Wojna o wodę. Tom 2. Pani kapitan Nilia - ebook
Wojna o wodę. Tom 2. Pani kapitan Nilia - ebook
Paul d’Ivoi to pseudonim literacki Paula Deletre’a (1856-1915), francuskiego pisarza, tworzącego w stylu Julesa Verne’a, największego jego konkurenta, cieszącego się dużą poczytnością we Francji, tłumaczonego także na wiele języków.
Armand i Robert Lavarède’owie wracają do Egiptu, gdzie ten drugi musi teraz poprowadzić armię powstańczą przeciwko brytyjskim okupantom, aby zdobyć prawo do poślubienia swojej narzeczonej Lotii. Jednak tajemnicza kapitan Nilia, na rozkaz brytyjskiego sztabu generalnego, zrobi wszystko, co w jej mocy, aby pokrzyżować wszystkie plany egipskiego ruchu oporu, dzięki swojej niezwykłej zdolności rozpoznawania, co każdy robi w najbardziej nieprawdopodobnych okolicznościach. Istniało tylko jedno rozwiązanie: przekonać Nilię do sprawy Lavarède’a i Francji. Ale jak? Nieoczekiwany sojusznik odwróci sytuację na korzyść naszych bohaterów, ale ich przedsięwzięcie nie powiedzie się bez ogromnego wysiłku, w tym tytanicznych prac nad zmianą biegu Nilu i stoczenia ostatecznej bitwy bez momentu wytchnienia.
Kolejny tom wprost niewiarygodnych przygód sympatycznych francuskich bohaterów, których już znamy od pierwszej powieści Paula d’Ivoi, czyli Pięć groszy Lavarède’a.
Seria wydawnicza Wydawnictwa Jamakasz „Biblioteka Andrzeja – Szlakiem Przygody” to seria, w której publikowane są tłumaczenia powieści należące do szeroko pojętej literatury przygodowej, głównie pisarzy francuskich z XIX i początków XX wieku, takich jak Louis-Henri Boussenard, Paul d’Ivoi, Gustave Aimard, Arnould Galopin, Aleksander Dumas ojciec czy Michel Zévaco, a także pisarzy angielskich z tego okresu, jak choćby Zane Grey czy Charles Seltzer lub niemieckich, jak Karol May. Celem serii jest popularyzacja nieznanej lub mało znanej w Polsce twórczości bardzo poczytnych w swoim czasie autorów, przeznaczonej głównie dla młodzieży. Seria ukazuje się od 2015 roku. Wszystkie egzemplarze są numerowane i opatrzone podpisem twórcy i redaktora serii.
| Kategoria: | Dla młodzieży |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-67876-58-2 |
| Rozmiar pliku: | 9,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Paul d’Ivoi to pseudonim Paula Deleutre (1856-1915), pochodzącego z rodu pisarzy. Jego dziadek Edouard i ojciec Charles również podpisywali niektóre swe dzieła pseudonimem Paul d’Ivoi.
Studiował prawo w Paryżu, ale podążył drogą ojca i dziadka, wybierając literaturę. Zadebiutował jako żurnalista w dziennikach „Paris-Journal” i „Figaro”. Pod pseudonimem Paul d’Ivoi pisywał też do tygodników ilustrowanych „Journal des Voyages” i „Petit Journal”.
Działalność literacką zaczął od sztuk bulwarowych: Le mari de ma femme (1887) czy La pie au nid (1887) oraz kilku powieści w odcinkach, które nie zwróciły uwagi, jak Le capitaine Jean, La femme au diadème rouge, Olympia et Cie.
W latach 1894-1914 wydał 21 książek tworzących serię „Voyages excentriques” , wykorzystującą wzór „Voyages extraordinaires” Julesa Verne’a. Podobne były nawet okładki, powtarzały się także te same motywy. Obaj autorzy podzielali to samo nastawienie do czytelnika, pragnienie zapewniania mu rozrywki i wiedzy (geograficznej, przyrodniczej, technicznej). Z entuzjazmem dla rozwoju nauki i wynalazków łączyły się obawy przed niewłaściwym ich wykorzystywaniem.
W roku 1894 pierwszy tom tej serii, tworzący trzyczęściowy cykl Les Cinq Sous de Lavarède, napisany wspólnie z Henrim Chabrillatem, przyniósł mu sławę. Była to jego najbardziej realistyczna powieść, następne bowiem stawały się coraz bardziej naukowe i przesycone fantazją umyślnie naiwną. Seria, ukazująca się w wydawnictwie Boivin et Cie, była przeznaczona dla młodzieży. Kolejne tomy ukazywały się z częstotliwością jednej powieści na rok.
Paul d’Ivoi tworzył też, razem z pułkownikiem Royetem, opowiadania patriotyczne, np. Les briseurs d’épée, a także historyczne, pod pseudonimem Paul Eric, np. Les cinquante. Występują w nich typowe dla owej epoki stereotypy dotyczące poszczególnych narodów i ras.
Patriotyzm d’Ivoi zbliża się niekiedy do nacjonalizmu. W złym świetle przedstawiani są głównie Niemcy, a także Anglicy zagrażający francuskim interesom. Wychwalane są za to zalety Francuzów i ich umysłowość (esprit parisienne, „duch paryski”, wyrażający się pomysłowością, bystrością umysłu, skłonnością do płatania figli, lekkim traktowaniem prawa i zasad, zapalczywością, a przy tym nieskazitelną prawością).
Książki Paula d’Ivoi cieszyły się prawie do końca XX wieku dużą popularnością we Francji, miały wiele wydań.
Wielu czytelników, zwłaszcza młodych, przedkładało je nad dzieła Verne’a, gdyż zawierały więcej przygód, a ich akcja toczyła się szybciej. Toteż na przykład Jean-Paul Sartre pisał w swej autobiografii Les Mots, że zawierały więcej nadzwyczajności.Rozdział I
Bahr el-Ghazal
Na obszarze wielkim jak Francja ciągną się, dokąd tylko sięga wzrok, olbrzymie mokradła. Nieustannie zalewają je wody Nilu Białego1, nadpływającego z wielkich jezior afrykańskich, jak też gęstej sieci innych rzek, tworzących Bahr-el-Ghazal2.
Ziemia jest tam płaska. Nie ma wcale jej nachylenia. Wody tkwią długo w miejscu, zastanawiając się nad wyborem dalszej drogi.
Wyruszają tą wiodącą na północ. Równie dobrze mogłyby popłynąć do Konga i przepaść w zielonych falach Atlantyku, zamiast zmierzać do rozpłynięcia się w błękitnych toniach Morza Śródziemnego.
Wówczas niedostatecznie zaopatrywany w wodę Egipt nie miałby swojej wielkiej historii. Byłby sztucznym przedłużeniem Sahary, z ogromnym trudem zapewniającym wyżywienie nielicznym plemionom koczowniczych Beduinów.
Także obecnie Egipt jest nadal zależny od dobrej woli kilku tysięcy robotników, którzy w kilka tygodni mogliby skierować do porywczego Konga ogromne masy wody niesione przez Nil Biały i Bahr-el-Ghazal.
Dlatego Anglia chciała Faszody, dlatego swoje panowanie rozciągnęła aż do wielkich jezior, po przemierzeniu przeszło 5000 kilometrów w górę kołyszącego nurtu świętej rzeki.
Dla tego narodu wielkich kupców Egipt jest kufrem pełnym bogactw; kluczem zaś do niego są mokradła w środku Afryki. Jest więc w pełni zrozumiałe, że Albion chciał je posiadać.
Kraina ta ma wartość polityczną, żadną inną. Uczynienie jej zdrową wymagałoby poświęcenia życia milionów ludzi i miliardów w złocie. Nawet wtedy nie przynosiłaby najmniejszych korzyści, niemniej jest zbiornikiem wody, która karmi i użyźnia pola fellachów. Właśnie śpiąca tam woda jest majątkiem, a nawet życiem Egiptu.
Smutna kraina. Wszędzie zalewiska, kanały rozdzielające się w nieskończoność; jedne zarośnięte wodnymi trawami, trzcinami i bambusami osiągającymi sześć i siedem metrów wysokości; inne pozbawione roślinności, o ołowianej barwy powierzchni tkwiącej nieruchomo pod skwarnymi promieniami słońca.
Wyłaniają się tam spore, piaszczyste lub wapienne wysepki, obrzeżone występami z błota. Niektóre z nich grupują się w archipelagi, pozostałe oddzielają od siebie prawdziwe jeziora. To właśnie tam wylegują się krokodyle, hipopotamy i bawoły z zakrzywionymi rogami, będące absolutnymi władcami tego opustoszałego kraju, którego przed wtargnięciem człowieka broni zaraźliwa gorączka.
To właśnie przez tą plątaninę prowadził niegdyś swoich ludzi bohaterski komendant Marchand.
To tam przebywał teraz Robert Lavarède wraz ze swoim kuzynem Armandem, z Aurett, Lotią, Nilią, Jackiem i wszystkimi tymi, którzy wiedzeni nienawiścią do ciemiężcy uciekli z Egiptu.
To na wąskim jęzorze lądu, zewsząd otoczonym kanałami ledwo przeciskającymi się między niezliczonymi wysepkami, obozował z przyjaciółmi wódz powstania egipskiego
Robert i Armand stali na samym skraju twardego gruntu, przyglądając się odbywającemu się na ich oczach widowisku.
Było ono ciekawe.
Mokradła wyglądały jak krzątające się mrowisko wypełnione ludźmi.
Nieustannie przecinały je tratwy i płaskodenne czółna, mające wysoko uniesione dzioby. Były one obsadzone wojownikami o skórze czarnej, białej i o wszystkich innych barwach przybieranych przez mieszkańców Afryki.
Każdy z nich dzierżył różne narzędzia, jak rydle, kilofy i łopaty; jedne były wyrobami europejskimi produkcji, inne zaś, prostszej budowy, powstały w warsztatach miejscowych.
Robotnicy ci tworzyli zespoły udające się, aby zastąpić tych, którzy wykonali już swoje codzienne zadania.
Przez pięć tygodni owi ludzie, dla których bodźcem był patriotyzm i pragnienie wolności, wykonali gigantyczne dzieło.
Ogromna tama zatrzymała wody Nilu Białego i Bahr-el-Ghazalu, zawracając je na płaskowyż w środku, którego drugi koniec wydrążało sto tysięcy żołnierzy Roberta, aby mogły popłynąć w stronę Konga.
Pomiędzy łodziami i pływającymi tratwami po powierzchni kanałów szybko przemykali się ludzie. Na nogach mieli rakiety, przypominające te używane przez Skandynawów do chodzenia po śniegu. Różniły się dołączoną do nich i spoczywającą na wodzie komorą powietrzną, podobną do opon rowerowych.
– Te „buty wodne” są wspaniałe – zauważył Armand Lavarède, wskazując palcem jednego z noszących je biegaczy. – Spełnił się cud i człowiek chodzi po płynnym żywiole…
– Dzięki badaniom pana Aubry’ego – stwierdził jego kuzyn – tego wytrwałego wynalazcy, który pomimo szyderstw, jakich nigdy nie żałowali mu ignoranci, przeprowadzał nadal na wybrzeżu kanału La Manche swoje eksperymenty i zdołał wykazać, że jego przyrząd nawet przy silnym falowaniu jest w stanie z łatwością utrzymywać się na powierzchni wody.
– Niech żyje Aubry! Wierzymy w niego… a oto dowód…
– Buty wodne są bardzo przydatne w tym podmokłym kraju. Bez nich bylibyśmy znacznie bardziej uziemieni.
– Nareszcie zostały wykonane główne prace. Za osiem dni Nil Biały i Bahr-el-Ghazal nie będą dłużej płynęły na północ. Jeśli cesarz Menelik3 dotrzyma złożonej obietnicy i ze swej strony tak skieruje wody Nilu Błękitnego4, że będą wpadały do Oceanu Indyjskiego, kraj ten przestanie nadawać się do zamieszkania od Faszody po Barbaru. Oznacza to, że Brytyjczycy zostaną zmuszeni do wycofania się o przeszło tysiąc kilometrów, i to bez wydania im bitwy. Taki sukces znacznie podniesie morale naszych żołnierzy. Ponadto odwlekając czas stoczenia rozstrzygającego starcia wzmacniam zwartość i dyscyplinę naszych wojsk. Jeszcze dwa miesiące temu miałem pod sobą jedynie zbieraninę, na którą składały się wszystkie ludy, które zamieszkują dolinę Nilu. Po wojskowemu zorganizowane były jedynie pułki egipskie. Dzięki nim byłem w stanie pozyskać dobrych dowódców, a teraz Nubijczycy, Derwisze5, Kongijczycy, czyli wszyscy, pojmują przewagę szkolenia europejskiego. Jeszcze kilka tygodni i zobaczysz, do czego są zdolni ci żołnierze z Czarnego Lądu. Nieustannie dociera do nas broń. Cała nasza piechota otrzyma karabiny… przydałaby się artyleria, ale no cóż! Działa mają Anglicy, zabierzemy je im.
Francuz mówił to z czołem uniesionym z dumy. Przestał być uśmiechniętym, niegroźnym turystą. Po przyjęciu na siebie poważnych obowiązków wzniósł się na wyższy poziom, przekształcił w myślącego o wszystkim naczelnego wodza.
Natomiast Armand się nie zmienił; pozostał paryskim dziennikarzem, kpiącym i beztroskim.
Zapewnienie kuzyna przyjął wybuchem śmiechu.
– Zabierzesz te działa, jeśli się do nich zbliżysz… ja też je zabiorę… No przecież! Nie dostrzegam sposobu ich zdobycia.
Robert zapytał go spojrzeniem:
– Przyznaję, przekształcasz brzegi Nilu w pustynię. Pozbawieni wody Anglicy, będą musieli się wycofać, to pewne. Jak jednak zdołasz ich ścigać mając z sobą milion ludzi? Nie będą mieli wody tak samo, jak nasi wrogowie.
– Mylisz się, dla nas jej nie zabraknie.
Po tej nieoczekiwanej odpowiedź Armandowi wymknął się gest wyrażający zaskoczenie.
– Do licha – nie ustępował – usunięcie wody i sprawienie, że ci jej nie zabraknie, jest chyba trudniejsze, niż mydlenie komuś oczu?
Rozdrażniony uśmiechem kuzyna, dodał:
– Wyjaśnij mi to.
Ale Robert pokręcił głową.
– Nie. Jutro rozpoczynamy wyprawę i sam zobaczysz.
– Ostrożność…
– U generała nigdy nie ma jej za wiele.
Paryżanin wybuchnął śmiechem.
– Ach tak! Naprawdę uważasz się za generała!
Jego rozbawienie uleciało jakby zdmuchnięte zaklęciem. Narzeczony Lotii spoważniał. Jego oczy rzucały na rozmówcę spojrzenia pełne dziwnej władzy.
– Mógłbym ci odrzec, że każdy Francuz jest żołnierzem, którego tornister skrywa gwiazdki generalskie… co może by ciebie nie przekonało. Dlatego dodam, że w walkę tutaj wkładam nie tylko umysł, ale i serce.
I dodał łagodnie, z przekonującą żarliwością:
– Odkąd karrowarką opuściliśmy Kair, odkąd kilka kilometrów za miastem porzuciliśmy doktora Gorgiusa Kaufmanna, wiele się zastanawiałem. Lękałem się trochę ogromnej roli, której przyjęcie narzuciły mi okoliczności. Ja, dawny kasjer w spółce Brice et Molbec, wytwórni przyrządów optycznych, zostałem dowódcą setek tysięcy ludzi. Mnie, mało znaczącemu pracownikowi, przypadło zadanie przeganiania wojsk najpotężniejszego z cywilizowanych narodów. Całe szczęście dzięki przykładom historycznym zdołałem odzyskać pewność siebie. Jeżeli Francja jest wielkim państwem, to dzięki swemu sercu, gotowemu bić dla szlachetnych idei, i wyłącznie dzięki swemu sercu.
Dziennikarz nagle się wzdrygnął.
– Och! Och! Znowu…
– Wątpisz, no to posłuchaj. Doszło do najazdu na Francję, słaniające się na nogach królestwo ze wszystkich stron atakowały wojska angielskie. Jeszcze jeden ich wysiłek, a nazwa Francji zostałaby wymazana z kart dziejów. Wówczas pojawiła się Joanna d’Arc, zacna Lotarynka. Czy naszych szlachciców uczyniła lepiej wykształconymi, czy dostarczyła im większej wiedzy o prowadzeniu wojny? Skądże. Podniosła ich na sercu, to wszystko. Powiedziała im: Ruszę przodem naprzód z moim sztandarem, wy podążajcie za mną. Zwycięscy Anglicy zostali odepchnięci, rozgromieni i rozproszeni. Francja ocalała, ponieważ pokochała pokorną bohaterkę, która w ofierze oddała „za triumf uciśnionych całą krew swojego serca”. W czasach zagrożenia zawsze działo się tak samo; pojawia się wtedy postać kobiety, dobrej bądź złej, wywołującej wskutek czułości lub nienawiści rozdygotanie francuskiej duszy. Przywołam tu jeszcze Jeanne Hachette6 z Beauvais i Suzanne Didier7, lotaryńską wieśniaczkę z Villedieu8, która w 1870 roku kosztem własnego życia umożliwiła naszym żołnierzom ucieczkę przed wrogiem. Wiesz o nich tak samo jak ja. Natomiast ja mam Lotię. To jej wiara w zwycięstwo przeistoczyła twojego kuzyna w wodza. Spojrzeniem jej wielkich oczu doprowadziło do rewolucji w moim umyśle. Francja i Lotia, ta święta i czuła dewiza zmieniły całkowicie moją wolę i moje poświęcenie. Gdybym pozostał w Paryżu, nigdy bym się nawet nie domyślał, do czego jestem zdolny. Pojawił się obowiązek, chwycił mnie za rękę i nagle poszerzył moje horyzonty… ożyła mapa dorzecza Nilu, pojąłem oszołomiony, jakie możliwości wojenne otwiera przede mną przyroda, odkryłem skarby wyobraźni wojskowej… Francuskie serce raz jeszcze stworzyło wodza.
Było to powiedziane tak prosto, że wywołało wzruszenie Armanda.
Podał rękę swojemu rozmówcy.
– Czyli rozwiązałeś problem wody?
– Rozwiązałem.
– I nawet obdarzysz mnie zaufaniem?
– Jutro wyruszamy.
– Dobrze. A teraz wróćmy do naszych przyjaciół.
Dwaj kuzyni opuścili posterunek obserwacyjny i poszli na środek wysepki.
Obok ogromnego, okrągłego namiotu siedziały Aurett, Lotia i Nilia, mające naprzeciw siebie Jacka. Wszyscy rozmawiali z ożywieniem, czemu z wyraźną przyjemnością przyglądał się Hope, naśladujący nawet gesty ludzi.
Dyskusja bez wątpienia musiała być gorąca, gdyż przywódcy powstania mogli niezauważenie podejść do grupy.
– Oczywiście – mówił Brązowowłosy Price – naród angielski zapewnił mi dobrą matkę i oddanych przyjaciół; pozwolił też zyskać wykształcenie. Okazałbym niewdzięczność, gdybym przeciwko niemu wystąpił zbrojnie.
– A zatem – złośliwie przerwała mu Lotia – co pan tu robi?
– Jestem francuskim sztandarem powiewającym nad namiotem wodza.
– A kiedy ta flaga wymaszeruje na spotkanie oddziałów brytyjskich?
– Nadal będę za nią podążał.
Młode kobiety uśmiechnęły się, a narzeczona Roberta, wyraźnie usposobiona do przekomarzania się, zapytała:
– I będzie pan walczył ze swoimi dawnymi… rodakami?
Jack pokręcił głową:
– Ależ nie. Mam obowiązek towarzyszenia trójkolorowemu sztandarowi i uczynienia go szańcem broniącym moją pierś. Mogę to czynić bez uderzania na przeciwnika, z którym jestem połączony więzami wdzięczności. Moją jedyną bronią będzie laseczka. Tuszę, że dzięki temu mój honor nie dozna uszczerbku. Powodowany patriotyzmem złożę w ofierze moje życie, a powodowany wdzięcznością nie będę go bronił.
Nagle przestał mówić.
Robert podszedł do niego i kładąc mu serdecznie dłoń na ramieniu, powiedział poważnym tonem:
– Pięknie, sir Jacku, mówi pan z głębi serca i zawsze postępuje zgodnie z tym, co uważa za słuszne.
Zaraz dodał łagodniej:
– Rad jestem widząc pana wśród nas. – Następnie zwrócił się do Armanda: – Kolejny rekrut potwierdzający moje słowa; jesteśmy dłużnikami panny Nilii.
Młoda dziewczyna się zarumieniła. Usiłowała sprzeciwić się gestem, ale Robert dodał od razu:
– Proszę nie zaprzeczać… Jest jasne, że jak my wszyscy, nic pani nie pojmuje z opowieści naszego przyjaciela Jacka. Nie zachowała pani w pamięci swoich rozmów z nim. Oto tajemnica, którą kiedyś poznamy.
– W każdym razie – z uśmiechem powiedziała Aurett – Nilia nie może być niezadowolona z tej przygody. Jest wolna…
– Jak też – z uczuciem zawołała dziewczyna – znalazłam w tobie najbliższą i najserdeczniejszą przyjaciółkę. Dwa miesiące temu byłam prawdziwą dzikuską, na niczym się nieznającą. Ty podjęłaś się zadania uczynienia ze mnie kobiety. Uczysz mnie tego, czego nie wiem. Mam wrażenie, że obudziłam się ze strasznego koszmaru i w śnie spaceruję teraz pośród kwiatów.
Aurett chwyciła obie jej ręce.
– Tylko takiego jesteś godna, Nilio.
– A sen to właściwe słowo – dodał Armand – bo rzeczywisty krajobraz tutaj jest raczej odludny.
Była więźniarka Kaufmanna pokręciła piękną głową.
– Nie ma pan pojęcia, czym jest długa niewola, bo inaczej wiedziałby, że wszystko teraz wydaje mi się piękne. Ogromne błękitne niebo, uśpione wody, pokrywane przez słońce złotymi wyszywaniami, wysokie bambusy, żółte i zielone, wszystko mnie zachwyca, oczarowuje…, a wy wszyscy jesteście dla mnie tacy dobrzy.
Mówiła to ze wzruszeniem. Jej łagodne oczy były zamglone warstewką wilgoci.
Robert także podał jej rękę.
– W każdym razie, panno Nilio, nie pogardzimy odrobiną rozrywki. Jutro wszyscy wyruszamy na wyprawę wojenną. Ostatni spacer po mokradłach. Potem pozostanie nam tylko pomaszerowanie przeciwko ciemiężcom Egiptu.
– Dokąd się udamy? – młoda dziewczyna zapytała z ciekawością.
– Do Tambury9, pierwszego posterunku, założonego kiedyś przez komendanta Marchand nad Soueh10, jedną z niezliczonych rzeczek składających się na mokradła Bahr-el-Ghazal.
– Dlaczego?
– Och! Nie w celu odwiedzenia tego posterunku. Od dawno jest opuszczony, ale napotkamy tam… garncarzy.
– Garncarzy?
Robert wpatrywał się długo w uśmiechniętą Lotię.
– To panią zainteresuje, proszę nie pytać o nic więcej.
Następnie, zmieniając ton:
– A właśnie. Na pewno nie wiecie, że na brzegach wysepki, na której teraz obozujemy, o mało nie zginął kapitan Baratier11, bohaterski towarzysz Marchanda.
– Tutaj? – zawołały młode kobiety, podnosząc się w krzesłach.
– Właśnie tutaj.
– Jak?
– Opowiem wam.
I po przerwie, będącej chwytem często używanym przez opowiadającego, który chce przykuć uwagę:
– Baratier wyruszył z fortu Desaix12 nad rzeką Soueh, aby zbadać bagna aż do Nilu. Miał za zadanie wytyczenie trasy, którą będzie się posuwała większa część misji Kongo-Nil. W boat13, czyli płaskiej łodzi, wraz z kilkoma sudańskimi strzelcami i czarnoskórymi wioślarzami podążał przez pustynię traw, bambusów i trzcin. Cierpiał głód, podobne jak jego towarzysze.
– Dzielni ludzie! – szepnął pod nosem Armand.
– Jak można zaprzeczyć? – mówił dalej Robert. – Dotarli tak do tego miejsca, o tu… płynąc wzdłuż wysepki. Na środku nurtu parskał hipopotam. Hipopotam, a zatem od tysiąca do tysiąca dwustu kilogramów mięsa… Jakaż pokusa dla głodujących! Dlatego trzask…! Nastąpił wystrzał. Ranne zwierzę podskoczyło, a potem, rozjuszone bólem i gniewem, rzuciło się na łódź, potężnymi zębiskami chwyciło jej burtę i wściekle potrząsało. Baratier akurat wtedy stał. Napaść była tak mocna, że stracił równowagę. Wpadł do wody. Och, bądźcie spokojni! Było tam płytko… ale dno tworzyło miękkie błoto, w którym się zapadał. Wyciągnął ręce, aby się czegoś uchwycić, za coś złapać. Natrafił na pień drzewa i się go uczepił. Biada! Pień się poruszył … Drzewo okazało się śpiącym krokodylem. Na szczęście jeden strzelec podszedł do hipopotama i posłał mu kulę prosto w czaszkę… wystrzał przestraszył gada, zwierzę uciekło, i Baratier mógł wrócić na pokład łodzi. Właśnie tutaj, w miejscu, gdzie teraz siedzimy, poćwiartowano i zjedzono większą część hipopotama, upolowanego w tych budzących emocje okolicznościach.
Zaczęła się ogólna rozmowa. Wszyscy pamiętali wydarzenia z owego nadzwyczajnego marszu (przez 7500 kilometrów), jakiego misja Marchanda dokonała przez czarny ląd, z Loango14 nad Atlantykiem do Brazzaville, Bangui, Zemio, N’Boomy15, Tambury, Fort Desaix, Faszody, Harraru i Dżibuti16 nad Oceanem Indyjskim.
Przypomnieli też sobie wszyscy godną podziwu komedię wojenną, dzięki której Anglia uzyskała porzucenie przez Francję ziem, jakie zdobyła dla niej garstkę bohaterów. Tworzyli ją Marchand, Baratier, Germain, Mangin, Gouly, de Prat, Monis, Largeau, Emily17, Landeroin18, którym towarzyszyło dwustu Senegalczyków-Sudańczyków19, naszych czarnoskórych braci, wykazujących odwagę i poświęcenie wykraczające poza wszelkie pochwały.
Głęboko poruszała ich świadomość, że jako narzędzia najwyższej sprawiedliwości dokonają próby pomszczenia niepowodzenia, jakie było losem misji Marchanda.
Podstępni Brytyjczycy postanowili pokonać Francuzów, aby dzięki temu opanować dolinę Nilu. Obecnie nadciągali inni Francuzi, którzy spustoszą tą dolinę, przeciągną na swoją stronę jej mieszkańców i wydadzą bezlitosną wojnę, mającą na celu przegnanie zdobywców.
Myśli ciekawskiego dziennikarza, jak też pełnej wdzięku Nilii, zostały skierowane w tę stronę i zapomnieli już o zamiarze zapytania Roberta o tajemniczych garncarzach, o których mówił.
Wieczorem nad lagunami zabrzmiały dźwięki trąbki.
Były sygnałem ogłaszającym robotnikom zachętę do wypoczynku.
Został rozbity obóz na noc i biali ludzie wślizgnęli się pod grube moskitiery, ponieważ nad trzcinami wzniosła się brzęcząca chmura złożona z legionów żądnych krwi komarów.
Potem nadszedł następny dzień.
Zagrały ponownie trąbki oznajmiające pobudkę, a na mokradłach zaroiło się od piróg i biegaczy noszących rakiety wodne.
Robert Lavarède już nie spał.
Przy wysepce czekała łódź o płaskim dnie i wysoko uniesionych końcach, sprawiających, że wyglądała jak gondola.
Swoje miejsca zajmowali w niej wioślarze.
Zaraz potem ze swoich namiotów wyszły Aurett, Lotia i Nilia, o twarzach różowych i uśmiechniętych jak jutrzenka, który przebudzona rozsuwa kotary złożone z porannych oparów.
Szybko dołączyli do nich Armand, Jack i nieodłączny Hope. Na polecenie Roberta wszyscy usiedli w łodzi, która sunąc z pełną prędkością uniosła swoich pasażerów.
Płynęli tak przez pięć dni, pokonując kanały, stawy i jeziora, robiąc postoje na noc na łachach z wyschniętego mułu lub piasku, ale nigdy nie zatrzymały ich zapory z roślinności, z którymi jakże ciężkie walki toczyła ongiś misja Marchanda.
Nie doszło do tego, gdyż od trzech miesięcy milion ludzi pracował przy wytyczaniu łatwych do przebycia szlaków przecinających wodną pustynię.
Płynący napotykali wszędzie brygady czarnoskórych, dowodzone przez żołnierzy służących wcześniej w oddziałach egipskich.
Wszędzie też, co z wielkim zadowoleniem stwierdzali Francuzi, przestrzegano surowej dyscypliny.
Armia wyzwoleńcza będzie wkrótce w stanie przystąpić do ofensywy.
W ten sposób podróżni osiągnęli rzekę Soueh i płynąc w górę jej nurtu dotarli do Tambury.
Podczas całej drogi ich czółno mijało ciężko załadowane barki, a gdy Armand zastanawiał się na głos – zmyślny sposób na otrzymanie odpowiedzi bez sprawiania wrażenia dopominania się o nią – jakież to towary przewoziły wszystkie te łodzie, Robert odpowiadał:
– Zobaczysz.
To słowo drażniło jego kuzyna, ponieważ każdy chyba przyzna, że nic bardziej nie złości, niż ciekawość, której nie można zaspokoić.
W Tamburze na towarzyszy Roberta, generała i narzeczonego Lotii, czekała niespodzianka.
Na dwóch brzegach Soueh zbudowano prawdziwy suchy port20.
Stały w nim przycumowane liczne barki, a chmara czarnoskórych wypełniała je po przenośnych trapach kładzionych między łodziami a brzegiem.
Największą jednak ciekawość Armanda budził charakter ładowanych rzeczy.
W suchych portach stały stosy wielkich glinianych cylindrów, które umieszczano wzdłuż burt barek.
Ubywające naczynia były nieustannie odnawiane. Z górnego biegu Soueh przybywały przywożone tratwami, a z głębi lądu wozami ciągniętymi przez bawoły, wielbłądy, a nawet słonie.
A wszystkie te pojazdy, tratwy i wozy, dostarczały cylindry z pokrytej szkliwem gliny.
– Ach tak! – zawołał dziennikarz, nie mogący dłużej zachowywać milczenie. – Czyli Afrykę środkową zamieniłeś w ogromny warsztat garncarski?
Robert z powagą kiwnął głową.
– Jakżeś rzekł, kuzynie.
– A zatem…?
– Wszystkie ludy, od Bahr-el-Ghazal do M’Bomou21, do Ubangi22 i Kongo, lepią teraz cylindry podobne do tych, które widzisz tutaj.
Armand nagle złapał się oburącz za głowę.
– Co chcesz z tego zrobić, biedaku?
– Najstraszliwszą broń, jaka może być wykuta przeciwko Anglii.
Paryżanin wyglądał na mocno zaskoczonego.
– Niech mnie diabli, jeśli pojmuję, do czego może się przydać ta gliniana artyleria!
– Sam przecież kilka dni temu wspomniałeś o tym kłopocie.
I powoli dodał:
– Czyś nie rozpoznał, że w bliskiej już wojnie zwycięstwo przypadnie temu, kto zdoła zapewnić wodę konieczną do napojenia swoich oddziałów?
– Tak… ale…
– Poczekaj. Uniemożliwiłem moim wrogom dostęp do tej cennej cieczy, kierując do Konga wody Nilu Białego, Sobatu23 i Bahr-el-Ghazalu. Teraz zaś dwieście tysięcy ludzi ciężko pracuje kopiąc głębokie rowy wzdłuż dawnego łożyska rzeki faraonów. Kładą w nich połączone z sobą te gliniane kawałki rury…
Armand uderzył się w czoło.
– Już wiem. Jeden koniec tej kanalizacji wychodzi z ogromnego jeziora, które dopiero co przebyliśmy. a drugi…
– Poprzedzi moje wojsko. Na całej swej drodze moi ludzie natrafią na wielkie zbiorniki wypełnione wodą, która będzie nieustannie odnawiana. Obliczyłem wielkości koniecznego przepływu, nieuniknionych strat i mogę zapewnić, nie lękając się popełnienia błędu, że armia afrykańskich patriotów nie zazna nigdy pragnienia.
Armand uścisnął dłoń kuzyna.
– Drogi Robercie… zaiste, jesteś z rodziny Lavarède. Wojna w tym kraju toczy się nade wszystko o wodę. Znalazłeś rozwiązanie tego kłopotu. Podziwiam cię i gratuluję.
I obaj kuzyni, po serdecznym shake-hand, dokonali przeglądu stoczni.
Było tak naprawdę. Woda, owa ciecz, w podręcznikach chemii opisywana jako bezbarwna, bezwonna i nie mająca smaku, stanie się głównym czynnikiem zwycięstwa.
Pozbawiona tej składającej się z wodoru i tlenu (HO) cieczy armia była skazana na śmierć lub na pospieszny odwrót.
Wykorzystując wszystkie dostępne mu ręce, Robert swoją kampanię rozpoczął od mistrzowskiego posunięcia, o skutkach bardziej pomyślnych, niż dałoby je dziesięć wygranych bitew. Dzięki zaopatrzeniu swoich wojsk w wodę zapewnił im przytłaczającą przewagę.
Ponadto wcześniejsze tygodnie z czysto wojskowego punktu widzenia nie były stratą czasu.
Z Abisynii przybywały wtedy stale konwoje z bronią i amunicją, a teraz niemal wszyscy zgromadzeni pod egipską flagą czarnoskórzy byli uzbrojeni w doskonałe karabiny, z posługiwaniem się którymi byli obecnie zaznajomieni.
W tej zbieraninie ludów występujących zbrojnie przeciwko Anglii została również wdrożona dyscyplina.
Wszystko będzie wkrótce gotowe do rozpoczęcia rozstrzygającej walki.
Przez osiem dni kuzyni i ich towarzysze pozostawali w Tamburze, czuwając nad wysyłaniem rur z emaliowanej gliny oraz przyjmując wizyty okolicznych wodzów.
Dawno już Szyllukowie24 z moudiriehu25 Faszody, ci sami, którzy w przeszłości z takim przekonaniem stanęli po stronie komendanta Marchanda, dawno już, powtórzmy, po usłyszeniu tylko, że jakiś Francuz stanął na czele wyprawy przeciwko Anglii, wybrali sprawę patriotów.
Nienawiść, której ziarna w Afryce Środkowej zasiewały barbarzyńskie postępowanie i zdzierstwo przedstawicieli władz angielskich, wszędzie rodziła takie owoce.
Nie wszyscy tak samo dobrze rozumieli, jaki jest cel tego przedsięwzięcia, ale wszyscy dostrzegali wyraźnie, że dojdzie do starcia Francuzów z Anglikami.
Dla Afrykanów zaś Francja oznaczała to, co dobre, natomiast Anglia kojarzyła się z grabieżą i mordem.
Oczywiste więc było, że ciągnęło ich do Francji z owym naiwnym oddaniem, jakie przejawiają ludy w stadium dzieciństwa, które łagodnością pozyskuje się znacznie łatwiej niż przemocą.
Dziewiątego dnia Robert oznajmił przyjaciołom, że nadeszła pora wyruszenia.
Udadzą się nad Nil, poza Faszodę, na rozległe równiny, na których, zgodnie z wysyłanymi wszędzie rozkazami, miały się zebrać wojska egipskie i złożone z czarnoskórych.
Nastąpiła wtedy chwila niemożliwej do wyrażenia emocji.
Nareszcie zaczną się działania zbrojnie, i w krótkim czasie dojdzie do bezlitosnych walk o niepodległość doliny Nilu.
Wszyscy byli poważni i skupieni, kiedy wsiadali na pokład łodzi, na której przypłynęli.
Lotia, Aurett i Nilia rozważały coś, Jacka dręczyła myśl, że niedługo spotka się znowu z dawnymi przyjaciółmi, walczącymi za Anglię, a ogarnięci spalającą ich niecierpliwością Robert i Armand cieszyli się szybkim ruchem łodzi, gdyż dzięki czarnym wioślarzom niby strzała sunęła po wodzie.
Spokój zachowywała jedynie małpa Hope.
W czasie pobytu w Tamburze została nauczona palenia przez pewnego Murzyna z plemienia Dinka26, pełnego podziwu dla wielkiej małpy w czerwonym ubraniu. Zachwycony tą nową umiejętnością orangutan wprost spalał papierosy, okolony chmurą dymu mniej przejrzystą od tej, w której krył się Jowisz27, jak opowiadali poeci nawiedzający dom tego boga Bajd.
Zgodnie z rozkazami naczelnego wodza, łódź w drodze powrotnej nie posuwała się kanałami, którymi przypłynęła.
Wypełniało je zbyt wiele barek, które na pewno spowalniałyby w drodze podróżnych, a Robert chciał szybko dotrzeć na miejsce zgromadzenia się jego wojsk.
Dlatego łódź podążała bocznymi kanałami, wolnymi od przeszkód.
W końcu trzeciego dnia drogi przybiła do piaszczystej wysepki wyłaniającej się na środku rozległego jeziora.
Czółno przycumowano, rozbito namioty i wszyscy zaraz potem zapadli w głęboki sen.
Spotkała ich jednak niemiła pobudka.
Sen podróżnych przerwał wystrzał z pistoletu. Wszyscy w jednej chwili zerwali się na nogi i pośpiesznie opuścili swoje płócienne osłony.
Poza nimi stanęli jednak zaskoczeni.
Otaczał ich oddalony o dziesięć kroków krąg potworów.
Krokodyle, które na całym Bahr-el-Ghazalu wystraszyło nagłe wtargnięcie wojsk Roberta, schroniły się w rzadziej odwiedzanych przez ludzi zakątkach mokradeł.
Nieświadomi tego podróżni zapuścili się na tereny, w których roiło się od tych wrogów nowego rodzaju, tym bardziej groźnych, że poprzez same swe zgromadzenie były skazane na śmierć z głodu.
Lękliwe jeszcze, nie odważały się na razie na atak, ale setki otwartych paszczy, zamykających się niekiedy z niecierpliwym kłapaniem, zapowiadały, że straszliwe gady wkrótce już rzucą się na stojącą grupkę.
Były pewne swojej zdobyczy.
Ich liczebność stale rosła.
Z wody co chwila wyłaniały się i pełzały po piasku nowe cielska pokryte brązowymi łuskami.
Krąg w ich środku powoli się zmniejszał.
Nie można było nawet myśleć o przedarciu się przez krokodyle i powrocie do czółna.
Co najmniej jednego z podróżnych czekałoby wówczas nieuniknione pochwycenie przez potężne szczęki.
Kiedy niezdolne wyzbycia się okrutnego lęku młode kobiety tuliły się do siebie, pośród ciszy zabrzmiał głos Roberta.
– Niech nikt się nie rusza. Gdy tylko znajdę się za linią krokodyli, ruszajcie do czółna. Wsiądźcie do niego i sterujcie w moją stronę.
Co chciał przez to powiedzieć?
Wszyscy pojęli… za późno, aby móc powstrzymać śmiałego Francuza.
Wyposażony w urządzenie Aubry’ego, mający na nogach rakiety wodne, a na pasie przyrząd je przytrzymujący, Robert skoczył przed siebie, w obu rękach trzymając rewolwer.
Z bliska strzelał z nich w żądne żeru paszcze.
Huki broni i jęki rannych zwierząt wywołały wśród drapieżników zamieszanie.
Rozstępowały się przed gnającym na nich wrogiem.
Nie tracąc ani chwili, Robert skoczył, osiągnął brzeg i wpadł do wody, a potem zaczął biec z całych swych sił.
Posuwał się naprzód, skręcał, kluczył, manewrował, przemykając się bez trudu pomiędzy krokodylami pływającymi po powierzchni wody, których z wszystkich punktów horyzontu przyciągała zbliżająca się uczta.
Drapieżniki obracały się w miejscu i ścigały Roberta.
Pozostające jeszcze na lądzie gady ulegały instynktowi naśladownictwa, z którym rodzą się wszystkie zwierzęta żyjące stadnie, i pośpiesznie wracały do jeziora, powiększając liczbę zwierząt ścigających uciekiniera.
Wysepka opustoszała, dostęp do czółna stał się wolny.
Nikt jednak nie myślał nawet o skorzystaniu z okazji uzyskanej dzięki poświęcenia Francuza. Wszyscy trwali w osłupieniu. Paraliżowała ich szybkość owego wydarzenia. Przyglądali się pościgowi, stadu krokodyli płynących w ślad za człowiekiem, który niczym łyżwiarz mknął po tafli jeziora.
Jeden błędny ruch, jeden upadek i Robert byłby stracony.
Zimną krew jako pierwszy odzyskał Armand.
– Do łodzi! – rozkazał.
Tonem głosu uświadomił towarzyszom powagę sytuacji.
Należało bez zwłoki wykonać polecenie „generała na Egipt”28. Ocalenie ludzi na wysepce zależało od szybkości czółna.
Ucieczka nie mogła bowiem był długa; wioślarzom szybko zabraknie sił… a wtedy…
Szybko, w pośpiechu, zajmowano miejsca w łodzi; biali na rufie, a wioślarze na swoich stanowiskach.
– Naprzód! – zduszonym głosem zawołał dziennikarz.
Wiosła uderzyły wodę i czółno popłynęło, pomknęło.
Daleko przed nim Robert wskazywał ręką kierunek, w którym miało podążać.
Wydawał się oddalać od linii wyznaczonej dla łodzi.
Wyglądało na to, że zwalnia.
– Czy jest wyczerpany? – z obawą zastanawiali się jego przyjaciele, przypatrujący się w oszołomieniu temu dziwnemu widokowi.
Nie, chciał po prostu doprowadzić do zgromadzenia się krokodyli. Znajdowały się dziesięć metrów od niego, tworząc zachowujące zwarte szyki oddziały.
Robert wtedy znowu odbiegł i nagle zmieniał kierunek ucieczki, zakreślając szeroki łuk, aby zbliżyć się do czółna.
Wspaniałe rakiety wodne. Jakże doskonały przyrząd!
Robert ślizgał się szaleńczo. Zmylone tym zręcznym manewrem krokodyle zostawił daleko za sobą.
Był uratowany.
Nie. Z wszystkich ust wyrwał się okrzyk pełen strachu.
Podczas próby wyminięcia masy pływających roślin Francuz skręcił zbyt gwałtownie.
Zachwiał się i upadł, a wtedy zbliżył się skrycie ogromny gad i rzucił się na niego z otwartą paszczęką.
Lotia z jękiem przerażenia padła w ramiona Aurett.
Niemal jednak w tej samej chwili wioślarze wznieśli w niebo okrzyk triumfu.
Zamiast stać się zgubą Roberta, zwierzę go uratowało.
Francuz wymknął się mu rzutem w bok. Złapał się twardego pancerza krokodyla i uzyskawszy tak punkt podparcia odzyskał równowagę.
Wyruszył ponownie.
Zbliżał się do czółna, osiągnął je i wpadł do środka.
Wioślarze, pracując z całych sił, po kilku minutach stracili z oczu stado głodnych i zawiedzionych krokodyli.
Wybuchła wtedy ogromna radość. Wszyscy ściskali dłoń dzielnego Francuza, który narażając życie uchronił właśnie przed śmiercią swoich przyjaciół.
Lotia, z oczami mokrymi od łez, pociągnęła Francuza, aby usiadł przy niej, złożyła głowę na jego ramieniu i nadal rozdygotana wpatrywała się weń, nie wypowiadając ani jednego słowa.
Podczas dalszego pokonywania Bahr-el-Ghazalu nie doszło do powtórzenia się równie mocnych emocji.
Dwudziestego siódmego dnia od wyruszenia osiągnięto skraj strefy umożliwiającej żeglowanie.
Na podróżnych czekały mehari29, czyli wielbłądy wyścigowe.
Karawana zatrzymała się nad wyschniętym teraz Nilem.
Podróżni przebyli kraj Szylluków i zatrzymali się na noc w Faszodzie, małym miasteczku, w której został ongiś obalony zatknięty przez Marchanda francuski sztandar.
Trzy kolory znowu powiewały powyżej flagi egipskiej. A podróż odbywała się nadal.
W ruchu był teraz cały kraj. Na każdej drodze, na równinach i w dolinach, widoczne były oddziały pod bronią. Jazda i piechota, prowadzone przez dowódców egipskich, posuwały się w dobrym porządku.
Rozpoznawanego po drodze Roberta pozdrawiano gorącymi wiwatami.
Kiedy zasalutował, siedzący na wielbłądzie Hope z powagą zdejmował kapelusz stosowany.
Czarnoskórzy nie przyjmowali jednak tego śmiechem. Orangutana pokazywali sobie z oznakami wyraźnego szacunku.
W ich oczach małpa była czarownikiem, rodzajem ożywionego grigri30, a zatem fetyszem31 armii niepodległości.
W końcu, trzydziestego piątego dnia po wyjeździe z Tambury, Robert i jego przyjaciele dotarli do Roueh32, które miało się stać kwaterą główną.
Obóz patriotów ciągnął się, dokąd tylko sięgał wzrok, a gliniane rury, wytwarzane z rozkazu Roberta, wypełniały ogromne zbiorniki wodą dostarczaną z odległości pięciuset kilometrów z Bahr-el-Ghazalu, będącego obecnie dopływem Konga.
Natomiast w dawnym korycie Nilu widać było jedynie kilka kałuż cuchnącej wody, otoczonych piaszczystymi łachami lub wyschniętym błotem, które pękało już wystawione na słońce.
1 Nil Biały – wielka rzeka w północno-wschodniej Afryce, długości około 3700 km, wypływa z jeziora Wiktorii, płynie na północ, pod Chartumem łączy się z Nilem Błękitnym, tworząc Nil.
2 Bahr el-Ghazal – inaczej Sudd, kraina w północnej części Sudanu Południowego, o powierzchni około 57 000 km2, czyli jednej dwunastej obszaru Francji, podmokła, zalewana przez Nil Biały i rzekę Bahr el-Ghazal, o żyznych glebach.
3 Menelik II (1844-1913) – Sahle Maryam, od roku 1875 po ojcu król Szeua, walczył z cesarzem Yohannesem IV, po jego śmierci od roku 1889 wybrany na cesarza Etiopii, zjednoczył kraj, zaczął jego unowocześnianie, wprowadził wiele reform.
4 Nil Błękitny – wielka rzeka w północno-wschodniej Afryce, o długości około 1450 km, wypływa z jeziora Tana w Etiopii, pod Chartumem łączy się z Nilem Białym, tworząc Nil, dostarcza znacznej większości jego wód.
5 Derwisze – tutaj nie członkowie muzułmańskiego bractwa religijnego o charakterze mistycznym, ale wojownicy, którzy pod wodzą Muhammada Abdullaha Hassana utworzyli w roku 1899 państwo w północnej Somalii, odparło ono kilka wypraw brytyjskich, pokonane w roku 1920.
6 Jeanne Hachette (ok. 1454-?) – Jeanne Laisné, wieśniaczka, w legendzie miała uratować swoje rodzinne miasto, Beauvais, podczas oblężenia go w roku 1472 przez wojska księcia Burgundii, Karola Zuchwałego, walcząc toporem, stąd jej przydomek Hachette (po francusku siekiera).
7 Suzanne Didier – legendarna bohaterka wojny francusko-pruskiej, która rzekomo ocaliła francuskich żołnierzy, za co spotkała ją okrutna egzekucja przez Prusaków.
8 Villedieu – nazwa wielu miejscowości we Francji, najbliżej Lotaryngii leży La Villedieu-en-Fontenette we Franche-Comté.
9 Tambura – obecnie Tumbura, małe (ma około 9500 mieszkańców) miasto w południowo-zachodniej części Sudanu Południowego, nad rzeką Soueh, blisko jej źródeł i granicy z Republiką Środkowoafrykańską.
10 Soueh – Sue, nazwa górnego odcinka rzeki Jur, płynącej w zachodniej części Sudanu Południowego, lewy dopływ Bahr el Ghazal, o długości 485 km, płynie głównie na północ przez wschodnią część mokradeł Bahr el Ghazal.
11 Albert Baratier (1864-1917) – francuski wojskowy, służył w Afryce, zastępca Marchanda podczas jego misji, badał bieg rzek Soueh i Bahr el Ghazal, od roku 1914 generał, zginął podczas odwiedzin frontu.
12 Fort Desaix – w południowo-zachodniej części Sudanu Południowego, u ujścia rzeki Ouaou do Soueh, 30 km na północ od obecnego miasta Waw, założony w roku 1898 podczas misji Marchanda, szybko porzucony.
13 Boat (ang.) – łódź, łódka.
14 Loango – miasto w południowo-zachodniej części Konga, nad Atlantykiem, dawna stolica królestwa Loango, kiedyś jeden z głównych portów, z których wywożono niewolników, później podupadło, od roku 1883 w posiadaniu Francji.
15 Brazzaville – miasto nad rzeką Konga, na miejscu wioski Mfoa, założone w roku 1880 przez francuskiego odkrywcę Pierre’a Savorgana de Brazza, stolica Konga Francuskiego, potem niepodległego Konga, ma około 2,1 mln mieszkańców; Bangui – stolica Republiki Środkowoafrykańskiej, w południowo-zachodniej części tego kraju, nad Ubangi, miasto założone przez Francuzów w roku 1889, obecnie liczy około 1 200 000 mieszkańców; Zemio – małe (8 tys. mieszkańców) miasto w południowo-wschodniej części Republiki Środkowoafrykańskiej, nad rzeką Bomu, stolica sułtanatu Zemio, jego władca w roku 1895 pozwolił Francji zbudować tam fort, w ranach przygotowań do misji Marchanda; N’Booma – na mapie La Mission Marchand et l’Angleterre, zamieszczonej w „Le Petite Journal” w numerze z 9.10.1898, jest M’Bima, miejscowość leżąca na trasie misji Marchanda między Zemio i Tamburą, 90 km na południowy zachód od Tambury.
16 Harrar – obecnie Harar, miasto we wschodniej Etiopii, bardzo stary ośrodek handlowy, w X-XII wieku niezależne miasto-państwo-miasto, potem stolica sułtanatu, od XIX wieku w Etiopii, nazywane „czwartym najświętszym miastem islamu”, z wieloma zabytkami, ma ok. 100 tys. mieszkańców; Dżibuti – stolica i największe (780 tys. mieszkańców) miasto państwa Dżibuti, port nad Zatoką Adeńską, założone w roku 1888, od 1892 do 1977 stolica Somali Francuskiego, obecnie służy jako główny port Etiopii, duży ośrodek handlowy i przemysłowy.
17 Joseph-Marcel Germain (1865-1906) – francuski wojskowy, uczestnik misji Marchanda w randze kapitana, potem podpułkownik artylerii, służył w Indochinach; Charles Mangin (1866-1925) – francuski wojskowy, uczestnik misji Marchanda w randze kapitana, generał artylerii podczas I wojny światowej; Eugène Gouly (1868-1898) – francuski wojskowy, uczestnik misji Marchanda w randze porucznika, zmarł podczas niej na febrę; Oscar-René de Prat (1865-1921) – francuski wojskowy, uczestnik misji Marchanda w randze sierżanta; Monis – na listach europejskich członków misji Marchanda nie ma tego nazwiska, może pomyłka zamiast porucznika marynarki Morina; Victor Emmanuel Largeau (1867-1916) – francuski wojskowy, uczestnik misji Marchanda w randze porucznika, jako pułkownik dowodził w walkach w Czadzie, od roku 1915 generał, zginął pod Verdun; Jules Émily (1866-1944) – francuski lekarz wojskowy, uczestnik misji Marchanda, w czasie I wojny światowej naczelny lekarz VII i VIII armii.
18 Moïse Landeroin (1867-1962) – u P. d’Ivoi: Landesson, francuski wojskowy i językoznawca, uczestnik misji Marchanda jako tłumacz z języka arabskiego, później badacz języka hausa i urzędnik kolonialny w Czadzie i Gabonie.
19 Senegalczycy-Sudańczycy – tubylczy żołnierze francuskich wojsk kolonialnych z utworzonego w roku 1891 szwadronu spahisów sudańskich, wchodzącego w skład strzelców senegalskich.
20 Suchy port – teren bez dostępu do wody, choć w jej pobliżu, z którego drogą lądową przewożone są towary na jednostki pływające i z nich odbierane.
21 M’bomou – Mbomou, rzeka w środkowej Afryce, o długości około 800 km, źródła ma blisko źródeł Soueh, płynie na zachód, stanowiąc granicę między Republiką Środkowoafrykańską a Demokratyczną Republiką Kongo, łączy się z rzeką Uele tworząc Ubangi.
22 Ubangi – duża (o długości 1060 km), rzeka w północnej części Demokratycznej Republiki Konga, główny prawy dopływ Konga, powstaje z połączenia rzek Mbomou i Uele, w dolnym biegu wyznacza granicę między Demokratyczną Republiką Konga i Kongiem.
23 Sobat – rzeka we wschodniej części Sudanu Południowego, prawy dopływ Nilu Białego, o długości 354 km, powstaje z połączenia rzek Baro i Pibor przy granicy z Etiopią, niesie białe osady, które dały nazwę Nilu Białego.
24 Szyllukowie – lud mówiący językiem z grupy nilo-saharyjskiej, zajmuje tereny na zachód od Nilu Białego w Sudanie Południowym, rolnicy, hodowcy bydła i rybacy, ich średni wzrost jest jednym z najwyższych w całym świecie, trzecia pod względem liczebności (ok. 450 tys.) grupa etniczna Sudanu Południowego.
25 Moudirieh – mudirat, z arabskiego mudiriyah, prowincja, dawniej nazwa głównej jednostki podziału terytorialnego w Egipcie i Sudanie.
26 Dinka – lud mówiący językiem z grupy nilo-saharyjskiej, zamieszkuje środkową i wschodnią część Sudanu Południowego, nad Nilem Białym i Błękitnym, na wpół osiadły, mężczyźni zajmują się hodowlą bydła, a kobiety rolnictwem, największa pod względem liczebności grupa etniczna Sudanu Południowego, obecnie jest jej 4,5 miliona.
27 Jowisz – rzymski odpowiednik greckiego najwyższego boga Zeusa, który według mitologii (wspomnianych bajd), okrywał się czarną chmurą podczas schadzek z nimfą Io.
28 Generał na Egipt – określenie Napoleona Bonapartego podczas jego wyprawy egipskiej w latach 1798-1801.
29 Mehari – używana w basenie Morza Śródziemnego nazwa wielbłąda, zwłaszcza szybkiego, używanego w wojsku, zaczerpnięta z języka arabskiego (mahri).
30 Grigri – w Afryce Zachodniej nazwa amuletu chroniącego przed złem, zwykle maleńka torebka pokryta arabskimi napisami, zawierająca różne drobne przedmioty, stosowane są też w religii woodoo.
31 Fetysz – przedmiot (naturalny lub twór człowieka) posiadający w sobie magiczną moc.
32 Roueh – miejsce nieznane.