- W empik go
Wojna światów. The War of the Worlds - ebook
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Wojna światów. The War of the Worlds - ebook
Książka uważana jest za jedną z najważniejszych w historii światowej literatury fantastycznej. Należy do kanonu gatunku i na wiele lat wprowadziła fantastykę na tory apokaliptycznych wizji przyszłości. Powieść przedstawia inwazję Marsjan na Ziemię. Przybysze chcą opanować Ziemię, a ludzie stanowić mają dla nich źródło pożywienia. Wells opisał w swojej wizji różne postawy społeczne przejawiane przez ludzi w obliczu globalnego zagrożenia (za Wikipedią). Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej. A dual Polish-English language edition.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-073-4 |
Rozmiar pliku: | 422 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
KSIĘGA I.
Przybycie mieszkańców Marsa.
I. W przeddzień wojny.
W ostatnich latach XIX wieku nikt z mieszkańców ziemi nie przypuszczał, że sprawy ludzkie śledzone są pilnie i dokładnie przez inteligencye o wiele od ludzkich wyższe, ale niemniej jak one śmiertelne. Nikomu nawet na myśl nie przyszło, że podczas kiedy ludzie krzątali się około spraw swoich, zabiegi ich były obserwowane i studyowane, prawie tak ściśle, jak człowiek uzbrojony w mikroskop studyuje i bada tajemnicze istotki, które roją się i mnożą w kropli wody. Ludzie ze spokojem niczem niezakłóconym poruszali się na powierzchni tego globu, krzątali się około swych drobnych spraw, pełni ufności w panowanie nad materyą.
Wymoczki pod mikroskopem zapewne czynią to samo. Nikomu na myśl nie przyszło troskać się choćby na chwilę o to, że starsze światy w przestrzeni mogłyby się stać źródłem niebezpieczeństwa dla mieszkańców naszego planety, lub też jeżeli myśleli o nich, to tylko aby oddalić od siebie czemprędzej myśl o możliwości jakowegoś życia na nich. Ciekawem jest przypomnieć sobie niektóre umysłowe nawyknienia ówczesne. Co najwyżej: mieszkańcy ziemi sądzili, że na Marsie mogą być ludzie, lecz o wiele pod każdym względem niżsi od nas i gotowi z utęsknieniem przyjąć pierwsze z naszej strony próby cywilizacyjne. A jednak po przez niezmierzoną przestrzeń umysły, które się mają do naszych tak, jak umysł ludzi ma się do umysłu zwierząt, inteligencye potężne, pewne siebie i bezwzględne przypatrywały się tej ziemi zazdrosnemi oczyma i zwolna a pewno układały sobie plan kampanii. W samych zaś początkach XX-go wieku nastąpiła wielka akcya.
Planeta Mars, jak wiadomo, krąży w odległości 140,000,000 mil od słońca a światło i ciepło, które od słońca odbiera, jest o połowę od naszego mniejsze. Jeżeli hypoteza o mgławicach ma jakiekolwiek prawdopodobieństwo, Mars jest znacznie starszym od ziemi i życie na nim rozpoczęło się dawno przed utworzeniem się naszego planety. Fakt zaś, że powierzchnia jego wynosi zaledwie siódmą część powierzchni ziemi, sprawił zapewne, iż Mars ostygł daleko prędzej i życie na nim również prędzej się rozpocząć musiało. Posiada on powietrze i wodę oraz wszystko co jest potrzebnem do utrzymania życia organicznego.
A jednak człowiek jest tak próżnym i tak próżnością tą zaślepiony, że żaden z pisarzów do samego końca wieku XIX-go nie miał pojęcia o tem, aby życie umysłowe rozwinąć się tam mogło i przeszło daleko po za granice ziemskiego poznania. Nikt też nie przypuszczał, że ponieważ Mars jest starszym od ziemi, posiada zaledwie czwartą część jej powierzchni i leży dalej od słońca, to z natury rzeczy wynika, że dalszym być musi od początku życia, a bliższym jego końca.
Wiekowe zastyganie, które kiedyś ogarnie całego naszego planetę, tam zaszło już bardzo daleko. Fizyczny stan Marsa jest nam jeszcze bardzo mało znany; lecz wiemy obecnie, że nawet pod równikiem temperatura jego południowa równa się naszej najtęższej zimie. Powietrze tam jest rzadsze niż nasze, oceany skurczyły się tak, iż zajmują zaledwie jedną trzecią całej powierzchni, a w miarę powolnego zmieniania się pór roku olbrzymie czapki śniegowe zbierają się u północnego i południowego bieguna lub, tając, zalewają strefy umiarkowane. Ten ostateczny stopień wyczerpania, który dla nas jest jeszcze nieprawdopodobnie daleki, stał się kwestyą dnia dla mieszkańców Marsa. Bezpośredni nacisk konieczności zaostrzył ich umysły, rozszerzył siły i zahartował serca, a patrząc w przestrzeń przez instrumenty, o jakich się nam nie śniło, z pomocą inteligencyi wyższych niż nasze, widzą w najbliższej od siebie odległości tylko o 35,000,000 mil w kierunku słońca jutrzenkę nadziei, naszego cieplejszego planetę zieleniącego się roślinnością i srebrzącego wodą, spowitego w atmosferę chmur, wymownie świadczącą o jego urodzajności, z przebłyskującemi czasem w przerwach chmur widokami gęsto zaludnionych krajów i okrętami pokrytych mórz.
A my ludzie, stworzenia, które tę ziemię zamieszkują, musimy wydawać się im przynajmniej tak obcymi, nieprzyjaznymi i dzikimi, jak są nimi małpy i lemury dla nas. Inteligentna połowa ludzkości przyznaje już, że życie jest nieustanną walką o byt i zdaje się, że tak również myślą mieszkańcy Marsa. Ich świat ostygł już bardzo, nasz zaś jeszcze drga życiem; lecz zaludniony jest tylko przez istoty, które oni za nieskończenie niższe od siebie uważają. Przenieść zatem walkę w kierunku bliższym słońca, jest dla nich jedyną ucieczką przed zagładą, która z pokolenia w pokolenie coraz się bliżej do nich posuwa.
Zanim więc zbyt surowo ich osądzimy, przypomnijmy sobie jak nasz ród ludzki niemiłosiernie i zupełnie wytępił nietylko niektóre zwierzęta, jak np. bizona i dodo, ale i niektóre niższe od siebie rasy ludzi.
Tasmańczycy, pomimo swego podobieństwa do człowieka, całkowicie zniknęli z powierzchni ziemi w eksterminacyjnej walce, prowadzonej z nimi przez europejskich przybyszów w ciągu jakichś lat pięćdziesięciu. Jesteśmyż więc my takimi apostołami miłosierdzia, aby mieć prawo uskarżać się, że mieszkańcy Marsa walczyli w tymże duchu?
Istoty te obliczyły z zadziwiającą dokładnością spuszczenie się swoje na ziemię i wykonały je z zadziwiającą ścisłością – co pozwala się domyślać, że matematycznemi wiadomościami o wiele nas wyprzedziły – przygotowania zaś swoje zrobili, zdaje się, prawie jednomyślnie. Gdybyśmy posiadali odpowiednie instrumenty optyczne, moglibyśmy byli zauważyć grożące nam niebezpieczeństwo już w połowie XIX wieku. Wprawdzie ludzie tacy jak Schiaparelli obserwowali już czerwonego planetę (rzecz szczególna: od wieków już Mars uważany był za gwiazdę wojny) lecz nie umiał niczem wyjaśnić owych fluktuacyi i plam, które na mapach jego zaznaczono. Tymczasem przez cały ten czas Marsyjczycy szykowali się do czynu.
Podczas opozycyi 1894 r. zauważono duże światło na jasnej stronie tarczy Marsa najpierw w obserwatoryum w Lick, potem zauważył je Perrotin w Nicei, a wreszcie wielu innych obserwatorów. Czytelnicy angielscy usłyszeli o tem zjawisku pierwszy raz w numerze pisma Nature z 2 sierpnia. Ja przypuszczam, że zjawisko to musiało właśnie być odlewaniem olbrzymiego działa, wielką przepaścią utworzoną w samym planecie, przepaścią, z której wymierzyli przeciw nam swe strzały. Podczas bowiem dwóch następnych opozycyi zauważono obok miejsca wybuchu szczególne jakieś plamy, których natury nie potrafiono wyjaśnić.
Burza wszakże zerwała się nad naszemi głowami dopiero sześć lat temu. Skoro Mars miał stanąć w opozycyi, astronom Lavelle z Jawy telegrafował bezustanku o olbrzymim wybuchu gazów świetlnych na wspomnianym planecie. Zdarzyło się to około północy 12 danego miesiąca, a spektroskop, do którego Lavelle uciekł się natychmiast, wskazywał wielką masę palących się gazów, głównie wodoru, i poruszających się z zadziwiającą szybkością w kierunku ziemi.
Ten słup światła znikł około godz. kwadrans na pierwszą. Lavelle porównywał go do olbrzymiego płomienia, który wybuchł i oddzielił się nagle od planety „nakształt palącego się gazu, który wybucha z armaty”.
Zdanie to okazało się później dziwnie trafnem. Pomimo to wszystko jednakże w gazetach dnia następnego nie było o tem żadnej wzmianki, prócz małej notatki w Daily Telegraph i świat szedł swoją koleją nieświadom jednego z największych niebezpieczeństw, jakie kiedykolwiek groziło rodzajowi ludzkiemu.
Co do mnie, mogłem był wcale nawet o wybuchu na Marsie nie wiedzieć, gdyby nie to, że spotkałem Ogilvy’ego, znanego astronoma z Ottershaw, który był dnia tego nadzwyczajnie wzruszony i wskutek tego prosił mię, abym tejże nocy wraz z nim obserwował czerwonego planetę.
Pomimo wszystko, co się potem stało, pamiętam noc tę doskonale. Ciemne, pełne nocnych cieniów obserwatoryum, przyćmiona lampa rzucająca słabe światło na podłogę, stałe cykanie przyrządu zegarowego w teleskopie, i wązka szpara w sklepieniu odkrywająca łukowatą głębię usianą gwiazdami. Ogilvy’ego dojrzeć nie mogłem, słyszałem tylko jego poruszenia. Przez teleskop widać było modry łuk i małego okrągłego planetę pływającego w przestrzeni. Zdawał się taką odrobiną, jasną, małą i cichą, lekko prążkowaną poprzecznemi pasami i cokolwiek spłaszczoną przy biegunach. Taki mały, srebrno połyskujący niby świecący się łebek szpilki! Zdawał się drgać trochę, lecz to raczej teleskop drgał wskutek działania zegarowego przyrządu, który utrzymywał planetę wciąż na widoku.
Podczas kiedy się przyglądałem, mała gwiazda zdawała się to większą to mniejszą, to bliższą to znów dalszą; lecz to był tylko skutek zmęczenia oka. Czterdzieści milionów mil od nas – więcej niż 40,000,000 mil próżni. Mało kto może sobie wyobrazić tę niezmierzoną przestrzeń, w której unosi się pył kosmiczny wszechświata.
Niedaleko Marsa, w przestrzeni objętej teleskopem, znajdowały się trzy małe punkty świetlne, trzy teleskopowe gwiazdki nieskończenie dalekie a w około niezgłębiona ciemność pustki. Wiecie jak ta ciemność wygląda w gwiaździstą noc zimową. W teleskopie ciemność ta wydaje się jeszcze głębszą, a z niej niewidzialne dla mnie, dalekie i małe, lecące szybko i stale przez tę niepojętą przestrzeń, zbliżające się co minuta coraz bliżej i bliżej o tysiące mil, posuwało się ku mnie owo Coś, co ku nam wysłano, Coś co miało sprowadzić na ziemię tyle nieszczęść i śmierci. Wtedy nie myślałem nawet o istnieniu czegoś podobnego, nikomu się nie śniło o tym niezmiernie celnym a groźnym wysłańcu.
Tej nocy również dał się zauważyć drugi wybuch gazów z dalekiego planety. Widziałem go kiedy chronometr wybił północ. Był to czerwonawy błysk, małe nabrzmienie świetlnej powierzchni, o czem natychmiast zawiadomiłem Ogilvy’ego i on zajął moje miejsce przy teleskopie. Noc była ciepła, pić mi się chciało, szedłem więc ku syfonowi niezręcznie wyciągając trochę ścierpłe nogi, podczas kiedy Ogilvy wydawał okrzyki podziwu nad obserwowanym strumieniem gazu, który się ku nam przybliżał.
Tejże nocy drugi niewidzialny pocisk wyruszył z Marsa w kierunku ziemi coś na sekundę przed upływem dwudziestu czterech godzin po pierwszym. Przypominam sobie jakem siedział tam w ciemności, a przed oczami latały mi zielone i czerwone płatki. Żałowałem, że nie mogę palić, nie domyślając się wcale co za znaczenie miało nikłe światełko, które przed chwilą obserwowałem i co ono niebawem mi przyniesie. Ogilvy obserwował do pierwszej, potem wstał, zapaliwszy latarnię i przeszliśmy do jego mieszkania. Tam niżej pod nami leżało Ottershaw i Chertsey i setki ludzi spokojnie używających spoczynku nocnego.
Ogilvy pełen był, dnia tego najróżnorodniejszych domysłów co do stanu planety Marsa i drwił z pospolitego mniemania, że Mars posiada mieszkańców, którzy nam jakoweś dają znaki. On przypuszczał raczej, że deszcz meteorytów spadł na Marsa lub odbywał się tam jakiś olbrzymi wybuch wulkaniczny. Przekonywał mię, jak dalece niemożliwem byłoby, by jakiś organiczny rozwój przybrał ten sam kierunek na dwóch sąsiednich planetach.
„Prawdopodobieństwo czegośkolwiek zbliżonego do organizmów ludzkich na Marsie ma się jak milion do jednego” rzekł.
Setki obserwatorów widziało płomień tejże nocy i nocy następnych; lecz dlaczego wybuchy ustały za dziesiątym razem nikt wytłómaczyć nie potrafił. Być może, że gazy wydzielające się przy strzelaniu niepokoiły mieszkańców Marsa; gęste bowiem chmury dymu czy pyłu, dające się obserwować przez nader potężny teleskop, zaciemniły jasną zwykle atmosferę planety i przysłoniły jego dobrze znane kształty.
Nareszcie nawet dzienniki przebudziły się z uśpienia i popularne artykuły o wulkanach na Marsie zaczęły się pojawiać tu i owdzie. Humorystyczne czasopismo Punch zrobiło z tego, o ile sobie przypominam, dość szczęśliwy użytek w jakiejś politycznej karykaturze, a tymczasem bez niczyjej wiedzy zbliżały się ku nam owe pociski, które Marsyjczycy ku nam wymierzyli, pociski biegnące z szybkością wielu mil na sekundę po przez pustą przepaść przestrzeni, godzina po godzinie, dzień po dniu, coraz bliżej i bliżej. Dziś zdaje mi się to prawie nie do wiary, że wówczas ludzie mogli spokojnie zajmować się swemi sprawami z tym mieczem Damoklesa wiszącym nad ich głowami. Przypominam sobie, jak wesołym był mój znajomy Markham i jak się cieszył, że udało mu się zdjąć nową fotografię planety dla jednego z pism ilustrowanych, które podówczas wydawał. Ludzie naszych czasów nie mają nawet przybliżonego pojęcia o obfitości i przedsiębierczości pism peryodycznych dziewiętnastego wieku. Co do mnie byłem naówczas bardzo zajęty nauką jazdy na bicyklu i pisaniem całej seryi artykułów o prawdopodobnym rozwoju pojęć moralnych w miarę postępu cywilizacyi.
Pewnego wieczora (kiedy to pierwszy pocisk wyrzucony z Marsa mógł być już od nas na odległości jakichś 10,000,000 mil) wyszedłem z żoną na przechadzkę. Noc była gwiaździsta, objaśniałem jej znaki Zodyaku i wskazałem Marsa, mały punkt świetlany w kierunku Zenitu, ku któremu w danej chwili było skierowane tyle teleskopów. Wieczór był bardzo ciepły: koło nas przeszła jakaś powracająca do domu gromadka majówkowiczów z muzyką i śpiewami, w oknach sąsiednich domów gasły powoli światła, od strony kolei żelaznej dochodziły odgłosy wekslowanych pociągów, a żona zwracała mi uwagę na czerwone i zielone światła stacyi, odbijające się na ciemnem tle nieba. Cisza i spokój panowały dokoła.II. Spadająca gwiazda.
Nadeszła wreszcie noc, w której spadła pierwsza gwiazda. Spostrzeżono ją najpierw nad ranem, przelatującą w kierunku wschodnim ponad Winchester, jako smugę światła, unoszącą się wysoko w atmosferze. Setki ludzi musiały widzieć to zjawisko i brały je zapewne za zwykłą spadającą gwiazdę. Albin mówił, że zostawiała za sobą zielonawy odbłysk, który świecił jeszcze parę sekund po jej przejściu, a Denning, nasza największa powaga w kwestyi meteorytów, utrzymywał, że wysokość, na której ją najpierw zauważono, była około dziewięćdziesięciu do stu mil; sądził nadto, iż spaść musiała na jakie sto mil dalej ku wschodowi.
Ja byłem w domu i pisałem; a chociaż okna mego gabinetu mają widok na Ottershaw i wówczas jeszcze lubiłem trzymać je otwarte, aby spoglądać na niebo wieczorne, jednak nic nie widziałem. A jednakże to najdziwniejsze ze wszystkich zjawisk, widzianych kiedykolwiek na ziemi, musiało ukazać się właśnie w owej chwili i byłbym je ujrzał, gdybym tylko był podniósł oczy od mej roboty. Niektórzy mówili potem, że lecąc wydawało rodzaj syku: lecz ja tego nie słyszałem. Wiele osób w Berkshire, Surrey i Middlesex musiało widzieć meteor spadający i wzięło go za jeden więcej meteoryt; lecz nikomu nawet na myśl nie przyszło szukać spadłej masy tejże jeszcze nocy.
Nad samym ranem jednakże, poczciwy Ogilvy, który widział lecącą gwiazdę i pewnym był, że nowy meteoryt leży gdzieś na polach pomiędzy Horsell, Ottershaw i Woking, wstał śpiesznie aby go odszukać. Znalazł też go istotnie zaraz o świcie niedaleko od kopalni piasku. Zaostrzony koniec spadłego ciała wyorał olbrzymią jamę, rozrzucając szeroko piasek i żwir na okalające wrzosowiska, tworząc pagórki widoczne już z odległości półtorej wiorsty. Wrzosy paliły się po stronie wschodniej i wązki pasek dymu unosił się na widnokręgu.
Sam zaś przedmiot leżał prawie cały zagrzebany w piasku pośród drzazeg i odłamów świerku, który spadając roztrzaskał. Część jego wystająca ponad powierzchnię miała kształt olbrzymiego cylindra pokrytego warstwą jakiejś brunatnej rdzy czy czegoś podobnego, w średnicy zaś miał około dziewięćdziesięciu stóp. Ogilvy zbliżył się do leżącej przed nim masy, zdziwiony jej wielkością i kształtem, bo wszystkie prawie meteoryty są mniejwięcej zaokrąglone. Była ona jednakże jeszcze tak rozgrzana wskutek tarcia powietrza w szybkim swym biegu, że niepodobna było przysunąć się do niej. Jakiś stały odgłos w jej wnętrzu przypisywał nasz uczony procesowi nierównego stygnięcia powierzchni; bo wówczas jeszcze wcale mu na myśl nie przyszło, że przedmiot ten mógł być pustym wewnątrz.
Stanął na brzegu zagłębienia, które szczególne ciało wyżłobiło sobie i przypatrywał się dziwnym jego kształtom i barwie, trochę przeczuwając już wówczas nawet pewną celowość tego zjawiska. Ranek był bardzo ciepły i spokojny, słońce złociło brzegi lasu w Weybridge, nie słychać było ani ptaków ani najlżejszego szmeru, tylko koniec cylindra zaczynał się powoli obracać naokoło swej osi. Odbywało się to tak wolno, iż mógł ruch zauważyć jedynie tym sposobem, iż pewien czarny punkt, który widział początkowo u swych stóp, znalazł się niebawem nad jego głową. I wówczas jeszcze nie rozumiał dokładnie co to mogło znaczyć, aż usłyszał jakiś stłumiony odgłos zgrzytu i spostrzegł, że ów punkt czarny wysunął się o parę cali naprzód. Wtedy błyskawicą przebiegła mu przez głowę myśl: Cylinder jest wyrobem sztucznym – pustym wewnątrz – z odśrubowującym się końcem! Coś z wewnątrz odśrubowywało wierzch!
„Na Boga!” zawołał Ogilvy. „Tam jest człowiek, – ludzie są wewnątrz! Na pół uduszeni! Próbują wyjść!” I jednocześnie całą tę rzecz złączył w myśli z ową błyskawicą widzianą na Marsie.
Myśl o zamkniętej tam istocie stała mu się tak nieznośną, że pomimo gorąca zbliżył się do cylindra, by pomódz kręcić; lecz na szczęście, lekkie promieniowanie ostrzegło go dość wcześnie, zanim przyłożył rękę do rozpalonego metalu. Potem stał przez chwilę niezdecydowany, aż wreszcie porwał się i zaczął szybko biedz ku Woking. Musiała być wtedy 6-a rano. Spotkał jakiegoś woźnicę i usiłował mu rzecz opowiedzieć; lecz opowieść jego i pozór (kapelusz zostawił w dole) były tak dziwne, iż spotkany woźnica zaciął konie i pojechał dalej. To samo spotkało go u oberżysty, który właśnie otwierał swój sklep na Horsell Bridge. Człowiek ten wziął go za zbiegłego waryata i próbował nawet zamknąć go chwilowo w szynkowni. To otrzeźwiło trochę biednego Ogilvy, aż wreszcie spostrzegł Hendersona, londyńskiego dziennikarza pracującego w swoim ogrodzie, i zawołał nań przez parkan, opowiadając co zaszło.
– „Henderson, wszak widziałeś tę spadającą gwiazdę wczorajszego wieczora?
– „Bo co? – rzekł Henderson.
– „Leży tam na błoniach Horsell.
– „No, no! – rzekł Henderson. – Aerolit! To dobrze.
– „Ależ to jest coś więcej niż meteoryt. To cylinder – sztuczny cylinder, człowieku! A w środku coś się porusza!
Henderson stanął jak wryty ze szpadlem w ręku.
– „Co takiego? – spytał, bo trochę nie dosłyszał.
Ogilvy opowiedział mu wszystko co widział; Henderson pomyślał chwilę, potem rzucił szpadel, włożył marynarkę i wyszedł na drogę. Obaj wrócili natychmiast na błonia i znaleźli cylinder wciąż w tej samej pozycyi. Powietrze tylko wydostawało się czy też wchodziło przez szparę otworu, wydając lekki syczący odgłos.
Nasłuchiwali, stukali laskami w spopieloną łuskę, lecz, nie otrzymując żadnej odpowiedzi, sądzili, że człowiek czy też ludzie, znajdujący się wewnątrz, muszą być nieprzytomni lub nieżywi.
Obaj naturalnie nie mogli nic zrobić. Krzyczeli tylko z całych sił, usiłując dodać odwagi uwięzionym, obiecując rychłą pomoc i udali się znów do miasta. Można sobie wyobrazić jakie sprawiali wrażenie podnieceni, okryci piaskiem z ubraniem w nieładzie biegnący tak środkiem ulicy, właśnie w chwili kiedy otwierano sklepy, a ludzie podnosili story w oknach swych sypialni. Henderson pobiegł natychmiast do telegrafu, by przesłać wiadomość do Londynu. Artykuły w gazetach przygotowały już były umysły ogółu do tego nowego pojęcia.
Około 8 ej znaczna liczba chłopców i nie mających zajęcia ludzi wyruszyła na błonia, aby zobaczyć „nieżywych ludzi z Marsa”. Taką bowiem formę przybrało całe opowiadanie. Ja najpierw usłyszałem to od chłopca przynoszącego mi gazetę około trzy kwadranse na dziewiątą, kiedy posłałem po moją Daily Chronicle. Byłem, ma się rozumieć, bardzo zdziwiony i natychmiast podążyłem do kopalni piasku przez most Ottershaw.BOOK ONE
THE COMING OF THE MARTIANS
I. THE EVE OF THE WAR.
No one would have believed in the last years of the nineteenth century that this world was being watched keenly and closely by intelligences greater than man’s and yet as mortal as his own; that as men busied themselves about their various concerns they were scrutinised and studied, perhaps almost as narrowly as a man with a microscope might scrutinise the transient creatures that swarm and multiply in a drop of water. With infinite complacency men went to and fro over this globe about their little affairs, serene in their assurance of their empire over matter. It is possible that the infusoria under the microscope do the same. No one gave a thought to the older worlds of space as sources of human danger, or thought of them only to dismiss the idea of life upon them as impossible or improbable. It is curious to recall some of the mental habits of those departed days. At most terrestrial men fancied there might be other men upon Mars, perhaps inferior to themselves and ready to welcome a missionary enterprise. Yet across the gulf of space, minds that are to our minds as ours are to those of the beasts that perish, intellects vast and cool and unsympathetic, regarded this earth with envious eyes, and slowly and surely drew their plans against us. And early in the twentieth century came the great disillusionment.
The planet Mars, I scarcely need remind the reader, revolves about the sun at a mean distance of 140,000,000 miles, and the light and heat it receives from the sun is barely half of that received by this world. It must be, if the nebular hypothesis has any truth, older than our world; and long before this earth ceased to be molten, life upon its surface must have begun its course. The fact that it is scarcely one seventh of the volume of the earth must have accelerated its cooling to the temperature at which life could begin. It has air and water and all that is necessary for the support of animated existence.
Yet so vain is man, and so blinded by his vanity, that no writer, up to the very end of the nineteenth century, expressed any idea that intelligent life might have developed there far, or indeed at all, beyond its earthly level. Nor was it generally understood that since Mars is older than our earth, with scarcely a quarter of the superficial area and remoter from the sun, it necessarily follows that it is not only more distant from time’s beginning but nearer its end.
The secular cooling that must someday overtake our planet has already gone far indeed with our neighbour. Its physical condition is still largely a mystery, but we know now that even in its equatorial region the midday temperature barely approaches that of our coldest winter. Its air is much more attenuated than ours, its oceans have shrunk until they cover but a third of its surface, and as its slow seasons change huge snowcaps gather and melt about either pole and periodically inundate its temperate zones. That last stage of exhaustion, which to us is still incredibly remote, has become a present-day problem for the inhabitants of Mars. The immediate pressure of necessity has brightened their intellects, enlarged their powers, and hardened their hearts. And looking across space with instruments, and intelligences such as we have scarcely dreamed of, they see, at its nearest distance only 35,000,000 of miles sunward of them, a morning star of hope, our own warmer planet, green with vegetation and grey with water, with a cloudy atmosphere eloquent of fertility, with glimpses through its drifting cloud wisps of broad stretches of populous country and narrow, navy-crowded seas.
And we men, the creatures who inhabit this earth, must be to them at least as alien and lowly as are the monkeys and lemurs to us. The intellectual side of man already admits that life is an incessant struggle for existence, and it would seem that this too is the belief of the minds upon Mars. Their world is far gone in its cooling and this world is still crowded with life, but crowded only with what they regard as inferior animals. To carry warfare sunward is, indeed, their only escape from the destruction that, generation after generation, creeps upon them.
And before we judge of them too harshly we must remember what ruthless and utter destruction our own species has wrought, not only upon animals, such as the vanished bison and the dodo, but upon its inferior races. The Tasmanians, in spite of their human likeness, were entirely swept out of existence in a war of extermination waged by European immigrants, in the space of fifty years. Are we such apostles of mercy as to complain if the Martians warred in the same spirit?
The Martians seem to have calculated their descent with amazing subtlety–their mathematical learning is evidently far in excess of ours–and to have carried out their preparations with a well-nigh perfect unanimity. Had our instruments permitted it, we might have seen the gathering trouble far back in the nineteenth century. Men like Schiaparelli watched the red planet–it is odd, by-the-bye, that for countless centuries Mars has been the star of war–but failed to interpret the fluctuating appearances of the markings they mapped so well. All that time the Martians must have been getting ready.
During the opposition of 1894 a great light was seen on the illuminated part of the disk, first at the Lick Observatory, then by Perrotin of Nice, and then by other observers. English readers heard of it first in the issue of Nature dated August 2. I am inclined to think that this blaze may have been the casting of the huge gun, in the vast pit sunk into their planet, from which their shots were fired at us. Peculiar markings, as yet unexplained, were seen near the site of that outbreak during the next two oppositions.
The storm burst upon us six years ago now. As Mars approached opposition, Lavelle of Java set the wires of the astronomical exchange palpitating with the amazing intelligence of a huge outbreak of incandescent gas upon the planet. It had occurred towards midnight of the twelfth; and the spectroscope, to which he had at once resorted, indicated a mass of flaming gas, chiefly hydrogen, moving with an enormous velocity towards this earth. This jet of fire had become invisible about a quarter past twelve. He compared it to a colossal puff of flame suddenly and violently squirted out of the planet, ”as flaming gases rushed out of a gun.”
A singularly appropriate phrase it proved. Yet the next day there was nothing of this in the papers except a little note in the Daily Telegraph, and the world went in ignorance of one of the gravest dangers that ever threatened the human race. I might not have heard of the eruption at all had I not met Ogilvy, the well-known astronomer, at Ottershaw. He was immensely excited at the news, and in the excess of his feelings invited me up to take a turn with him that night in a scrutiny of the red planet.
In spite of all that has happened since, I still remember that vigil very distinctly: the black and silent observatory, the shadowed lantern throwing a feeble glow upon the floor in the corner, the steady ticking of the clockwork of the telescope, the little slit in the roof–an oblong profundity with the stardust streaked across it. Ogilvy moved about, invisible but audible. Looking through the telescope, one saw a circle of deep blue and the little round planet swimming in the field. It seemed such a little thing, so bright and small and still, faintly marked with transverse stripes, and slightly flattened from the perfect round. But so little it was, so silvery warm–a pin’s head of light! It was as if it quivered, but really this was the telescope vibrating with the activity of the clockwork that kept the planet in view.
As I watched, the planet seemed to grow larger and smaller and to advance and recede, but that was simply that my eye was tired. Forty millions of miles it was from us–more than forty millions of miles of void. Few people realise the immensity of vacancy in which the dust of the material universe swims.
Near it in the field, I remember, were three faint points of light, three telescopic stars infinitely remote, and all around it was the unfathomable darkness of empty space. You know how that blackness looks on a frosty starlight night. In a telescope it seems far profounder. And invisible to me because it was so remote and small, flying swiftly and steadily towards me across that incredible distance, drawing nearer every minute by so many thousands of miles, came the Thing they were sending us, the Thing that was to bring so much struggle and calamity and death to the earth. I never dreamed of it then as I watched; no one on earth dreamed of that unerring missile.
That night, too, there was another jetting out of gas from the distant planet. I saw it. A reddish flash at the edge, the slightest projection of the outline just as the chronometer struck midnight; and at that I told Ogilvy and he took my place. The night was warm and I was thirsty, and I went stretching my legs clumsily and feeling my way in the darkness, to the little table where the siphon stood, while Ogilvy exclaimed at the streamer of gas that came out towards us.
That night another invisible missile started on its way to the earth from Mars, just a second or so under twenty-four hours after the first one. I remember how I sat on the table there in the blackness, with patches of green and crimson swimming before my eyes. I wished I had a light to smoke by, little suspecting the meaning of the minute gleam I had seen and all that it would presently bring me. Ogilvy watched till one, and then gave it up; and we lit the lantern and walked over to his house. Down below in the darkness were Ottershaw and Chertsey and all their hundreds of people, sleeping in peace.
He was full of speculation that night about the condition of Mars, and scoffed at the vulgar idea of its having inhabitants who were signalling us. His idea was that meteorites might be falling in a heavy shower upon the planet, or that a huge volcanic explosion was in progress. He pointed out to me how unlikely it was that organic evolution had taken the same direction in the two adjacent planets.
”The chances against anything manlike on Mars are a million to one,” he said.
Hundreds of observers saw the flame that night and the night after about midnight, and again the night after; and so for ten nights, a flame each night. Why the shots ceased after the tenth no one on earth has attempted to explain. It may be the gases of the firing caused the Martians inconvenience. Dense clouds of smoke or dust, visible through a powerful telescope on earth as little grey, fluctuating patches, spread through the clearness of the planet’s atmosphere and obscured its more familiar features.
Even the daily papers woke up to the disturbances at last, and popular notes appeared here, there, and everywhere concerning the volcanoes upon Mars. The seriocomic periodical Punch, I remember, made a happy use of it in the political cartoon. And, all unsuspected, those missiles the Martians had fired at us drew earthward, rushing now at a pace of many miles a second through the empty gulf of space, hour by hour and day by day, nearer and nearer. It seems to me now almost incredibly wonderful that, with that swift fate hanging over us, men could go about their petty concerns as they did. I remember how jubilant Markham was at securing a new photograph of the planet for the illustrated paper he edited in those days. People in these latter times scarcely realise the abundance and enterprise of our nineteenth-century papers. For my own part, I was much occupied in learning to ride the bicycle, and busy upon a series of papers discussing the probable developments of moral ideas as civilisation progressed.
One night (the first missile then could scarcely have been 10,000,000 miles away) I went for a walk with my wife. It was starlight and I explained the Signs of the Zodiac to her, and pointed out Mars, a bright dot of light creeping zenithward, towards which so many telescopes were pointed. It was a warm night. Coming home, a party of excursionists from Chertsey or Isleworth passed us singing and playing music. There were lights in the upper windows of the houses as the people went to bed. From the railway station in the distance came the sound of shunting trains, ringing and rumbling, softened almost into melody by the distance. My wife pointed out to me the brightness of the red, green, and yellow signal lights hanging in a framework against the sky. It seemed so safe and tranquil.II. THE FALLING STAR.
Then came the night of the first falling star. It was seen early in the morning, rushing over Winchester eastward, a line of flame high in the atmosphere. Hundreds must have seen it, and taken it for an ordinary falling star. Albin described it as leaving a greenish streak behind it that glowed for some seconds. Denning, our greatest authority on meteorites, stated that the height of its first appearance was about ninety or one hundred miles. It seemed to him that it fell to earth about one hundred miles east of him.
I was at home at that hour and writing in my study; and although my French windows face towards Ottershaw and the blind was up (for I loved in those days to look up at the night sky), I saw nothing of it. Yet this strangest of all things that ever came to earth from outer space must have fallen while I was sitting there, visible to me had I only looked up as it passed. Some of those who saw its flight say it travelled with a hissing sound. I myself heard nothing of that. Many people in Berkshire, Surrey, and Middlesex must have seen the fall of it, and, at most, have thought that another meteorite had descended. No one seems to have troubled to look for the fallen mass that night.
But very early in the morning poor Ogilvy, who had seen the shooting star and who was persuaded that a meteorite lay somewhere on the common between Horsell, Ottershaw, and Woking, rose early with the idea of finding it. Find it he did, soon after dawn, and not far from the sand-pits. An enormous hole had been made by the impact of the projectile, and the sand and gravel had been flung violently in every direction over the heath, forming heaps visible a mile and a half away. The heather was on fire eastward, and a thin blue smoke rose against the dawn.
The Thing itself lay almost entirely buried in sand, amidst the scattered splinters of a fir tree it had shivered to fragments in its descent. The uncovered part had the appearance of a huge cylinder, caked over and its outline softened by a thick scaly dun-coloured incrustation. It had a diameter of about thirty yards. He approached the mass, surprised at the size and more so at the shape, since most meteorites are rounded more or less completely. It was, however, still so hot from its flight through the air as to forbid his near approach. A stirring noise within its cylinder he ascribed to the unequal cooling of its surface; for at that time it had not occurred to him that it might be hollow.
He remained standing at the edge of the pit that the Thing had made for itself, staring at its strange appearance, astonished chiefly at its unusual shape and colour, and dimly perceiving even then some evidence of design in its arrival. The early morning was wonderfully still, and the sun, just clearing the pine trees towards Weybridge, was already warm. He did not remember hearing any birds that morning, there was certainly no breeze stirring, and the only sounds were the faint movements from within the cindery cylinder. He was all alone on the common.
Then suddenly he noticed with a start that some of the grey clinker, the ashy incrustation that covered the meteorite, was falling off the circular edge of the end. It was dropping off in flakes and raining down upon the sand. A large piece suddenly came off and fell with a sharp noise that brought his heart into his mouth.
For a minute he scarcely realised what this meant, and, although the heat was excessive, he clambered down into the pit close to the bulk to see the Thing more clearly. He fancied even then that the cooling of the body might account for this, but what disturbed that idea was the fact that the ash was falling only from the end of the cylinder.
And then he perceived that, very slowly, the circular top of the cylinder was rotating on its body. It was such a gradual movement that he discovered it only through noticing that a black mark that had been near him five minutes ago was now at the other side of the circumference. Even then he scarcely understood what this indicated, until he heard a muffled grating sound and saw the black mark jerk forward an inch or so. Then the thing came upon him in a flash. The cylinder was artificial–hollow–with an end that screwed out! Something within the cylinder was unscrewing the top!
”Good heavens!” said Ogilvy. ”There’s a man in it–men in it! Half roasted to death! Trying to escape!”
At once, with a quick mental leap, he linked the Thing with the flash upon Mars.
The thought of the confined creature was so dreadful to him that he forgot the heat and went forward to the cylinder to help turn. But luckily the dull radiation arrested him before he could burn his hands on the still-glowing metal. At that he stood irresolute for a moment, then turned, scrambled out of the pit, and set off running wildly into Woking. The time then must have been somewhere about six o’clock. He met a waggoner and tried to make him understand, but the tale he told and his appearance were so wild–his hat had fallen off in the pit–that the man simply drove on. He was equally unsuccessful with the potman who was just unlocking the doors of the public-house by Horsell Bridge. The fellow thought he was a lunatic at large and made an unsuccessful attempt to shut him into the taproom. That sobered him a little; and when he saw Henderson, the London journalist, in his garden, he called over the palings and made himself understood.
”Henderson,” he called, ”you saw that shooting star last night?”
”Well?” said Henderson.
”It’s out on Horsell Common now.”
”Good Lord!” said Henderson. ”Fallen meteorite! That’s good.”
”But it’s something more than a meteorite. It’s a cylinder–an artificial cylinder, man! And there’s something inside.”
Henderson stood up with his spade in his hand.
”What’s that?” he said. He was deaf in one ear.
Ogilvy told him all that he had seen. Henderson was a minute or so taking it in. Then he dropped his spade, snatched up his jacket, and came out into the road. The two men hurried back at once to the common, and found the cylinder still lying in the same position. But now the sounds inside had ceased, and a thin circle of bright metal showed between the top and the body of the cylinder. Air was either entering or escaping at the rim with a thin, sizzling sound.
They listened, rapped on the scaly burnt metal with a stick, and, meeting with no response, they both concluded the man or men inside must be insensible or dead.
Of course the two were quite unable to do anything. They shouted consolation and promises, and went off back to the town again to get help. One can imagine them, covered with sand, excited and disordered, running up the little street in the bright sunlight just as the shop folks were taking down their shutters and people were opening their bedroom windows. Henderson went into the railway station at once, in order to telegraph the news to London. The newspaper articles had prepared men’s minds for the reception of the idea.
By eight o’clock a number of boys and unemployed men had already started for the common to see the ”dead men from Mars.” That was the form the story took. I heard of it first from my newspaper boy about a quarter to nine when I went out to get my Daily Chronicle. I was naturally startled, and lost no time in going out and across the Ottershaw bridge to the sand-pits.
Przybycie mieszkańców Marsa.
I. W przeddzień wojny.
W ostatnich latach XIX wieku nikt z mieszkańców ziemi nie przypuszczał, że sprawy ludzkie śledzone są pilnie i dokładnie przez inteligencye o wiele od ludzkich wyższe, ale niemniej jak one śmiertelne. Nikomu nawet na myśl nie przyszło, że podczas kiedy ludzie krzątali się około spraw swoich, zabiegi ich były obserwowane i studyowane, prawie tak ściśle, jak człowiek uzbrojony w mikroskop studyuje i bada tajemnicze istotki, które roją się i mnożą w kropli wody. Ludzie ze spokojem niczem niezakłóconym poruszali się na powierzchni tego globu, krzątali się około swych drobnych spraw, pełni ufności w panowanie nad materyą.
Wymoczki pod mikroskopem zapewne czynią to samo. Nikomu na myśl nie przyszło troskać się choćby na chwilę o to, że starsze światy w przestrzeni mogłyby się stać źródłem niebezpieczeństwa dla mieszkańców naszego planety, lub też jeżeli myśleli o nich, to tylko aby oddalić od siebie czemprędzej myśl o możliwości jakowegoś życia na nich. Ciekawem jest przypomnieć sobie niektóre umysłowe nawyknienia ówczesne. Co najwyżej: mieszkańcy ziemi sądzili, że na Marsie mogą być ludzie, lecz o wiele pod każdym względem niżsi od nas i gotowi z utęsknieniem przyjąć pierwsze z naszej strony próby cywilizacyjne. A jednak po przez niezmierzoną przestrzeń umysły, które się mają do naszych tak, jak umysł ludzi ma się do umysłu zwierząt, inteligencye potężne, pewne siebie i bezwzględne przypatrywały się tej ziemi zazdrosnemi oczyma i zwolna a pewno układały sobie plan kampanii. W samych zaś początkach XX-go wieku nastąpiła wielka akcya.
Planeta Mars, jak wiadomo, krąży w odległości 140,000,000 mil od słońca a światło i ciepło, które od słońca odbiera, jest o połowę od naszego mniejsze. Jeżeli hypoteza o mgławicach ma jakiekolwiek prawdopodobieństwo, Mars jest znacznie starszym od ziemi i życie na nim rozpoczęło się dawno przed utworzeniem się naszego planety. Fakt zaś, że powierzchnia jego wynosi zaledwie siódmą część powierzchni ziemi, sprawił zapewne, iż Mars ostygł daleko prędzej i życie na nim również prędzej się rozpocząć musiało. Posiada on powietrze i wodę oraz wszystko co jest potrzebnem do utrzymania życia organicznego.
A jednak człowiek jest tak próżnym i tak próżnością tą zaślepiony, że żaden z pisarzów do samego końca wieku XIX-go nie miał pojęcia o tem, aby życie umysłowe rozwinąć się tam mogło i przeszło daleko po za granice ziemskiego poznania. Nikt też nie przypuszczał, że ponieważ Mars jest starszym od ziemi, posiada zaledwie czwartą część jej powierzchni i leży dalej od słońca, to z natury rzeczy wynika, że dalszym być musi od początku życia, a bliższym jego końca.
Wiekowe zastyganie, które kiedyś ogarnie całego naszego planetę, tam zaszło już bardzo daleko. Fizyczny stan Marsa jest nam jeszcze bardzo mało znany; lecz wiemy obecnie, że nawet pod równikiem temperatura jego południowa równa się naszej najtęższej zimie. Powietrze tam jest rzadsze niż nasze, oceany skurczyły się tak, iż zajmują zaledwie jedną trzecią całej powierzchni, a w miarę powolnego zmieniania się pór roku olbrzymie czapki śniegowe zbierają się u północnego i południowego bieguna lub, tając, zalewają strefy umiarkowane. Ten ostateczny stopień wyczerpania, który dla nas jest jeszcze nieprawdopodobnie daleki, stał się kwestyą dnia dla mieszkańców Marsa. Bezpośredni nacisk konieczności zaostrzył ich umysły, rozszerzył siły i zahartował serca, a patrząc w przestrzeń przez instrumenty, o jakich się nam nie śniło, z pomocą inteligencyi wyższych niż nasze, widzą w najbliższej od siebie odległości tylko o 35,000,000 mil w kierunku słońca jutrzenkę nadziei, naszego cieplejszego planetę zieleniącego się roślinnością i srebrzącego wodą, spowitego w atmosferę chmur, wymownie świadczącą o jego urodzajności, z przebłyskującemi czasem w przerwach chmur widokami gęsto zaludnionych krajów i okrętami pokrytych mórz.
A my ludzie, stworzenia, które tę ziemię zamieszkują, musimy wydawać się im przynajmniej tak obcymi, nieprzyjaznymi i dzikimi, jak są nimi małpy i lemury dla nas. Inteligentna połowa ludzkości przyznaje już, że życie jest nieustanną walką o byt i zdaje się, że tak również myślą mieszkańcy Marsa. Ich świat ostygł już bardzo, nasz zaś jeszcze drga życiem; lecz zaludniony jest tylko przez istoty, które oni za nieskończenie niższe od siebie uważają. Przenieść zatem walkę w kierunku bliższym słońca, jest dla nich jedyną ucieczką przed zagładą, która z pokolenia w pokolenie coraz się bliżej do nich posuwa.
Zanim więc zbyt surowo ich osądzimy, przypomnijmy sobie jak nasz ród ludzki niemiłosiernie i zupełnie wytępił nietylko niektóre zwierzęta, jak np. bizona i dodo, ale i niektóre niższe od siebie rasy ludzi.
Tasmańczycy, pomimo swego podobieństwa do człowieka, całkowicie zniknęli z powierzchni ziemi w eksterminacyjnej walce, prowadzonej z nimi przez europejskich przybyszów w ciągu jakichś lat pięćdziesięciu. Jesteśmyż więc my takimi apostołami miłosierdzia, aby mieć prawo uskarżać się, że mieszkańcy Marsa walczyli w tymże duchu?
Istoty te obliczyły z zadziwiającą dokładnością spuszczenie się swoje na ziemię i wykonały je z zadziwiającą ścisłością – co pozwala się domyślać, że matematycznemi wiadomościami o wiele nas wyprzedziły – przygotowania zaś swoje zrobili, zdaje się, prawie jednomyślnie. Gdybyśmy posiadali odpowiednie instrumenty optyczne, moglibyśmy byli zauważyć grożące nam niebezpieczeństwo już w połowie XIX wieku. Wprawdzie ludzie tacy jak Schiaparelli obserwowali już czerwonego planetę (rzecz szczególna: od wieków już Mars uważany był za gwiazdę wojny) lecz nie umiał niczem wyjaśnić owych fluktuacyi i plam, które na mapach jego zaznaczono. Tymczasem przez cały ten czas Marsyjczycy szykowali się do czynu.
Podczas opozycyi 1894 r. zauważono duże światło na jasnej stronie tarczy Marsa najpierw w obserwatoryum w Lick, potem zauważył je Perrotin w Nicei, a wreszcie wielu innych obserwatorów. Czytelnicy angielscy usłyszeli o tem zjawisku pierwszy raz w numerze pisma Nature z 2 sierpnia. Ja przypuszczam, że zjawisko to musiało właśnie być odlewaniem olbrzymiego działa, wielką przepaścią utworzoną w samym planecie, przepaścią, z której wymierzyli przeciw nam swe strzały. Podczas bowiem dwóch następnych opozycyi zauważono obok miejsca wybuchu szczególne jakieś plamy, których natury nie potrafiono wyjaśnić.
Burza wszakże zerwała się nad naszemi głowami dopiero sześć lat temu. Skoro Mars miał stanąć w opozycyi, astronom Lavelle z Jawy telegrafował bezustanku o olbrzymim wybuchu gazów świetlnych na wspomnianym planecie. Zdarzyło się to około północy 12 danego miesiąca, a spektroskop, do którego Lavelle uciekł się natychmiast, wskazywał wielką masę palących się gazów, głównie wodoru, i poruszających się z zadziwiającą szybkością w kierunku ziemi.
Ten słup światła znikł około godz. kwadrans na pierwszą. Lavelle porównywał go do olbrzymiego płomienia, który wybuchł i oddzielił się nagle od planety „nakształt palącego się gazu, który wybucha z armaty”.
Zdanie to okazało się później dziwnie trafnem. Pomimo to wszystko jednakże w gazetach dnia następnego nie było o tem żadnej wzmianki, prócz małej notatki w Daily Telegraph i świat szedł swoją koleją nieświadom jednego z największych niebezpieczeństw, jakie kiedykolwiek groziło rodzajowi ludzkiemu.
Co do mnie, mogłem był wcale nawet o wybuchu na Marsie nie wiedzieć, gdyby nie to, że spotkałem Ogilvy’ego, znanego astronoma z Ottershaw, który był dnia tego nadzwyczajnie wzruszony i wskutek tego prosił mię, abym tejże nocy wraz z nim obserwował czerwonego planetę.
Pomimo wszystko, co się potem stało, pamiętam noc tę doskonale. Ciemne, pełne nocnych cieniów obserwatoryum, przyćmiona lampa rzucająca słabe światło na podłogę, stałe cykanie przyrządu zegarowego w teleskopie, i wązka szpara w sklepieniu odkrywająca łukowatą głębię usianą gwiazdami. Ogilvy’ego dojrzeć nie mogłem, słyszałem tylko jego poruszenia. Przez teleskop widać było modry łuk i małego okrągłego planetę pływającego w przestrzeni. Zdawał się taką odrobiną, jasną, małą i cichą, lekko prążkowaną poprzecznemi pasami i cokolwiek spłaszczoną przy biegunach. Taki mały, srebrno połyskujący niby świecący się łebek szpilki! Zdawał się drgać trochę, lecz to raczej teleskop drgał wskutek działania zegarowego przyrządu, który utrzymywał planetę wciąż na widoku.
Podczas kiedy się przyglądałem, mała gwiazda zdawała się to większą to mniejszą, to bliższą to znów dalszą; lecz to był tylko skutek zmęczenia oka. Czterdzieści milionów mil od nas – więcej niż 40,000,000 mil próżni. Mało kto może sobie wyobrazić tę niezmierzoną przestrzeń, w której unosi się pył kosmiczny wszechświata.
Niedaleko Marsa, w przestrzeni objętej teleskopem, znajdowały się trzy małe punkty świetlne, trzy teleskopowe gwiazdki nieskończenie dalekie a w około niezgłębiona ciemność pustki. Wiecie jak ta ciemność wygląda w gwiaździstą noc zimową. W teleskopie ciemność ta wydaje się jeszcze głębszą, a z niej niewidzialne dla mnie, dalekie i małe, lecące szybko i stale przez tę niepojętą przestrzeń, zbliżające się co minuta coraz bliżej i bliżej o tysiące mil, posuwało się ku mnie owo Coś, co ku nam wysłano, Coś co miało sprowadzić na ziemię tyle nieszczęść i śmierci. Wtedy nie myślałem nawet o istnieniu czegoś podobnego, nikomu się nie śniło o tym niezmiernie celnym a groźnym wysłańcu.
Tej nocy również dał się zauważyć drugi wybuch gazów z dalekiego planety. Widziałem go kiedy chronometr wybił północ. Był to czerwonawy błysk, małe nabrzmienie świetlnej powierzchni, o czem natychmiast zawiadomiłem Ogilvy’ego i on zajął moje miejsce przy teleskopie. Noc była ciepła, pić mi się chciało, szedłem więc ku syfonowi niezręcznie wyciągając trochę ścierpłe nogi, podczas kiedy Ogilvy wydawał okrzyki podziwu nad obserwowanym strumieniem gazu, który się ku nam przybliżał.
Tejże nocy drugi niewidzialny pocisk wyruszył z Marsa w kierunku ziemi coś na sekundę przed upływem dwudziestu czterech godzin po pierwszym. Przypominam sobie jakem siedział tam w ciemności, a przed oczami latały mi zielone i czerwone płatki. Żałowałem, że nie mogę palić, nie domyślając się wcale co za znaczenie miało nikłe światełko, które przed chwilą obserwowałem i co ono niebawem mi przyniesie. Ogilvy obserwował do pierwszej, potem wstał, zapaliwszy latarnię i przeszliśmy do jego mieszkania. Tam niżej pod nami leżało Ottershaw i Chertsey i setki ludzi spokojnie używających spoczynku nocnego.
Ogilvy pełen był, dnia tego najróżnorodniejszych domysłów co do stanu planety Marsa i drwił z pospolitego mniemania, że Mars posiada mieszkańców, którzy nam jakoweś dają znaki. On przypuszczał raczej, że deszcz meteorytów spadł na Marsa lub odbywał się tam jakiś olbrzymi wybuch wulkaniczny. Przekonywał mię, jak dalece niemożliwem byłoby, by jakiś organiczny rozwój przybrał ten sam kierunek na dwóch sąsiednich planetach.
„Prawdopodobieństwo czegośkolwiek zbliżonego do organizmów ludzkich na Marsie ma się jak milion do jednego” rzekł.
Setki obserwatorów widziało płomień tejże nocy i nocy następnych; lecz dlaczego wybuchy ustały za dziesiątym razem nikt wytłómaczyć nie potrafił. Być może, że gazy wydzielające się przy strzelaniu niepokoiły mieszkańców Marsa; gęste bowiem chmury dymu czy pyłu, dające się obserwować przez nader potężny teleskop, zaciemniły jasną zwykle atmosferę planety i przysłoniły jego dobrze znane kształty.
Nareszcie nawet dzienniki przebudziły się z uśpienia i popularne artykuły o wulkanach na Marsie zaczęły się pojawiać tu i owdzie. Humorystyczne czasopismo Punch zrobiło z tego, o ile sobie przypominam, dość szczęśliwy użytek w jakiejś politycznej karykaturze, a tymczasem bez niczyjej wiedzy zbliżały się ku nam owe pociski, które Marsyjczycy ku nam wymierzyli, pociski biegnące z szybkością wielu mil na sekundę po przez pustą przepaść przestrzeni, godzina po godzinie, dzień po dniu, coraz bliżej i bliżej. Dziś zdaje mi się to prawie nie do wiary, że wówczas ludzie mogli spokojnie zajmować się swemi sprawami z tym mieczem Damoklesa wiszącym nad ich głowami. Przypominam sobie, jak wesołym był mój znajomy Markham i jak się cieszył, że udało mu się zdjąć nową fotografię planety dla jednego z pism ilustrowanych, które podówczas wydawał. Ludzie naszych czasów nie mają nawet przybliżonego pojęcia o obfitości i przedsiębierczości pism peryodycznych dziewiętnastego wieku. Co do mnie byłem naówczas bardzo zajęty nauką jazdy na bicyklu i pisaniem całej seryi artykułów o prawdopodobnym rozwoju pojęć moralnych w miarę postępu cywilizacyi.
Pewnego wieczora (kiedy to pierwszy pocisk wyrzucony z Marsa mógł być już od nas na odległości jakichś 10,000,000 mil) wyszedłem z żoną na przechadzkę. Noc była gwiaździsta, objaśniałem jej znaki Zodyaku i wskazałem Marsa, mały punkt świetlany w kierunku Zenitu, ku któremu w danej chwili było skierowane tyle teleskopów. Wieczór był bardzo ciepły: koło nas przeszła jakaś powracająca do domu gromadka majówkowiczów z muzyką i śpiewami, w oknach sąsiednich domów gasły powoli światła, od strony kolei żelaznej dochodziły odgłosy wekslowanych pociągów, a żona zwracała mi uwagę na czerwone i zielone światła stacyi, odbijające się na ciemnem tle nieba. Cisza i spokój panowały dokoła.II. Spadająca gwiazda.
Nadeszła wreszcie noc, w której spadła pierwsza gwiazda. Spostrzeżono ją najpierw nad ranem, przelatującą w kierunku wschodnim ponad Winchester, jako smugę światła, unoszącą się wysoko w atmosferze. Setki ludzi musiały widzieć to zjawisko i brały je zapewne za zwykłą spadającą gwiazdę. Albin mówił, że zostawiała za sobą zielonawy odbłysk, który świecił jeszcze parę sekund po jej przejściu, a Denning, nasza największa powaga w kwestyi meteorytów, utrzymywał, że wysokość, na której ją najpierw zauważono, była około dziewięćdziesięciu do stu mil; sądził nadto, iż spaść musiała na jakie sto mil dalej ku wschodowi.
Ja byłem w domu i pisałem; a chociaż okna mego gabinetu mają widok na Ottershaw i wówczas jeszcze lubiłem trzymać je otwarte, aby spoglądać na niebo wieczorne, jednak nic nie widziałem. A jednakże to najdziwniejsze ze wszystkich zjawisk, widzianych kiedykolwiek na ziemi, musiało ukazać się właśnie w owej chwili i byłbym je ujrzał, gdybym tylko był podniósł oczy od mej roboty. Niektórzy mówili potem, że lecąc wydawało rodzaj syku: lecz ja tego nie słyszałem. Wiele osób w Berkshire, Surrey i Middlesex musiało widzieć meteor spadający i wzięło go za jeden więcej meteoryt; lecz nikomu nawet na myśl nie przyszło szukać spadłej masy tejże jeszcze nocy.
Nad samym ranem jednakże, poczciwy Ogilvy, który widział lecącą gwiazdę i pewnym był, że nowy meteoryt leży gdzieś na polach pomiędzy Horsell, Ottershaw i Woking, wstał śpiesznie aby go odszukać. Znalazł też go istotnie zaraz o świcie niedaleko od kopalni piasku. Zaostrzony koniec spadłego ciała wyorał olbrzymią jamę, rozrzucając szeroko piasek i żwir na okalające wrzosowiska, tworząc pagórki widoczne już z odległości półtorej wiorsty. Wrzosy paliły się po stronie wschodniej i wązki pasek dymu unosił się na widnokręgu.
Sam zaś przedmiot leżał prawie cały zagrzebany w piasku pośród drzazeg i odłamów świerku, który spadając roztrzaskał. Część jego wystająca ponad powierzchnię miała kształt olbrzymiego cylindra pokrytego warstwą jakiejś brunatnej rdzy czy czegoś podobnego, w średnicy zaś miał około dziewięćdziesięciu stóp. Ogilvy zbliżył się do leżącej przed nim masy, zdziwiony jej wielkością i kształtem, bo wszystkie prawie meteoryty są mniejwięcej zaokrąglone. Była ona jednakże jeszcze tak rozgrzana wskutek tarcia powietrza w szybkim swym biegu, że niepodobna było przysunąć się do niej. Jakiś stały odgłos w jej wnętrzu przypisywał nasz uczony procesowi nierównego stygnięcia powierzchni; bo wówczas jeszcze wcale mu na myśl nie przyszło, że przedmiot ten mógł być pustym wewnątrz.
Stanął na brzegu zagłębienia, które szczególne ciało wyżłobiło sobie i przypatrywał się dziwnym jego kształtom i barwie, trochę przeczuwając już wówczas nawet pewną celowość tego zjawiska. Ranek był bardzo ciepły i spokojny, słońce złociło brzegi lasu w Weybridge, nie słychać było ani ptaków ani najlżejszego szmeru, tylko koniec cylindra zaczynał się powoli obracać naokoło swej osi. Odbywało się to tak wolno, iż mógł ruch zauważyć jedynie tym sposobem, iż pewien czarny punkt, który widział początkowo u swych stóp, znalazł się niebawem nad jego głową. I wówczas jeszcze nie rozumiał dokładnie co to mogło znaczyć, aż usłyszał jakiś stłumiony odgłos zgrzytu i spostrzegł, że ów punkt czarny wysunął się o parę cali naprzód. Wtedy błyskawicą przebiegła mu przez głowę myśl: Cylinder jest wyrobem sztucznym – pustym wewnątrz – z odśrubowującym się końcem! Coś z wewnątrz odśrubowywało wierzch!
„Na Boga!” zawołał Ogilvy. „Tam jest człowiek, – ludzie są wewnątrz! Na pół uduszeni! Próbują wyjść!” I jednocześnie całą tę rzecz złączył w myśli z ową błyskawicą widzianą na Marsie.
Myśl o zamkniętej tam istocie stała mu się tak nieznośną, że pomimo gorąca zbliżył się do cylindra, by pomódz kręcić; lecz na szczęście, lekkie promieniowanie ostrzegło go dość wcześnie, zanim przyłożył rękę do rozpalonego metalu. Potem stał przez chwilę niezdecydowany, aż wreszcie porwał się i zaczął szybko biedz ku Woking. Musiała być wtedy 6-a rano. Spotkał jakiegoś woźnicę i usiłował mu rzecz opowiedzieć; lecz opowieść jego i pozór (kapelusz zostawił w dole) były tak dziwne, iż spotkany woźnica zaciął konie i pojechał dalej. To samo spotkało go u oberżysty, który właśnie otwierał swój sklep na Horsell Bridge. Człowiek ten wziął go za zbiegłego waryata i próbował nawet zamknąć go chwilowo w szynkowni. To otrzeźwiło trochę biednego Ogilvy, aż wreszcie spostrzegł Hendersona, londyńskiego dziennikarza pracującego w swoim ogrodzie, i zawołał nań przez parkan, opowiadając co zaszło.
– „Henderson, wszak widziałeś tę spadającą gwiazdę wczorajszego wieczora?
– „Bo co? – rzekł Henderson.
– „Leży tam na błoniach Horsell.
– „No, no! – rzekł Henderson. – Aerolit! To dobrze.
– „Ależ to jest coś więcej niż meteoryt. To cylinder – sztuczny cylinder, człowieku! A w środku coś się porusza!
Henderson stanął jak wryty ze szpadlem w ręku.
– „Co takiego? – spytał, bo trochę nie dosłyszał.
Ogilvy opowiedział mu wszystko co widział; Henderson pomyślał chwilę, potem rzucił szpadel, włożył marynarkę i wyszedł na drogę. Obaj wrócili natychmiast na błonia i znaleźli cylinder wciąż w tej samej pozycyi. Powietrze tylko wydostawało się czy też wchodziło przez szparę otworu, wydając lekki syczący odgłos.
Nasłuchiwali, stukali laskami w spopieloną łuskę, lecz, nie otrzymując żadnej odpowiedzi, sądzili, że człowiek czy też ludzie, znajdujący się wewnątrz, muszą być nieprzytomni lub nieżywi.
Obaj naturalnie nie mogli nic zrobić. Krzyczeli tylko z całych sił, usiłując dodać odwagi uwięzionym, obiecując rychłą pomoc i udali się znów do miasta. Można sobie wyobrazić jakie sprawiali wrażenie podnieceni, okryci piaskiem z ubraniem w nieładzie biegnący tak środkiem ulicy, właśnie w chwili kiedy otwierano sklepy, a ludzie podnosili story w oknach swych sypialni. Henderson pobiegł natychmiast do telegrafu, by przesłać wiadomość do Londynu. Artykuły w gazetach przygotowały już były umysły ogółu do tego nowego pojęcia.
Około 8 ej znaczna liczba chłopców i nie mających zajęcia ludzi wyruszyła na błonia, aby zobaczyć „nieżywych ludzi z Marsa”. Taką bowiem formę przybrało całe opowiadanie. Ja najpierw usłyszałem to od chłopca przynoszącego mi gazetę około trzy kwadranse na dziewiątą, kiedy posłałem po moją Daily Chronicle. Byłem, ma się rozumieć, bardzo zdziwiony i natychmiast podążyłem do kopalni piasku przez most Ottershaw.BOOK ONE
THE COMING OF THE MARTIANS
I. THE EVE OF THE WAR.
No one would have believed in the last years of the nineteenth century that this world was being watched keenly and closely by intelligences greater than man’s and yet as mortal as his own; that as men busied themselves about their various concerns they were scrutinised and studied, perhaps almost as narrowly as a man with a microscope might scrutinise the transient creatures that swarm and multiply in a drop of water. With infinite complacency men went to and fro over this globe about their little affairs, serene in their assurance of their empire over matter. It is possible that the infusoria under the microscope do the same. No one gave a thought to the older worlds of space as sources of human danger, or thought of them only to dismiss the idea of life upon them as impossible or improbable. It is curious to recall some of the mental habits of those departed days. At most terrestrial men fancied there might be other men upon Mars, perhaps inferior to themselves and ready to welcome a missionary enterprise. Yet across the gulf of space, minds that are to our minds as ours are to those of the beasts that perish, intellects vast and cool and unsympathetic, regarded this earth with envious eyes, and slowly and surely drew their plans against us. And early in the twentieth century came the great disillusionment.
The planet Mars, I scarcely need remind the reader, revolves about the sun at a mean distance of 140,000,000 miles, and the light and heat it receives from the sun is barely half of that received by this world. It must be, if the nebular hypothesis has any truth, older than our world; and long before this earth ceased to be molten, life upon its surface must have begun its course. The fact that it is scarcely one seventh of the volume of the earth must have accelerated its cooling to the temperature at which life could begin. It has air and water and all that is necessary for the support of animated existence.
Yet so vain is man, and so blinded by his vanity, that no writer, up to the very end of the nineteenth century, expressed any idea that intelligent life might have developed there far, or indeed at all, beyond its earthly level. Nor was it generally understood that since Mars is older than our earth, with scarcely a quarter of the superficial area and remoter from the sun, it necessarily follows that it is not only more distant from time’s beginning but nearer its end.
The secular cooling that must someday overtake our planet has already gone far indeed with our neighbour. Its physical condition is still largely a mystery, but we know now that even in its equatorial region the midday temperature barely approaches that of our coldest winter. Its air is much more attenuated than ours, its oceans have shrunk until they cover but a third of its surface, and as its slow seasons change huge snowcaps gather and melt about either pole and periodically inundate its temperate zones. That last stage of exhaustion, which to us is still incredibly remote, has become a present-day problem for the inhabitants of Mars. The immediate pressure of necessity has brightened their intellects, enlarged their powers, and hardened their hearts. And looking across space with instruments, and intelligences such as we have scarcely dreamed of, they see, at its nearest distance only 35,000,000 of miles sunward of them, a morning star of hope, our own warmer planet, green with vegetation and grey with water, with a cloudy atmosphere eloquent of fertility, with glimpses through its drifting cloud wisps of broad stretches of populous country and narrow, navy-crowded seas.
And we men, the creatures who inhabit this earth, must be to them at least as alien and lowly as are the monkeys and lemurs to us. The intellectual side of man already admits that life is an incessant struggle for existence, and it would seem that this too is the belief of the minds upon Mars. Their world is far gone in its cooling and this world is still crowded with life, but crowded only with what they regard as inferior animals. To carry warfare sunward is, indeed, their only escape from the destruction that, generation after generation, creeps upon them.
And before we judge of them too harshly we must remember what ruthless and utter destruction our own species has wrought, not only upon animals, such as the vanished bison and the dodo, but upon its inferior races. The Tasmanians, in spite of their human likeness, were entirely swept out of existence in a war of extermination waged by European immigrants, in the space of fifty years. Are we such apostles of mercy as to complain if the Martians warred in the same spirit?
The Martians seem to have calculated their descent with amazing subtlety–their mathematical learning is evidently far in excess of ours–and to have carried out their preparations with a well-nigh perfect unanimity. Had our instruments permitted it, we might have seen the gathering trouble far back in the nineteenth century. Men like Schiaparelli watched the red planet–it is odd, by-the-bye, that for countless centuries Mars has been the star of war–but failed to interpret the fluctuating appearances of the markings they mapped so well. All that time the Martians must have been getting ready.
During the opposition of 1894 a great light was seen on the illuminated part of the disk, first at the Lick Observatory, then by Perrotin of Nice, and then by other observers. English readers heard of it first in the issue of Nature dated August 2. I am inclined to think that this blaze may have been the casting of the huge gun, in the vast pit sunk into their planet, from which their shots were fired at us. Peculiar markings, as yet unexplained, were seen near the site of that outbreak during the next two oppositions.
The storm burst upon us six years ago now. As Mars approached opposition, Lavelle of Java set the wires of the astronomical exchange palpitating with the amazing intelligence of a huge outbreak of incandescent gas upon the planet. It had occurred towards midnight of the twelfth; and the spectroscope, to which he had at once resorted, indicated a mass of flaming gas, chiefly hydrogen, moving with an enormous velocity towards this earth. This jet of fire had become invisible about a quarter past twelve. He compared it to a colossal puff of flame suddenly and violently squirted out of the planet, ”as flaming gases rushed out of a gun.”
A singularly appropriate phrase it proved. Yet the next day there was nothing of this in the papers except a little note in the Daily Telegraph, and the world went in ignorance of one of the gravest dangers that ever threatened the human race. I might not have heard of the eruption at all had I not met Ogilvy, the well-known astronomer, at Ottershaw. He was immensely excited at the news, and in the excess of his feelings invited me up to take a turn with him that night in a scrutiny of the red planet.
In spite of all that has happened since, I still remember that vigil very distinctly: the black and silent observatory, the shadowed lantern throwing a feeble glow upon the floor in the corner, the steady ticking of the clockwork of the telescope, the little slit in the roof–an oblong profundity with the stardust streaked across it. Ogilvy moved about, invisible but audible. Looking through the telescope, one saw a circle of deep blue and the little round planet swimming in the field. It seemed such a little thing, so bright and small and still, faintly marked with transverse stripes, and slightly flattened from the perfect round. But so little it was, so silvery warm–a pin’s head of light! It was as if it quivered, but really this was the telescope vibrating with the activity of the clockwork that kept the planet in view.
As I watched, the planet seemed to grow larger and smaller and to advance and recede, but that was simply that my eye was tired. Forty millions of miles it was from us–more than forty millions of miles of void. Few people realise the immensity of vacancy in which the dust of the material universe swims.
Near it in the field, I remember, were three faint points of light, three telescopic stars infinitely remote, and all around it was the unfathomable darkness of empty space. You know how that blackness looks on a frosty starlight night. In a telescope it seems far profounder. And invisible to me because it was so remote and small, flying swiftly and steadily towards me across that incredible distance, drawing nearer every minute by so many thousands of miles, came the Thing they were sending us, the Thing that was to bring so much struggle and calamity and death to the earth. I never dreamed of it then as I watched; no one on earth dreamed of that unerring missile.
That night, too, there was another jetting out of gas from the distant planet. I saw it. A reddish flash at the edge, the slightest projection of the outline just as the chronometer struck midnight; and at that I told Ogilvy and he took my place. The night was warm and I was thirsty, and I went stretching my legs clumsily and feeling my way in the darkness, to the little table where the siphon stood, while Ogilvy exclaimed at the streamer of gas that came out towards us.
That night another invisible missile started on its way to the earth from Mars, just a second or so under twenty-four hours after the first one. I remember how I sat on the table there in the blackness, with patches of green and crimson swimming before my eyes. I wished I had a light to smoke by, little suspecting the meaning of the minute gleam I had seen and all that it would presently bring me. Ogilvy watched till one, and then gave it up; and we lit the lantern and walked over to his house. Down below in the darkness were Ottershaw and Chertsey and all their hundreds of people, sleeping in peace.
He was full of speculation that night about the condition of Mars, and scoffed at the vulgar idea of its having inhabitants who were signalling us. His idea was that meteorites might be falling in a heavy shower upon the planet, or that a huge volcanic explosion was in progress. He pointed out to me how unlikely it was that organic evolution had taken the same direction in the two adjacent planets.
”The chances against anything manlike on Mars are a million to one,” he said.
Hundreds of observers saw the flame that night and the night after about midnight, and again the night after; and so for ten nights, a flame each night. Why the shots ceased after the tenth no one on earth has attempted to explain. It may be the gases of the firing caused the Martians inconvenience. Dense clouds of smoke or dust, visible through a powerful telescope on earth as little grey, fluctuating patches, spread through the clearness of the planet’s atmosphere and obscured its more familiar features.
Even the daily papers woke up to the disturbances at last, and popular notes appeared here, there, and everywhere concerning the volcanoes upon Mars. The seriocomic periodical Punch, I remember, made a happy use of it in the political cartoon. And, all unsuspected, those missiles the Martians had fired at us drew earthward, rushing now at a pace of many miles a second through the empty gulf of space, hour by hour and day by day, nearer and nearer. It seems to me now almost incredibly wonderful that, with that swift fate hanging over us, men could go about their petty concerns as they did. I remember how jubilant Markham was at securing a new photograph of the planet for the illustrated paper he edited in those days. People in these latter times scarcely realise the abundance and enterprise of our nineteenth-century papers. For my own part, I was much occupied in learning to ride the bicycle, and busy upon a series of papers discussing the probable developments of moral ideas as civilisation progressed.
One night (the first missile then could scarcely have been 10,000,000 miles away) I went for a walk with my wife. It was starlight and I explained the Signs of the Zodiac to her, and pointed out Mars, a bright dot of light creeping zenithward, towards which so many telescopes were pointed. It was a warm night. Coming home, a party of excursionists from Chertsey or Isleworth passed us singing and playing music. There were lights in the upper windows of the houses as the people went to bed. From the railway station in the distance came the sound of shunting trains, ringing and rumbling, softened almost into melody by the distance. My wife pointed out to me the brightness of the red, green, and yellow signal lights hanging in a framework against the sky. It seemed so safe and tranquil.II. THE FALLING STAR.
Then came the night of the first falling star. It was seen early in the morning, rushing over Winchester eastward, a line of flame high in the atmosphere. Hundreds must have seen it, and taken it for an ordinary falling star. Albin described it as leaving a greenish streak behind it that glowed for some seconds. Denning, our greatest authority on meteorites, stated that the height of its first appearance was about ninety or one hundred miles. It seemed to him that it fell to earth about one hundred miles east of him.
I was at home at that hour and writing in my study; and although my French windows face towards Ottershaw and the blind was up (for I loved in those days to look up at the night sky), I saw nothing of it. Yet this strangest of all things that ever came to earth from outer space must have fallen while I was sitting there, visible to me had I only looked up as it passed. Some of those who saw its flight say it travelled with a hissing sound. I myself heard nothing of that. Many people in Berkshire, Surrey, and Middlesex must have seen the fall of it, and, at most, have thought that another meteorite had descended. No one seems to have troubled to look for the fallen mass that night.
But very early in the morning poor Ogilvy, who had seen the shooting star and who was persuaded that a meteorite lay somewhere on the common between Horsell, Ottershaw, and Woking, rose early with the idea of finding it. Find it he did, soon after dawn, and not far from the sand-pits. An enormous hole had been made by the impact of the projectile, and the sand and gravel had been flung violently in every direction over the heath, forming heaps visible a mile and a half away. The heather was on fire eastward, and a thin blue smoke rose against the dawn.
The Thing itself lay almost entirely buried in sand, amidst the scattered splinters of a fir tree it had shivered to fragments in its descent. The uncovered part had the appearance of a huge cylinder, caked over and its outline softened by a thick scaly dun-coloured incrustation. It had a diameter of about thirty yards. He approached the mass, surprised at the size and more so at the shape, since most meteorites are rounded more or less completely. It was, however, still so hot from its flight through the air as to forbid his near approach. A stirring noise within its cylinder he ascribed to the unequal cooling of its surface; for at that time it had not occurred to him that it might be hollow.
He remained standing at the edge of the pit that the Thing had made for itself, staring at its strange appearance, astonished chiefly at its unusual shape and colour, and dimly perceiving even then some evidence of design in its arrival. The early morning was wonderfully still, and the sun, just clearing the pine trees towards Weybridge, was already warm. He did not remember hearing any birds that morning, there was certainly no breeze stirring, and the only sounds were the faint movements from within the cindery cylinder. He was all alone on the common.
Then suddenly he noticed with a start that some of the grey clinker, the ashy incrustation that covered the meteorite, was falling off the circular edge of the end. It was dropping off in flakes and raining down upon the sand. A large piece suddenly came off and fell with a sharp noise that brought his heart into his mouth.
For a minute he scarcely realised what this meant, and, although the heat was excessive, he clambered down into the pit close to the bulk to see the Thing more clearly. He fancied even then that the cooling of the body might account for this, but what disturbed that idea was the fact that the ash was falling only from the end of the cylinder.
And then he perceived that, very slowly, the circular top of the cylinder was rotating on its body. It was such a gradual movement that he discovered it only through noticing that a black mark that had been near him five minutes ago was now at the other side of the circumference. Even then he scarcely understood what this indicated, until he heard a muffled grating sound and saw the black mark jerk forward an inch or so. Then the thing came upon him in a flash. The cylinder was artificial–hollow–with an end that screwed out! Something within the cylinder was unscrewing the top!
”Good heavens!” said Ogilvy. ”There’s a man in it–men in it! Half roasted to death! Trying to escape!”
At once, with a quick mental leap, he linked the Thing with the flash upon Mars.
The thought of the confined creature was so dreadful to him that he forgot the heat and went forward to the cylinder to help turn. But luckily the dull radiation arrested him before he could burn his hands on the still-glowing metal. At that he stood irresolute for a moment, then turned, scrambled out of the pit, and set off running wildly into Woking. The time then must have been somewhere about six o’clock. He met a waggoner and tried to make him understand, but the tale he told and his appearance were so wild–his hat had fallen off in the pit–that the man simply drove on. He was equally unsuccessful with the potman who was just unlocking the doors of the public-house by Horsell Bridge. The fellow thought he was a lunatic at large and made an unsuccessful attempt to shut him into the taproom. That sobered him a little; and when he saw Henderson, the London journalist, in his garden, he called over the palings and made himself understood.
”Henderson,” he called, ”you saw that shooting star last night?”
”Well?” said Henderson.
”It’s out on Horsell Common now.”
”Good Lord!” said Henderson. ”Fallen meteorite! That’s good.”
”But it’s something more than a meteorite. It’s a cylinder–an artificial cylinder, man! And there’s something inside.”
Henderson stood up with his spade in his hand.
”What’s that?” he said. He was deaf in one ear.
Ogilvy told him all that he had seen. Henderson was a minute or so taking it in. Then he dropped his spade, snatched up his jacket, and came out into the road. The two men hurried back at once to the common, and found the cylinder still lying in the same position. But now the sounds inside had ceased, and a thin circle of bright metal showed between the top and the body of the cylinder. Air was either entering or escaping at the rim with a thin, sizzling sound.
They listened, rapped on the scaly burnt metal with a stick, and, meeting with no response, they both concluded the man or men inside must be insensible or dead.
Of course the two were quite unable to do anything. They shouted consolation and promises, and went off back to the town again to get help. One can imagine them, covered with sand, excited and disordered, running up the little street in the bright sunlight just as the shop folks were taking down their shutters and people were opening their bedroom windows. Henderson went into the railway station at once, in order to telegraph the news to London. The newspaper articles had prepared men’s minds for the reception of the idea.
By eight o’clock a number of boys and unemployed men had already started for the common to see the ”dead men from Mars.” That was the form the story took. I heard of it first from my newspaper boy about a quarter to nine when I went out to get my Daily Chronicle. I was naturally startled, and lost no time in going out and across the Ottershaw bridge to the sand-pits.
więcej..