- promocja
Wojna Lotosowa. Bratobójca. Tom 2 - ebook
Wojna Lotosowa. Bratobójca. Tom 2 - ebook
Druga część wzruszającej opowieści o przyjaźni, miłości, wierności i zdradzie.
Po śmierci szoguna Yoritomo imperium pogrąża się w chaosie, a wojna domowa staje się coraz bardziej prawdopodobna. Yukiko i potężny tygrys gromu Buruu, okrzyknięci bohaterami, spiskują z rebeliantami Kagé w celu całkowitego zniszczenia plantacji lotosu i ocalenia kraju od bratobójczej walki. Tymczasem zrozpaczoną po stracie ojca tancerkę burzy trawi wściekłość, a zdolność słyszenia myśli istot żyjących doprowadza ją na skraj szaleństwa. Czy jedynym ratunkiem jest dla niej przyjaźń tygrysa gromu? A może miłość do Kina, byłego członka Gildii Lotosu?
Silne bohaterki, bogate uniwersum i fascynujące legendy.
„Publishers Weekly”
Wypełniona energią i entuzjazmem.
„Library Journal”
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8318-854-6 |
Rozmiar pliku: | 4,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Yukiko – młoda dziewczyna zdolna porozumiewać się telepatycznie ze zwierzętami (dar ten zwany jest zmysłem Przenikania). Brała udział w schwytaniu legendarnego tygrysa gromu na rozkaz okrutnego szoguna Shimy. Yukiko nawiązała silną więź z dzikim tygrysem gromu i nazwała go Buruu. Błądząc po dziczy, natrafiła na grupę rebeliantów zwanych Kagé (co znaczy „cienie”). Zdecydowała się przystać do nich i wziąć odwet na szogunie za całe zło, które ten wyrządził jej rodzinie.
Ostatnie znane miejsce pobytu: po zabiciu szoguna Yoritomo Yukiko zbiegła z miasta Kigen. Powróciła tam czterdzieści dziewięć dni później, aby wygłosić płomienną przemowę i podburzyć mieszkańców do powstania przeciwko rządzącym i Gildii Lotosu.
Buruu – tygrys gromu (arashitora). Najwierniejszy przyjaciel i towarzysz Yukiko, ostatni ze swojego gatunku na wyspach Shimy. Szogun Yoritomo przyciął mu lotki, w wyniku czego do następnego pierzenia może latać tylko dzięki mechanicznym skrzydłom, które zbudował dla niego Konstruktor Gildii imieniem Kin.
Zawsze tam, gdzie Yukiko.
Kin – Konstruktor (czyli inżynier) Gildii Lotosu, który rozbił się w górach Iishi razem z Yukiko. Wbrew wszystkiemu, co mu wpojono w dzieciństwie, zbudował mechaniczne skrzydła dla Buruu, aby umożliwić tygrysowi gromu i Yukiko wymknięcie się ze szponów szoguna.
Ostatnie znane miejsce pobytu: gdy Yukiko odleciała z Kigen, Kin został w mieście, otoczony przez strażników.
Masaru – zwany Czarnym Lisem Shimy. Mistrz łowczy na cesarskim dworze. Ojciec Yukiko. Pijak i szuler uzależniony od lotosu. Koniec końców okazał się przyzwoitym człowiekiem.
Ostatnie znane miejsce pobytu: Masaru został zastrzelony przez Yoritomo-no-miyę podczas starcia na rynku Kigen.
Kasumi – łowczyni na cesarskim dworze. Kochanka Masaru.
Ostatnie znane miejsce pobytu: Kasumi zginęła podczas odbijania Masaru z więzienia. Skonała w ramionach ukochanego.
Akihito – łowczy na cesarskim dworze. Prawa ręka Masaru i najlepszy przyjaciel Yukiko od jej dziecięctwa. Poważnie raniony w nogę podczas odbijania Masaru z więzienia.
Ostatnie znane miejsce pobytu: kuśtykał w stronę doków Kigen razem z Michi w celu umknięcia z miasta po śmierci szoguna.
Yoritomo-no-miya – szogun Shimy. Daimyo klanu Tygrysa. Ostatni męski przedstawiciel dynastii Kazumitsu, która od dwóch wieków rządziła Cesarstwem Shimy. Szaleniec, który objął tron w zbyt młodym wieku i całkowicie dał się pochłonąć żądzy władzy.
Ostatnie znane miejsce pobytu: Yoritomo został zabity mocą umysłów Yukiko i Masaru podczas starcia na rynku Kigen.
Aisha – siostra Yoritomo. Ostatnia przedstawicielka dynastii Kazumitsu. Potajemny sprzymierzeniec rebelii Kagé (co Yoritomo odkrył tuż przed śmiercią).
Ostatnie znane miejsce pobytu: Yoritomo zasugerował, że jego ukochaną siostrę spotkał ponury los, aczkolwiek nie wiadomo, czy rzeczywiście zginęła.
Michi – służąca Aishy. Potajemny sprzymierzeniec rebelii Kagé. Mistrzyni miecza.
Ostatnie znane miejsce pobytu: zmierzała w stronę doków Kigen razem z Akihito w celu umknięcia z miasta po śmierci szoguna.
Hiro – zwany również chłopakiem o oczach zielonych jak morze. Żelazny Samuraj. Członek elity Kazumitsu (osobistej straży szoguna). Gdy Yukiko przebywała w pałacu szoguna, Hiro wdał się z nią w romans. Ostatecznie jednak obrócił się przeciwko niej, gdy odkrył, że dziewczyna spiskuje przeciwko szogunowi Yoritomo, jego panu i władcy.
Ostatnie znane miejsce pobytu: podczas krwawej bitwy na arenie w Kigen Buruu oderwał Hiro rękę, a Yukiko dźgnęła samuraja w pierś. Pozostawili go konającego w piasku areny.
Hideo – cesarski minister wywiadu, mistrz intrygi na dworze szoguna. Wuj Hiro.
Ostatnie znane miejsce pobytu: Hideo został pożarty przez szczury, podczas gdy Kagé odbijali Masaru z więzienia.
Daichi – przywódca rebelii Kagé. Były członek elity Kazumitsu. Zbuntował się przeciwko szogunatowi, gdy Yoritomo oszpecił jego córkę, Kaori. W służbie Yoritomo Daichi zamordował matkę Yukiko, co miało stanowić ostrzeżenie dla Masaru, gdy ten odmówił wykonania woli szoguna.
Ostatnie znane miejsce pobytu: kryjówka Kagé w górach Iishi.
Kaori – jedna z dowódców rebelii Kagé. Córka Daichiego. Jej twarz szpeci blizna po cięciu nożem – pamiątka po Yoritomo.
Ostatnie znane miejsce pobytu: kryjówka Kagé w górach Iishi.
Kensai – Drugi Kwiat Gildii Lotosu, Głos Gildii w mieście Kigen. Jeden z najpotężniejszych i najbardziej wpływowych członków Gildii. Przybrany wuj Kina.
Ostatnie znane miejsce pobytu: Kapituła Gildii Lotosu w Kigen.
Isao – młody członek rebelii Kagé. Podglądał Yukiko podczas kąpieli i w ten sposób odkrył, że dziewczyna nosi na ręce tatuaż szoguna.
Ostatnie znane miejsce pobytu: kryjówka Kagé w górach Iishi.
Atsushi – młody członek rebelii Kagé. Wspólnik Isao w „wielkiej drace ze ścianą łaźni”.
Ostatnie znane miejsce pobytu: kryjówka Kagé w górach Iishi.Prolog
Zaprawdę, powiadam wam, oto koniec początku.
Śmiertelnie blada szesnastoletnia dziewczyna o cienkich, ciemnych włosach, z twarzą umazaną ciepłym szkarłatem. Uśmiechnięty tyran z rękami splamionymi krwią własnej siostry, z dymiącym miotaczem żelaza w dłoni i o knykciach pobielałych z wysiłku. Stoją naprzeciwko siebie na środku zatłoczonego rynku, a między nimi tańczą podrywane wiatrem popioły dzieci. I wtedy właśnie ona wyciągnęła do niego swoją dłoń, otworzyła usta i wymówiła słowa, które miały być ostatnimi usłyszanymi przez tyrana przed śmiercią:
– Pozwól, że ci pokażę, co może zdziałać jedna dziewczynka.
Pięćdziesiąt pięć dni. Blisko dwa miesiące temu z jej rąk zginął ostatni męski przedstawiciel dynastii Kazumitsu. Potem nastał chaos, ziemia trzęsła się pod naszymi nogami, kolejne wątki splotu losu ujawniały się nam, śmiertelnym. Jeden po drugim. Jeden po drugim...
Gdy wieść o śmierci szoguna się rozniosła, machina wojenna przetaczająca się przez ziemie okrągłookich gaijinów¹ stanęła. Myśli daimyo² wszystkich klanów zaprzątały teraz wielkie niebezpieczeństwo i ogromne możliwości związane z pustką na tronie. Gdy widmo wojny domowej krążyło coraz śmielej nad Siedmioma Wyspami, Gildia Lotosu namawiała do zachowania spokoju. To był ukłon w stronę ich marionetek z klanu Tygrysa. Każdemu, kto nie był im posłuszny, grozili odcięciem od wytwarzanego przez nich cennego paliwa, krwistoczerwonego chi napędzającego żelazne serce szogunatu.
A potem Shima poznała prawdę o tym, jak wytwarzane jest to paliwo. Pirackie radio rebeliantów Kagé nadało słowa, które uruchomiły lawinę. Cienie ujawniły, że inochi – cudowny nawóz wykorzystywany na polach krwawego lotosu na wszystkich Siedmiu Wyspach – był produkowany ze szczątków gaijińskich jeńców wojennych. Wtedy lud Shimy przejrzał na oczy i dostrzegł, że cesarstwo i jego wspaniała technologia oraz cały ich obecny styl życia były okupione krwią niewinnych.
Zamieszki wybuchły i rozprzestrzeniły się niczym płomienie w suchych liściach zalegających na ziemi po upalnym lecie, niczym zmarszczki na gładkiej tafli jeziora po pierwszych kroplach deszczu. Szał gniewu i rzeka krwi. Na próżno. Powstanie zostało brutalnie stłumione przez Żelaznych Samurajów, którzy wciąż byli lojalni wobec pustego tronu. W klanowych stolicach zapanował niepewny spokój. Przez czterdzieści dziewięć dni oficjalnej żałoby ludzie chodzili w nerwowej ciszy po potłuczonym szkle chrzęszczącym pod butami. Świat wstrzymał oddech.
Aż do jej powrotu.
Yukiko. Arashi-no-odoriko. Tancerka burzy dosiadająca potężnego tygrysa gromu Buruu. W jej oczach płonął ogień, a po mechanicznych skrzydłach arashitory pełzały groźne błyskawice. Odwiedzili wszystkie stolice: od Szybującego Pałacu w Danro po rynek w Kigen. Jej głos otwierał ludziom oczy i umysły, jednocześnie zaciskając dłonie w pięści.
Ile bym dał, żeby tam wtedy być.
Ile bym dał, żeby usłyszeć jej przemowę. Niestety, odkąd tylko Yoritomo upadł na bruk bez życia, ciągle uciekałem. Opuściłem Kigen, pozostawiając za sobą smugę błękitno-białego ognia. Na jakimś jałowym polu porzuciłem swój lśniący metalowy kombinezon, który nosiłem całe życie. Przed odejściem długo nie mogłem oderwać odeń dłoni, tak jakbym się żegnał z najbliższym przyjacielem. Moje krwawiące stopy pokonały wiele mil. Łzawiące oczy niezliczoną liczbę razy spoglądały w górę na krwistoczerwone niebo. Ciało zostało naznaczone trwałym piętnem tygodni spędzonych w drodze do dzikich gór Iishi.
Do niej.
I oto jestem prawie u celu swej drogi. Członek Gildii Lotosu, który zdradził wszystko, co znał; wszystko, w co wierzył; wszystko, czym był. Który podarował okaleczonemu tygrysowi gromu metalowe skrzydła, na których mógł odlecieć ze swojego więzienia. Który pomógł samotnej dziewczynie zgładzić ostatniego męskiego przedstawiciela dynastii Kazumitsu i pchnąć wszystkie wyspy w samo serce nadchodzącej burzy. Historia nazwie mnie zdrajcą. Po śmierci ojca nazywano mnie Kioshi na jego pamiątkę.
Ale moje prawdziwe imię brzmi Kin.
Pamiętam, jak to jest nosić metalową skórę. Spoglądać na świat przez krwistoczerwone szkło. Stać obok, ponad i poza, dumając, czy istnieje cokolwiek więcej. Ale nawet teraz, w ostatniej dzikiej głuszy Shimy, gdy psy gończe coraz bardziej depczą mi po piętach, słyszę w głowie szepty mechaliczydła, czuję fantomowy ciężar skóry na plecach i kończynach. Część mnie tęskni do mojej metalowej skóry. Tak mocno, że aż sprawia mi to ból.
Pamiętam dzień, w którym odkryłem prawdę o sobie, gdy moja przyszłość ukazała mi się w Komnacie Dymu. Pamiętam, jak przyszli po mnie Inkwizytorzy – spowici w czerń, bezgłośni niczym koty. Jak powiedzieli mi, że nadszedł czas, abym zobaczył to, co nadejdzie. I chociaż nieustannie słyszałem w głowie krzyki tych moich braci, którzy nie zdołali przetrwać Przebudzenia, nie lękałem się. Zacisnąłem dłonie w pięści, wspomniałem ojca i przysiągłem sobie, że uczynię go dumnym. Że się przebudzę.
Masz trzynaście lat, a oni nazywają cię już mężczyzną.
Nigdy nie widziałem słońca całującego horyzont. Nieba płonącego ogniem zachodu, podczas gdy słoneczna tarcza opada poniżej wargi świata. Nigdy nie czułem delikatnego muśnięcia wieczornego wiatru na twarzy. Nigdy się nie dowiedziałem, co to znaczy przynależeć czy zdradzić. Odmówić czy stawić opór. Kochać czy stracić.
Wiedziałem jednak, kim jestem. Wiedziałem, kim miałem zostać.
Skóra była silna.
A ciało było słabe.
Teraz zachodzę w głowę, jak ten chłopiec, którym byłem, mógł być taki ślepy.1. Dziewczyna, której lęka się cała Gildia
Trzy okręty wojenne Gildii przecinały krwistoczerwone niebo z gracją zalanych w sztok grubasów zataczających się w stronę wychodka. Wszystkie należały do klasy pancerników – największych okrętów budowanych w stoczniach na równinach. Balony w kolorze ognia, miotacze shurikenów na obu burtach, potężne silniki rzygające smoliście czarnymi spalinami w sine niebo.
Okręt flagowy lecący na szpicy formacji miał sto stóp długości. Na rufie statku łopotały trzy czerwone sztandary z wyhaftowanymi na nich kwiatami lotosu. Na burcie dużymi, wyraźnymi znakami kanji wymalowano nazwę okrętu stanowiącą ostrzeżenie dla każdego, komu przyszłoby do głowy stanąć na jego drodze.
„Głód Pani Izanami”.
Jeśli służba na statku noszącym imię Mrocznej Matki wzbudzała w bracie Jubeiu niepokój, dobrze to ukrywał. Mężczyzna stał na rufie w swoim mosiężnym kombinezonie chroniącym go przed porywami mroźnego wiatru. Próbował usilnie rozsupłać węzeł tkwiący w jego żołądku i uspokoić walące opętańczo serce. Powtarzał w kółko mantrę Gildii: „Skóra jest silna, ciało słabe. Skóra jest silna, ciało słabe”. Wszystko jednak na marne. Cokolwiek robił, nie mógł uspokoić swoich myśli.
Kapitan dowodzący flotą stał przy relingu i przyglądał się w skupieniu widocznym w dole górom Iishi. Jego kombinezon atmosferyczny był bogaty w zdobienia, z mosiężnymi rurkami i tłokami pokrytymi stalowoszarymi filigranami. Na jego piersi klekotało i piszczało mechaliczydło – przyrząd złożony z wielu żetonów i rurek próżniowych, wyśpiewujący nieskładną melodię przywodzącą na myśl chór zatrwożonych owadów. Naramienniki dowódcy zdobił tuzin zasuszonych tygrysich ogonów. Krążyły słuchy, że otrzymał je od Wielkiego Mistrza Floty Kapituły Tora, samego Kioshiego Starszego.
Kapitan nazywał się Montaro, ale załoga mówiła na niego Bicz na Gaijinów. Był weteranem inwazji na Morchebę. Dowodził flotą Gildii wspierającą wojska lądowe szogunatu w walkach z okrągłookimi barbarzyńcami zamieszkującymi tereny za Morzem Wschodnim. Gdy jednak działania wojenne się załamały po śmierci szoguna, Kapituła Kigen odwołała kapitana i nakazała mu wyśledzenie nowego wroga w samej Shimie. Brat Jubei był niezmiernie dumny, że spośród wszystkich Przebudzonych shatei w mieście Kigen Drugi Kwiat Kensai właśnie jego wybrał na nowego adiutanta Bicza.
– Czy masz jakieś życzenie, kapitanie? – zapytał Jubei zza pleców dowódcy, utrzymując pełny szacunku dystans i wbijając wzrok w deski pokładu.
– Wystarczy mi choć najmniejszy trop naszej zwierzyny. – W trzeszczącym brzęczeniu, które uchodziło za głos kapitana, dało się wyczuć lekkie poirytowanie. – Jeśli chodzi o wszystko inne, to słabe ciało daje sobie radę.
Dowódca dotknął przełącznika na klatce piersiowej i uniósł nadgarstek do hełmu.
– Shatei³ Masaki, widzisz cokolwiek?
– Żadnego ruchu, kapitanie. – Odpowiedź obserwatora była ledwo słyszalna, chociaż siedział zaledwie trzydzieści stóp nad ich głowami. – Ten las jest niezmiernie gęsty. Nawet z teleskopami trudno jest dostrzec cokolwiek poza koronami drzew.
– Sprytny królik – wysyczał Bicz. – Usłyszał silniki naszych okrętów i skrył się na ziemi.
Jubei przyglądał się skalnej iglicy sunącej powoli za ich sterburtą niczym czarna góra lodowa w morzu klonów i cedrów. Między skrzącymi się od śniegu górskimi szczytami snuły się rzadkie chmury. Monotonny pomruk silników i odgłos towarzyszący mieleniu powietrza przez śruby napędowe odbijały się echem od mijanych w dole lasu i skalnych ścian. W góry Iishi zaczynała się zakradać jesień. Rdzawe kolory czekały cierpliwie na uboczu na swój czas.
Bicz wydał z siebie głuche, metaliczne westchnienie.
– Dobrze wiem, że to przemawia moje słabe ciało – powiedział – ale muszę przyznać, że brakowało mi tego nieba.
Jubei zamrugał ze zdziwieniem. Czy powinien się wdawać w czczą pogawędkę ze swoim dowódcą? Po dłuższej chwili ciszy młody członek Gildii uznał, że nie odpowiedzieć nic byłoby niegrzecznie, odezwał się więc niepewnie:
– Panie kapitanie, jak długo stacjonował pan w Morchebie?
– Osiem lat – padła odpowiedź. – Osiem lat wypełnionych polowaniem na barbarzyńców pijących krew i kradnących skóry.
– Czy to prawda, że niebo nad ziemiami okrągłookich jest błękitne?
– Nie – odparł Bicz, kręcąc głową. – Już nie. Teraz jest fioletowe.
– Chciałbym je pewnego dnia ujrzeć.
– Cóż, im szybciej dorwiemy naszego królika, tym prędzej tam wrócimy. – Kapitan przebierał ukrytymi w metalowej rękawicy palcami po drewnianym relingu. – Miałem nadzieję dopaść go, zanim dotrze do Iishi, ale jest sprytniejszy, niż sądziłem.
Jubei spojrzał na towarzyszące im okręty naszpikowane bronią i najemnym żołdactwem. Gdzieś głęboko w nim narastała irytacja, domagając się ubrania w słowa.
– Wybacz mi, kapitanie – zaczął – ale... Wiem, że syn Kioshiego Starszego jest zdrajcą. Wiem, że musi zostać ukarany za zbudowanie skrzydeł dla tygrysa gromu i udzielenie mu pomocy w ucieczce. Ale ta flota... Takie środki, aby zabić jednego chłopca, wydają się...
– Przesadne?
– Hai – odparł Jubei, powoli kiwając głową. – Dotarły do mych uszu plotki, jakoby Kioshi Starszy był dla Drugiego Kwiatu Kensaia niczym brat. Że Kensai-sama wychowywał zdrajcę, którego teraz ścigamy, niczym własnego syna. Ale, raczy mi pan wybaczyć moją śmiałość, czy nie wydaje się panu, że na Shimie jest dużo ważniejsza zwierzyna, na którą powinniśmy teraz polować?
– Masz na myśli zabójczynię Yoritomo.
– I rebeliantów Kagé, u których się ukryła.
Bicz spojrzał na rozmówcę przez ramię, po czym przemówił z szyderstwem w głosie:
– Ukryła? Ona się przed nami nie kryje, młody bracie. W ostatnich dwóch tygodniach odwiedziła siedziby wszystkich czterech klanów. Zdołała doprowadzić bezskórych na skraj buntu. Zabiła szoguna samym swoim spojrzeniem.
– Tym więcej powodów, aby ją schwytać, czyż nie? – powiedział Jubei z gniewem w głosie. – Zwykli mieszkańcy wysp mówią, że my, Gildia Lotosu, boimy się jej. Zwykłej dziewczyny. Dzieciaka! Czy wiesz, kapitanie, jak ją nazywają? Jak mówią o niej bezskórzy, gdy się zbierają w swoich brudnych szulerniach i palarniach? Czy wiesz, jakim obdarzyli ją mianem?
– Tancerka burzy – odparł Bicz.
– Gorzej – wyrzucił z siebie Jubei. – Nazywają ją „dziewczyną, której lęka się cała Gildia”.
Z głębi hełmu Bicza dobiegł stłumiony chichot.
– Nie cała, zapewniam cię, że nie cała.
Jubei zaniemówił i wbił wzrok w swoje stopy, zastanawiając się, czy nie pozwolił sobie na zbyt wiele. Bicz spojrzał na jeden z towarzyszących im statków. „Lotosowy Wiatr” unosił się o milę za ich rufą, wypluwając z rur wydechowych dwie smugi sinoczarnych spalin. Kapitan ponownie dotknął przełącznika na swojej klatce piersiowej i przemówił do mikrofonu ukrytego w przegubie chłodnym, twardym głosem:
– Kapitanie Hikita, raport.
– ...e widać – nadeszła słabo słyszalna odpowiedź, niemal całkowicie ginąca w szumie. – ...le jesteśmy prawie bezpośrednio nad... ...gdzie „Olśniewająca Chwała” dos... ...czynę Kitsune minionego lata... ...ba powinna... ...leko.
– Nie mógł zajść daleko – warknął Bicz. – Dopiero wczoraj porzucił brzeg rzeki, a porusza się pieszo. Niech twoi amunicyjni przygotują zaporę ogniową. Linia pięćset stóp od wody. Nadszedł czas na wykurzenie królika z nory.
Głośnik zatrzeszczał i zabuczał w odpowiedzi.
„Lotosowy Wiatr” przechylił się lekko na burtę i odleciał w kierunku południowym, zostawiając za sobą smugę spalin. Jubei dostrzegał saperów krzątających się na pokładzie niczym maleńkie, opancerzone mrówki, przygotowujących beczki z ładunkami wybuchowymi i ustawiających zapalniki. Gdy kapitan drugiego okrętu zasygnalizował, że ładunek jest gotowy do zrzutu, adiutant Bicza przeniósł wzrok na leśną gęstwinę. Głos jego dowódcy rozległ się na wszystkich częstotliwościach:
– Obserwatorzy, wypatrujcie go uważnie. Kapitanie Hikita, rozpocznijcie bombardowanie.
Z kadłuba „Lotosowego Wiatru” wysypały się czarne kształty i poczęły nieuchronnie opadać ku jesiennemu krajobrazowi w dole. Sekundę później powietrze rozdarła seria głuchych wybuchów, którym towarzyszyły rozkwitające wśród drzew kwiaty płomieni strzelające na sto stóp w górę. Fala uderzeniowa zatrzęsła statkiem flagowym niczym dziecięcą zabawką. Metalowa skóra Jubeia drgała lekko w rytm kolejnych wybuchów, gdy „Lotosowy Wiatr” posuwał się wzdłuż brzegu, podpalając ogromne połacie lasu.
Pożar szybko się rozprzestrzeniał, liżąc opadłe jesienne liście tysiącem gorących języków. Przez las przesuwała się dławiąca zasłona sadzy i popiołu. Za sterburtą „Głodu Pani Izanami” drugi okręt eskorty, „Prawda Pustki”, zrzucił swój ładunek bomb między wiekowe drzewa. Zwielokrotniony echem huk eksplozji niósł się w dal rzeczną doliną. Spomiędzy gałęzi i liści wystrzeliły chmary skrzeczących w panice ptaków. W poszyciu trwał opętańczy bieg wszelkiej maści zwierząt. Wszystko, co żywe, starało się znaleźć jak najdalej od płomieni. Jubei przyglądał się temu wszystkiemu z pewnego rodzaju satysfakcją – oto był świadkiem potęgi Gildii. Potężne drzewa, które rosły tu przez całe wieki, ginęły w zaledwie kilka chwil.
– Widać naszego uciekiniera? – zapytał Bicz na wszystkich częstotliwościach.
– Nie widać – nadeszła odpowiedź z „Lotosowego Wiatru”.
– Ani śladu – zameldował obserwator okrętu flagowego.
Odpowiedź z „Prawdy Pustki” nadeszła z pewnym opóźnieniem w towarzystwie lekkiego szumu.
– Widzimy go. Znajduje się trzysta jardów na północny wschód. Odbiór.
– Widzę go – potwierdził obserwator z „Głodu Pani Izanami”. – Siedemdziesiąt stopni od sterburty.
Pilot „Głodu Pani Izanami” przełączył silniki na całą naprzód i pieśń wyśpiewywana przez chór śmigieł podniosła się oktawę wyżej. Jubei aktywował teleskop w swoim hełmie i omiótł wzrokiem gęste poszycie leśne, wypatrując dziur, przez które zdołałby dojrzeć, co się dzieje na ziemi. Na czoło wystąpił mu pot, pokonał zaporę brwi i zaszczypał w oczy. Dzięki doskonałej optyce swojego hełmu widział rozgrywające się na ziemi sceny z niebywałą ostrością. Dym wił się wokół porosłych mchem pni olbrzymich drzew, wśród opadających liści i pierzchających ptaków. Imperium kory i kamienia. W końcu jednak, tak, dostrzegł go! Chudą postać w brudnoszarym odzieniu biegnącą co sił między dwoma pokręconymi, wiekowymi klonami.
– Tam! – wykrzyknął Jubei. – Tam jest!
Krótkie ciemne włosy, blada skóra. Zniknął.
– Oddziały lądowe, przygotować się do desantu – zakomenderował Bicz głosem spokojnym niczym tafla stawu w bezwietrzną pogodę. – Obsługa miotaczy, gotowość bojowa. Drugi Kwiat rozkazał zlikwidować cel przy pierwszej sposobności.
Paszcze miotaczy shurikenów otworzyły się na burtach „Prawdy Pustki” i „Głodu Pani Izanami”, po czym wypluły z siebie chmurę diabelnie ostrych gwiazdek, rozrywając zasłonę poskręcanych liści na strzępy. Terkot miotaczy wzniósł się ponad ryk silników, szum płomieni i trzask łamanych gałęzi. Jubeiowi wydało się, że dostrzegł uciekiniera śmigającego przez poszycie lasu wśród spadającej wszędzie dokoła lśniącej śmierci. Piechota morska na pokładzie „Głodu Pani Izanami” kończyła sprawdzać swój ekwipunek, gotując się do zeskoczenia na ziemię. Pożar na południu, wojsko i wirująca śmierć spadające z nieba, pancerniki nad głową.
Jubei uśmiechnął się pod nosem skąpany w odbijającym się od jego metalowej skóry blasku płomieni. Królik długo przed nimi uciekał, ale jego szczęście właśnie się wyczerpało.
Bicz obrócił się od relingu i odezwał ze złowieszczą satysfakcją w głosie:
– Wygląda na to, że zobaczysz Morchebę wcześniej, niż pode...
Nagły błysk światła.
Przenikliwego, jaskrawego, białego światła. Fala uderzeniowa przyszła pół uderzenia serca po rozbłysku. Powietrze wokół Jubeia wypełniło się silnym blaskiem rzucającym liczne refleksy na jego mosiężną skórę. Chwilę potem rozległ się grzmot – ogłuszający, przejmujący dreszczem do szpiku kości. „Głód Pani Izanami” został odrzucony w bok, jego silniki zawyły w proteście, plując sadzą. Pokład się przechylił i Jubei stracił równowagę. Ku swemu wielkiemu wstydowi odruchowo chwycił za ramię Bicza, aby nie upaść.
Statek owionęło rozgrzane do niemożliwości powietrze. Nękany ponad swoją wytrzymałość metal krzyczał w akompaniamencie huku wtórnych eksplozji. Jubei obrócił się i zamarł z zapartym tchem, nie rozumiejąc tego, co widzi.
Znajdująca się za ich sterburtą „Prawda Pustki”, z obsadą składającą się z dwudziestu żołnierzy piechoty morskiej Gildii, tuzina innych lotosowców, czterech Konstruktorów, sześciu oficerów i trzydziestu osób załogi, spadała w dół, w objęcia ziemi.
Ich balon przemienił się w podłużną, postrzępioną kulę ognia szalejącą w poczerniałym zewnętrznym szkielecie, co rusz wyciągającą w dół swe płomienne ręce podpalające na pokładzie wszystko, czego tylko tknęły. Kable pękały, przeciążone silniki wyły wniebogłosy, dziób wznosił się ku niebu, jakby chciał się go chwycić i powstrzymać nieuchronny już lot ku ziemi. Komunikator wypluwał z siebie przerażone wrzaski ginących. Drobne figurki ludzkie przetaczały się przez reling i spadały ku najeżonym ostrymi kamieniami skalnym paszczom czekającym na nich setki stóp niżej. Jubei dostrzegł kilka osób z załogi siłujących się z przekrzywioną rufową łodzią ratunkową. Ogień dotarł do zbiorników chi „Prawdy Pustki” i statkiem targnęła potężna eksplozja. W jednej chwili cała rufa okrętu przestała istnieć, a powietrze wypełnił deszcz odłamków desek. Wybuch sprawił, że wrak zaczął wirować pionowo wokół własnej osi.
– Co, na godność Pierwszego Kwiatu, się dzieje? – ryknął Bicz do komunikatora. – Co nas trafiło? Raportować!
Na pokładzie „Głodu Pani Izanami” panował chaos. Żołnierze spieszyli do drugiej baterii miotaczy shurikenów⁴, oficerowie wykrzykiwali coraz to nowe rozkazy, ludzie biegali we wszystkie strony. Obsługa miotaczy starała się przekrzyczeć zgiełk, domagając się namiarów na cel, obserwatorzy wpatrywali się w okulary teleskopów, usiłując przebić wzrokiem gęsty dym i tańczący w powietrzu niczym płatki czarnego śniegu popiół. Jubei dostrzegł błękitno-białe rozbłyski silników rakietowych za sterburtą. Jego bracia ze zniszczonego statku najwyraźniej przeżyli katastrofę i zdołali włączyć swoje plecaki odrzutowe.
– Tam! – krzyknął. – Rozbitkowie!
Najbliższy shatei znajdował się jakieś czterdzieści stóp od „Głodu Pani Izanami”, gdy zginął. Smuga bieli przecinająca dym, przejmujący zgrzyt rozdzieranego metalu i urwany okrzyk przerażenia i bólu. Plecak rakietowy rozbłysnął ostatni raz i zgasł, pozostawiając w powietrzu tylko niknącą czerwoną smugę. Shatei spadał coraz szybciej w dół, najpierw nogi, potem tułów.
– Pierwszy Kwiecie, ratuj nas – wyszeptał Jubei.
Statek zadrżał, rozległ się głośny trzask, po czym po krwistoczerwonym niebie przetoczył się donośny huk. Po skórze mężczyzny przeszły drgania, docierając nawet do skrytego w niej ciała. Nity na łączeniach blach jęczały przeraźliwie, a deski pokładu trzęsły się niczym przerażone dziecko skryte pod kołdrą w mroczną, straszną noc. Tego dźwięku nie dało się pomylić z niczym innym. To był huk gromu. Ale jeśli nie liczyć gęstniejącego dymu, niebo nad nimi było całkowicie bezchmurne...
– Na stanowiska! – ryknął Bicz. – Na stanowiska!
Jubei usłyszał głuchy klekot i świst sprężonego gazu towarzyszące obracaniu się miotaczy shurikenów. Chwilę później do jego uszu dobiegł terkot podajników i niebo wokół okrętu zaiskrzyło się setkami metalowych gwiazdek, błyszczącą śmiercią wystrzeliwaną na ślepo w dym dokoła. Mechaliczydło na piersi Jubeia zaklekotało nerwowo w rytm napływających z Kapituły Kigen komunikatów z żądaniami potwierdzenia. Ale ręce trzęsły mu się zbyt mocno, aby był w stanie odpowiedzieć.
Ponownie rozległy się krzyki. Ktoś wołał: „Widzę coś! Widzę coś!”. Za rufą statku błysnął nikły płomyk. Jubei obejrzał się przez ramię akurat na czas, aby zobaczyć białą sylwetkę mknącą wzdłuż balonu „Lotosowego Wiatru”. Ostre pazury rozdzierały wzmacniany brezent, jakby był ledwie papierem ryżowym.
Zdawało się, że cały świat na ułamek sekundy zamarł. Śmiertelna cisza między kolejnymi uderzeniami serca. Jubei wpatrywał się w przestrzeń między nim a rozmytym białym kształtem, patrzył na niebo wypełnione wirującą śmiercią i dławiącym dymem. I w tej jednej, ulotnej chwili dostrzegł ją: czarna sylwetka z długimi włosami targanymi gorącym wiatrem przyczajona między dwoma metalowymi skrzydłami, dosiadająca czegoś, co nie miało prawa istnieć. A gdy długie, przerażające pazury stwora kończyły rozrywać balon „Lotosowego Wiatru”, Jubei ujrzał w dłoni dziewczyny błysk pomarańczowego światła. Nikły płomyk na końcu ręcznej flary, która chwilę później leciała już w stronę uciekającego z balonu wodoru.
Potem było światło. Oślepiający błysk i ogłuszający huk.
Fala uderzeniowa uderzyła w sterburtę „Głodu Pani Izanami” i cisnęła czwórkę żołnierzy w wypełnioną dymem czeluść za relingiem. Płomienie kwitły na pękającym niczym przepełniony pęcherz balonie „Lotosowego Wiatru”, belki i deski łamały się z trzaskiem, a coraz gęstszy dym utrudniał oddychanie. Krzyki Bicza, terkot miotaczy shurikenów i ryk przeciążonych silników zlały się w jeden ogłuszający hałas. Pancernik wirował wokół własnej osi niczym nakręcany bączek. Biały kształt przeleciał tuż przy statku, nic sobie nie robiąc z nieprzerwanego, śmiercionośnego deszczu metalu, i wyrwał jeden z silników.
Był tak szybki. Tak niesłychanie szybki.
– Skoncentrować ogień! Wszystkie miotacze, ognia! OGNIA!
Biały kształt oddalił się od okrętu, skrył za opadającym wrakiem „Lotosowego Wiatru” i odleciał poza zasięg miotaczy, ostatecznie znikając za czarnym masywem górskim. Jubei usłyszał głośny huk towarzyszący uderzeniu statku o ziemię. Wybuchające zbiorniki chi zajaśniały niczym drugie słońce i podpaliły kolejną połać lasu w dolinie przybranego w barwy wczesnej jesieni. Sternik „Głodu Pani Izanami” kręcił kołem sterowym jak szalony, starając się zwrócić dziób okrętu w stronę wroga. Jubei ujrzał rozbłyski kilku plecaków odrzutowych. Chwilę później usłyszał szum skrzydeł i samotne, mrożące krew w żyłach krzyki rozbrzmiewające w gęstym dymie. Miotacze wciąż wypluwały z siebie całe chmary shurikenów, które z głuchym stukiem wbijały się w drewno. Bicz krzyczał na operatora radiostacji, aby informował o ruchach celu i zażądał wsparcia. Na częstotliwości ogólnej panowała powszechna wrzawa przemieszanych głosów.
– Widzieliście go?
– Podać pozycję!
– Co to było?
– Potrzebuję amunicji. Miotacz czwarty, dwadzieścia procent.
– Miotacz siódmy, piętnaście procent!
– Patrzeć w górę! Nadlecieli z góry!
– Widzicie cokolwiek?
– Arashitora!
– Tu kapitan Montaro! – Ryk Bicza przebił się przez zgiełk niczym katana łańcuchowa. – Nie chcę słyszeć nic poza najważniejszymi meldunkami! Następny, który odezwie się bez potrzeby, trafi prosto do kadzi inochi!
Cisza, która zapadła, aż dzwoniła w uszach. Z głośników dobiegał tylko pełen lęku szum.
– Amunicyjni, zaopatrzyć miotacze. Chcę mieć dodatkowych obserwatorów na balonie, kompensatory włączone, maksymalny kontrast. Sternik, wyprowadź nas z tego przeklętego dymu. Połóż okręt na bakburtę. Pełna moc silników. Zejście o sto stóp.
Bicz chodził tam i z powrotem po skraju mostka, gdzie załoga mogła go dobrze widzieć. Wycie silników wzmogło się, wprawiając pokład w drżenie. Śmigła mieliły mozolnie powietrze, pchając okręt naprzód. Dym się przerzedził. Każdą płaską powierzchnię pokrywała przypominająca szaroczarny śnieg warstwa popiołu.
– Znam was dobrze, bracia – przemówił ponownie Bicz. – Służymy razem na tym statku już od lat. Gaijini nie bez powodu wymawiają nazwę „Głód Pani Izanami” z nabożnym lękiem. Jesteśmy postrachem niebios. Niepokonani w walce. I zdecydowanie nie ulękniemy się tego...
– Kontakt, wysoko! Za bakburtą!
– Od strony słońca! Nadlatują od strony...
– OGNIA!
Jubei ponownie usłyszał ten sam dźwięk. Ten okropny huk grzmotu zamieniający jego wnętrzności w galaretę. „Głód Pani Izanami” opadł gwałtownie jakieś trzydzieści stóp, jakby został uderzony od góry dłonią wściekłego boga. Adiutant Bicza czuł, jak uginają się pod nim nogi. W ustach całkowicie mu zaschło. Obie dłonie tak mocno zaciskał na relingu, że jego rękawice zagłębiały się w drewno. Pragnął zerwać hełm z głowy i otrzeć w końcu słony pot piekący go w oczy. Pragnął krótkiej chwili błogosławionej ulgi.
Wspomniał swoje Przebudzenie. Rozmyte, bezładne wizje tego, co będzie. Przeznaczenie, które stanie się jego udziałem, jeśli tylko znajdzie w sobie siły, aby po nie sięgnąć. Komnata Dymu ukazała mu cenny fragment jego przyszłości, ale nie było tam nic o spłonięciu żywcem na pokładzie statku czy zostaniu dokumentnie zmiażdżonym o zimne skały setki mil od miejsca, które nazywał domem. Gdy miotacze shurikenów wznowiły ogień, gdy obserwatorzy spanikowali, gdy złowrogi biały kształt rzucił się na ich statek od strony oślepiającego słońca, w Jubeiu coś pękło. Szkarłatny strach wezbrał w jego myślach i zdusił wszelki rozsądek. Wszystkie mantry i doktryny umknęły z jego głowy, pozostawiając samotną prawdę płonącą jasno przed jego rozszerzonymi źrenicami.
Nie było mu pisane tu zginąć.
Przerażony lotosowiec podbiegł na skraj dziobu, ignorując wywrzaskiwane przez Bicza rozkazy, i zaczął majstrować gorączkowo przy przełącznikach zapłonu plecaka odrzutowego umieszczonych na przegubie. Reling zaskrzypiał w głośnym proteście, gdy oparł się o niego stopą i wybił w powietrze. Zanim grawitacja się o niego upomniała, z dysz wytrysnął błękitno-biały płomień. Całe ciało mężczyzny drżało od wibracji powodowanych przez napęd rakietowy plecaka. Chwilę później za jego plecami rozbłysło jaskrawe światło i rozległ się ogłuszający huk. To wybuchł wodór wypełniający balon „Głodu Pani Izanami”. Z głośników w hełmie lotosowca dobiegały wrzaski ginących żołnierzy, huk szalejących płomieni i skwierczenie płonącej skóry. Nie mogąc tego znieść, Jubei wyłączył komunikator. Teraz słyszał tylko natarczywy pisk swojego mechaliczydła, które odbierało ponawiane bez ustanku przez Kapitułę żądania, aby ktoś – ktokolwiek – doniósł, co się stało.
Przestawił swój plecak na pełny ciąg, aby jak najszybciej oddalić się od konającego w bólach okrętu. Po chwili dobiegł go zwielokrotniony echem trzask desek i belek pękających w gwałtownym zetknięciu ze zboczem góry. Przed oczami umysłu stanął mu wyraźny kształt – litografia wyryta w zimnym pocie i kwaśnej adrenalinie. Skrzydła o rozpiętości dwudziestu pięciu stóp obudowane opalizującym metalem. Lśniące pióra na głowie, jarzące się bursztynowe oczy, stalowoszare przednie łapy, śnieżnobiałe futro ze smoliście czarnymi pręgami pokrywające tylną część ciała, długi ogon śmigający niczym bicz za rozpędzonym cielskiem. Potężne mięśnie, dziób i pazury. Stwór rodem z fantastycznych baśni, w niewytłumaczalny sposób powołany do życia. Cały umazany krwią jego braci z Gildii.
Jubei się modlił. Robił to po raz pierwszy w życiu. Modlił się do bogów, w których istnienie bezwzględnie nie wierzył. Modlił się, wiedząc, że go nie wysłuchają. Wytwory ludzkiej wyobraźni; złudna pociecha dla bezskórych i prostaków; przesąd, w który nie wierzył żaden członek Gildii. A jednak modlił się z żarliwością, która zawstydziłaby niejednego kapłana. Prosił, błagał, żeby jego plecak dał mu jeszcze większą prędkość i pozwolił uciec przed pogonią. Oszalałe serce łomotało w piersi Jubeia, jakby się miało lada chwila wyrwać z klatki żeber. Gdyby było silnikiem, kazałby mu pracować ponad siły. Gdyby jego krew była chi, otworzyłby sobie żyły i przelał wszystko do ostatniej kropli do zbiorników z paliwem, żeby ulecieć choćby stopę dalej.
Ale na nic nie zdały się starania i modlitwy. I tak go dogonili.
Gwałtowny podmuch wiatru zza pleców, łomot ogromnych werbli. Zaryzykował zerknięcie przez ramię akurat w chwili, gdy tygrys gromu uderzył w niego w deszczu iskier i ognia. Szamotał się w uścisku potężnych szponów, usiłując wyswobodzić ręce. Jego skóra jęczała i piszczała niczym ranny szczur. Krzyczał, wrzeszczał wniebogłosy przez zdarte gardło, rozsiewając wewnątrz hełmu kropelki śliny. Aż zdał sobie sprawę, że chociaż wisiał w szponach stwora niczym gaijińskie truchło nad kadzią inochi, całkowicie zdany na łaskę wrogów, wciąż żył.
Nie zabili go.
Lot na południe nad górskimi szczytami zdawał się trwać całą wieczność. Rozpościerający się pod nimi ocean powoli przybierał coraz bardziej jesienne barwy. Las przypominający pofałdowany kobierzec szepczących drzew i skute lodem skaliste zęby gór zdawały się ciągnąć w nieskończoność. W końcu, po wielu godzinach, bestia zniżyła lot i zaczęła koliście schodzić ku płaskiej, pokrytej śniegiem skalistej grani. Skalna ściana opadała ostro w dół do poszarzałych wzgórz u stóp masywu. Znajdowali się na samym skraju gór Iishi.
Szpony puściły go dwadzieścia stóp od przepaści. Z głośnym łomotem i jękiem wyginanego metalu Jubei zderzył się z ziemią, wyrzucając w górę snop iskier. Uderzył mocno głową o wewnętrzną stronę hełmu, boleśnie przygryzając sobie język. Jego skóra sunęła po skale z przenikliwym piskiem, aż w końcu zatrzymała się nie więcej niż dwie stopy od urwiska.
Jubei leżał na brzuchu zbyt przerażony, aby się poruszyć.
Dopiero gdy usłyszał za sobą odgłos czterech łap uderzających o śnieg i łopot potężnych skrzydeł, przetoczył się na plecy i spojrzał na górującą nad nim bestię, na potężny dziób i mocne szpony, na śnieżnobiałe futro poplamione rozbryzgami krwi. Syn Kioshiego – królik, którego ścigali przez cały kraj – siedział pochylony na barkach tygrysa z palcami dłoni zaciśniętymi na ranie na ramieniu. Był blady i zlany potem, ale jak najbardziej żywy. Brudne szare ubranie; krótkie ciemne włosy ledwo odrastające od skóry głowy; jasne, stalowoszare oczy. Chłopiec w najmniejszym stopniu nie wyglądał imponująco. Zdecydowanie nie sprawiał wrażenia kogoś, kto byłby w stanie unieść zaciśniętą w pięść rękę przeciwko wszystkiemu, co zostało mu wpojone od urodzenia. Nie był kimś wartym utraty trzech okrętów z załogą.
Wzrok Jubeia szybko jednak ześlizgnął się z chłopaka i powędrował do dziewczyny (to była tylko dziewczyna!), która właśnie zeskakiwała z zadziwiającą lekkością z grzbietu arashitory. Miała na sobie luźny, czarny, bawełniany strój. Długie, równie czarne włosy opadały jej swobodnie na ramiona, odcinając się od bladej skóry pokrytej popiołem wymieszanym z krwią. Oczy dziewczyny przesłaniały gogle z polaryzowanymi szkłami, a znad ramienia wyłaniała się rękojeść miecza – staroświeckiej katany. Zza szarfy obi sterczały powtykane, jak tylko się dało, ręczne flary. Tancerka burzy była smukła, ładna i niewiarygodnie młoda.
– Zdejmij to – rozkazała chłodnym głosem, wskazując ręką jego hełm. – Chcę ujrzeć twoją twarz.
Jubei niezwłocznie spełnił jej żądanie, chwilę siłując się zdrętwiałymi dłońmi z zatrzaskami na szyi. Gdy wszystkie zaczepy puściły, ściągnął hełm z głowy i zadrżał, czując na twarzy powiew lodowatego wiatru. Oblizał spierzchnięte wargi i splunął krwią na śnieg między swoimi stopami. Otaczający go świat był jaskrawy, a niesłychanie jasne słońce raziło go w oczy.
Dziewczyna dobyła katany. Wielokrotnie skuwane ostrze zaśpiewało czysto, wysuwając się z pochwy. Tancerka burzy podeszła do niego i przykucnęła na pancerzu skrywającym jego tułów. Tygrys gromu zawarczał ostrzegawczo. Pomruk był niski, głęboki i wprawił płyty jego skóry w drganie. Dziewczyna zsunęła gogle na szyję i spojrzała w oczy Jubeia. Tęczówki miała czarne niczym noc, a białka przekrwione z wściekłości. Czubek ostrza katany dotknął jego gardła.
– Wiesz, kim jestem – powiedziała.
– ...hai.
– Widziałeś, co potrafię.
– H-hai.
– Wracaj do swoich panów. Opowiedz im, co dziś widziałeś. Powiedz im, że jeśli wyślą choć jeden lotostatek nawet w pobliże gór Iishi, tym ostrzem wypiszę imię mojego ojca na piersi kapitana, po czym udekoruję przestworza jego wnętrznościami. Rozumiesz?
– H-hai – przytaknął Jubei.
Ostrze naparło mocniej, zagłębiając się w skórę. Jubei nabrał gwałtownie powietrza, nie ważąc się poruszyć. Z rany wolnym strumieniem poczęła wypływać krew. Przez straszną, przerażającą chwilę dostrzegł w oczach dziewczyny dzikie pragnienie poderżnięcia mu gardła od ucha do ucha i wykąpania się w tryskającej ciepłej posoce, namydlenia dłoni pianą z przeciętej tchawicy. Dziewczyna odsłoniła zęby, przekręciła lekko ostrze i nachyliła się nad Jubeiem niczym potwór z bajki dla dzieci. Przerażające widmo powołane w niewytłumaczalny sposób do życia.
Dziewczyna, której lęka się cała Gildia.
– Proszę – wyszeptał. – Błagam...
Wiatr wył samotnie między skalnymi zębami. Bezbarwne zawodzenie wyśpiewujące pieśń o śmierci i wilczym głodzie. W tym wietrze Jubei słyszał głosy swoich umierających braci. W oczach dziewczyny widział koniec. Koniec wszystkiego.
Jubei bardzo się bał.
Ciszę przerwał łagodnym, pełnym troski głosem chłopak wciąż siedzący na grzbiecie tygrysa gromu.
– Yukiko? – zapytał.
Tancerka burzy zmrużyła oczy, wciąż wpatrując się dziko w członka Gildii, po czym wysyczała przez zaciśnięte zęby:
– Na imię miał Masaru. – Uniosła wolną dłoń i rozmazała sobie jej wierzchem plamiącą policzek krew. – Mój ojciec miał na imię Masaru.
Po tych słowach wyprostowała się i stała nad nim z falującą piersią. Zaciskając dłoń na rękojeści katany aż do pobielenia knykci, wbiła ostrze w śnieg obok głowy Jubeia i zostawiła je tam. Bez słowa obróciła się na pięcie, podeszła do tygrysa burzy i wskoczyła na jego grzbiet. Długie czarne włosy zatańczyły na wietrze niczym aksamitna wstęga. Królik objął dziewczynę rękoma w pasie i przylgnął do jej pleców. W akompaniamencie wycia wiatru i tego okropnego grzmotu pioruna zeskoczyli z grani w przepaść, szybując na wznoszących się strumieniach ciepłego powietrza i zostawiając za sobą smugę wirującego popiołu.
Jubei patrzył za nimi i przyglądał się, jak biała plama nad zasnutym dymem horyzontem staje się coraz mniejsza i mniejsza. Gdy plama stała się kropką i ostatecznie zniknęła w dali, gdy widział już tylko czerwone niebo, szare chmury i odległe wyziewy chi, spojrzał w bok na wbity w ziemię koło jego głowy miecz. Na ostrzu zastygała cienka smuga jego własnej krwi.
Jubei zamknął oczy.
Ukrył twarz w dłoniach.
I zapłakał.