Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wojna jest zawsze przegrana - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 sierpnia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,99

Wojna jest zawsze przegrana - ebook

Przez piętnaście lat jeździłem w miejsca konfliktów. [...] Kiedy zrobiło się zbyt niebezpiecznie, stwierdziłem, że trzeba z tym skończyć. [...] Nie chciałem robić z siebie bohatera, leżeć na Powązkach w grobie przysypanym liśćmi i odwiedzanym przez kogoś raz na rok. Poza tym założyłem rodzinę. Obiecałem żonie, że razem wychowamy syna.

Jacek Czarnecki

Są zwykłymi ludźmi. Też się wzruszają, też płaczą, też czasami odwracają wzrok i chcą uciec – jak wielu z nas. Ale nie robią tego. Albo robią, ale zaraz potem wstają, ocierają łzy i z podniesioną głową, gotowym aparatem, włączonym wizjerem wchodzą w najgorsze ludzkie koszmary. Czasami to zbyt wiele – i niektórzy już nie wracają.

Kim są ludzie, którzy ryzykują życie, abyśmy poznali prawdę?

Dlaczego decydują się na takie życie? Czy ich działaniom przyświeca jakiś wyższy cel, czy to tylko praca?

Jak wygląda ich życie po powrocie do domu? Jaką cenę płacą za dobre reportaże, doskonałe ujęcia i wzruszające wywiady?

Honorata Zapaśnik rozmawia z najlepszymi polskimi reporterami wojennymi i odkrywa to, czego zwykle nam nie ujawniają: tragiczne osobiste historie, skrajne emocje, traumy, poczucie niemocy i bezsilności, ale i wielką wiarę w sens swojej pracy.

Wojna jest zawsze przegrana. Reporter wojenny nie może pomóc wszystkim.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8135-827-9
Rozmiar pliku: 827 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Wiele lat temu robiłam wywiady z kombatantami drugiej wojny światowej. Ludwik Krasucki, który jako jedyny z rodziny przetrwał wojnę w niemieckim obozie koncentracyjnym, napisał mi w wierszu:

Zmarli palą się w piecu,

Żywi idą ku zmarłym.

Czy odbierzesz mi wieczór

Pełen wspomnień koszmarnych?

Uważał, że o tym, co się wydarzyło, należy mówić, gdyż może dzięki temu ludzie zamiast walczyć, zaczną ze sobą rozmawiać.

Tego samego zdania są reporterzy wojenni, z którymi rozmawiałam, pisząc tę książkę. Wiedzą, że w miejscu konfliktu mogą zostać postrzeleni bądź uprowadzeni. Że spotkają się z ludźmi okaleczonymi i pogrążonymi w żałobie, którzy boją się, czy dożyją jutra. Że czasem zapłaczą razem z nimi. Niekiedy odwrócą wzrok albo będą chcieli uciec.

W ich zawód wpisana jest jednak misja. Niektórzy reporterzy zdobywają materiał za swoje oszczędności i na własną rękę. Zdarza się, że po publikacji nie zwracają im się nawet koszty podróży. Mimo to czują, że ich praca ma sens i ktoś musi to robić.

W czasie naszych spotkań zdałam sobie sprawę, że mam do czynienia z prawdziwymi bohaterami. Czasami za pokazanie prawdy płacą wysoką cenę. Nie wszyscy umieją poradzić sobie z tym, co widzieli. Jeden z rozmówców przyznał, że ma depresję, i nie zgodził się na publikację wywiadu. Inny nie chciał wracać pamięcią do przeszłości, ponieważ uważa ten zawód za swoje przekleństwo. „Straciłem tuzin kolegów w różnych konfliktach i to niczego nie zmieniło – tłumaczył. – Świat idzie w złym kierunku jeszcze szybciej”.

Gdy pracowałam nad tą książką, nieoczekiwanie zmarł mój tata. Niedługo po nim siostra mojej mamy. Z obojgiem byłam emocjonalnie związana. Wydawało mi się, że najtrudniej będzie mi opisywać stratę bliskiej osoby i uczucia, jakie temu towarzyszą. Z czasem okazało się jednak, że dzięki temu jestem w stanie lepiej zrozumieć ludzi, z którymi rozmawiam i o których piszę. Już wiem, co miał na myśli jeden z reporterów, mówiąc, że na wojnie zdał sobie sprawę, że nic poza życiem tak naprawdę nie jest ważne.

Czytając tę książkę, wkroczysz w niebezpieczny świat wojny, w którym korespondenci przebywają na co dzień. Spotkasz się z ogromem zła, krzywdy i cierpienia. Poznasz pracę osób, dzięki którym dowiadujesz się o najstraszniejszych konfliktach. Może po tej lekturze za słowami piosenki Czesława Niemena stwierdzisz, że „dziwny jest ten świat”, ale – jak mówi Michał Zieliński – „pokazywanie, co się dzieje, gdy ludzie nie potrafią znaleźć wspólnego języka i sięgają po broń, paradoksalnie może sprawić, że będzie nam się żyło lepiej. Dzięki temu ktoś zmieni myślenie o uchodźcach, nauczy się lepiej rozumieć świat. Być może widząc czyjąś krzywdę, doceni to, że ma rodzinę, jedzenie, a na jego głowę nie spadają bomby”.Radosław Kietliński – dziennikarz radiowy i telewizyjny, dokumentalista, korespondent wojenny, menedżer mediów. Relacjonował konflikty zbrojne w byłej Jugosławii, Czeczenii, Iraku, Afganistanie, Demokratycznej Republice Konga i innych krajach. Autor wielu reportaży radiowych i telewizyjnych oraz filmów dokumentalnych. Otrzymał liczne nagrody i wyróżnienia, między innymi za _Śmierć na Dubrowce_ (2003) oraz współrealizowane z Agatą Kaźmierską dokumenty _Talibowie – druga strona wojny_ (2011) i_ Afganistan w głowie_ (2012). Karierę dziennikarską zaczynał w Polskim Radiu. Pracował między innymi w IAR, Radiu Eska (Newsroom Super FM) i Radiu Wawa. Od grudnia 2000 do marca 2007 roku był reporterem _Informacji_, a potem _Wydarzeń_ w Polsacie. Współtworzył kanał informacyjny Polsat News. Jest członkiem zarządu stacji radiowej Muzo.fm należącej do grupy Polsat. Żonaty z dziennikarką Izabelą Alfredson. Ma syna Janka, dzielącego z ojcem zainteresowanie światem, polityką międzynarodową i problemami społecznymi.Honorata Zapaśnik: Czy mężczyźnie łatwiej jest pojechać na wojnę?

Radosław Kietliński: Moim zdaniem nie zależy to od płci, ale od charakteru człowieka. Jego wrażliwości, otwartości i rozwagi. Kobiety też doskonale radzą sobie w warunkach wojennych. Wydaje mi się jednak, że mają zupełnie inne motywacje. Odkąd zająłem się tworzeniem Polsat News, zdarza mi się wysyłać dziennikarzy w miejsca konfliktów. Przychodzi do mnie młody mężczyzna i zagaduje: „Słuchaj, chciałbym pojechać na Ukrainę i zobaczyć, co się tam dzieje”. „A dlaczego?” „No bo wiesz... Chcę się sprawdzić”. Dziennikarki mówią mi, jaką konkretnie historię chcą opowiedzieć. Oczywiście więcej mężczyzn zostaje korespondentami wojennymi czy raczej kryzysowymi. Wolę taką nazwę tego zawodu.

Dlaczego „kryzysowymi”?

Mnie wojna zupełnie nie kręci. Myślę, że dziewięćdziesiąt procent ludzi, którzy jeżdżą w rejony konfliktów, powie ci to samo. Wojna na całym świecie wygląda podobnie. Odgłos wybuchającego granatu czy świst kuli wszędzie jest taki sam. Różnią się tylko kolory rąk, które trzymają karabiny.

Tak naprawdę fascynują mnie społeczeństwa powojenne. Czyli to, co się dzieje w regionach dotkniętych kryzysem, kiedy konflikt się kończy. Właśnie dlatego co roku wracam do Bośni. Sarajewo znam lepiej niż Warszawę. Mam tam masę przyjaciół, a niedawno nawet brałem ślub w tym mieście. Lubię patrzeć, jak ten kraj powoli, ale systematycznie się odbudowuje.

Masz w Sarajewie swoje ulubione miejsca?

Na cmentarzu nad grobem Alii Izetbegovicia, przywódcy bośniackich muzułmanów, jest taras widokowy i kawiarnia. Bardzo lubię usiąść tam rano, wypić kawę i popatrzeć, jak wschodzi słońce. To miasto ma specyficzny klimat. Z jednej strony długa, piękna ulica z austro-węgierską zabudową w centrum, z drugiej osmańska starówka z meczetem. Za rzeką synagoga i cmentarz żydowski z pięknymi nagrobkami.

Alija Izetbegović to kontrowersyjna postać.

Lubię tam siadać, bo stamtąd jest fajny widok na miasto. Natomiast o nim mam takie samo zdanie, jak o przywódcach wszystkich frontów, czyli Mladiciu, Karadžiciu, Tuđmanie. Uważam, że byli to ludzie, którzy swoje kariery polityczne zrobili na krzywdzie innych. Jeśli chodzi o Aliję, to zbudował on bośniacką tożsamość narodową. Moim zdaniem bez niego doszłoby w Bośni do jeszcze większego ludobójstwa. Z drugiej strony zwrócił kraj w kierunku radykalnego islamu, którego wcześniej nie było, przyjmując między innymi arabskich mudżahedinów. Skutkuje to tym, że dzisiaj Bośnia ma duży problem z ekstremistami.

Co takiego tam zauważyłeś?

Mój wieloletni znajomy z Bośni mówi szczerze: „Dzisiaj spustoszenie w ludzkich mózgach jest większe niż dwadzieścia lat temu. Nienawiść religijna jest silniejsza niż wtedy. A wiesz, co powstrzymuje nas przed skoczeniem sobie do gardeł? Dość dobra sytuacja gospodarcza. Teraz nikt nie będzie chciał poświęcić swojej piekarni, którą odbudował, małego sklepu mięsnego lub myjni samochodowej, gdzie całkiem nieźle zarabia i stać go na wysłanie dzieci na studia”.

Słuchasz tego i nagle zdajesz sobie sprawę, że ci ludzie myślą zupełnie innymi kategoriami. Wydawałoby się, że po tylu latach powinni uważać, że wybaczenie jest ważne, a czas leczy rany. Tymczasem koleś patrzy mi głęboko w oczy i przyznaje: „Czas niczego nie leczy. Ale kasa tak”.

Trudno zakopać topór wojenny.

Nadal pozostaje wiele do zrobienia. Jeśli spojrzysz na mapę, zobaczysz, że Bośnia i Hercegowina składa się z dwóch państw. Jednym jest w zasadzie autonomiczna Republika Serbska, drugim Federacja Bośni i Hercegowiny ze stolicą w Sarajewie. Do Starego Sarajewa przylega dzielnica, która nazywa się Nowe Sarajewo. Leży ona na terenie Republiki Serbskiej. Mieszka tam moja znajoma Serbka. Ma dwudziestoletniego syna. Chłopak nie pamięta czasów wojny. Wyobraź sobie, że nigdy nie był na starówce, chociaż leży ona piętnaście kilometrów od jego domu. Uważa, że muzułmanie ją okupują. Mówi, że pojedzie tam, kiedy ich wszystkich się wygna albo wymorduje.

Pierwszą wojnę z bliska obserwowałeś właśnie w byłej Jugosławii.

Tak. Kolega studiował we Francji i w 1994 roku namówił mnie na wyjazd z tamtejszą organizacją „Studenci bez Granic”, to było takie pospolite ruszenie młodych ludzi. Obserwowałem z bliska konflikt na terenie Bośni i Hercegowiny. Na granicy serbskiej strefy okupacyjnej stały transporty z pomocą humanitarną, przez tereny okupowane przez Bośniaków szła kolumna uchodźców z Sarajewa. Byli obdarci, głodni i brudni, musieli przedzierać się przez lasy, kryjąc się przed serbskimi patrolami. Mieli przy sobie tobołki, plecaki lub torby, a w nich to, co zdołali zabrać z rodzinnych domów i mieszkań. Ubrania, dokumenty, zdjęcia. Zatrzymywaliśmy samochód, żeby z nimi porozmawiać. Opowiadali, że na ich domy w oblężonym Sarajewie spadało od kilkudziesięciu do kilkuset pocisków dziennie. Snajperzy strzelali do ludzi stojących w kolejce po chleb i wodę, a zabitych liczyło się w tysiącach. Pracownicy Czerwonego Krzyża, którzy tam z nami byli, traktowali te relacje jak baśnie. Nie wiem, z czego to wynikało. Czy z tego, że znajdowaliśmy się kilkadziesiąt kilometrów od Sarajewa, a oni nie widzieli jeszcze okupowanego miasta? A może chcieli poczuć się lepiej, udając przed sobą, że nie jest aż tak tragicznie? Ludzki umysł potrafi wypierać niewygodne informacje.

Jak na to reagowałeś?

Byłem dzieciakiem. Nie mogło mi się pomieścić w głowie, że my w Polsce cieszymy się ze zmiany ustroju, a ludzie w kraju przedstawianym nam za komuny jako namiastka cywilizowanej Europy biorą się za łby i masowo mordują. W tej wojnie nie było wielkich armii, bitew ani artylerii, tylko oddziały bośniackie, serbskie i chorwackie, które w dużej mierze prowadziły wojnę partyzancką. Najwięcej zbrodni dokonano w małych miejscowościach. W ciągu pięciu lat sąsiedzi zabijali sąsiadów wyłącznie dlatego, że mieli inne nazwisko albo chodzili do innych świątyń. Mąż mordował żonę, bo była z innej grupy etnicznej lub religijnej.

Czyjaś opowieść zrobiła na tobie szczególne wrażenie?

Zapamiętałem dwudziestoletniego chłopaka, który mówił, że nie wie, jak to możliwe, ale został absolutnie sam. Jego brat zginął w trakcie pierwszych walk o Sarajewo. Ojca i matkę zabito później. Nie chciał mi opowiedzieć o szczegółach tego, co się wydarzyło. Popatrzył na mnie i w pewnym momencie zapytał: „Słuchaj, co ja mam ze sobą zrobić? Gdzie mam pójść?”. Zupełnie nie wiedziałem, co mu odpowiedzieć.

Co byś mu powiedział dzisiaj?

Niestety musiałbym mu powiedzieć, że los leży w jego rękach i od niego samego zależy, co z nim będzie. Ponieważ zupełnie nie wierzę w pomoc tak zwanych organizacji międzynarodowych. Wszystkie te karawany humanitarne to wyłącznie pomysł na biznes. Służą przede wszystkim tym, którzy tam pracują. Do potrzebujących trafiają kompletne ochłapy.

Dlaczego doszło do tej wojny?

Bardzo trudne pytanie. Od ponad dwudziestu lat zadaję je moim znajomym Chorwatom, Bośniakom i Serbom. Na pewno była to wypadkowa politycznych ambicji lokalnych liderów. Marzyły im się wielkie, silne, czyste etnicznie i niezależne państwa. Stąd idea wielkiej Serbii oraz mocno nacjonalistyczna polityka Chorwatów, którzy też mają wiele na sumieniu. Ważnym elementem stała się propaganda. Mówienie: „Jesteśmy zagrożeni. Tam znajduje się nasz wróg. W innej wsi, w innym mieście, w innym wyznaniu, w innej nacji. Jeśli go nie pokonamy, zarżnie nas wszystkich”. Zobacz, że dzisiaj też coś takiego dzieje się na świecie. Opowiem ci pewną historię. Po wojnie, już jako dziennikarz, wróciłem do Bośni i Hercegowiny zrobić film dokumentalny _Złożyć człowieka_. Dzięki pracy nad tym projektem poznałem osobę, którą traktuję dzisiaj jak przyjaciółkę domu, doktor Evę Klonowski. Jej doświadczeniami można obdzielić kilka osób. Urodziła się we Wrocławiu, zajęła antropologią i w 1981 roku wyjechała z córką i mężem do Austrii na narty. Tam zastał ich stan wojenny. Mieli trzy wyjścia. Mogli wrócić do kraju, zostać w Austrii, co wiązało się z wieloletnim oczekiwaniem na azyl, albo polecieć na Islandię i przyjąć nowe obywatelstwo.

Trudna decyzja. Co zrobili?

Wybrali ostatnią opcję. Pani Eva zaczęła współpracować z islandzką policją, informowała, do kogo należały znalezione przez nich kości. Po podpisaniu układu pokojowego w Dayton dostała propozycję wyjazdu do Bośni, żeby identyfikować ofiary czystek etnicznych. W tej wojnie był jeden problem. Masowo mordowali głównie Serbowie. Co nie wynika moim zdaniem z tego, że są organicznie źli i cała odpowiedzialność spada na ich barki. Po prostu oni w armii dawnej Jugosławii piastowali najwyższe stanowiska i mieli najwięcej karabinów, czołgów oraz amunicji. Kiedy było już wiadomo, że wojna się kończy, zaczęli ukrywać dowody zbrodni i przenosić masowe groby. Po prostu przyjeżdżała koparka, wykopywała szczątki, a następnie wywrotki zabierały je w inne miejsce. W rezultacie kości się mieszały. Pojawił się kłopot, bo islam nakazuje pochowanie zabitych. Musi być miejsce pochówku, imię i nazwisko.

Początkowo doktor Evę Klonowski traktowano tam jak szarlatankę, bo twierdziła, że jeśli przywiezie się jej wagon kości, ona będzie w stanie złożyć konkretnych ludzi. Antropolodzy na całym świecie uważali, że coś kręci. Sytuacja się zmieniła, gdy w Bośni uruchomiono nowy program badań DNA, wówczas największy na świecie. Od krewnych osób zaginionych pobierano krew i porównywano wyniki ze znalezionym materiałem genetycznym. Okazało się, że pani Eva ma dziewięćdziesiąt procent skuteczności.

Widziałeś ją przy pracy?

Tak. Telewizja nie lubi finansować ryzykownych projektów, więc wymyśliłem, że pojedziemy na pielgrzymkę Jana Pawła II do Banja Luki. Tam zrobiliśmy materiał do głównego wydania _Informacji_ w telewizji Polsat i w zasadzie na tym nasza praca się skończyła. Skontaktowałem się z Bogusławem Chrabotą, który odpowiadał za formy dokumentalne w tej stacji. „Mogę spróbować zrobić dokument o Evie Klonowski” – powiedziałem. Odparł: „Brzmi ciekawie. Sprawdź, czy się na to zgodzi”. Zadzwoniłem do niej i o dziwo, kompletnie mnie zignorowała. Wtedy zacząłem jej docinać: „Wydawało mi się, że spotkam cudowną osobę, tymczasem jest pani po prostu zimna”. Słysząc to, odpowiedziała: „Niech pan wpada”. Następnego dnia spotkaliśmy się w miejscowości Kalesija i prosto stamtąd ruszyliśmy na stary wiejski cmentarz koło Zwornika. Było tam tylko kilkadziesiąt nagrobków, ale według informacji, jakie otrzymała Bośniacka Komisja ds. Poszukiwania Zaginionych, na początku wojny odbył się w tamtym miejscu masowy pogrzeb. Koparki rzeczywiście trafiły na worki z ciałami. W ciągu dwóch dni ekshumowano, o ile dobrze pamiętam, dwadzieścia osiem osób. Byli to młodzi muzułmańscy mężczyźni zabici w pierwszych dniach wojny.

Przy okazji tej historii wyszły na jaw działania wojennej propagandy. Okazało się, że tuż po tym morderstwie sprawcy podrzucili zwłoki pod miejscowy komisariat. Każda ze stron konfliktu informowała w prasie o innym przebiegu wydarzeń. Chorwaci pisali, że to ich rodacy stracili życie. Serbowie, że to oni zostali zabici przez muzułmanów. Bośniacy zgodnie z prawdą mówili, że muzułmanów zamordowali Serbowie.

Nie bałeś się widoku ekshumowanych zwłok?

Bałem się nie ciał, lecz kontaktu z nimi. Jestem zapachowcem, lubię gotować i obawiałem się, że kiedy wejdę pierwszy raz do masowego grobu, to zwymiotuję. Wiedziałem już, jak pachną zwłoki, ale to była zupełnie inna skala. Odbyłem z Evą szczerą rozmowę. „Nie wiem, czego mogę się spodziewać. Z góry przepraszam, jeśli nie dam rady zapanować nad sobą i zacznę rzygać”. Ona odparła: „Wiesz co, podejdź do tego inaczej. Patrząc na to, co z tych osób zostało, po ludzku jest to obrzydliwe. Ale z drugiej strony oni nie są winni temu, że musimy ich wykopywać z błotnistej ziemi i pakujemy do worków różową, śmierdzącą pulpę, która wygląda jak kisiel, bo nie mogli do końca się rozłożyć. Tych ludzi ktoś skrzywdził wbrew ich woli i ich życiowym ambicjom. Ktoś jednym pociągnięciem spustu zakończył wspaniałe związki i wielopokoleniową historię rodzinną”. I powiem ci, że te słowa mi pomogły. Kiedy potem zszedłem do grobu, czułem straszny smród. Dookoła leżały worki z ciałami zabitych i ciężko było na to patrzeć. Jednak zdałem sobie sprawę, że wytrzymam. Potem, w przyszłości, nie miałem z tym żadnego problemu.

Długo tam byliście?

Zostaliśmy w Bośni kilkanaście dni. Odwiedziliśmy też hale, w których składa się i opisuje ciała. Potem pojechaliśmy do Srebrenicy oraz do centrum identyfikacji odnalezionych kości w Sanskim Moście. Doktor Klonowski opowiadała nam, na czym polega jej praca, i o trudnych sytuacjach, z którymi się spotkała. Na przykład na strychu znaleziono kości pary zakochanych. W chwili śmierci byli wtuleni w siebie, więc z czasem ich kręgi się wymieszały. Udało się oddzielić i poskładać ich ciała, lecz antropolodzy chcieli, żeby pochować ich razem, skoro nie mogli być ze sobą za życia. Ich rodziny się na to nie zgodziły. Dzisiaj oboje leżą na cmentarzu w Potočarach, około pięciu kilometrów od Srebrenicy. Każde przy swoich bliskich.

Czy ktoś przy tobie znalazł osobę, której szukał?

Przy identyfikacji ciał byłem w Bośni wielokrotnie. W halach raz na jakiś czas na dużych płachtach papieru kładziono odkryte w różnych lokalizacjach kości. Antropolodzy zaznaczali na karteczce z rozrysowanym ludzkim szkieletem, jakie elementy ciała danego człowieka udało im się zidentyfikować. Obok rozkładano ubrania i rzeczy osobiste znalezione przy zabitym. Oprócz naukowców i prokuratorów zajmowali się tym także zwykli pracownicy fizyczni. Jednym z nich był Murat, z zawodu nauczyciel. W czasie wojny stracił swoich bliskich i mówił, że robiąc to, pokonuje własne traumy.

Kiedyś w mojej obecności do jednego z ciał podeszła czterdziestolatka ze starszym mężczyzną. Wzięła do ręki sweter w biało-brązowe prążki. „To są rzeczy mojego brata” – ze spokojem w głosie powiedziała do technika, który pracował w tym miejscu.

Tak po prostu?

Tak. Ale to nie znaczy, że tego nie przeżywała. Być może, gdy zobaczyła kości bliskiego człowieka, którego szukała przez lata, nie wpadła w histerię, bo dla niej paradoksalnie to był szczęśliwy dzień. Mogła go pochować, żeby otworzyły się przed nim drzwi do królestwa niebieskiego. Słyszałem o przypadkach, kiedy matka po zidentyfikowaniu zwłok syna zaczęła podnosić szczątki i je całować.

Na mnie bardzo duże wrażenie robiło to, że w takich sytuacjach ludzie w Bośni umieli zachować spokój. Opłakiwanie zapewne miało miejsce przy stołach rodzinnych, ale nie była to sytuacja publiczna. Najczęściej w orszaku szła wielopokoleniowa rodzina i pochówek odbywał się w absolutnej ciszy. Oczywiście widziałem też matki, które wskakiwały do grobów na trumny dzieci zabitych w czasie wojny i musiano je stamtąd wyciągać siłą. Niezależnie od sytuacji członkowie tych rodzin zawsze mi mówili: „Pogrzeb zamyka pewien rozdział. Potem jest już łatwiej”.

Przykro się tego słucha.

Robiąc film, zadałem pani Evie to samo pytanie co ty: „Dlaczego to się stało?”. Odpowiedziała mi tak: „To bardzo źle postawione pytanie. Lepiej zadać inne: »Jak?«. Jak mogłeś zabić starego człowieka? Jak mogłeś zabić młodą dziewczynę? Jak mogłeś zabić dziecko? W zasadzie noworodka”. Zawiesiła na chwilę głos. „Bo dziewczynka, którą wykopaliśmy, miała trzy dni. Nawet nie miała imienia”. Zamilkła i po chwili dodała: „Nie rozumiem. Nie mam odpowiedzi”. Tak zakończył się film dokumentalny i to jest dla mnie puenta tego, co wydarzyło się na Bałkanach.

Czy to był dla ciebie ważny film?

Najważniejszy w mojej karierze. Dokument został pokazany na głównej antenie telewizji Polsat w porze wysokiej oglądalności i zgromadził przed telewizorami kilka milionów ludzi. Odniósł komercyjny sukces, bo okazało się, że Polaków interesowały wówczas takie historie. I pewnie dlatego, że nie opowiada o samym ludobójstwie, ale też o tym, ile w skrajnych warunkach zostaje w człowieku ludzkich odruchów. Pracując nad tym filmem, dowiedziałem się, że bardzo łatwo jest wyzbyć się człowieczeństwa. Wymaga to tylko sprzyjającej sytuacji. Bez problemu z wyedukowanego, wykształconego mężczyzny czy kobiety może zrodzić się bestia.

Wyjazd do byłej Jugosławii zrobił na tobie tak silne wrażenie, że postanowiłeś poświęcić się dziennikarstwu kryzysowemu?

Tak wyszło. Przez lata pracowałem w Polskim Radiu, a potem w innych rozgłośniach, i zajmowałem się stosunkami polsko-ukraińskimi, bo znam rosyjski. Później przeniosłem się do telewizji, relacjonowałem wybory prezydenckie w Rosji i pomarańczową rewolucję na Ukrainie. Zrobiłem też na przykład dokument o więźniach politycznych na Białorusi.

Zresztą to właśnie zainteresowanie Wschodem sprawiło, że zostałem dziennikarzem. Zdałem sobie sprawę, że jeśli zacznę pracować w tym zawodzie, to będę mógł tam jeździć. W latach 90. nie zarabiało się tak dobrze jak dzisiaj i dla mnie te reporterskie wyprawy stały się sposobem na spełnienie marzeń. Udało mi się je zrealizować. Byłem świadkiem budzenia się niezależnej Ukrainy, która potem przeżywała wzloty i upadki. Widziałem też moment spotkania katolicyzmu z prawosławiem.

Co cię fascynowało w Europie Wschodniej?

Urodziłem się w czasach PRL-u, bardzo dobrze pamiętam stan wojenny. Jako nastolatek zdawałem sobie sprawę, że żyjemy w systemie narzuconym przez Wielkiego Brata ukrytego za gigantycznymi murami Kremla, przed którymi stoi cerkiew wyglądająca jak lody truskawkowe. Mój tata pracował jako inżynier, wyjeżdżał za granicę i po powrocie opowiadał, jak wyglądają Japonia lub Stany Zjednoczone.

Związek Radziecki był dla mnie niezrozumiałym tworem. Upadał, kiedy wchodziłem w dorosłe życie. Interesowało mnie, co się stanie z tym gigantycznym terenem po rozpadzie.

Który z wyjazdów okazał się dla ciebie przełomowy?

Byłem akurat na zdjęciach w Polsce, kiedy zadzwonił do mnie Henryk Sobierajski, ówczesny szef _Informacji_. „Słuchaj, w Moskwie terroryści wzięli zakładników w teatrze na Dubrowce. Trzeba tam lecieć”. Wróciłem do domu w Warszawie, spakowałem plecak i z Krzysztofem Łapaczem, operatorem, z którym pracowałem od lat, polecieliśmy do Moskwy. Na miejscu zadzwoniłem do Piotra Andrewsa, fotografa z agencji Reuters. „Co się dzieje?” – zapytałem. On na to: „Oficjalnie niewiele wiadomo poza tym, że terroryści są z Kaukazu. Prawdopodobnie są wśród nich bracia Barajewowie, którzy uchodzą za wariatów. Podobno prowadzone są z nimi jakieś rozmowy”. Później okazało się, że miał rację.

Od razu poszliście pod teatr?

Tak. Padał deszcz ze śniegiem, a temperatura spadła do zera. Założyliśmy ciepłe ubrania, zabraliśmy koce, termos z gorącą herbatą i dwa kolejne dni spędziliśmy przed teatrem. W pewnym momencie zauważyliśmy wzmożony ruch milicji i jednostek wojskowych. Ze środka zaczęły dochodzić odgłosy strzałów. Domyśliliśmy się, że właśnie doszło do szturmu. Oczywiście nie mogliśmy podejść pod sam budynek, bo byłaby to samobójcza decyzja. Zresztą pewnie i tak by nas tam nie dopuścili. W pewnym momencie odgłosy ucichły. Poczułem dziwny niepokój. Wkrótce rosyjskie władze wydały pierwszy komunikat, informując, że wśród zakładników są ranni i zabici. Na miejsce zjechali się przedstawiciele partii opozycyjnych, którzy próbowali dowiedzieć się, jaki jest rozmiar tragedii. Nam, dziennikarzom, pozostało znalezienie świadków, żeby poznać przebieg wydarzeń. Szukaliśmy ich pod najbliższymi szpitalami, bo było wiadomo, że prędzej czy później trafimy na kogoś, kto stamtąd wyjdzie o własnych siłach. Dwa dni po szturmie zobaczyłem, że przed jednym z budynków zatrzymuje się kolumna samochodów i do środka wchodzi Władimir Putin. Zupełny przypadek. Mężczyzna, który stał obok mnie, zaczął krzyczeć: „Zabiłeś moją córkę!”.

O tym, co się stało, nakręciłeś z Mirosławem Majeranem film dokumentalny _Śmierć na Dubrowce_.

Podczas odbijania zakładników zginęło stu dwudziestu dziewięciu ludzi. Niektórzy twierdzą, że ta liczba została zaniżona. Straszna tragedia. Poza tym dostaliśmy materiały z amatorskiej kamery. Pokazywały one, jak nieudolnie przebiegała akcja ratunkowa przeprowadzona po odbiciu zakładników. Rannych wynoszono z teatru półnagich i kładziono na kamiennych płytach, czasem jednych na drugich. Nikt ich stamtąd nie przenosił w bezpieczne miejsce, choćby do namiotów. Było zimno, tym ludziom groziła hipotermia. Chcieliśmy o tym opowiedzieć. Wróciliśmy do Polski, przepakowaliśmy walizki i z powrotem polecieliśmy do Rosji. Spotkaliśmy się tam z dziewczynką, która przeżyła szturm. Powiedziała nam, jak doszło do ataku. W trakcie przedstawienia, dzięki scenograficznym zabiegom, miało się wrażenie, że na scenie lądował samolot. W tym momencie pojawili się ludzie w czarnych ubraniach i zaczęli coś wykrzykiwać. Jeden z nich strzelił w powietrze. Do pewnego momentu widzowie byli przekonani, że to element spektaklu. Dopiero po pewnym czasie zorientowali się, że zostali wzięci jako zakładnicy przez grupę terrorystyczną. Przetrzymywano ich tam przez trzy dni. Niektórzy mdleli z przerażenia i głodu. Matka tej dziewczynki najprawdopodobniej zmarła na zawał, ale to tylko domysły. Rodzina do tej pory nie otrzymała protokołu z sekcji zwłok. Władze nie wypłaciły im też odszkodowania ani nie przeprosiły za tę tragedię.

Musieliście ich przekonywać do rozmowy przed kamerą?

Nie, chociaż mieli świadomość, że wystąpią w polskiej telewizji. Ojciec zmarłej kobiety powiedział mi, że zdaje sobie sprawę z tego, że może być potem zastraszany przez władze rosyjskie. Stwierdził jednak, że skoro przeżył czasy komunizmu, to nie ma czego się bać i będzie mówił to, co myśli. A uważał, że rząd kompletnie nie zdał egzaminu w tej kryzysowej sytuacji. Jego zdaniem, skoro politycy prowadzili z Czeczenią wojnę, to można się było spodziewać, że prędzej czy później dotrze ona na ulice Moskwy.

Inną z bohaterek tego filmu jest Anna Politkowska, dziennikarka, która próbowała pośredniczyć w rozmowach między terrorystami a rosyjskim rządem. Negocjacje zakończyły się niczym. Aż do śmierci wyrzucała Putinowi, że nie skorzystał z możliwości pokojowego zakończenia tej sprawy i doprowadził do rozlewu krwi. Oprócz zakładników w teatrze zginęli wszyscy terroryści, nie zatrzymano ani jednego, żeby go przesłuchać. Z tego powodu pojawiło się wiele scenariuszy spiskowych. Niektórzy mówili, że Putinowi w tamtym czasie była potrzebna ta tragedia, żeby usprawiedliwić działania w Czeczenii, a za atakiem mogły stać rosyjskie służby. Zresztą Anka do końca w to wierzyła.

Annie Politkowskiej z powodu jej poglądów grożono śmiercią, aż w końcu została zamordowana przez „nieznanych sprawców” w 2006 roku. Nie mieliście problemów ze zrobieniem tego filmu?

Kręciliśmy go w sposób absolutnie przemyślany. Nie zabraliśmy do Rosji żadnego profesjonalnego sprzętu, a jedynie kamery turystyczne. W plecakach ukryliśmy dwa mikrofony, w tym jeden bezprzewodowy. Gdybyśmy chcieli zrealizować ten materiał z pełnym oświetleniem, w asyście dźwiękowca, to prawdopodobnie nic by z tego nie wyszło.

Najbardziej bałem się przejazdu przez granicę, bo każda zagraniczna ekipa telewizyjna była obserwowana. Specjalnie wracaliśmy do Polski pociągiem, kasety z nagraniami na wszelki wypadek schowałem w bagażach i w kanapkach. Celnicy weszli do naszego przedziału, poprosili o paszporty i rozejrzeli się dookoła. Trochę się spiąłem. Po chwili jednak pożegnali się, życząc udanej podróży. Widocznie tajniacy uznali, że materiał, który zebraliśmy, nie jest groźny.

Przed tym wyjazdem znalazłeś się na wojnie w Czeczenii. Spotkałeś się tam z agresją?

Słabo znam ten kraj, bo byłem tam tylko dwukrotnie. Raz zdarzyła mi się przykra sytuacja. Jechaliśmy z kolegą na dokumentację do Groznego i zatrzymaliśmy się w małej miejscowości, w prywatnym domu mojego znajomego. W pewnym momencie do środka wdarli się mężczyźni. Mieli kominiarki na głowach. „Kto tutaj przyjechał?” – zapytał jeden z nich. „My, Polacy” – odpowiedziałem ze spokojem. Facet przyłożył mi pistolet do głowy. Znieruchomiałem. Wtedy zauważyłem, że ma białe dłonie. „Dawaj pieniądze, bo jak nie, to cię wywleczemy z domu i zastrzelimy” – powiedział z rosyjskim akcentem. Wiedziałem, że bez gotówki nie będę miał jak wrócić do domu. „Wyprowadźcie mnie” – odparłem i w tym momencie szybkim ruchem ręki ściągnąłem mu czapkę z głowy. Zobaczyłem przed sobą nastolatka, który bał się podobnie jak ja. Został przeze mnie tak upokorzony, że jego koledzy kopnęli go w dupę i wyrzucili z budynku. Odetchnąłem z ulgą. Do dzisiaj nie wiem, jak by się to skończyło, gdybym tak się nie zachował, ani co spowodowało, że nie nacisnął spustu.

W jaki sposób Rosjanie traktowali Czeczenów?

Żeby poznać stosunek Rosjan do Czeczenów, nie trzeba było wyjeżdżać z Moskwy. Wystarczyło zajrzeć do policyjnych statystyk dotyczących pobić i zaginięć. Najczęściej ofiarami padali właśnie mieszkańcy Kaukazu. Rosyjskie władze od dawna traktowały ich jak obywateli drugiej kategorii i nazywały potencjalnymi terrorystami. A wszystko przez to, że Dżochar Dudajew, generał radzieckiego lotnictwa, miał czelność upomnieć się o niepodległość.

Po powrocie z Czeczenii szukałem kontaktu z Czeczenami, którzy mieszkali w Polsce lub w Niemczech i byli związani z ruchem niepodległościowym. W pociągu na trasie Warszawa–Berlin rozmawiałem z jedną lekarką. W czasie wojny zajmowała się bojownikami czeczeńskimi. Z tego powodu trafiła do więzienia federalnego w Rosji, gdzie została zgwałcona i urodziła dziecko. Pewnego dnia naczelnik dla zabawy kazał jej tańczyć. Gdy stawiała stopy na podłodze, uderzał w nie laską z żeliwnym zakończeniem. W pewnym momencie kobieta zdjęła buty i pokazała mi stopy. Wyglądały jak rozbite kotlety. Dla mnie to wystarczający dowód rosyjskiego imperializmu.

Wstrząsające. Który z wyjazdów najmocniej przeżyłeś?

Najtrudniejszy był dla mnie atak terrorystyczny na szkołę w Biesłanie w Osetii Północnej we wrześniu 2004 roku. Terroryści należeli do sił Szamila Basajewa, czeczeńskiego dowódcy polowego, i domagali się między innymi, tak jak poprzednio, wycofania rosyjskich wojsk z Czeczenii. Początkowo Rosjanie prowadzili negocjacje z napastnikami, ale po dwóch dniach przypuścili szturm. W wyniku ataku zginęło ponad trzysta osób, w tym trzydziestu dwóch terrorystów. Przeżył tylko jeden z nich. Polecieliśmy tam z Krzyśkiem kilka dni po tych wydarzeniach, bo rosyjskie służby robiły, co mogły, żeby nie wpuszczać dziennikarzy. W sumie mieliśmy dobę na to, żeby zrobić zdjęcia i przygotować reportaż telewizyjny do głównego wydania _Wydarzeń_. Akurat trafiliśmy na pogrzeby.

W jakiej atmosferze przebiegały?

Wstrząsający widok. Trumny były otwarte, kobiety zawodziły. Na cmentarzu odbywało się kilkanaście pogrzebów jednocześnie. Zapłaciły za nie władze. Zależało im, żeby ludzie jak najszybciej zapomnieli o tym, co się stało, bo stanowiło to dowód słabości państwa. Grupa terrorystów przejechała przez punkty kontrolne, dotarła do szkoły, opanowała budynki, rozmieściła snajperów w oknach i ładunki wybuchowe w sali gimnastycznej. Perfekcyjnie przygotowana akcja w kraju, który próbuje udowodnić, że najlepiej na świecie kontroluje swoje terytorium. Całkowita

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: