- W empik go
Wojna z polowaniem na mamuta - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
31 grudnia 2014
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Wojna z polowaniem na mamuta - ebook
Znakomite opowiadania amerykańskiego mistrza pióra zachęca nas do lektury takimi właśnie słowami: „Pogląd na niemożliwości i nieprawdopodobieństwa mam nieco odmienny od państwa. Wierzę w nieprawdopodobieństwa, które stają się prawdą. Wcale się nie dziwię, gdy to, co wydawało się niemożliwym, ziściło się, jako możliwość jasna, jak słońce. W ogóle nie dziwię się, a raczej dziwię się bardzo rzadko, ale wtedy zdziwienie moje graniczy z przerażeniem. Czuję wtedy, że ogarnia mnie całego od cebulek włosów do paznokci u nóg zdziwienie twarde, stężone, zapychające mi gardło tak, że mi oddychać i mówić trudno. Dziwię się raz na pięć, sześć lat, a przy tym – to ciekawe – po pięć, sześć razy w dniu, w którym skłonny jestem do dziwienia się. Jest to jakiś chorobliwy atak dziwienia się z lada błahego powodu. Chciałbym jeszcze zaznać, kiedy w życiu uczucia strachu i bólu głowy, szczególniej tego ostatniego, o którym wspominają mi często moi znajomi, a nawet własna żona”. Pragnienie owo ziściło się, ale w jaki sposób i w jakich okolicznościach kto ciekaw dowie się po przeczytaniu tej książki.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-879-2 |
Rozmiar pliku: | 451 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I.
Pogląd na niemożliwości i nieprawdopodobieństwa mam nieco odmienny od państwa. Wierzę w nieprawdopodobieństwa, które stają się prawdą. Wcale się nie dziwię, gdy to, co wydawało się niemożliwem, ziściło się, jako możliwość jasna, jak słońce. Wogóle nie dziwię się, a raczej dziwię się bardzo rzadko, ale wtedy zdziwienie moje graniczy z przerażeniem. Czuję wtedy, że ogarnia mnie całego od cebulek włosów do paznogci u nóg zdziwienie twarde, stężone, zapychające mi gardło tak, że mi oddychać i mówić trudno. Dziwię się raz na pięć, sześć lat, a przytem — to ciekawe — po pięć, sześć razy w dniu, w którym skłonny jestem do dziwienia się. Jest to jakiś chorobliwy atak dziwienia się z lada błahego powodu. Chciałbym jeszcze zaznać kiedy w życiu uczucia strachu i bólu głowy, szczególniej tego ostatniego, o którym wspominają mi często moi znajomi, a nawet własna żona. Nie wiem, co to jest strach i ból głowy. Żona powiedziała mi, iż to dlatego prawdopodobnie, że nie mam głowy. Zła była, że jej powiedzenie wziąłem na serjo. Cóż robić? Wierzę w nieprawdopodobieństwa, nie dziwię się i nie boję, więc uwierzyłem, że nie mam głowy, która mnie z tego powodu nie boli. Inny na moim miejscu zdziwiłby się, nie dał wiary albo nawet że przeraził się.
Niedawno jeden z naszych uczonych mężów, oddający się wyłącznie nauce — człowiek cichy o głośnem nazwisku — opowiadał mi, że widział na seansie spirytystycznym objaw rozdwojenia się. Pewien gość siedział sobie wygodnie na fotelu, a vis à vis siedział jego sobowtór na takim samym fotelu. Zauważono przytem, że sobowtór bał się bardziej od rozdwojonego gościa, który spokojnie przypatrywał się sobie samemu, a nawet zdobywał się względem siebie na krytyczne uwagi. Mąż uczony opowiedział dalej, że wszyscy uczestnicy seansu byli przerażeni, dziwili się niepomiernie i pogodzili się z tem, że nieprawdopodobieństwo dzielenia się człowieka ziściło się w ich obecności. Sam zaś uczony uwierzył w to, co uważał dotąd za niemożliwość: w rozdwajanie się fotelu, a więc materji nieżywej, bo co do materyj żywych — to po licznych doświadczeniach naukowych nie miał żadnych wątpliwości.
Ale co było najzabawniejsze, to to właśnie, że uczony szczerze się zdziwił, iż ja bez odpowiedniego przygotowania naukowego pogodziłem się z możliwością rozłupywania się jednego fotelu na dwa.
Musiałem mu wytłomaczyć, iż: 1) od wczesnej młodości wierzę w niemożliwości, a 2) czy będę wierzył czy nie — wiem z pewnością, że fotelowi wcale nie zależy na mojej opinji.
Muszę tutaj dodać, że moja wiara w możliwe nieprawdopodobieństwa nie jest bierna, lecz czynna, a chcę przez to powiedzieć, iż tkwi we mnie coś takiego, co mnie zmusza w ten, czy inny sposób wplątywać się w historje nieprawdopodobne, których przeżywanie nie sprawia mi jakiejś specjalnej rozkoszy lub przyjemności, lecz które mnie ciągną, jak magnes opiłki, bursztyn kawałeczki papieru, lampa — ćmy. Łatwo sobie wyobrazić, że z tego powodu nie mam wśród ludzi ustalonej opinji. Różni — różnie o mnie mówią. Ci, co są o mnie neutralnego lub nieprzyjaznego zdania, nie zdają sobie sprawy z jednej rzeczy, z tej mianowicie, że nie wszystkie istoty ludzkie mogą uniknąć w życiu cech i wad, zgoła od nich niezależnych. Zdarza się przecież, że jednego napada pasja szewcka, drugiego febra lub hiszpanka, innego znów napada bandyta, a mnie: chęć nieprzeparta pogrążenia się aż po same uszy w niemożliwość. Jak koń wilka, mysz słoninkę, tak ja już zdaleka wietrzę realizujące się nieprawdopodobieństwo, w którem muszę koniecznie umaczać palec.
Dziś, gdy się ożeniłem, ustatkowałem, gdy bądź co bądź mam lat trzydzieści z okładem, jest ze mną znacznie lepiej, niż bywało dawniej. Dziś czekam na niemożliwości, by mi się zaczęły same narzucać, drażnić mnie, — ale dawniej... Dawniej, tuż przed wybuchem wojny nawet — szukałem nieprawdopodobieństw, goniłem za niemi w cierpieniach dusznych, miesiącami całemi nie znajdując ukojenia.
Mając lat czternaście uciekłem z domu do Ameryki.
Czy była to zwykła dziecinnada? Nie! Nie było w tem wcale — jak się domyślacie państwo — przyczyn, uchodzących dziś już za szablonowe. Przedewszystkiem ja nie uciekałem, lecz uciekłem do Ameryki. Nie czytałem powieści podróżniczych, awanturniczych przygód z czerwonoskórymi. To wszystko odczytuję dopiero teraz, bo znając na wylot kraje i okolice, o których brednie niesłychane plotą autorowie książek dla młodzieży, lubię te obrazki. W czwartej klasie gimnazjalnej czytywałem Wyspiańskiego, Żeromskiego i Przybyszewskiego. Przypominam sobie, jak jeden z moich nauczycieli i polonista do tego, bardzo był zirytowany tą moją lekturą. Powiedział mi, że aby poznać Przybyszewskiego trzeba, „smarkaczu, umieć myśleć filozoficznie”. Ta, może i słuszna uwaga (nie znam się na literaturze pięknej), nic nie pomogła, bo wydała mi się bez sensu i do dziś dnia jej nie rozumiem. Znam człowieka, który chełpi się tem, że poznał Przybyszewskiego, a niema pojęcia o filozofji i jest zawodowym urzędnikiem pocztowym w Poznaniu.
A uciekłem do Ameryki w sposób szablonowy — to prawda. Ukradłem ojcu trochę pieniędzy i już bez szeląga znalazłem się w porcie hamburskim na okręcie „Indiana” pomiędzy beczkami rumu, śledzi, pakami serów szwajcarskich i wogóle pomiędzy woniejącemi beczkami i pakami. Płakałem tam z głodu, dusiłem się z powodu zaduchu, lecz nie mogłem uciec z powrotem na ląd, bo już byłem na pełnem morzu. Własnemi rozszerzonemi oczami, przyzwyczajonemi do ciemności, z dziwnem uczuciem, z którego nie umiałem sobie zdać sprawy, patrzyłem na żywe nieprawdopodobieństwo: oto zażywne myszy, tłuste szczury, wypasione koty, postarzałe w służbie okrętowej, waliły się pokotem, zmożone chorobą morską, — podczas, gdy ja, co po raz pierwszy znalazłem się na głębszej wodzie, byłem zdrów, jak ryba.
Czy państwo myślicie, że — jak to zawsze bywało z chłopcami w mojej sytuacji — głód przemógł we mnie strach i wyszedłem na pokład, gdzie mnie odrazu dojrzał ostry wzrok kapitana?
Czy sądzicie, że mnie chwycił mocno za ucho, obiecał cisnąć za nogi do morza i że rzuciłem mu się do stóp, błagając o życie?
Czy sądzicie, że surowy kapitan, równie odważny, jak szlachetny, zamiast spełnić wyrok groźny — kazał mi być kuchcikiem, czy też posługaczem palacza okrętowego?
Nic podobnego! W ciągu miesiąca podróży nie byłem na pokładzie, nie widziałem nietylko żadnego kapitana, ale wogóle światła dziennego. Nawet człowiek, który mi umożliwił podróż, był synem rasy czarnej.
Żyłem w ciemności, jak sowa. Wyda się to wam niemożliwem, a przecież nikomu prócz mnie nie zdarzyło się takie realne i szczęśliwe zarazem nieprawdopodobieństwo.
Jak to zawsze bywa na okrętach, zakradł się wyjątkowo ciemnej nocy czarny murzyn do beczek z rumem.
Straszne to pijaki te murzyny i nie w tem należy widzieć niemożliwość, że murzynowi okrętowemu zachciało się rumu, ale owszem w tem, że się takiego pasażera nie przeraziłem, jakkolwiek po raz pierwszy w swem niedługiem życiu ujrzałem murzyna i to w nocy wyjątkowo ciemnej.
Nie tylko, że się nie przestraszyłem, choć mógł przecież zdradzić mą kryjówkę, lecz steroryzowałem go. Gdy klęknął obok jednej z beczek i przewiercił w niej świderkiem zgrzytliwym dziurkę i gdy ciągle klęcząc, oparł się rękoma na ziemi, by móc wygodniej pić, wskoczyłem na murzyna i siedząc na nim okrakiem, biłem go, wołając po cichu:
— A ty, złodzieju!
Jeszcze i dziś śmiać mi się chce, gdy sobie przypomnę tę scenę i wyraz gęby murzyna, choć tyle lat przecież minęło.
Porozumieliśmy się odrazu. Byłem panem sytuacji. Murzyn obiecał mnie karmić i wogóle dbać o moje wygody, a ja — nie przeszkadzałem mu w jego brzydkiem rzemiośle. Zaprzyjaźniliśmy się nawet i do chwili rozstania się naszego murzyn nie wiedział, że kryłem w swym sercu zdradę, do której ujawnienia na szczęście nic mnie nie zmusiło. Liczyłem się z tem, że mógł nas obydwóch przyłapać ktoś głęboko pod pokładem. Na taką chwilę miałem plan ukartowany. Siadłbym okrakiem na murzyna, biłbym go i wołał, ale w niebogłosy:
— A ty złodzieju!
Zdobyłbym sobie łaskę kapitana za wykrycie złodziejstwa i tępienie pijaństwa, a murzyn... o! murzyn miałby się wtedy zpyszna!
Dojechałem szczęśliwie do Ameryki, do kraju, dokąd mnie, młodego chłopca, pchnęło nieprzezwyciężone niczem, bo ani głosem rozsądku, ani wołaniem serca, tęskniącego za domem i ojczyzną, pragnienie stykania się zbliska, oko w oko z możliwemi nieprawdopodobieństwami.
Nie będę państwu opowiadał, co za nawałnica niemożliwości rozbijała się o mnie w tej Ameryce, jakie nieprawdopodobieństwa, wyszukiwane po całym Nowym Świecie, koiły me serce niespokojne, gdy się ziszczały, przy mnie, koło mnie, nademną i jeszcze trochę obok. Wolę, spostrzegłszy się, że trochę odbiegłem od tematu, wrócić do tego, od czego zacząłem i postawić sprawę jako znawca, jako tak bardzo poszukiwany obecnie fachowiec, na gruncie naukowym.
Znamy dwie grupy niemożliwości i nieprawdopodobieństw. Do pierwszej należą niemożliwości i nieprawdopodobieństwa fantastyczne, albo, jak je zwą niektórzy badacze, kłamliwe. Są to niemożliwości i nieprawdopodobieństwa które są niemożliwe i nieprawdopodobne tak w przestrzeni, jak i w czasie. Takie mnie nigdy nie nęciły, absolutnie w nie nie wierzę i nie zajmuję się niemi wcale.
Grupę drugą stanowią nieprawdopodobieństwa realizujące się, albo, jak inni mówią, „zaistniewające”, oraz możliwości możliwe czyli autentyczne. Ta grupa, którą znam świetnie, dzieli się na dwie kategorje: a) niemożliwości i nieprawdopodobieństwa, które się nam zdarzyły, a więc zrealizowały i w których braliśmy bezpośredni, czyli czynny i pośredni, czyli bierny udział, b) niemożliwości i nieprawdopodobieństwa, które zdarzyły się nie nam, lecz innym ludziom, którzy ze swej znowu strony brali w nich udział bezpośredni lub pośredni.
Co do mnie — cenię kategorję a) bardziej niż b), chociaż przyznaję, że i ta kategorja nie jest bynajmniej do pogardzenia, lecz, aby miała jakąkolwiek wartość, nie może pod żadnym pozorem należeć do pierwszej, kłamliwej grupy.
Musimy być absolutnie pewni, że ci, którzy nam opowiadają o zrealizowaniu się niemożliwości, nie nabierają nas na kawał. Ludzie są czasami do tego skłonni i, niby żartując, kłamią zupełnie świadomie, chcąc nas oszukać lub wprowadzić w błąd.
Nieprawdopodobieństwa kłamliwe, fantastyczne, poznajemy po tem, że nie wytrzymują najlżejszej krytyki rozumu i nie opierają się na zasadach.......................II.
Chwiejąc się na nogach opuściłem wieś płonącą — istne piekło. Twarz miałem osmoloną i czułem w niej całą swą krew. Plecak mi ciężył w niemiłosierny sposób, więc go zarzuciłem na drżącą rękę. Szedłem przed siebie w ciemność. Było mi już wszystko jedno dokąd. Wpadłem w jakieś okopy niemal piętrowe — z trudem wydostawałem się z nich, darłem ubranie i krwawiłem ręce, nogi, całe ciało o jakieś druty kolczaste. Wreszcie znalazłem się w szczerem polu. Obejrzałem się. Uszedłem od wsi daleko, bardzo daleko. Nie umiem powiedzieć, jak daleko. Nie lubię kłamać. Za mną wielka łuna — w górze tylko jaśniej, dokoła mnie ciemności egipskie.
Widzieliście kiedy łunę? Jeżeli łuna nie jest tylko marną imitacją albo tylko fotografją martwą pożaru, jeśli ta łuna jest taką, jak ja lubię, łuną żywą i z uczuciem — to jest wtedy odbiciem najrealniejszem pożaru. Pomiędzy łuną, a pożarem istnieje jakaś więź nieodgadniona przez nikogo, piękna i groźna jednocześnie. Szalejący żywioł jest wściekle przezorny. Wie o tem, że go ludzie zaleją, rozrzucą i zdepczą, lub, że mu wreszcie zabraknie strawy, iż mu się skończy pastwa. Wie o tem, że on, jak i wszystko ma swój koniec na ziemi, więc pragnie siebie samego przetrwać w łunie. Dlatego też do łuny porządnej, a nie partackiej coś ciągle z pożaru wzlatuje, coś się w tej łunie żarzy, kotłuje, wybucha, a cała łuna drga, zwiastuje się światu radośnie. Siedziałem........................
Pogląd na niemożliwości i nieprawdopodobieństwa mam nieco odmienny od państwa. Wierzę w nieprawdopodobieństwa, które stają się prawdą. Wcale się nie dziwię, gdy to, co wydawało się niemożliwem, ziściło się, jako możliwość jasna, jak słońce. Wogóle nie dziwię się, a raczej dziwię się bardzo rzadko, ale wtedy zdziwienie moje graniczy z przerażeniem. Czuję wtedy, że ogarnia mnie całego od cebulek włosów do paznogci u nóg zdziwienie twarde, stężone, zapychające mi gardło tak, że mi oddychać i mówić trudno. Dziwię się raz na pięć, sześć lat, a przytem — to ciekawe — po pięć, sześć razy w dniu, w którym skłonny jestem do dziwienia się. Jest to jakiś chorobliwy atak dziwienia się z lada błahego powodu. Chciałbym jeszcze zaznać kiedy w życiu uczucia strachu i bólu głowy, szczególniej tego ostatniego, o którym wspominają mi często moi znajomi, a nawet własna żona. Nie wiem, co to jest strach i ból głowy. Żona powiedziała mi, iż to dlatego prawdopodobnie, że nie mam głowy. Zła była, że jej powiedzenie wziąłem na serjo. Cóż robić? Wierzę w nieprawdopodobieństwa, nie dziwię się i nie boję, więc uwierzyłem, że nie mam głowy, która mnie z tego powodu nie boli. Inny na moim miejscu zdziwiłby się, nie dał wiary albo nawet że przeraził się.
Niedawno jeden z naszych uczonych mężów, oddający się wyłącznie nauce — człowiek cichy o głośnem nazwisku — opowiadał mi, że widział na seansie spirytystycznym objaw rozdwojenia się. Pewien gość siedział sobie wygodnie na fotelu, a vis à vis siedział jego sobowtór na takim samym fotelu. Zauważono przytem, że sobowtór bał się bardziej od rozdwojonego gościa, który spokojnie przypatrywał się sobie samemu, a nawet zdobywał się względem siebie na krytyczne uwagi. Mąż uczony opowiedział dalej, że wszyscy uczestnicy seansu byli przerażeni, dziwili się niepomiernie i pogodzili się z tem, że nieprawdopodobieństwo dzielenia się człowieka ziściło się w ich obecności. Sam zaś uczony uwierzył w to, co uważał dotąd za niemożliwość: w rozdwajanie się fotelu, a więc materji nieżywej, bo co do materyj żywych — to po licznych doświadczeniach naukowych nie miał żadnych wątpliwości.
Ale co było najzabawniejsze, to to właśnie, że uczony szczerze się zdziwił, iż ja bez odpowiedniego przygotowania naukowego pogodziłem się z możliwością rozłupywania się jednego fotelu na dwa.
Musiałem mu wytłomaczyć, iż: 1) od wczesnej młodości wierzę w niemożliwości, a 2) czy będę wierzył czy nie — wiem z pewnością, że fotelowi wcale nie zależy na mojej opinji.
Muszę tutaj dodać, że moja wiara w możliwe nieprawdopodobieństwa nie jest bierna, lecz czynna, a chcę przez to powiedzieć, iż tkwi we mnie coś takiego, co mnie zmusza w ten, czy inny sposób wplątywać się w historje nieprawdopodobne, których przeżywanie nie sprawia mi jakiejś specjalnej rozkoszy lub przyjemności, lecz które mnie ciągną, jak magnes opiłki, bursztyn kawałeczki papieru, lampa — ćmy. Łatwo sobie wyobrazić, że z tego powodu nie mam wśród ludzi ustalonej opinji. Różni — różnie o mnie mówią. Ci, co są o mnie neutralnego lub nieprzyjaznego zdania, nie zdają sobie sprawy z jednej rzeczy, z tej mianowicie, że nie wszystkie istoty ludzkie mogą uniknąć w życiu cech i wad, zgoła od nich niezależnych. Zdarza się przecież, że jednego napada pasja szewcka, drugiego febra lub hiszpanka, innego znów napada bandyta, a mnie: chęć nieprzeparta pogrążenia się aż po same uszy w niemożliwość. Jak koń wilka, mysz słoninkę, tak ja już zdaleka wietrzę realizujące się nieprawdopodobieństwo, w którem muszę koniecznie umaczać palec.
Dziś, gdy się ożeniłem, ustatkowałem, gdy bądź co bądź mam lat trzydzieści z okładem, jest ze mną znacznie lepiej, niż bywało dawniej. Dziś czekam na niemożliwości, by mi się zaczęły same narzucać, drażnić mnie, — ale dawniej... Dawniej, tuż przed wybuchem wojny nawet — szukałem nieprawdopodobieństw, goniłem za niemi w cierpieniach dusznych, miesiącami całemi nie znajdując ukojenia.
Mając lat czternaście uciekłem z domu do Ameryki.
Czy była to zwykła dziecinnada? Nie! Nie było w tem wcale — jak się domyślacie państwo — przyczyn, uchodzących dziś już za szablonowe. Przedewszystkiem ja nie uciekałem, lecz uciekłem do Ameryki. Nie czytałem powieści podróżniczych, awanturniczych przygód z czerwonoskórymi. To wszystko odczytuję dopiero teraz, bo znając na wylot kraje i okolice, o których brednie niesłychane plotą autorowie książek dla młodzieży, lubię te obrazki. W czwartej klasie gimnazjalnej czytywałem Wyspiańskiego, Żeromskiego i Przybyszewskiego. Przypominam sobie, jak jeden z moich nauczycieli i polonista do tego, bardzo był zirytowany tą moją lekturą. Powiedział mi, że aby poznać Przybyszewskiego trzeba, „smarkaczu, umieć myśleć filozoficznie”. Ta, może i słuszna uwaga (nie znam się na literaturze pięknej), nic nie pomogła, bo wydała mi się bez sensu i do dziś dnia jej nie rozumiem. Znam człowieka, który chełpi się tem, że poznał Przybyszewskiego, a niema pojęcia o filozofji i jest zawodowym urzędnikiem pocztowym w Poznaniu.
A uciekłem do Ameryki w sposób szablonowy — to prawda. Ukradłem ojcu trochę pieniędzy i już bez szeląga znalazłem się w porcie hamburskim na okręcie „Indiana” pomiędzy beczkami rumu, śledzi, pakami serów szwajcarskich i wogóle pomiędzy woniejącemi beczkami i pakami. Płakałem tam z głodu, dusiłem się z powodu zaduchu, lecz nie mogłem uciec z powrotem na ląd, bo już byłem na pełnem morzu. Własnemi rozszerzonemi oczami, przyzwyczajonemi do ciemności, z dziwnem uczuciem, z którego nie umiałem sobie zdać sprawy, patrzyłem na żywe nieprawdopodobieństwo: oto zażywne myszy, tłuste szczury, wypasione koty, postarzałe w służbie okrętowej, waliły się pokotem, zmożone chorobą morską, — podczas, gdy ja, co po raz pierwszy znalazłem się na głębszej wodzie, byłem zdrów, jak ryba.
Czy państwo myślicie, że — jak to zawsze bywało z chłopcami w mojej sytuacji — głód przemógł we mnie strach i wyszedłem na pokład, gdzie mnie odrazu dojrzał ostry wzrok kapitana?
Czy sądzicie, że mnie chwycił mocno za ucho, obiecał cisnąć za nogi do morza i że rzuciłem mu się do stóp, błagając o życie?
Czy sądzicie, że surowy kapitan, równie odważny, jak szlachetny, zamiast spełnić wyrok groźny — kazał mi być kuchcikiem, czy też posługaczem palacza okrętowego?
Nic podobnego! W ciągu miesiąca podróży nie byłem na pokładzie, nie widziałem nietylko żadnego kapitana, ale wogóle światła dziennego. Nawet człowiek, który mi umożliwił podróż, był synem rasy czarnej.
Żyłem w ciemności, jak sowa. Wyda się to wam niemożliwem, a przecież nikomu prócz mnie nie zdarzyło się takie realne i szczęśliwe zarazem nieprawdopodobieństwo.
Jak to zawsze bywa na okrętach, zakradł się wyjątkowo ciemnej nocy czarny murzyn do beczek z rumem.
Straszne to pijaki te murzyny i nie w tem należy widzieć niemożliwość, że murzynowi okrętowemu zachciało się rumu, ale owszem w tem, że się takiego pasażera nie przeraziłem, jakkolwiek po raz pierwszy w swem niedługiem życiu ujrzałem murzyna i to w nocy wyjątkowo ciemnej.
Nie tylko, że się nie przestraszyłem, choć mógł przecież zdradzić mą kryjówkę, lecz steroryzowałem go. Gdy klęknął obok jednej z beczek i przewiercił w niej świderkiem zgrzytliwym dziurkę i gdy ciągle klęcząc, oparł się rękoma na ziemi, by móc wygodniej pić, wskoczyłem na murzyna i siedząc na nim okrakiem, biłem go, wołając po cichu:
— A ty, złodzieju!
Jeszcze i dziś śmiać mi się chce, gdy sobie przypomnę tę scenę i wyraz gęby murzyna, choć tyle lat przecież minęło.
Porozumieliśmy się odrazu. Byłem panem sytuacji. Murzyn obiecał mnie karmić i wogóle dbać o moje wygody, a ja — nie przeszkadzałem mu w jego brzydkiem rzemiośle. Zaprzyjaźniliśmy się nawet i do chwili rozstania się naszego murzyn nie wiedział, że kryłem w swym sercu zdradę, do której ujawnienia na szczęście nic mnie nie zmusiło. Liczyłem się z tem, że mógł nas obydwóch przyłapać ktoś głęboko pod pokładem. Na taką chwilę miałem plan ukartowany. Siadłbym okrakiem na murzyna, biłbym go i wołał, ale w niebogłosy:
— A ty złodzieju!
Zdobyłbym sobie łaskę kapitana za wykrycie złodziejstwa i tępienie pijaństwa, a murzyn... o! murzyn miałby się wtedy zpyszna!
Dojechałem szczęśliwie do Ameryki, do kraju, dokąd mnie, młodego chłopca, pchnęło nieprzezwyciężone niczem, bo ani głosem rozsądku, ani wołaniem serca, tęskniącego za domem i ojczyzną, pragnienie stykania się zbliska, oko w oko z możliwemi nieprawdopodobieństwami.
Nie będę państwu opowiadał, co za nawałnica niemożliwości rozbijała się o mnie w tej Ameryce, jakie nieprawdopodobieństwa, wyszukiwane po całym Nowym Świecie, koiły me serce niespokojne, gdy się ziszczały, przy mnie, koło mnie, nademną i jeszcze trochę obok. Wolę, spostrzegłszy się, że trochę odbiegłem od tematu, wrócić do tego, od czego zacząłem i postawić sprawę jako znawca, jako tak bardzo poszukiwany obecnie fachowiec, na gruncie naukowym.
Znamy dwie grupy niemożliwości i nieprawdopodobieństw. Do pierwszej należą niemożliwości i nieprawdopodobieństwa fantastyczne, albo, jak je zwą niektórzy badacze, kłamliwe. Są to niemożliwości i nieprawdopodobieństwa które są niemożliwe i nieprawdopodobne tak w przestrzeni, jak i w czasie. Takie mnie nigdy nie nęciły, absolutnie w nie nie wierzę i nie zajmuję się niemi wcale.
Grupę drugą stanowią nieprawdopodobieństwa realizujące się, albo, jak inni mówią, „zaistniewające”, oraz możliwości możliwe czyli autentyczne. Ta grupa, którą znam świetnie, dzieli się na dwie kategorje: a) niemożliwości i nieprawdopodobieństwa, które się nam zdarzyły, a więc zrealizowały i w których braliśmy bezpośredni, czyli czynny i pośredni, czyli bierny udział, b) niemożliwości i nieprawdopodobieństwa, które zdarzyły się nie nam, lecz innym ludziom, którzy ze swej znowu strony brali w nich udział bezpośredni lub pośredni.
Co do mnie — cenię kategorję a) bardziej niż b), chociaż przyznaję, że i ta kategorja nie jest bynajmniej do pogardzenia, lecz, aby miała jakąkolwiek wartość, nie może pod żadnym pozorem należeć do pierwszej, kłamliwej grupy.
Musimy być absolutnie pewni, że ci, którzy nam opowiadają o zrealizowaniu się niemożliwości, nie nabierają nas na kawał. Ludzie są czasami do tego skłonni i, niby żartując, kłamią zupełnie świadomie, chcąc nas oszukać lub wprowadzić w błąd.
Nieprawdopodobieństwa kłamliwe, fantastyczne, poznajemy po tem, że nie wytrzymują najlżejszej krytyki rozumu i nie opierają się na zasadach.......................II.
Chwiejąc się na nogach opuściłem wieś płonącą — istne piekło. Twarz miałem osmoloną i czułem w niej całą swą krew. Plecak mi ciężył w niemiłosierny sposób, więc go zarzuciłem na drżącą rękę. Szedłem przed siebie w ciemność. Było mi już wszystko jedno dokąd. Wpadłem w jakieś okopy niemal piętrowe — z trudem wydostawałem się z nich, darłem ubranie i krwawiłem ręce, nogi, całe ciało o jakieś druty kolczaste. Wreszcie znalazłem się w szczerem polu. Obejrzałem się. Uszedłem od wsi daleko, bardzo daleko. Nie umiem powiedzieć, jak daleko. Nie lubię kłamać. Za mną wielka łuna — w górze tylko jaśniej, dokoła mnie ciemności egipskie.
Widzieliście kiedy łunę? Jeżeli łuna nie jest tylko marną imitacją albo tylko fotografją martwą pożaru, jeśli ta łuna jest taką, jak ja lubię, łuną żywą i z uczuciem — to jest wtedy odbiciem najrealniejszem pożaru. Pomiędzy łuną, a pożarem istnieje jakaś więź nieodgadniona przez nikogo, piękna i groźna jednocześnie. Szalejący żywioł jest wściekle przezorny. Wie o tem, że go ludzie zaleją, rozrzucą i zdepczą, lub, że mu wreszcie zabraknie strawy, iż mu się skończy pastwa. Wie o tem, że on, jak i wszystko ma swój koniec na ziemi, więc pragnie siebie samego przetrwać w łunie. Dlatego też do łuny porządnej, a nie partackiej coś ciągle z pożaru wzlatuje, coś się w tej łunie żarzy, kotłuje, wybucha, a cała łuna drga, zwiastuje się światu radośnie. Siedziałem........................
więcej..