Wojna o szczepionki - ebook
Wojna o szczepionki - ebook
Najgłośniejszy reportaż śledczy ostatnich lat!
Gdy w 1998 roku doktor Andrew Wakefield opublikował w czasopiśmie naukowym „The Lancet” artykuł o związku szczepionki przeciwko śwince, różyczce i odrze z występowaniem u dzieci autyzmu, świat zawrzał. W wielu krajach pojawiły się ruchy antyszczepionkowe, których zwolennicy odmawiali szczepienia dzieci. Tak narodziła się jedna z najgłośniejszych kontrowersji medycznych naszych czasów.
Brian Deer, dziennikarz śledczy z „The Sunday Times”, przeprowadził wnikliwe śledztwo. Udowodnił Wakefieldowi fałszowanie badań medycznych i działanie na szkodę pacjentów. Odkrył też, że guru antyszczepionkowców za napisanie artykułu otrzymał ponad czterysta tysięcy dolarów od ludzi, którzy domagali się odszkodowań od koncernów farmaceutycznych. „Wojna o szczepionki” to zapis tego czternastoletniego śledztwa. Niczym medyczny detektyw Deer wyciąga na światło dzienne manipulacje i wątpliwe powiązania Wakefielda, doktora bez pacjentów – ale za to z rzeszą zwolenników, którzy nadal widzą w nim bohatera, który podjął nierówną walkę z koncernami farmaceutycznymi. Po czyjej stronie jest prawda?
Przełomowy reportaż demaskujący jedno z najgroźniejszych medycznych oszustw ostatnich lat!
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66570-34-4 |
Rozmiar pliku: | 874 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Olśnienie nad piwem
W jakimś wyimaginowanym wszechświecie mógłby być czczony jako profesor sir Andrew Wakefield. Dwa dziesięciolecia przed zaproszeniem na bal Trumpa celem, który go przyzywał jak kiwający nań wielki kościsty palec, nie był Waszyngton ani żadne miejsce w Ameryce, ale sala koncertowa w centrum Sztokholmu. Marzył, jak mówili ludzie, by ubrany w biały frak niczym Fred Astaire odebrać złoty medal z rąk króla Szwecji.
„Trzeba ich było słyszeć w stołówce” – opowiadał mi jego dawny kolega. „Rozmawiali o Nagrodzie Nobla”.
Ale do tego – czy jakiegokolwiek innego – wszechświata prowadziła ta sama brama: portal do wszystkich możliwości, jakie się przed nim otwierały. Stała wtedy – jak stoi dzisiaj – na Beacon Hill: wysoko nad Bath w hrabstwie Somerset, półtorej godziny pociągiem na zachód od Londynu. Tu znajdziemy wejście do jego domu rodzinnego oraz wyjście na wszystkie drogi, którymi wędrował.
To nie jest furtka ze sztachet, bo to nie Przygody Tomka Sawyera. Sądzę, że rama waży ponad tonę. Składa się z dwóch ponad trzymetrowych doryckich kolumn i pasujących do nich pilastrów, z ozdobnie rzeźbionym fryzem wzdłuż schodkowego architrawu, i przypomina wejście do wiktoriańskiego mauzoleum albo boczne drzwi do Koloseum. Mówi o bogactwie, klasie, autorytecie i prawie. Nadproże zdobi napis:
HEATHFIELD
„Heath” pochodzi od Jamesa Heatha, przedsiębiorcy, który opatentował własny „wózek z Bath”. Był to zgrabny, pchany ręcznie albo ciągnięty przez kucyka mały wózek ze składanym daszkiem albo budką. Zyski z wynalazku poszły na dom (chociaż ponoć sam James nigdy tu nie mieszkał) na urwistej skarpie moreny obfitującej w skamieniałości, ze zboczami niczym w San Francisco. Budynek spoglądał, i nadal spogląda, przez dolinę rzeki Avon na bladożółte miasto wzniesione z wapienia oolitycznego, dziś wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Kamienna rezydencja o sześciu sypialniach – „willa w stylu włoskim” – została ukończona w 1848 roku. Poniżej jej szaroniebieskiego dachu i wysokich, wysokich iglic kominów znajdują się dwa piętra o wysokich sufitach i wielkich oknach, pokoje rodzinne, a pod nimi, w przyziemiu wkopanym w morenę, niegdyś kwaterowały pokojówki i kucharki. Te dwie społeczności łączyła ukryta sieć drutów, połączonych na jednym końcu z metalowymi dźwigienkami przy kominkach, a na drugim z brzęczącymi dzwonkami. Do połowy XX wieku te urządzenia zdążyły zardzewieć. Nie można jednak zapomnieć, że istniały.
W latach 60. i 70. XX wieku mieszkała tutaj, według wszelkich relacji szczęśliwie, rodzina Wakefieldów – dwoje dorosłych i pięcioro dzieci. Dom, z huśtawką zawieszoną w futrynie i stukaniem psich pazurów na parkiecie, tonął w chaosie. Ale wśród przepychanek, jak pamięta matka, Bridget Matthews, jej drugi syn – przyszły krzyżowiec – był oazą spokoju i posłuszeństwa.
„Był najmniej sprawiającym kłopoty dzieckiem, prawdziwy konformista” – opowiadała mi tonem, który zdradzał, że wkłada dużo wysiłku w wyjaśnienie tego. „Kiedy był mały, to jeśli się na niego nakrzyczało i powiedziało: »Masz bałagan w pokoju«, patrzył na ciebie i mówił: »Przepraszam, mamusiu«”. Nigdy nie powiedziałby: »Rany, nie mam czasu na sprzątanie« albo to czy tamto, jak inni. I to ci odbierało cały impet”.
Oboje rodzice byli lekarzami – podobnie jak ojciec i dziadek Bridget – co czyni z Andrew medyka w czwartym pokoleniu. Jeśli tak znakomity rodowód nie gwarantował wielkości, to przynajmniej uzasadniał ambicję. W uparcie klasowej kulturze Anglii Andrew rezydował nad schodami: obdarzony przywilejem pociągania za dźwignie życia i zwolniony z odpowiadania na jego dzwonki.
Największym wzorem był dla niego ojciec, Graham Wakefield, patrycjusz i neurolog o imponujących warunkach fizycznych, który osiągnął najwyższą możliwą pozycję w National Health Service, Narodowej Służbie Zdrowia – konsultanta – w Royal United Hospitals po drugiej stronie doliny. Specjalizował się w leczeniu mózgu w czasach przed urządzeniami skanującymi, niektórzy więc sądzą, że wskutek tego nabrał skłonności do wyrażania kategorycznych opinii, zanim poznał wszystkie fakty. Bez obrazu ze skomputeryzowanej tomografii czy rezonansu magnetycznego jego diagnozy opierały się nie tyle na wiedzy medycznej, ile na obserwacji, wywiadzie i zgadywaniu.
Konsultanci neurolodzy byli bogami wśród bogów. Obchody wyglądały jak majestatyczne procesje. „Potrafił wypytać cię bardzo szczegółowo” – wspominał jeden z lekarzy stażystów. „Ale nie służyło to upokorzeniu czy wprawieniu w zakłopotanie. Miał czas na wyjaśnienia. Każdy pacjent stawał się kolejną okazją do wykładu. »Co to znaczy?«, »Jak głęboka jest rana?«, »Co według pana jest przyczyną?«”.
Graham był zapracowanym klinicystą, ale przez krótki czas zajmował się badaniami, opublikował też artykuł w „Lancecie”. W październiku 1969 roku był drugim z trzech autorów trzystronicowego tekstu o witaminie B12 i neurologicznych powikłaniach w cukrzycy. Publikacja zawierała tabele z danymi ośmiorga pacjentów z Royal United oraz dodatek z ostatniej chwili z czterema późniejszymi przypadkami. Wysłane pocztą czasopismo wylądowało na wycieraczce w Heathfield w czasie, gdy Andy miał 13 lat.
Bridget d’Estouteville Matthew (tytułowana też „panią Wakefield”) stanowiła yin dla yang swojego męża. Była solidną lekarką rodzinną czy też „lekarką ogólną”, pełną zdrowego rozsądku i empatii. Poznała Grahama podczas studiów w St. Mary’s Medical School w dzielnicy Paddington w zachodnim Londynie. Miała nerwy ze stali i twardy charakter, który ukształtował się podczas drugiej wojny światowej, kiedy ewakuowano ją do Nowego Meksyku. Popłynęła tam z trzema siostrami, mając dziesięć lat, a cztery lata później wróciła na okręcie wojennym.
„Nie boi się niczego, ma stanowczy podbródek, silną wolę i piracki temperament” – ostrzegał jej wojennych opiekunów ojciec, Edward Matthews, zanim jego dzieci przepłynęły ocean. „Ma w sobie rys okrucieństwa, pod którym ukrywa wrażliwość, i może rzucać najzłośliwsze uwagi, by zmiażdżyć przeciwników”.
Ale Wakefield dorastał wpatrzony nie tylko w rodziców. Nad Heathfield górowało jeszcze wyższe drzewo. Jego dziadek Edward („mów mi Ted”) był psychiatrą w Royal United i zachował w domu gabinet do konsultacji. Wykładał także w St. Mary’s (jak wcześniej jego ojciec), a gdy zięć czynił postępy jako lekarz zajmujący się mózgiem, Edward doskonalił się jako specjalista od umysłu.
Jego wielkim osiągnięciem była książka dla chłopców Sex, Love and Society (Seks, miłość i społeczeństwo). Wydana w 1959 roku, kiedy skończył 60 lat, miała być „próbą odkrycia podstawowych modeli umysłu”. Jednak ten umysł w większej części był jego własnym. Gdy nastały swingujące lata 60., wykorzystywał swoje pióro do prowadzenia kampanii przeciwko pozamałżeńskim stosunkom seksualnym, prostytucji, homoseksualizmowi i „rosnącej agresywności” kobiet.
„To twarz Heleny trojańskiej tysiąc okrętów wyprawiła w morze” – odnosił się do tej kwestii, nawiązując do greckiego mitu – a nie gwałtowność jej języka czy siła jej mięśni”. Jego książka, zadedykowana wnukom, Andrew, Charlesowi i Richardowi, stanowiła antidotum na jałowe przyjemności. „Chłopiec, który się masturbuje, jest zawsze rozdrażniony i zmęczony” – ostrzegał. „Jeśli czujesz, że musisz się masturbować wbrew swoim dobrym intencjom, zrób to i skończ jak najszybciej”.
Młody Andy miał prawie trzy lata, gdy w świat szły takie złote rady. Nie jest jasne, czy później się do nich stosował. Andrew Jeremy Wakefield urodził się w poniedziałek 3 września 1956 roku w Canadian Red Cross Memorial Hospital koło Taplow w Berkshire, 65 kilometrów na zachód od Londynu. Wybudowana na ziemi podarowanej przez rodzinę Astorów z Nowego Jorku i opłacona przez rząd z Ottawy placówka była północnoamerykańskim wkładem w tytaniczne boje Wielkiej Brytanii w pierwszej i drugiej wojnie światowej.
Gdy Andrew się urodził, jego rodzice byli lekarzami stażystami i niedawno założyli rodzinę, co przypieczętowały narodziny pierwszego syna. Mieszkali w domu w Gloucestershire, a potem przenieśli się do Bath, by ostatecznie przekroczyć potężną bramę Heathfield, kiedy zaczął się okres stabilizacji.
Edukację Andrew odebrał na miejscu, w prywatnej szkole Króla Edwarda w Bath, założonej w 1552 roku, gdzie szczególnie nie błyszczał. Jego matka zwierzyła się, że musiał dwa razy pisać egzaminy końcowe, żeby dostać się do St. Mary’s. „Nie powiedziałabym, że zdał celująco” – powiedziała mi. „Właściwie musiał poprawiać”.
Jednak już w szkole Króla Edwarda pojawiła się u chłopca jedna cecha wyróżniająca: naturalna „charyzma”, o której mówili ludzie i która przydała mu się w przyszłości. Wyjątkowa zdolność podbijania ludzkich serc po raz pierwszy i nader dobitnie objawiła się w sporcie. „W szkole średniej był kapitanem drużyny rugby” – wspominała Bridget. „A potem – dodała – prefektem”.
Tak samo wyglądało to po przyjęciu do St. Mary’s: akademicko nijaki, ale błyskotliwy towarzysko, znów lansował się jako kapitan drużyny rugby. Prowadził ją i zajmował kluczową pozycję jako wiązacz młyna w koszulce z ósemką. Innych graczy identyfikowano z nazwami pozycji – powiedzmy „filar” albo „łącznik ataku” – ale „Wakers”, jak o nim mówiono, odgrywał rolę określaną po prostu numerem. W trakcie rajdów, w centrum walki, ósemka potrzebuje ogromnej siły, sprawności, giętkości i odwagi, żeby szarżować na przeciwnika.
– To typowy facet z Mary’s – poinformował mnie burkliwie stary, zrzędliwy autor historii klubu rugby, kiedy zadzwoniłem do niego po opinię o graczach. – Czytał książkę lorda Morana.
– O. Jak się nazywała?
– Anatomia odwagi.
– Rozumiem.
Wakefield miał odwagę. I potrzebował jej, żeby przetrwać dwa weekendy na pozycji „ósemki”, nie mówiąc o dwóch dziesięcioleciach mieszania szczepionek z błotem. Jednak odwaga podsycana paliwem ambicji może pchnąć człowieka na drogę, na której szaleją światowe wiatry. Sukcesu lub porażki. Chwały lub winy. Sławy lub hańby. Przyjemności lub bólu. Życie może pójść w tę stronę lub w tamtą.
Jego plan A na karierę przewidywał profesurę z chirurgii. „W razie wątpliwości – wytnij to”, i tyle. Chirurdzy to nadal najbardziej zadufani w sobie lekarze; w Anglii są przywiązani do osobliwego średniowiecznego zwyczaju rozróżniania chirurgów od zwykłych „doktorów” przez dodawanie „pan” lub „pani”. Pielęgnują ten snobizm od czasów krwawych jatek, kiedy w razie potrzeby usunięcia jakiejkolwiek części ciała bliscy zabraliby pacjenta do cyrulika.
„Andrew zawsze chciał być chirurgiem” – powiedziała mi jego matka. „Już jako dziecko naszywał łaty na swoje spodnie, i to zawsze bardzo pięknie. I zawsze chciał być chirurgiem. Nigdy nie wspominał, że chciałby być kimś innym”.
Pragnął tej profesury. I gdyby został przy chirurgii, moim zdaniem na pewno spełniłby to marzenie. Jednak kiedy bliżej przyjrzał się tej dziedzinie, najpierw jako student, potem jako lekarz stażysta, odkrył, że nawet najbardziej bohaterskie cięcie i szycie nie dawało mu tego, czego potrzebował w życiu. Resekcja jelit robiłaby różnicę pacjentom. Ale jego marzenia wyrastały ponad to.
Rozwód z życiowym planem obejmującym skalpele i kleszcze nastąpił dopiero w 30. roku życia. Po skończeniu St. Mary’s w 1981 roku Wakefield odbył wiele stażów, głównie w okolicach Londynu, a potem wyjechał do Kanady na dwuletnie stypendium w Toronto General Hospital.
W owym czasie środowisko czołowych chirurgów tej placówki wrzało. Tamtejsze grube ryby rywalizowały o palmę pierwszeństwa. Zamierzały pokonać rywali, dokonując przeszczepu jelita, a był to najbardziej heroiczny wyczyn, jaki został na ich liście celów. Wakefield jednak zajął się pracą w laboratorium – jego matka mówiła o tej zmianie: „tak się sprawy ułożyły” – która zapewniała widoki na osiągnięcia większe niż wymiana narządów, ważne nie tylko dla pacjenta, ale i świata.
Był siódmym z ośmiu autorów pierwszego artykułu o zatruciach wywołanych przez baterie rtęciowe. Przy następnej publikacji jako czwarty z siedmiu zbierał laury za studium o kwestiach odporności u szczurów. „Robił dużo bardzo dobrych badań” – powiedział wiele lat później „Toronto Star” profesor chirurgii Zane Cohen. „Na pewno nie jest zepsuty”.
Ale wtedy – w 1987 roku – dało o sobie znać dziedzictwo Heathfield. W skrócie nazwę to potem „olśnieniem nad piwem”, kiedy wiatr ze świata po raz pierwszy uderzył w jego drzwi. O ile wiem, publicznie wspomniał o tym tylko raz: w wywiadzie dla londyńskiego dziennikarza Jeremy’ego Laurance’a, z którym niegdyś krótko dzieliłem gabinet.
Zdarzyło się to w barze w centrum Toronto w mroźny zimowy wieczór. Wakefield siedział, jak to opisuje artykuł, z pintą swojego ulubionego irlandzkiego ciemnego piwa, samotny, stęskniony za żoną, Carmel, kiedy po raz pierwszy objawił mu się łańcuszek idei, które zdefiniowały jego życie. W nich miał początek dalszy ciąg jego historii.
W tamtym czasie świętym Graalem gastroenterologii były nieswoiste zapalenia jelit, zwane też nieswoistymi chorobami zapalnymi jelit. W ujęciu klasycznym istnieją dwa takie schorzenia: wrzodziejące zapalenie jelita grubego i choroba Crohna – z których Wakefield weźmie na celownik tę drugą. Nazwana na cześć dociekliwego Burrilla B. Crohna i po raz pierwszy kompleksowo opisana w latach 30. XX wieku, niekiedy tak się nasila, że niszczy układ pokarmowy. Mimo to naukowcy nie mogli uzgodnić poglądów na jej przyczyny. Większość uważała ją za reakcję autoimmunologiczną, być może uruchamianą przez bakterie lub sposób odżywiania.
Jednak za oceanem, patrząc w kremową pianę guinnessa, Wakefield doznał objawienia. „A co, jeśli nieswoiste zapalenie jelit wcale nie jest chorobą jelit – Laurance zapisał jego myśl z tamtego kluczowego momentu – ale chorobą naczyniową wywołaną przez utrudnienia w dopływie krwi?”
To ważniejsze, niż się nam wydaje. Właściwie to epokowe. A w Kanadzie Wakefield posunął się dalej. Postawił hipotezę, że ostatecznym winowajcą jest wirus wywołujący zapalenie i śmierć komórek w naczyniach krwionośnych. Była to odważna spekulacja, która wpłynęła na jego życie. Gdyby miał rację i szczególnie jeśli potrafiłby wskazać tego wirusa, spłynęłyby na niego wszelkie zaszczyty.
Wirus? Czemu nie? To były lata 80. XX wieku. Epoka AIDS. Chociaż próby połączenia tajemniczych chorób z czynnikami zakaźnymi pobudzały wyobraźnię lekarzy wizjonerów i naukowców od stuleci, ktokolwiek wkroczyłby na arenę i odkrył przyczynę choroby Crohna, zasłużyłby na złote medale.
Nie chodziło nawet o to, że na chorobę Crohna cierpiało wielu ludzi; szacunki mówią, że co roku zapadało na nią mniej niż 6 na 100 tysięcy osób. Fascynacja wynikała raczej z tajemniczości wroga, który pokonał najodważniejszych i najbłyskotliwszych. Geograficznie przeważał raczej na północy niż na południu; powszechniejszy był w miastach niż na obszarach wiejskich; częstszy wśród palaczy; występował u osób spokrewnionych, a – co najbardziej przykuwało uwagę – prawdopodobieństwo jego znalezienia było większe u tych, których domy wcześnie wyposażono w kurki z ciepłą wodą.
Wtedy Andrew znalazł w sobie odwagę. Pod koniec stypendium porzucił skalpel na zawsze. Zamiast niego przywdział laboratoryjny fartuch w jednej z pośledniejszych szkół medycznych w Londynie. Utknął w szpitalu Royal Free, gdzie spędzi następne 30 trudnych lat i będzie starał się zrealizować obietnicę, którą złożył sobie w tamtą mroźną noc w Toronto.
Z perspektywy czasu należy uznać, że miał wiele atutów. Pewność siebie i charyzma pomagały mu tworzyć zespoły i nimi kierować. Medycyna to mieszanka inspiracji i współpracy, najbardziej efektywna, kiedy przywódcy wykazują się odwagą. Wakefield miał to wszystko – plus spokojną determinację, niezbędną, żeby wykazać słuszność jego idei.
Jednak odwaga w nauce nie polega na udowadnianiu własnej słuszności. Równie dobrze możesz wykazać, że się myliłeś. A z tym syn Bridget miał problem, który wpłynął na więcej istnień niż tylko jego własne.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Znana także jako choroba Leśniewskiego-Crohna (przyp. red.).