Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wojtek - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
23 października 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wojtek - ebook

Pewien bocian z podlaskiej wsi, zwany Wojtkiem, szykuje się do odlotu do ciepłych krajów. W tym samym czasie w pobliskim domu dzieje się coś dziwnego. Tata mieszkającego tu siedmioletniego Jacka nagle wyjeżdża. Chłopiec ma nadzieję, że wróci wiosną, razem z bocianem. Tymczasem Wojtek ma w podróży do Afryki i z powrotem liczne i niebezpieczne przygody. Jacek pod jego nieobecność pilnuje gniazda. Bo przecież bez gniazda nie będzie ani bociana, ani taty…
Książkę wzbogacają jedyne w swoim rodzaju ilustracje Małgorzaty Dmitruk.

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-268-3032-7
Rozmiar pliku: 23 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Szarpnął z całej siły. I nic. Szarpnął drugi raz. Ale to nie był dobry pomysł. Coś, co trzymało go tuż powyżej stopy, zacisnęło się jeszcze mocniej. Spokój, spokój, najważniejsze to zachować spokój. Na pewno uda się jakoś od tego uwolnić. Zdąży dołączyć do Stada i polecieć ze wszystkimi do wielkiej wody i dalej za wielki piasek. Z gniazda doskonale było widać jego grupę. Wystarczyło przesunąć się nieco w bok – tak, żeby szary, omszały dach tego domu nie zasłaniał łąki. Wtedy można było dojrzeć stado białych ptaków z czarnymi końcami skrzydeł oraz z długimi czerwonymi nogami i dziobami. Bociany. Takie jak on. Pamiętał, jak jeszcze niedawno rywalizował z nimi na tej samej łące o smakowite chrząszcze, pasikoniki, myszy i żaby. Nieraz się ostro spierali o jakiś smakowity kąsek. Ale zawsze udawało mu się przynajmniej parę koników polnych złapać. Nigdy nie musiał wracać z pustym dziobem do swoich klekoczących głodomorów.

Nawet teraz rozpoznawał je na łące. To znaczy tak mniej więcej. A właściwie mniej niż więcej. Wszystkie młodzieniaszki przecież mają ciemne końce dziobów. I wszystkie są do siebie tak podobne... Pewność, że to właśnie jego dzieci, miał tylko wtedy, gdy siedziały w jego gnieździe. A teraz to już duże, samodzielne bociany, gotowe do odlotu. Oby sobie poradziły. Pamiętał swój pierwszy lot do wielkiej wody i dalej za wielki piasek. Plątały mu się skrzydła, czasem i nogi, a raz to nawet dziób. O tak, dziób, to żadna pomyłka. Tak mu się chciało pić po przelocie nad wielkim piaskiem, że wsadził go do jakiegoś starego dzbana. Wydawało mu się, że tam jest woda. I była. Tyle że stary dzban pękł, woda wyciekła, a odłamane kawałki gliny uwięziły jego dziób w środku. Okropność! I jeszcze jakiś dziki pies czy inny szakal zaczął go gonić, on uciekał na nogach, bo nie mógł odlecieć przez ten przeklęty dzban. Pies już go łapał za pióra, już zaciskał zęby na jego ogonie, gdy nagle, bach, wpadł na baobab, dzban na jego dziobie rozpadł się, a on, uff, uleciał w górę, zostawiając temu drapieżcy parę piór w pysku. Szkoda ich było, ale co tam, nie będzie narzekał. Wiele młodych bocianów z jego stada w ogóle nie wróciło z podróży. Pewnie i w tym roku młodzież nie przetrwa w komplecie wyprawy do wielkiej wody, za wielki piasek i z powrotem.

Zapatrzył się na Stado. Jeszcze chwila i będzie wśród nich. Stąd, z gniazda na złamanej w pół topoli, widział ich wciąż jeszcze z lekka brązowawe pióra, jak to u młodych, silne mięśnie, czyste nogi i dzioby. Wszystko oświetlone jasnym, gorącym blaskiem. A za bocianami coś, czego one jeszcze nie dostrzegały. Tam, gdzie ziemia zawsze nagrzewała się najmocniej, zielony krajobraz zaczął się rozszerzać i kurczyć, wydłużać i skracać. Tak wyglądał znak, na który wszyscy czekali. Zaraz to zauważą. Musi dotrzeć do nich jak najszybciej. Jak tylko Lider dostrzeże to falujące powietrze, rzuci się do środka, pozwoli unieść się wysoko, wysoko, pod same chmury. A stamtąd sfrunie ku ciepłu, ku słońcu, w stronę wielkiej wody. Reszta Stada podąży za nim. Tak jak i on to robił przez cztery razy z rzędu. I jak za chwilę zrobi po raz piąty. Tylko wyplącze się z tego nieszczęsnego czegoś na jego nodze. Jeszcze chwila, chwileczka i będzie wolny. Poleci za Liderem, tak jak to zawsze robił. Na tym polegał cały trik. Zawsze naśladował Lidera, zawsze leciał za nim. Teraz też zdąży. Może szarpnie jeszcze raz, tak naprawdę mocno. I jeszcze raz, na boki – w jedną i drugą stronę. Nic z tego... wciąż był unieruchomiony!

Chciał tylko na chwilę przysiąść na gnieździe. Pokazać innym, że jak wróci na wiosnę, to wciąż będzie do niego należało. Wielkie, stare gniazdo, mocne i ciężkie. Przez lata zajmował je Staruszek. Ale gdy w tym roku wiosną się nie pojawił, to on szybko je zajął. Owszem, stoczył parę bójek, bo chętnych nie brakowało. Ale powyrywał im piórka, tym uzurpatorom, złodziejom, rozbójnikom! I wygrał. Tak, tak, to on wygrał. Właśnie wtedy, gdy nadszedł czas, by po raz pierwszy założyć rodzinę. Zaraz potem przyklekotał piękną Bocianichę i razem odchowali tu czwórkę dzieci. Świetny wynik jak na tak młodego tatę jak on.

Gniazdo co prawda, jak się okazało, tu i ówdzie było nadgnite, tam i siam się sypało. I w ogóle było nieco starsze i w gorszym stanie, niż się spodziewał. Wymagało trochę roboty, więc co i rusz znosił nowe patyki do naprawy i zapychania dziur. Dobierał sprytnie: raz duże, raz małe gałęzie. Aż kiedyś przyniósł właśnie to kolorowe coś. Miękkie i giętkie, inne niż zwykłe patyki. W sam raz do zatkania małej dziurki, w którą bocianiaki wsadzały nogi, no a potem trudno je było stamtąd wyciągnąć. Skąd mógł wiedzieć, że ta kolorowa, miękka i giętka gałązka zaciśnie mu się wokół nogi. Że też musiało się to zdarzyć akurat teraz, gdy wszyscy zbierali się do odlotu! Dobra, dość marudzenia. Trzeba się jeszcze raz ze wszystkich sił postarać zdjąć tę złośliwą gałązkę. Może tym razem nie siłą, ale sposobem. Na przykład delikatnie zsunie ją dziobem z nogi. Uda się. Na pewno.

O nie, Lider rozpostarł skrzydła! Pofrunął w stronę tego falującego powietrza. Inne bociany już ruszały za nim. On też do nich zaraz dołączy. Jeszcze moment i wystartuje. Ale ta gałązka trzymała. Nie spadała, nie zsuwała się. Przecież nie mógł tu zostać. Zginie zimą. Zamarznie. Umrze z głodu. Szarpnął się, ale ta wstrętna gałązka zacisnęła się jeszcze mocniej. A co tam! Zerwie ją, przerwie. Jak wystrzeli w górę z całą siłą, na pewno się uda. Wciąż miał szansę ich dogonić. Lider co prawda uniósł się wysoko, stado też już za nim, ale jeszcze zdąży. Zdąży, zdąży, na pewno zdąży. Nie zostanie. Choćby miał całe gniazdo wlec za sobą, poleci! Tak, poleci! Tylko porządnie zamachnie się skrzydłami. O, tak, właśnie tak! I raz. I z całej siły w górę. O niee... Co za ból! I co te gałęzie zrobiły?! Ałaj, uderzenia, pień. Ból nogi, ból głowy. Ciemność, ciemność, ciemność...

– Tato, kocham cię! – siedmioletni chłopiec, ubrany w krótkie spodenki i koszulkę z rysunkami owadów, krzyknął w stronę odjeżdżającego samochodu. Wpatrywał się w jego tylną szybę z dobrze mu znanymi naklejkami: żółto-czerwonym trójkątem z napisem „Uwaga! Jedzie z nami Jacuś” oraz niebieskim kwadratem z białą sylwetką człowieka na wózku. Chłopiec wyglądał, jakby chciał pobiec za szerokim, szarym, pokrytym pyłem autem, które oddalało się niespiesznie, turkocząc po bruku wiejskiej drogi. Ale stojąca za jego plecami wysoka, szczupła kobieta o falujących blond włosach mocno ścisnęła go za ramię.

– Mamo, dlaczego nie możemy z nim pojechać? – chłopiec obrócił się w stronę kobiety.

Ta puściła ramię syna i pogładziła go po głowie.

– Jacuś, chodźmy już do domu – powiedziała. – Piekę ciasteczka. Takie jak lubisz: w kształcie owadów. Są nawet karaluchy. Myślę, że trzeba je już wyjąć z piekarnika. To co, idziesz?

Chłopiec nie odpowiedział. Wciąż patrzył za samochodem, który mijał właśnie ostatnie domy: niskie, drewniane, z oknami okolonymi przez wycięte w deskach ozdoby. Dopiero gdy brzozowy las, który zaczynał się tuż za wsią, zasłonił auto, Jacek przeniósł wzrok na mamę: na jej wzorzystą bluzkę i rozszerzane u dołu dżinsy. Potem spojrzał za nią – na gruby pień złamanej w pół topoli, pod którą właśnie stali. I jeszcze dalej – na otoczony malwami, nieduży dom o wyblakłym, nieokreślonym kolorze i szarym, omszałym dachu.

– Ale dlaczego? – powtórzył Jacuś.

– Chodź do domu, bo karaluchy się spalą – mama uśmiechnęła się i objęła syna za ramię.

– Lubię spalone karaluchy – odparł chłopiec, patrząc w górę, skąd rozległo się rozgłośne klekotanie. To hałasował bocian, który stał na wielkim, starym gnieździe z trudem trzymającym się szczytu złamanej topoli. – No, może nie tak całkiem spalone. Zaraz przyjdę.

– Na pewno?

– Słowo robala – Jacek podniósł prawą rękę jak do przysięgi.

Kobieta zostawiła chłopca i poszła do domu. Jacuś z zaciekawieniem przyglądał się bocianowi. Coś dziwnego z nim się działo. Wykonywał jakieś nienaturalne, nerwowe ruchy. Po chwili przestał klekotać, rozpostarł skrzydła i rzucił się do lotu. Wysoko się nie uniósł, bo coś gwałtownie go zatrzymało. Chłopiec osłonił oczy przed ostrym blaskiem słońca. Dopiero wtedy dostrzegł kolorowy sznurek, który owijał nogę bociana i łączył go z gniazdem. Ptak coraz szybciej i mocniej machał skrzydłami, coraz gwałtowniej, coraz bardziej chaotycznie. Sznurek naprężał się, rozciągał i wydawało się, że lada moment pęknie, uwolni bociana i pozwoli mu odlecieć. Gdy jednak wielkie skrzydła ptaka, zmęczone wysiłkiem, na chwilę zwolniły, sznurek jakby skurczył się i gwałtownie pociągnął czerwoną nogę w dół. Bocian stracił kontrolę nad ciałem. Spadł na gniazdo, po czym odbił się od niego i poleciał w stronę ziemi. Po drodze, szarpiąc się, potrącił patyki. Na koniec uderzył głową w pień topoli i uczepiony sznurkiem do gniazda zawisł nogami do góry.

Kilka gałęzi oderwało się od gniazda, potrąciło nieruchome ciało bociana i spadło na głowę stojącego pod nim chłopca. Jacek, zdumiony sceną, przez chwilę stał w milczeniu. Potem obmacał sobie głowę. Zdjął z niej kawałek uschłej kory i jakiegoś małego pająka. Przyjrzał mu się uważnie, odrzucił na bok i znów spojrzał w górę.

– Mamo! – krzyknął z całych sił. – Wojtek nie żyje!

– Mamo, ale dlaczego my go nazywamy Wojtkiem? – Jacek zatrzymał się w połowie drewnianej drabiny opartej o złamaną topolę. Spojrzał w dół na swoją mamę, która miała teraz na głowie kolorową chustkę i stała przy drabinie, zaciskając ręce na belkach z taką siłą, że aż jej palce bielały. Wokół niej i pnia topoli leżały rozrzucone poduszki, kołdry, pierzyny i koce.

– Jacuś, może to jednak ja wejdę na górę i odetnę tego bociana, co? – powiedziała. – Wiesz, wiatr może zachwiać drabiną. Ty możesz się poślizgnąć. Albo się zdenerwować. Stracić równowagę. Jesteś jeszcze taki mały, niestabilny, różne rzeczy mogą się zdarzyć...

– Przecież są poduszki... – zamruczał chłopiec, po czym obrócił się z powrotem do drabiny i wszedł szczebel wyżej.

– Ale to dla bociana. Ty jesteś cięższy i gdybyś na przykład spadł, to możesz dostać jakiegoś wstrząsu mózgu, połamać żebra albo i inne kości...

– O, kowal bezskrzydły – Jacek wychylił się na bok i spojrzał na korę topoli, w załomach której krył się nieduży czerwono-czarny owad. Od ruchu chłopca zachwiała się przyczepiona do jego pasa pochwa finki. Drabina również lekko zadygotała.

– Ja chyba zwariuję – zawołała mama Jacka. – Nie wolno ci się wychylać na boki! Masz iść prosto do góry. A najlepiej na dół!

Jacek odwrócił wzrok od kowala i postawił nogę szczebel wyżej.

– Mamo, to powiesz mi, dlaczego nazywamy go Wojtkiem?

– A zejdziesz na dół?

– Nie – odparł Jacek, wdrapując się na kolejny szczebel. – Ale mogę iść prosto w górę. Albo podglądać kosarza – chłopiec zaczął wychylać się na drugą stronę drabiny, gdzie po korze topoli wędrował brunatny pajęczak o ośmiu długich i cienkich nogach.

– Oszaleję – jęknęła cicho mama Jacka. A głośniej dodała: – W naszej wsi dawniej na wszystkie bociany mówiono wojtki. Takie ludowe określenie. Teraz trochę zapomniane, ale twój tata pamiętał. Więc tak nazwał bociana, co się u nas na topoli zagnieździł.

– Ale wcześniej był inny – Jacek zrobił następny krok. Już niewiele go dzieliło od zwisającej głowy ptaka.

– No, ten został Nowym Wojtkiem. A Stary Wojtek nie wrócił z Afryki. Twój tata trochę żałował...

Jacek zatrzymał się na wprost głowy bociana i spojrzał w jego zamknięte oczy.

– Dlaczego? – zapytał i stanął jeszcze wyżej, na przedostatnim szczeblu drabiny.

– Ale na ostatni szczebel nie wchodź!

– Dlaczego tata żałował? – Jacek jedną ręką ostrożnie wyjął finkę z pochwy.

– A, takie tam bajki... U nas na wsi mówiło się, że bociany na zimę odlatują na Wyraj, gdzie nabierają sił w ogrodzie za żelaznym ogrodzeniem i potężną bramą...

Jacek wyciągnął rękę w górę, by przeciąć sznurek na nodze bociana. Ale ostrze nie dosięgło celu. Chłopiec włożył więc nóż między zęby, chwycił się pnia i postawił jedną nogę na ostatnim szczeblu drabiny.

– ...i tam, w tym ogrodzie – ciągnęła jego mama coraz bardziej drżącym głosem – ptaki miały zrywać z takiego specjalnego drzewa rajski chleb, który daje moc do walki ze śmiercią i chorobą...

Jacek postawił drugą nogę na szczycie drabiny, wyprostował się i ostrożnie oderwał prawą rękę od pnia topoli. Schwycił nią rękojeść noża, wyjął go z ust i uniósł w stronę sznurka na nodze bociana.

– ...i twój tata żartował sobie, że Wojtek, znaczy Stary Wojtek, jak wróci z Wyraju, to przyniesie mu kawałek rajskiego chleba, żeby się wyleczył...

Jacek zatrzymał się na moment, zasłuchany. Potem jednak wrócił do przecinania kolorowego sznurka, na którym wisiał bocian.

– ...ale bocian nie wrócił, twój tata poczuł się gorzej, wiesz przecież, co się stało z jego nogami...

Sznurek, przecinany mozolnie przez Jacka, zadygotał. Chłopiec zachwiał się, ale po chwili odzyskał równowagę i wrócił do pracy.

– ...a potem twój tata powiedział, że nie chce być dla nas ciężarem i... – głos mamy Jacka załamał się – ...no i właśnie...

Sznurek, przecięty przez Jacka już do połowy, znowu zadrżał. Chłopiec złapał się mocniej pnia topoli i spojrzał w dół. Wpatrywała się w niego para otwartych oczu bociana.

– Mamo! Wojtek żyje! – zdążył krzyknąć Jacek i zaczął się chwiać. To przez bociana, który gwałtownie zamachał skrzydłami. Chłopiec puścił nóż i prawą ręką próbował chwycić się drzewa. Bocian jeszcze raz zamachał skrzydłami, uniósł się, naprężył przecięty w pół sznurek, na moment znów się zatrzymał, i wreszcie zerwał kolorową linkę. Wzbijając się w powietrze, potrącił drabinę. Jacek poczuł, jak szczebel ucieka mu spod nóg. Kiedy bocian, zataczając się na boki, odlatywał w stronę łąki, chłopiec prawą ręką łapał się starego sęka i nogami przytrzymywał szczebel. Drabina jednak już się rozchwiała. Odpadała od drzewa, pociągając za sobą Jacka. Chłopiec usłyszał rozpaczliwe głośne „Nieee!” i poleciał prosto w dół.

Uff, ledwo uszedł z życiem... Najpierw ta kolorowa gałązka, a potem mały człowiek z nożem. I jedno, i drugie chciało go zabić. Albo przynajmniej zatrzymać. Żeby nie mógł polecieć ze Stadem. Ale z nim nie tak łatwo wygrać, o nie! Gałązkę zerwał, a nożownika zrzucił na ziemię. Dobrze mu tak. Niech nie zadziera z bocianem! No a teraz czas dogonić pozostałych. Będzie tylko musiał się rozejrzeć po łące. Poprawić pióra. Przekąsić konika polnego i o, tę myszkę. I jeszcze parę smakowitości. Na pewno ktoś się zaraz znajdzie. Nie mogli przecież odlecieć wszyscy. O, tam! Wiedział, że tak będzie. Ktoś skrył się za krzakiem wierzby. Zajrzy za niego i sprawa się rozwiąże. Polecą razem, dogonią resztę... Zaraz, co to? Czapla! Zwariowana, głupia czapla. Zwiodła go. A kysz stąd! A kysz! Dobrze jej tak. Niech nie przeszkadza porządnym bocianom. Tylko że... To znaczy... Naprawdę nikogo? Wszyscy odlecieli? Miał ich dogonić sam? Zupełnie sam?

Trudno. Da radę. Musi dać radę. Tylko gdzie to falujące powietrze? O, widać. Ale jakieś takie, no, jakby krajobraz za nim mniej się rozciągał i mniej zwężał, słabiej kurczył i rozszerzał niż wtedy... Znaczy – niż wtedy, gdy Lider poleciał. A inni za nim. O, nie, nie z nim takie numery! Da radę, parę wymachów skrzydłami i ziuu – prosto w to powietrze, niech go niesie ku chmurom, niech da mu siłę, niech pozwoli zobaczyć Stado i polecieć za nim do wielkiej wody, za wielki piasek, do tłustych i smacznych owadów. Niech zabierze go od zimna i głodu, jaki tu niedługo nastanie. Niech pozwoli mu przeżyć, najeść się i wrócić tu, do tego starego gniazda, i odchować nowe bocianiaki. Jeszcze parę wymachów i uniesie się coraz wyżej i wyżej, koło za kołem...

No właściwie tak powinno być. Zawsze samo go unosiło. Nie trzeba było tyle machać... Dobra, jeszcze kilka razy i na pewno się uda... Trochę uniosło, ale do chmur daleko. Słabo to jakoś wygląda, bardzo słabo... Ale nie, nie podda się, nie zostanie tutaj, dogoni ich. Choć niewysoko, ale się rozejrzy. Pewnie zaraz zobaczy jakiegoś bociana. Dowie się przynajmniej, w którą stronę lecieć. Słońce zeszło nisko, ta siła słabła, coraz gorzej mu się szybowało. Jeszcze parę wymachów. Nie chciał tu zostać. Tak bardzo nie chciał. O, jakiś bocian tam w oddali. Poleci do niego. To na pewno ktoś z jego Stada. Rzuci się w tamtą stronę i go dogoni. Ich dogoni. Zwykle jak leciał spod chmur, to niosło go potem długo, bardzo długo. A teraz byle jak. To nic! I tak ich znajdzie. Tylko poleci za nim. Za tym bocianem. Hm, ale czy to naprawdę bocian? Bo może czapla? Albo żuraw? I w ogóle gdzie to ptaszysko się podziało? No gdzie, do licha? Gdzie?!

– Nigdy więcej! To już naprawdę koniec! Nie pozwolę ci wchodzić na żadne drabiny, ryzykować życie... – krzyczała mama Jacka, mocno przy tym gestykulując. Chustka zsunęła jej się z głowy, włosy rozwichrzyły. U jej stóp, wśród poduszek i kołder porozkładanych wokół złamanej w pół topoli, leżał na plecach jej syn.

– Mamo... – jęknął Jacek.

– Ty mi się tu nie wymiguj. Powtarzam ci: to był ostatni raz!

– Mamo, uważaj... – Jacek uniósł rękę, wskazując coś w górze.

– O, nie dam się nabrać. Kompletnie straciłeś moje zaufanie. Już koniec...

– Mamo, uważaj! – Jacek krzyknął.

Jego mama wreszcie przerwała. Chwilę przyglądała się w milczeniu synowi, który wciąż wpatrywał się w coś w górze. W końcu sama uniosła wzrok. Wtedy dostrzegła, że bocianie gniazdo pękło z brzegu. Jego fragment chwiał się teraz na krawędzi. Jedna gałązka oderwała się i spadła tuż obok Jacka. Ten ruch jeszcze bardziej naruszył równowagę starego gniazda. Zwisająca na krawędzi część zadrżała jeszcze mocniej. W dół poleciała kolejna gałązka.

– Jacuś, szybko – zawołała mama i rzuciła się do syna. Uklękła, próbując wziąć go na ręce. Spadł kolejny patyk. Mama lekko uniosła Jacka. I wtedy zleciał w ich kierunku cały wielki, przegniły kawał gniazda. Uderzył w plecy pochylonej nad synem kobiety. Kobieta zachwiała się, przez moment próbowała złapać równowagę, po czym z impetem runęła wprost na chłopca.

– Ałaj! – jęknął Jacek, przygnieciony ciężarem swojej mamy.

Kobieta zerwała się i zaczęła oglądać syna, strzepując przy tym z niego i z siebie kawałki gniazda.

– To już naprawdę koniec – mówiła jednocześnie. – Koniec tego gniazda. Jak się czujesz?

– Może być – odparł chłopiec. – Ale nie martw się, mamo. Wiosną Wojtek odbuduje gniazdo.

– Gniazdo jest stare i zgniłe. W każdej chwili może spaść i zrobić komuś krzywdę. Trzeba je stąd usunąć.

– Tata mówił, że nie wolno.

– Jeżeli gniazdo zagraża bezpieczeństwu ludzi, to wolno. Pod warunkiem że będzie to późną jesienią albo zimą. Sprawdzałam to.

Jacek i jego mama zamilkli. Dłuższy czas mierzyli się wzrokiem. Wreszcie chłopiec wycedził przez zaciśnięte zęby:

– Nie pozwolę.

– Co mówisz?!

– Nie pozwolę. Jak nie będzie gniazda, to Wojtek do nas nie wróci. A jak nie wróci Wojtek, to nie przyniesie nam tego chleba z raju...

– ...Wyraju... – odruchowo poprawiła go mama.

– Wszystko jedno! – krzyknął Jacek. – Bez gniazda, bez bociana i bez tego chlebka tata nie wyzdrowieje. A jak nie wyzdrowieje, to do nas nie wróci. Rozumiesz?

– Jacuś – szepnęła mama z troską w głosie – to przecież tylko bajki. Takie ludowe opowieści. Nie ma Wyraju. Nie ma rajskiego chleba. A gniazdo naprawdę może spaść. Popatrz tylko.

Obydwoje ponownie spojrzeli w górę. Gniazdo rzeczywiście nie wyglądało najlepiej. Fragment, który odpadł, zostawił po sobie wyrwę. Pojedyncze patyki chwiały się jeszcze na jej krawędzi. A ze środka wyrwy wiatr wywiewał grudki starego, zmurszałego materiału.

– Przechyla się, zobacz – dodała mama.

– I tak nie pozwolę go zniszczyć – wysapał Jacek. – Będę go pilnował aż do powrotu Wojtka.

Po chwili dodał ciszej: – I taty. Zdrowego taty.

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: