Wojownik. Rafael Nadal i jego królestwo - ebook
Wojownik. Rafael Nadal i jego królestwo - ebook
Rafa Nadal bez tajemnic.
Dwa razy triumfował na trawie Wimbledonu i zdobył sześć tytułów Wielkiego Szlema na twardych kortach. Ale to mączka była dla Rafaela Nadala tym, czym woda dla Michaela Phelpsa: to na niej pokazywał pełnię swych możliwości i niszczył rywali potężnym forehandem oraz nastawieniem godnym gladiatora.
Christopher Clarey, jeden z najwybitniejszych autorów piszących o tenisie, zajmował się karierą Nadala, od kiedy ten skończył 17 lat. Czerpiąc informacje z rozmów z Hiszpanem, jego zespołem i rywalami, takimi jak Roger Federer i Novak Djoković, napisał coś więcej niż tylko książkę o tenisie. To przede wszystkim rzecz o prawdziwym sportowcu i prawdziwym człowieku, z wszystkimi jego zaletami i wadami.
Po znakomitej biografii „Maestro. Piękna gra Rogera Federera” Clarey stworzył intymną opowieść o kolejnym wielkim herosie kortów i jednym z najbardziej nieustępliwych zawodników w historii sportu. „Wojownik” to pierwsza tak obszerna pozycja, która przedstawia w pełni karierę niezłomnego Hiszpana, analizuje jego filozofię gry i opowiada o wszystkich największych osiągnięciach króla tenisowej mączki i zdobywcy 14 tytułów French Open.
| Kategoria: | Sport i zabawa |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8330-730-5 |
| Rozmiar pliku: | 5,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
POMNIK
Rafael Nadal pierwszy raz od 20 lat opuścił Roland Garros, ale i tak przyciągał tłumy. W 2023 roku tysiące kibiców wlewały się główną bramą, bo właśnie startował ten wielkoszlemowy turniej. Dla wielu z nich, gdy już zeszli szerokimi kamiennymi schodami wiodącymi do kompleksu RG, trzymetrowy pomnik z nierdzewnej stali ukazujący tego wybitnego tenisistę z Majorki był przystankiem na pierwsze selfie. Stał tam, na samym przedzie, na samym środku, wbrew przeciwnościom i protokołom, dzięki samej sile woli oraz matematyki.
Dlaczego w świątyni francuskiego tenisa unieśmiertelniono właśnie Hiszpana? Dlaczego postawiono pomnik aktualnemu mistrzowi French Open (wzniesiono go w 2021 roku)? Aż prosi się, by odpowiedzieć na to pytanie… pytaniem iście retorycznym: czy ktoś mógł sobie wyobrazić człowieka, który znajdzie w sobie moc potrzebną do aż 14-krotnego triumfu w najbardziej wymagającym i wyczerpującym turnieju tenisowym na świecie?
– Uważam, że to najbardziej niesamowity rekord w dziejach sportów indywidualnych – ocenił Feliciano López, przyjaciel Nadala, również gwiazda hiszpańskiego tenisa. – Zdobyć tytuł wielkoszlemowy, każdy tenisista o tym marzy. Ale wygrać ten sam turniej aż 14 razy, o tym nawet nikt nie śni. Przecież to szaleństwo.
Wbrew powszechnym przekonaniom Rafael „Rafa” Nadal wcale nie jest tak całkowicie niechętny kultowi Nadala. Odwiedźcie Muzeum Rafy Nadala, otworzone, gdy był jeszcze czynnym zawodnikiem, w Akademii Rafy Nadala założonej w jego rodzinnym miasteczku Manacor, a przyjmiecie sporą dawkę autocelebracji, która raczej nie współgra z wizerunkiem skromnego Hiszpana.
Ale o ten pomnik w Paryżu nigdy nie prosił. Po prostu wywindował rekordy do tak niedorzecznych poziomów, że logiczną reakcją było coś równie ponadprzeciętnego. Na „Francuzie”, gdzie szowinizmu nie brakuje, musieli się z tym pogodzić.
– Choć nie lubię tego mówić, to prawda, że osiągnąłem w Paryżu coś bardzo, bardzo wyjątkowego – mówi Nadal. – Coś trudnego do wyobrażenia. Jestem wdzięczny i rozumiem ten gest.
W konsekwencji hiszpański wirtuoz tenisa wykroczył poza księgę rekordów Roland Garros i urósł do rangi ikony paryskiej rywalizacji.
Ten zapadający w pamięć pomnik, dzieło hiszpańskiego artysty Jordiego Díeza Fernándeza, stał się celem pielgrzymek. Ale to nie Luwr. Nie otaczają go żadne barierki ani aksamitne taśmy, nie ma tam alarmów. Organizatorzy turnieju zachęcają do bliskiego kontaktu ze sztuką. Widziałem, jak pewna kibicka pocałowała do zdjęcia stalową stopę Nadala; widziałem sporo osób, które ryczały na całe gardło i naśladowały charakterystyczne wykończenie atomowego forhendu, ukazane na pomniku.
Wśród zgromadzonych wokół rzeźby znalazł się również Kevin Wu, młody fan tenisa, który bilety na paryską imprezę dostał od rodziców, w prezencie za ukończenie college’u.
– Myślę, że ten pomnik ma sens, bo tyle razy okazał się tu najlepszy – stwierdził. – Mam wrażenie, że to turniej Rafy.
Owszem, to jest jego turniej. Ale też jego nawierzchnia. Czerwona mączka ze zmielonej cegły, jak ta na Roland Garros, ale też w innych królestwach Nadala, w Monte Carlo, Barcelonie czy Rzymie, jest sypka, lepka i zdradliwa. To rozległe, ziemne płótno, wygładzane po każdym secie, obnaża dyletantów i graczy z nim nieobytych, ale nagradza weteranów, zwłaszcza tych, którzy ślizganie mają we krwi, bo wychowali się na tej nawierzchni.
„Ziemia” jest dla Nadala tym, czym dla Michaela Phelpsa woda, a dla Simone Biles powietrze: naturalnym środowiskiem, w którym notowali sukces za sukcesem. Paradoksalnie w młodości wcale nie była jego ulubioną nawierzchnią, ale to na niej był najlepszy i to już nigdy się nie zmieni.
W czerwcu 2023 roku wróciłem do samego początku przygody Rafy z tenisem i odwiedziłem korty jego dzieciństwa. Opuściłem Paryż w czasie Roland Garros i na kilka dni poleciałem na Majorkę, żeby poryć nogą w czerwonej cegle kortów w skromnym ośrodku na obrzeżach Manacor. To tam zaczynał grać. Kiedy chodzisz po szatniach i korytarzach Klubu Tenisowego Manacor, które najlepsze lata dawno mają za sobą, siłą rzeczy myślisz sobie: jakie były szanse, że to stąd, akurat stąd, wyłoni się wielki mistrz?
Oczywiście niewielkie, ale może jednak nieco większe, niż mogłoby się wydawać, jeżeli weźmiemy pod uwagę, że Majorka – wyspa licząca niecały milion mieszkańców – niedługo przed Nadalem wydała innego lidera światowego rankingu, Carlosa Moyę. Nad kortami w klubie góruje wyblakły baner, ukazujący dwóch miejscowych chłopaków, którym powiodło się w szerokim świecie.
– To tak, jakby stan Rhode Island wydał dwie światowe jedynki, jedną za drugą – stwierdził James Blake, gwiazda amerykańskiego tenisa, a później ekspert telewizji ESPN.
Żeby Nadal mógł osiągnąć taką wielkość, wiele elementów jego życia musiało odpowiednio się ułożyć: wujek Toni, który znał się na tenisie i mieszkał razem z nim w rodzinnej rezydencji; drugi wujek, Miguel Ángel, sportowiec światowej klasy; rodzice, Sebastián i Ana Maria, którzy rozumieli, kiedy usunąć się z drogi; wzór w postaci Moi; agent i od czasu do czasu sparingpartner w osobie Carlosa Costy, który sprawił, że to wszystko wydawało się możliwe; a przede wszystkim młodzik, mający temperament idealnie dopasowany do niepowtarzalnego talentu i wręcz przesadnej energii.
– Jest jak sztorm w apogeum – powiedział Emilio Sánchez, dawna gwiazda hiszpańskiego tenisa, a dziś trener.
Tak wiele czynników mogło zdmuchnąć Nadala z właściwego kursu: kontuzje, sprawy rodzinne, piłka nożna, fortuna, nuda, presja, lazurowa pokusa Morza Śródziemnego, jakże bliskiego, a równocześnie odległego od utytłanych mączką skarpetek, przepoconych bandan i codziennych poświęceń…
Jakie były szanse?
Pamiętam, że zastanawiałem się nad czymś podobnym podczas odwiedzin w Kopaoniku, niewielkim kurorcie narciarskim w Serbii, gdzie Novak Djoković, jeden z przyszłych arcyrywali Nadala, pobierał pierwsze lekcje tenisa, zaraz naprzeciwko rodzinnej pizzerii. Podobnie jak Hiszpan, który pierwsze kroki z wujkiem Tonim stawiał naprzeciw rodzinnego mieszkania w Manacor.
Kiedy w 2010 roku wszedłem na tamten betonowy kort w górach, a był już wówczas popękany i mocno zaniedbany, wyobrażenie sobie innego końca historii Serba przyszło mi bez trudu. W jego rodzinie nie było żadnych poważnych tenisistów, jedynie narciarze. Gdyby ten konkretny kort został wybudowany w innym miejscu i gdyby Jelena Genčić, charyzmatyczna instruktorka tenisa z niesamowitym okiem do talentów, nie postanowiła uruchomić szkółki akurat tam i dokładnie tego lata, Djoković nie miałby tak świetnego startu i solidnej podstawy, niezbędnych do zawodowego grania. Ale Genčić, z jej bladoniebieskimi oczami i instynktem, zjawiła się tam, gotowa, by wcielić się w rolę przewodniczki „Nolego” po niezbadanych wodach, choć przecież nie było to częścią żadnego wielkiego, odgórnego planu. Okazało się, że chłopak z włosami na jeża znalazł się w idealnym miejscu i czasie i pomimo wojny, trudności ekonomicznych i izolacji mógł wkroczyć na ścieżkę prowadzącą wprost do wielkości.
Można odnieść wrażenie, że chcąc zbadać historię Nadala z należytą dokładnością, trzeba ruszyć jego śladem. Śladem wytyczonym potem i cierpieniem, wycisnąć z siebie więcej, nawet w wolne dni. Kiedy pisałem tę książkę, to, wzorem Rafy, ciągnęło mnie do codziennych rytuałów – spacerów wczesnym rankiem, mielenia kawy, spokojnego oddechu – dzięki którym nie myślałem o mecie. Istnieje coś takiego jak method acting. Tu mamy do czynienia z method writing i im więcej dowiadujesz się o Nadalu, tym bardziej chcesz, żeby pisanie stawiało wyzwania, problemy do rozwikłania, żeby tekst wymagał dopieszczania. Gdy snuje się opowieść o Rogerze Federerze, jak w przypadku mojej książki pod tytułem Maestro, idealnym stanem twórczym jest bez wątpienia stan flow. Pisząc o Nadalu, masz wrażenie, że musisz poczuć obciążenie, palenie w mięśniach. Budujesz narrację cegła po cegle, od czasu do czasu szarpiąc się za spocone szorty, by kolejne zdania pojawiały się na ekranie laptopa w odpowiedniej formie.
Na długo przed karierą Nadala wybrałem się do innej części Hiszpanii – sennego Monzón w Aragonii – i dotknąłem palcami muru fabryki, przy którym w rytmie tenisa zakochała się Conchita Martínez. Mury i ścianki zbudowały wiele tenisowych karier, a nieśmiała „Conchi” obijała ten całymi godzinami. Po pewnym czasie zapowiadała się na tyle obiecująco, że jej rodzina, choć brakowało jej środków i tenisowej wiedzy, musiała podjąć bolesną decyzję i wsadzić 12-letnią dziewczynkę w pociąg do Barcelony. W 1994 roku Martínez została pierwszą Hiszpanką, która wygrała Wimbledon, pokonując w finale gasnącą gwiazdę trawiastych kortów, Martinę Navrátilovą. Później została kapitanką hiszpańskiej drużyny daviscupowej, doradzając Nadalowi i jego kolegom.
– Jasne, zawsze jest jakiś element szczęścia, ale myślę, że najważniejsze to pasjonować się tym, co robisz, i cieszyć się drogą – opowiadała Martínez. – Pamiętam, że jak sama złapałam rakietę, to już nie chciałam jej puścić, i jestem pewna, że Rafa też miał pasję do tenisa i do nauki, i do stawania się coraz lepszym. To kluczowe. Oczywiście, Rafa to mistrz z zupełnie innego poziomu, to, co zdążył osiągnąć, już jest spełnieniem marzeń. Ale spoglądając wstecz, mówisz sobie: „Wow!”. Gdy zaczynasz, nigdy nie wiesz, jak skończysz.
Pomyślmy o znacznie odleglejszej podróży, na przedmieścia Harare w Zimbabwe, gdzie odwiedziłem rodzinną plantację awokado, która w rzeczywistości okazała się rodzinną fabryczką tenisistów. Jej właścicielem był szpakowaty, często chodzący boso człowiek nazwiskiem Don Black. W młodości zagrał na Wimbledonie i tak bardzo spodobało mu się to doświadczenie, że postanowił zbudować na afrykańskiej wsi „swój mały Wimbledon” i wychowywać własnych mistrzów. Założył cztery trawiaste korty i pieczołowicie o nie dbał, a na ogrodzeniu umieścił ogromny znak z tym samym fragmentem wiersza Jeżeli Rudyarda Kiplinga, który widnieje nad wejściem dla graczy na kort centralny: „Jeżeli triumf i porażkę w życiu napotkane / Jednako przyjmujesz oba te złudzenia”.
Don i jego żona, Velia, mają troje dzieci – Byrona, Wayne’a i Carę – i cała trójka, pomimo politycznego zamętu w ojczyźnie, grała w tourze, z symbolicznym dla nich Wimbledonem włącznie. Byron i Cara dotarli na szczyty rankingów deblowych i choć żadne z rodzeństwa nie urzeczywistniło ojcowskiego marzenia o zwycięstwie w singlowym turnieju na kortach All England Clubu, to niewiele im zabrakło. W 1997 roku Cara zwyciężyła w turnieju juniorek, a w 2004 razem z Wayne’em w mikście. Byron dotarł do ćwierćfinału singla i finału debla.
Ich ostatecznym przeznaczeniem była agronomia.
Jakie były szanse?
Przez lata odbyłem z Nadalem wiele rozmów i dochodzę na ich podstawie do wniosku, że nie poświęcał zbyt wiele czasu ani energii na zadumę nad tym pytaniem.
Oto jeden z jego największych atutów: umiejętność trzymania się bieżącej chwili. Od dawna stanowiło to cel każdego tenisisty, cel trudny do osiągnięcia nawet przed epoką mediów społecznościowych i serwisów streamingowych. Nadal nauczył się koncentrować na tym, co kluczowe, dzięki rutynie i rytuałom, nauczył się upraszczać rzeczy skomplikowane z pomocą siły nawyku. Pomagał mu w tym odpowiedni charakter. Rafa rozkwita w obliczu wyzwań, realnych, jak i wyimaginowanych, ale nigdy nie rozpamiętuje. Niespożyta, niespokojna energia i zamiłowanie do rywalizacji pchały go naprzód, a nawet jeżeli zastanawiał się nad tym z perspektywy czasu, unosząc wysoko jedną brew, to przemyślenia te miały ograniczoną wartość, no chyba że chodziło o sprzedaż biletów do jego muzeum. Bo gdy ścierasz butem mączkę z linii końcowej, zakładasz włosy za ucho, niedbałym ruchem wycierasz pot z twarzy i kozłujesz piłkę w przygotowaniu do serwisu, liczy się tylko punkt, który zaraz rozegrasz.
Kolejna rzecz: korzenie Nadala są nie tylko jego korzeniami. Są jego teraźniejszością. Nie musi odbywać nostalgicznych pielgrzymek do miejsc, „w których to wszystko się zaczęło”. Nie musi latać z kontynentalnej Hiszpanii albo jeszcze dalej położonych lotnisk, wraz z ekipami kamerzystów i kronikarzy, do Manacor (populacja: 43 tysiące) i ceglanych kortów znajdujących się na obrzeżach miasta. Bo przejeżdża obok nich nieustannie, choć rzadko się zatrzymuje. Przecież niedaleko mieści się akademia tenisowa jego imienia, prawdziwe dzieło sztuki. Mieszkanie, w którym spędził dzieciństwo, jest jeszcze bliżej, a zawieszony na klifie dom marzeń, z iście bondowskim cumowiskiem dla łodzi, które wcina się w nadmorskie skały, znajduje się w Porto Cristo, malutkim kurorcie zaledwie 12 kilometrów dalej. Wioska od wielu lat była punktem wypoczynkowych wypadów klanu Nadalów.
Ludzie mówią, całkiem słusznie, że Rafael stąpa twardo po ziemi, i to właśnie jest ta ziemia. Urodził się w Manacor, dorastał tu i nie licząc jednego wyboistego roku w internacie w Palmie, stolicy Majorki, cały czas tu mieszkał. Ożenił się z miejscową kobietą, Marią Franciscą Perelló, i sam pozostał miejscowym. Z tenisowych podróży, dzięki którym stał się powszechnie znany daleko poza ojczystą wyspą, zazwyczaj wraca najszybciej, jak może. Kiedy był nastolatkiem, przeprowadził się wraz z rodzicami i młodszą siostrą, Maribel, do apartamentowca w centrum Manacor. Zamieszkali tam też dziadkowie i krewni Toniego Nadala, a każde pokolenie i rodzina otrzymały własne piętro. Budynek leżał przy jednym z głównych placów miasta, Rafa wyraźnie widział z własnego balkonu największy kościół. Po wyjściu z domu trafiał w przytulną wspólnotę pełną znajomych twarzy, sąsiadów i kiwających uprzejmie głowami sklepikarzy. Wspólnotę, w której na ostentacyjność i fanfaronadę patrzono by raczej krzywo. Hiszpan wniesie tę wpojoną miejską wspólnotowość do tenisowego świata i odtworzy podobną atmosferę na kortach Monte Carlo, Rzymu czy Roland Garros.
Jego domem jednak pozostała Majorka. Tam rozpoczęła się jego historia, tam nabrała rozpędu i prawdopodobnie tam się zakończy. Wydaje się, że do Rafaela Nadala, człowieka ceniącego ciągłość i lojalność, pasuje fakt, że już zawsze będzie kojarzony z nawierzchnią, na której pobierał pierwsze nauki pod okiem Tio Toniego.
Korty ziemne pasują do jego wartości. Część z tych wartości zapewne na nich wyrosła: etyka pracy, niechęć do chodzenia na skróty, potrzeba myślenia o innych wyrażana wygładzaniem kortu z wszelkich nierówności po treningu za pomocą siatki, żeby był gotowy dla następnych graczy. Ale Nadalowi należy oddać, że mączka nie była jego jedyną specjalnością. Razem ze swoim zespołem bronili się przed tą łatką już od wczesnych lat jego kariery, kiedy technika i budzący wątpliwości serwis wcale nie gwarantowały, że uniknie takiego zaszufladkowania, lecz w drodze do miana jednego z największych sportowców wszech czasów będzie wygrywał też na innych, szybszych nawierzchniach zawodowego tenisa, i to często.
– W tym, że czeka go naprawdę wielka kariera, utwierdziłem się w 2005 roku, gdy wygrał pierwszego „Francuza” – opowiadał Brad Gilbert, trener między innymi światowych jedynek Andre Agassiego, Andy’ego Murraya, a także mistrzyni US Open Cori „Coco” Gauff. – Z Wimbledonu odpadł wcześniej, a potem w Kanadzie mieli niedorzecznie szybką nawierzchnię. Nigdy więcej nie spotkałem tak szybkich kortów. A on ograł Andre w tym finale, i wtedy powiedziałem, że ten gość wcale nie jest tylko od „ziemi”. To tenisista, wielki tenisista, który potrafi się przystosować do wszystkiego.
Nadal okazał się na tyle utalentowany, zmotywowany i wszechstronny, że zdobył dwa tytuły na trawiastych kortach Wimbledonu i sześć na twardej, akrylowej nawierzchni aren Australian Open i US Open. Lecz śliska mączka była jego bezpieczną przystanią, terra firma, na której wachlarz jego umiejętności i mentalność wojownika sprawdzały się najlepiej. Tenis z biegiem dekad nabrał szybkości i zatracił część subtelności, ale mielona cegła nadal nagradza za cierpliwość i pieczołowite konstruowanie każdego punktu. Wymaga specyficznej pracy nóg, bo gracze doślizgują się do uderzeń, ale też nie do wszystkich.
– Znam trenerów, którzy uczą swoich zawodników, że na cegle trzeba się ślizgać do każdej piłki, a to po prostu nieprawda – powiedział Michael Chang, niespodziewany triumfator Roland Garros 1989.
Zawodowcy nauczyli się ślizgać na wszystkich nawierzchniach, żeby zwiększyć zasięg ramion i wzmocnić grę obronną. Przypomnijcie sobie, jak wygląda Novak Djoković, gdy niemalże w szpagacie sunie do dwuręcznego bekhendu. Lecz na twardych kortach stopy mają oparcie o solidne podłoże, więc gracz może w każdej chwili się odepchnąć i zmienić kierunek. Na mączce ślizgasz się, przewidując zmiany kierunków z wyprzedzeniem, musisz dokładnie wymierzyć moment kontaktu z piłką na końcu każdego ślizgu. Zaczniesz ślizg zbyt wcześnie lub zbyt późno i możesz zapomnieć o dobrej synchronizacji.
Sama szybkość, której Nadal niegdyś miał pod dostatkiem, nie wystarczy. Musisz dopieścić kortową choreografię, a Hiszpan od początku do końca dysponował zarówno precyzją, jak i czystą mocą. Nie był baletmistrzem w trampkach, jak gładki niczym aksamit Roger Federer, jego niegdysiejszy arcyrywal, ale w jego drapieżnym stylu gry dostrzegało się innego rodzaju majestat.
– Na mączce porusza się po prostu lepiej niż pozostali – powiedział mi Federer. – Bo ma otwartą postawę z obu stron, tak jakby grał z linii końcowej dwoma forhendami. Ja tak nie umiem, więc tracę metr albo dwa tu i tam. No więc ma w tym aspekcie ogromną przewagę. Nie wiem, jak się tego nauczył, ale to z pewnością bardzo trudne.
Eksplozywny, ale równocześnie ściśle kontrolowany sposób poruszania się Nadala to jedno z wyjaśnień być może najbardziej fenomenalnego osiągnięcia w sportach indywidualnych w XXI wieku. Osiągnięcia, które z trudem mieści się w głowie…
Nowoczesny tenis ma długą historię. Na Wimbledonie rywalizowano po raz pierwszy w 1877 roku. Lecz gdy w 2005 roku Nadal zjawił się w Paryżu, rekordzistą pod względem męskich tytułów singlowych w Roland Garros, najważniejszym turnieju na kortach ziemnych, był Björn Borg, który miał ich sześć. Po tym, jak na początku lat 80. Szwed zakończył przedwcześnie karierę, tylko jego rodakowi Matsowi Wilanderowi i elastycznemu Brazylijczykowi Gustavo „Gudze” Kuertenowi udało się zdobyć po trzy.
– Już nikt nie wygra tu sześciu turniejów jak Borg – zapowiedział mi na początku lat 90. Ilie Năstase. – To były inne czasy.
Zdumiewające, w odniesieniu do Nadala to naprawdę odpowiednie słowo, ale Hiszpan podwoił wyczyn Szweda, i to z górką!
– Podobnie jak zwykłemu zawodowcowi może nie mieścić się w głowie, jak ja wygrałem trzy, jak „Guga” Kuerten albo Ivan Lendl wygrali po trzy, tak nam nie mieści się w głowie, jak Rafa wzniósł to trofeum 14 razy – powiedział mi Wilander. – Nie rozumiem tego. Wiesz, że jeśli przegrasz, to będzie bolało jak cholera, a mimo to ryzykujesz, ryzykujesz i znowu ryzykujesz. To jest właśnie całkowite oddanie się rywalizacji i walce. My nigdy tego nie mieliśmy.
Francuski weteran, Nicolas Mahut, wie coś o rekordach nie do pobicia. Rozegrał mecz, który był i już na zawsze pozostanie najdłuższy w historii. W pierwszej rundzie Wimbledonu 2010 przegrał z Johnem Isnerem 68:70 w piątym secie, po 11 godzinach i pięciu minutach rozłożonego na trzy dni, zdominowanego serwisem tenisowego staccato. Później zmieniono zasady obowiązujące w największych turniejach, żeby uniknąć tego rodzaju maratonów w ostatnich setach. Ale rekord Nadala robi na Francuzie zdecydowanie większe wrażenie.
– Jeżeli zagrasz w Roland Garros 14 razy, możesz sobie powiedzieć, że miałeś porządną karierę – opowiadał dziennikowi „L’Équipe”. – Jeżeli wygrasz tam 14 meczów, jest całkiem nieźle. Jeżeli 14 razy przebijesz się do drugiego tygodnia, jesteś wielkim graczem. A jeżeli zdobywasz 14 tytułów, to jest to po prostu niepojęte! Nie ma na to słów.
Zobaczywszy coś tak niewiarygodnego, człowiek nabiera podejrzeń, że Nadal znajdzie jakiś sposób, żeby sięgnąć po 15. tytuł choćby ze sportowej emerytury. Nawet jeżeli nie, to 14 i tak będzie najbardziej niesłychanym wynikiem w historii tenisa, rozsadzając w szwach worek z rekordami tej dyscypliny.
– Już nie zobaczycie, ani za swojego życia, ani za życia waszych dzieci, żeby znowu ktoś wygrał jakiś turniej Wielkiego Szlema 14 razy – ocenił Ion Țiriac, rumuńska gwiazda z lat 70., a obecnie miliarder, impresario i jedna z najbardziej wpływowych i zorientowanych postaci w tenisie.
Być może nie doczekacie również, by ktoś zbliżył się do wykręconego przez Novaka Djokovicia rekordu wygranych turniejów wielkoszlemowych. Na ilukolwiek skończy, 24 czy więcej, to też będzie zdumiewający rekord. Jednak rekord Nadala na Roland Garros to hołd dla głębokiej, niepowtarzalnej więzi zawodnika z nawierzchnią, dla umiejętności rozpoczynania od nowa każdej wiosny.
– Ma pokorę pozwalającą startować od zera, rok po roku – powiedział francuski gwiazdor Gilles Simon, maestro taktyki i zawodnik współczesny Nadalowi.
Hiszpan nawiązał do rekordu Djokovicia. Ale nikt nawet nie zbliżył się do paryskiego rekordu Nadala, nawet żaden z jego dwóch największych rywali. Żaden z nich nie ustanowił podobnej dominacji na swojej ulubionej nawierzchni. Genialny na trawie Federer wygrał Wimbledon rekordowe osiem razy, zanim w 2022 roku zakończył karierę. Djoković, wyśmienity na wszystkich kortach, ale najlepszy na twardych, wygrał Wimbledon siedem razy, a Australian Open rekordowe dziesięć i ten wynik zapewne zdobyłby znacznie większy rozgłos, gdyby nie wyczyn Nadala.
– Ze wszystkich statystyk, które wynikły z tej wielkiej ery męskiego tenisa, w szatniach największą uwagę przyciąga 14 tytułów Rafy na Roland Garros – przyznał w wywiadzie dla BBC John Lloyd, czołowy trener, niegdyś świetny brytyjski tenisista.
Gdy Nadal zaczynał grać na poważnie w tourze, męski rekord singlowych tytułów wielkoszlemowych wynosił 14 łącznie i dzierżył go Pete Sampras. Nadal wygra 14 razy jednego szlema.
– Gdybyś dziesięć lat temu powiedział mnie albo któremuś z nas, że Rafa dokona czegoś tak niebywałego, to pokładalibyśmy się ze śmiechu – przyznał Darren Cahill, niegdyś czołowy gracz, a dziś jeden z najlepszych trenerów. – Teraz też się śmiejemy, bo, mój Boże, okazało się, że to możliwe i że rzeczywiście się stało.
Paryski rekord Nadala, osiągnięty w ciągu niemal dwóch dekad, to wyjątek. W tym stuleciu można go porównać chyba tylko do trwałej, niedorzecznej dominacji Michaela Phelpsa, który zdobył 23 złote medale olimpijskie, ale dziesięć z nich w sztafetach.
– Nie wiem, czy w sporcie jest większe wyzwanie od rozegrania przeciwko Rafie pięciosetówki na Roland Garros – zastanawiał się Cahill przed ostatnim sezonem Nadala. – Sposób jego gry. Energia, którą wnosi na kort. Fizyczność i jakość, z którą wychodzi, postawa mentalna i niezłomność. Gdy pojawia się na korcie, nie bierze niczego za pewnik, w żadnym wypadku. Nieważne, czy jesteś w rankingu setny czy pierwszy, traktuje cię dokładnie tak samo, z takim samym szacunkiem. Więc jeżeli urwiesz mu trochę gemów albo jakiegoś seta, albo okażesz się jednym z nielicznych, którzy naprawdę ograli go na Roland Garros, będzie to znaczyło, że cholernie dobrze sobie na to zapracowałeś.
14 zwycięstw. Bez wątpienia można by uznać, że ten rekord nigdy nie zostanie pobity, choć Nadal, który mimo efektownego CV i posiadania 25-metrowego superjachtu jest twardo stąpającym po ziemi mistrzem, odrzuca tego rodzaju rozumowanie. O wiele bardziej interesowało go wyciskanie z siebie maksimum – punkt po punkcie, mecz po meczu, trening po treningu – niż kreowanie jakiejś niedoścignionej postaci.
– Jestem zadowolony z tego, kim jestem – powiedział mi w 2020 roku, gdy zadałem o jedno pytanie za dużo na temat jego podejścia do rekordów, i dla lepszego efektu postukał się w beczkowaty tors. – Poziom mojego szczęścia nie zależy od tych cyferek. Naprawdę doceniam wszystko, co przytrafiło mi się w życiu. Uważam się za wielkiego szczęściarza, ale już nie raz powtarzałem, że obsesja jest zawsze szkodliwa. Gdybym miał obsesję na punkcie zdobycia kolejnego tytułu, wyprzedzenia kogoś innego, to ostatecznie chyba mógłbym być sfrustrowany. Prawda wygląda tak, że nie próbuję tworzyć sobie zobowiązań, przez które mógłbym być mniej szczęśliwy.
By podkreślić to stwierdzenie, odruchowo zarechotał – to kolejny z jego tików. Zawsze uważałem to za cechę rodzinną, rozwiniętą w toku długich dyskusji przy kolacjach w Casa Nadal, pomiędzy kęsami ryby z grilla albo makaronu z owocami morza. Słyszałem, że wujek Toni akcentuje wypowiedzi w taki sam sposób. Wygląda to na próbę rozluźnienia atmosfery, jakby Rafa zdawał sobie sprawę, że rozmówca nie spodziewał się takiego punktu widzenia lub być może postrzegał sprawę inaczej. Lecz choć stara się uprzejmie rozładowywać potencjalne napięcia, to nie ma cienia wątpliwości, że sam zdania nie zmieni, nie zmodyfikuje własnego kodu źródłowego.
– Nie muszę dobijać do 12, 13 czy 14 Rolandów Garrosów – powiedział wtedy. – Nie muszę dobijać do 21, 22 czy 23 Wielkich Szlemów, żeby kogoś wyprzedzić albo komuś dorównać. Co będzie, to będzie. Mogę za to robić rzeczy najlepiej, jak potrafię. Nie mogę ciągle rozglądać się dookoła i myśleć, że na przykład ten facet ma większy dom niż ja.
– Joder! – zaklął po hiszpańsku Nadal. – Wiadomo, że zawsze będzie ktoś z większą forsą, większą łodzią i piękniejszą żoną. Nie mogę wciąż patrzeć na zewnątrz, bo to recepta na ciągłe nieszczęście. Szczęście musi pochodzić z wnętrza.
Wracając tu, na zewnątrz, nie może być wątpliwości, że rekord w Paryżu pozostanie flagowym osiągnięciem Rafaela Nadala, które będzie określało pamięć o tym graczu za 20, 50, może nawet 100 lat. I właśnie dlatego chciałem, żeby był on głównym tematem niniejszej książki, okularem, przez który spojrzę na jego życie oraz karierę. Chciałem też zagłębić się w Roland Garros, w miejsce, gdzie Nadal zdefiniował siebie i zredefiniował pojęcie sportowej dominacji, zawieszając talentom z przyszłych pokoleń, które być może będą bardziej motywowane czynnikami zewnętrznymi, poprzeczkę tak wysoko, że aż kręci się w głowie.
Jego kariera dobiegła już końca, ta książka jest więc portretem mistrza i jego poligonu. Mam wrażenie, że nadaję się do jej napisania, bo kawał życia mieszkałem w Hiszpanii i Francji, do tego relacjonuję Roland Garros od ponad 30 lat. To tego Wielkiego Szlema znam najlepiej. Pojąłem za żonę paryżankę, w pierwszych latach po ślubie mieszkałem kilka przecznic od kompleksu turniejowego i pomagałem wychowywać troje naszych francusko-amerykańskich dzieci, więc właśnie z French Open łączy mnie najmocniejsza więź.
Obserwowałem, jak Roland Garros wielokrotnie się zmieniał; teraz zmienił się całkowicie. Po boisku piłkarskim, na którym często grywałem, gdy mieszkałem w okolicy, dawno nie ma śladu. Padło ofiarą rozrostu turnieju. Po pierwotnym kompleksie tenisowym, zbudowanym w 1928 roku, pozostał już tylko prostokąt czerwonej mączki na korcie centralnym i drewniany domek na obrzeżach, w którym mieszkał niegdyś przyszły triumfator imprezy, Yannick Noah. Teraz mieści się w nim bar, w którym trzeba słono przepłacić za przekąski, co jest znacznie mniej poetyckie, ale stanowczo bardziej symboliczne.
W ciągu tych wszystkich lat na Roland Garros naoglądałem się zmian, ale przede wszystkim naoglądałem się zwycięstw Nadala. Widziałem, jak zdobywa tytuły w trzech różnych dekadach, tytuły, które nie mieściły się w głowie. Siedziałem w loży prasowej i uczestniczyłem w imprezie pod Wieżą Eiffla, gdy w 2005 roku 19-letni, długowłosy, ubrany we fluorescencyjno-zielony bezrękawnik i białe rybaczki Nadal debiutował w imprezie. Byłem tam też w 2022, kiedy zwyciężył po raz ostatni. Wtedy miał już 36 lat, na głowie łyse prześwity, znacznie bardziej konserwatywny strój i codziennie musiał przyjmować zastrzyki przeciwbólowe w lewą stopę, żeby jakoś przetrwać mecze.
Gdy Rafa objawił się na scenie, tenisowe mistrzostwa Francji miały już 114 lat. Ale Paryż, nawet Paryż, nigdy nie widział nikogo podobnego. Teraz jego kosmopolityczni mieszkańcy mogą oglądać Nadala, kiedy najdzie ich ochota. Wystarczy, że zajrzą za główną bramę kompleksu.