie wcięta w pasie, z dużemi palącemi oczami czarnemi, zarzuciła była od niechcenia na głowę białą chusteczkę muślinową, z pod której wydobywały się niesforne włosów kosmyki. Ta biegła szybko jak sarenka, krzycząc coś niezrozumiałego. Na widok nieznajomego w karecie podróżnej, odwróciła się od niego szybkim ruchem i uciekła śmiejąc się na głos cały.
Uczucie dziwnie bolesne, ścisnęło za serce księcia Andrzeja. Dzień był tak cudowny, słońce tak promieniste, wszystko zdawało się oddychać szczęściem w całej pełni i wesołością bez miary, aż do tej dzieweczki, z figurką szczupłą i wiotką jak trzcina. Ta oddana wrażeniom radosnym, upojona rozkoszą, czując się uosobistnieniem, tej najpiękniejszej pory roku, tej wiosny czarownej, ani myślała zresztą o nikim, najmniej zaś o nim. Mimowolnie spytał się w ducha z uczuciem goryczy niewypowiedzianej.
— Czem ona tak się raduje? O czem myśli? Z wszelką pewnością nie o kodeksie w sprawach karnych, ani o regulaminie wojskowym!
Hrabia Rostow żył w Otradnoje, tak samo jak i w Moskwie. Przyjmował u siebie całą gubernję, bawiąc swoich gości czem mógł. Urządzał im wspaniałe polowania, przedstawienia teatralne, w sali w tym celu zbudowanej, i dawał objady lukulusowe, z muzyką umyślne z Moskwy sprowadzoną. Każde odwidziny uważał za największą dla siebie pomyślność. I książę Andrzej musiał uledz prośbom usilnym gościnnego gospodarza, nocując w Otradnoje.
Dzień wydał mu się nieznośnie długim i nudnym. Gospodarstwo jak i goście poważniejsi wiekiem, zabrali księcia Andrzeja w swoje wyłączne posiadanie. Mimo to spozierał kilka razy nieznacznie z pod oka na Nataszkę, która przebrała się była do objadu w białą sukienkę tiulową, z szarfą pąsową, i takiemiż różami u gorsu i we włosach kruczych. Chichotała się ona rozkosznie i bawiła doskonale z resztą młodzieży. Za każdym takiem rzutem oka na nią, pytał się na nowo: — „O czem też myśli? i czem się tak raduje?“
Wieczorem długo nie mógł zasnąć. Czytał, zgasił świece w kandelabrze, i na nowo je pozapalał. W pokoju było gorąco i duszno nie do wytrzymania, okiennice w oknach szczelnie pozamykano. Gniewał się najokropniej na „starego niedołęgę“ (nigdy inaczej nie nazywał Stefana Rostowa), że go siłą mocą zatrzymał na noc u siebie, zapewniając uroczyście, że nie ma pod ręką potrzebnych im dokumentów. Był zły i sam na siebie, że dał się skusić staremu i został na noc w Otradnoje.
Wstał aby okno roztworzyć. Zaledwie pchnął na zewnątrz okiennice, a księżyc w pełni jak gdyby czyhał na tę chwilę, zalał cały pokój swoim blaskiem łagodnym, srebrząc wszystkie sprzęty. Noc była cicha, chłodna, rozkoszna. Naprzeciw okna wznosił się szpaler cienisty z jednej strony, a z drugiej oświetlony i posrebrzony światłem księżycowem. W dole, gąszcz złożona z niskich krzemów i bujnej trawy, połyskiwała w blasku księżycowem kroplami rosy. Na prawo, widać było wspaniałą koronę drzewa wysokiego. Rozciągało ono szeroko liśćmi okryte konary, a kora biała i gładka świeciła zdala. Księżyc płynął majestatycznie po niebie czystem, lazurowem, bez jednej chmurki, nawet i bez gwiazd, których mdłe światełko przyćmił zupełnie blask miesiąca. Andrzej oparł się o futrynę okna, z wzrokiem wlepionym w uroczy krajobraz. Usłyszał nad sobą na pierwszem piątrze, cichy szept kobiecy... A więc i tam nie spano!
— Jeszcze tylko raz jeden, jedyny, błagam cię! — odezwał się głosik dźwięczny, który Andrzej poznał natychmiast.
— Kiedyż ty myślisz spać trzpiotko? — spytał głos inny.
— A jak ja spać nie mogę? Czyż moja w tem wina? Raz jeden... I dwa głosy zanuciły z cicha zwrotkę jakiejś włoskiej piosenki.
— Boże, jakież to cudne! No! teraz idźmy spać.
— Idź ty, skoroś taka śpiąca. Co do mnie nie zasnę, choćbym jak chciała.
Słychać było lekki szelest sukienki mówiącej, a nawet jej westchnienie, musiała się bowiem wychylić przez okno otwarte. W koło panowała cisza uroczysta, ani listek nie drgnął na drzewach. Mogło się zdawać że wrszystko nagle skamieniało: cienie i światło księżycowe. Andrzej lękał się również najlżejszego poruszenia, aby nie zdradzić mimowolnie swojej obecności.
— Sońciu! Sońciu! — odezwał się pierwszy głosik — czyż podobna zasnąć w taką noc? Popatrz tylko jakie to wszystko przepiękne! Boże! Boże! jakież to czarujące!... obudźże się i wstawaj leniuszku! — dodała po chwili z wzruszeniem coraz wzrastającem: — Nie było jeszcze nigdy nocy tak uroczej, nigdy, przenigdy!... — Sonia coś zamruczała w rodzaju odpowiedzi. — Chodźże chodź, popatrz na ten księżyc, moje serduszko najmilsze, moja „duszinko!“... Chodź koniecznie!... Stań na palcach, ściśnij kolana... zmieścimy się obie, ot tak, widzisz?
— Uważaj na miły Bóg! Gotowaś jeszcze wypaść przez okno.
Szamotały się widocznie jedna z drugą, a po chwili odezwała się Sonia z wymówką:
— Czy wiesz, że to już druga po północy?
— Ah! psujesz mi całą przyjemność! Ruszaj spać! ruszaj! ty, ty nieznośna!
Zapanowało i w górze milczenie. Andrzej domyślał się jednak po lekkim szeleście i cichem wzdychaniu, że Nataszka dotąd w oknie stoi.
— Ah! Boże, Boże! — nagle zawołała. — Ha! skoro inaczej być nie może, idźmyż spać! — i zamknęła okno z łoskotem.
— Zapewne, cóż ją może obchodzić moje istnienie? — pomyślał Andrzej słuchając tego szczebiotu. Nie umiejąc sam przed sobą zdać sprawy z tego, lękał się i spodziewał po troszę, że usłyszy wymówione swoje nazwisko i sąd o nim młodej dzieweczki... Dla czegóż ona zajmuje go tak wyłącznie? Czy urok rzuciła na niego?... W sercu uczuł taki chaos uczuć przeróżnych budzącej się nadziei ułud młodocianych, czegoś dziwnie rozkosznego i niepokojącego jednocześnie, czegoś tak nie licującego, z jego apatycznym wegetowaniem... że nie próbując nawet wytłumaczyć sobie tej burzy w duszy powstałej, rzucił się na łóżko, i zasnął natychmiast.
III.
Nazajutrz z rana, pożegnawszy tylko hrabiego Rostowa, wyjechał nie widząc się wcale z paniami.
W czerwcu, gdy wracał do siebie po dłuższym czasie, książę Andrzej musiał znowu przejeżdżać przez ów las brzozowy. Obecnie dzwonki przy zaprzęgu, nie budziły w lesie ech tak rozgłośnych, niż przed sześciu tygodniami. Gąszcz była teraz okiem nieprzebita, cienie długie kładły się zewsząd na drogę. Sosny odbijały przyjemnie barwą ciemniejszą od tła jasno zielonego, nie psując wcale ogólnej harmonji w krajobrazie.
Nowe igiełki i czerwone szyszeczki, świecące tu i owdzie na gałęziach, świadczyły wymownie, że i one odczuły zbawienny wpływ wiosny i one ożywiły się i odmłodniały.
Dzień był skwarny, burza wisiała w powietrzu. Mały deszczyk pokropił był kurz przed chwilą i opłukał z niego listki i murawę przy drodze. Lewa strona lasu tonęła w pół cieniu, prawa natomiast obrócona ku słońcu połyskiwała kroplami wody, skąpana w słonecznych promieniach i lekko wietrzykiem poruszana. Wszystko kwitło woniało, zieleniło się na wyścigi, słowiki odrzucały jeden drugiemu trele miłosne.
Zdaje mi się, że był tu gdzieś niedaleko dąb stary, który mnie rozumiał — pomyślał Andrzej, patrząc mimowolnie w lewo, znęcony pięknością drzewa, którego szukał. Jakież było jego zdziwienie, gdy ujrzał starucha najzupełniej przeobrażonego. Bujał w niebo pyszną zieloną koroną, bujną, rozkoszną, która chwiała się wiatrem kołysana. Przez gęste konary przedzierały się blaski słoneczne, złocąc gdzie niegdzie jego pień omszały. Nie widać na nim było ani suchych, pokrzywionych potwornie gałęzi, ani ran i skaleczeń. W jego wyglądzie nie było również ani goryczy zawodu, ani smutku ponurego. Wszystko to znikło bezpowrotnie, pod wpływem młodej, wiosennej szaty. Trzeba było rzeczywiście spytać się spojrzawszy na starucha: czy to on własnemi sokami, żywi te liście, okrywające go cudowną zieloną kopułą?
— A więc to naprawdę ten sam dąb stetryczały? — wykrzyknął Andrzej sam do siebie, czując w sercu radość bez granic. I on zatem może jeszcze odmłodnieć, i dla niego może druga wiosna zakwitnąć. Wspomnienia najmilsze, najrozkoszniejsze i bolesne zarazem, zaczęły przesuwać się mu po przed oczy. Zobaczył ów cudowny błękit z pod Austerlitz, wyrzuty bolesne na martwej twarzyczce swojej żony, przypomniał sobie rozmowę z Piotrem na promie, młodą dzieweczkę, oczarowaną pięknością nocy księżycowej. Widział i ową noc, ów księżyc wszystko utkwiło niezatarcie w jego pamięci. — Nie, nie! — pomyślał w głębi duszy. — Życie moje nie może również skończyć się w trzydziestu dwóch latach! Nie dość żebym ja sam czuł, ile jeszcze ognia tli we mnie, trzeba żeby i inni dowiedzieli się o tem! Trzeba żeby mnie poznali i ocenili należycie Piotr i ta dzieweczka, która o mało ku niebu nie wzleciała na księżyca promyku. Trzeba koniecznie, żeby moje życie odbiło się na nich, ich zaś istnienie złączyło się ściśle ze mną!
Skoro wrócił z owej podróży, postanowił sobie był Andrzej stanowczo, pojechać w jesieni do Petersburga, i wysilał umysł aby wynaleść powód po temu. Uznał tego potrzebę nieodwołalną. Nie byłby może nawet od tego, żeby wstąpić powtórnie do wojska. Dziwił się obecnie, jak mógł zwątpić bodaj na chwilę, w to wszystko, co mu jeszcze przyszłość miała przynieść w darze. A jednak przed miesiącem uważał za czyste niepodobieństwo, żeby opuścił wieś kiedykolwiek. Wmawiał w siebie, że nabyte doświadczenie zmarnowałoby się w innej sferze, byłoby zupełnie nie na miejscu i nie na czasie i nie przydałoby się na nic nikomu, jeżeliby go chciał użyć w innym kierunku. Nie pojmował teraz po prostu, przez jaki szereg rozpaczliwych i pozbawionych wszelkiej logiki rozumowań, doszedł do tego smutnego przekonania, poniżyłby sam siebie, wierząc po dziecinnemu, iż przydałby się jeszcze komuś na coś, potrafiłby pokochać i być nawzajem kochany? Teraz rozum podszeptywał mu zupełnie co innego. Nudził się śmiertelnie. Zajęcia codzienne, przestały go zajmywać. Z częsta, gdy był sam zamknięty w swojej pracowni, wstawał od biurka, zbliżał się do dużego, ruchomego zwierciadła ( trumeau ) i przypatrywał się długo, długo, sam sobie. Następnie przenosił wzrok na piękny portret Lizy, wielkości naturalnej, w fryzurze à la grecque z drobnemi loczkami nad czołem. Zdawało mu się, że wychodzi z ram wyzłacanych, a zapominając o ostatniem, tajemniczem przemówieniu, powodzi za nim oczami, pełnemi życzliwej i serdecznej ciekawości, z wesołym uśmieszkiem. Czasem znowu przemierzał pokój szybkim krokiem, z rękami w tył założonemi. To brwi marszczył niecierpliwie, to uśmiechał się błogo do wizji, wywołanych siłą jego bujnej fantazji. Nie było w nich ładu, ni składu. Rad był im jednak wszystkim jednakowo. Serce rwało mu się do Piotra, do owej pięknej młodej dzieweczki. Myślał z rozkoszą o dębie odmłodzonym, o sławie, o piękności kobiecej, o miłości, której dotąd brakowało w jego życiu. Gdy mu przeszkodzono, przerywając wątek marzeń rozkosznych, odpowiadał sucho, ostro, w sposób szorstki i niemiły. Niemniej jednak w jego odpowiedziach, była zawsze ścisła loika. Zbierał wtedy myśli, aby nie zdradzić się przypadkiem z rozmarzeniem, które mu nieraz umysł mąciło. To powodowało księżniczkę Marję do narzekania, że praca umysłowa, gdy się w niej mężczyźni nadto zagłębią, wysusza im serce i robi ich na wszystko nieczułemi.
IV.
Książę Andrzej przybył do Petersburga przy końcu sierpnia roku 1809. Wtedy właśnie sława młodego Speranskiego, doszła była do szczytu. Podziwiano jego rozum stanu i energję niezrównaną, w przeprowadzaniu reform rozmaitych. W tym samym czasie, car był sobie wywichnął nogę, wyskakując z powozu. Zmuszony leżeć przez trzy tygodnie, pracował codziennie ze Sperańskim po kilka godzin. Wtedy to wydano owe dwa sławne ukazy, które spiorunowały przewracając niemal do góry nogami tak zwane „wyższe towarzystwo“. Pierwszy znosił dworskie rangi i tytuły; drugi zaś postanawiał egzamina niezbędne, który każdy musiał składać na przyszłość, jeżeli chciał być mianowanym asesorem w kolegjum, lub radcą stanu. Ten sam ukaz stwarzał całą konstytucję rządową, która miała zmienić radykalnie z gruntu system dotychczasowy, w gałęziach finansowych, administracyjnych, w sądownictwie i tym podobnie... od rady carskiej, od trybunału najwyższego, aż do rad obwodowych i sądów po małych miasteczkach. Marzenia nieokreślone, które zajmywały umysł cara, od chwili jego wstąpienia na tron, zaczynały się obecnie urzeczywistniać; przybierały kształty wyraźniejsze, przemieniały się w czyny, tchnące wolnomyślnością i chęcią szczerą uszczęśliwienia całej ludności bez wyjątku. Pomagali dzielnie w tem dziele carowi jego doradcy: Czartoryski, Nowosilcow, Koczubej i Strogonów. Car nazywał ich żartobliwie po francuzku. — Le comité du Salut public “.
Obecnie Sperański zastępywał ich wszystkich, co do praw cywilnych, Arakczejew zaś w sprawach armji dotyczących. Książę Andrzej, jako carski szambelan, pojawił się był u dworu. Dwa razy stanął na samym przedzie, tam, którędy car miał przechodzić, Aleksander nie raczył jednak przemówić do niego. Uważał to już od dawna, że ani jego twarz, ani wzięcie całe, nie umiały wzbudzić w carze sympatji. Utwierdził go w tem przekonaniu wzrok cara suchy i zimny, którym obrzucił go w milczeniu, przechodząc mimo. Dowiedział się wkrótce, że car miał mu za złe, wystąpienie z wojska w roku 1805 i że tem ściągnął na siebie jego niełaskę.
— Nie można nikomu narzucić gwałtem sympatji lub antypatji — pomyślał Andrzej. — Dla tego też lepiej zrobię, nie oddając wprost carowi mojego memorjału o nowym kodeksie wojskowym. Wolę powierzyć memorjał komu innemu, aby sam sobie drogę utorował.
Oddał zatem swoją pracę, pewnemu staremu marszałkowi, który był serdecznym druhem jego ojca. Ten przyjął Andrzeja z całą życzliwością i obiecał polecić memorjał gorliwie najjaśniejszemu panu.
W dni kilka książę Andrzej został wezwany do ministra wojny, hrabiego Arakczejewa.
O dziewiątej rano w dniu naznaczonym, książę Andrzej wchodził do sali recepcjonalnej hrabiego. Nie znał osobiście ministra, w życiu go nie widział, a szczegóły, które pozbierał o nim tu i owdzie, nie wzbudzały co prawda ani jego sympatji, ani szacunku dla tego wysokiego dygnitarza.
— Jest ministrem wojny, posiada zaufanie monarchy, cóż mnie mają obchodzić jego przymioty osobiste! — powiedział sobie książę Andrzej. — Powierzono mu mój memorjał, on więc jedynie może mnie popchnąć naprzód.
W czasie w którym pełnił służbę adjutanta głównodowodzącego, był zawsze przytomny audjencjom udzielanym rozmaitym wysoko położonym osobistościom. Robił zatem studja rozmaite i zauważył, że każdy z wchodzących miał inną minę, według swego charakteru i usposobienia. Tu zaś uderzyło go na samym wstępie, że na wszystkich twarzach ludzi czekających, malowało się pewne zakłopotanie, rodzaj trwogi i wyraz uniżoności przymusowej. Ci, którzy stali najwyżej w hierarchji społecznej, przybierali minę lekceważącą, żartując i przedrwiwając samych siebie i pana ministra. Starali się okryć tym sposobem ogartujący ich niepokój. Jedni siedzieli chmurni i zadumani, drudzy śmieli się szepcąc pomiędzy sobą. Powtarzali sobie na ucho przezwisko żartobliwe „Siła Andrejewicz“, które nadano na kpiny ministrowi. Jakiś jenerał markotny widocznie i obrażony, że mu każą czekać tak długo, oglądał się w koło, z gniewnym marsem na czole, założywszy od niechcenia nogę na nogę i uśmiechając się pogardliwie.
Skoro jednak drzwi otworzono, wszyscy umilkli, a ich twarze pobladły od strachu mimowolnego. Książę Andrzej zażądał od oficera będącego dnia tego na służbie, żeby go zapowiedział panu ministrowi. Ten bąknął ironicznie „że uczyni to wtedy dopiero, gdy przyjdzie kolej na niego“. — Pewien wojskowy, którego mina przerażona i nieszczęśliwa, uderzyła na samym wstępie Andrzeja, wszedł do gabinetu ministra, gdy już kilku innych zostało wpuszczonych i wyprowadzonych następnie aż do drzwi przez adjutanta. Ten bawił bardzo długo u ministra. Usłyszano głos grzmiący, gniewny i nader niemiły. Wyszedł nareszcie biedny oficerek, trupio blady, z ustami drgającemi, i przebiegł poczekalnią pędem prawie, trzymając się oburącz za głowę.
Teraz przyszła kolej na księcia Andrzeja.
— Na prawo, pod oknem — ktoś mu podszepnął.
Wszedł do gabinetu umeblowanego porządnie, ale bez najmniejszego zbytku, i ujrzał przed sobą mężczyznę czterdziestoletniego, którego biust za długi, w porównaniu z resztą ciała, niósł na sobie tak samo nieproporcjonalnie długą szyję i głowę. Włosy nosił obcięte po żołniersku przy samej głowie. Czoło przecinały dwie bruzdy głębokie, a i twarz, mimo wieku zaledwie średniego, miała już sporo zmarszczek. Brwi gęste, krzaczyste, zrastały się prawie nad oczami małemi, zielonkowatemi, a świecącemi jak u żbika. Nos był potężny, mocno zaczerwieniony i zakrzywiony w dół, ku wąskim ustom. Ta niemiła postać, zwróciła się do wchodzącego, wcale na niego nie patrząc.
— Czego pan sobie życzy?
— Niczego wasza ekscellencjo — Andrzej odrzucił najspokojniej tonem lodowato-obojętnym.
Teraz dopiero spojrzał na niego pan minister:
— Proszę usiąść... zapewne książę Bołkoński?
— Jego carska mość, raczyła oddać mój memorjał w ręce waszej ekscellencji i...
— Powiem otwarcie książę kochany, że czytałem twój memorjał — przerwał mu minister dość niegrzecznie, wpadając w ton ucinkowy, gniewny i prawie pogardliwy. — Proponujesz nam nowy regulamin wojskowy, nieprawdaż? Tyle mamy już na papierze rozmaitych praw i przepisów, których nikt się nie trzyma i nie wykonywuje... Dziś nastała mania pisania. To o wiele łatwiejsze, niż cokolwiek w czyn wprowadzić.
— Stosuję się w tem do woli najjaśniejszego pana, pytając waszą ekscellencję, co myśli zrobić z moim memorjałem?
— Odesłałem go wojskowemu komitetowi, dodając moje o nim zdanie... Nie podoba mi się wcale — dodał powstając z fotelu, a wziąwszy papier leżący na stole, podał go księciu Andrzejowi.
Na wskos pół arkusza stało napisane ołówkiem, najfatalniejszą ortografią, i bez żadnych znaków pisarskich:
— „Nie ma logicznej podstawy... skopiowane z francuzkiego kodeksu wojskowego... różni się całkiem niepotrzebnie i odstrycha, od przyjętego u nas regulaminu!“
— Który komitet ma zbadać mój memorjał?
— Komitet mający zadanie ulepszyć i uzupełnić nasze przepisy wojskowe. Przedstawiłem waszą miłość, na członka tegoż komitetu, ale bez żadnej pensji.
Książę Andrzej uśmiechnął się ironicznie:
— Inaczej nie byłbym wcale przyjął tej godności.
— Członek honorowy... bezpłatny, wszak zrozumiałeś mnie mości książę?... Hej! czy jest tam jeszcze kto? — zawołał, żegnając się z Bołkońskim.
RESZTA TOMU DOSTĘPNA W PEŁNEJ WERSJI.
więcej..