Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Wolfie Black i kojocie serce - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
3 listopada 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wolfie Black i kojocie serce - ebook

Trzymasz właśnie w dłoni książkę o poszukiwaniu własnej tożsamości, akceptacji przez otoczenie i dojrzewaniu. Czy Wolfie pogodzi się ze swoją orientacją? Czy znajdzie wsparcie u przyjaciół? Kto stoi za śmiercią jego rodziców? I co ma z tym wspólnego nowy, tajemniczy sąsiad? Przed Tobą historia o zwierzętach i ich ludzkich dramatach.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8324-293-4
Rozmiar pliku: 608 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Samotność i wspomnienia

Był ciepły, letni poranek. Miasteczko Blackberry Hill spowijały jeszcze senne opary mgły. Nic nadzwyczajnego dla miasta, które leży na wybrzeżu. Poranek podobny był do każdego innego w środku lata i nic nie wskazywało na to, że stanie się jednym z najistotniejszych w życiu naszego bohatera.

A przynajmniej tak wydawało się Wolfiemu, gdy wygrzebywał się z cienkiej, lnianej pościeli. Nie lubił wstawać wcześnie, zwłaszcza w wakacje. Nie zdziwiła go więc godzina, którą pokazywały fluorescencyjne wskazówki budzika stojącego na nocnej szafce.

Z małego przenośnego radia dobywał się właśnie głos speakera:

— Witajcie, moi drodzy! W naszym pięknym miasteczku dochodzi godzina dziesiąta! Co nam przyniesie nowy dzień? Sam nie wiem, nie ulega jednak wątpliwości, że będzie równie upalny, jak ostatni miesiąc! Mam rację, Sally?

— Oczywiście, Greg! Twojemu psiemu nosowi nic nie umknie! Chyba umiesz wywęszyć pogodę na kilka dni do przodu, czyż nie? Może powinieneś zastąpić mnie na stanowisku prezenterki pogody! Ale masz rację, będzie dziś upalnie i sucho. Dopiero pod wieczór zrobi się odrobinę chłodniej.

— Ach, nie drocz się, moja kocico, przecież nigdy bym ci tego nie zrobił! — zaśmiał się speaker. — W każdym razie, moi drodzy, ogony do góry! Rozprostować kości i wyskakiwać z wyrek! Zbyt piękny, bezchmurny i upalny mamy dzień na siedzenie w domach! Pamiętajcie jednak, by przed wyjściem dokładnie spryskać wodą całe futro! Użyjcie też sprayu przeciwsłonecznego! Nie zapomnijcie o ogonach!

— Nie zapomnijcie również o ciemnych okularach i czapkach! Przecież nie chcemy, by doszło do niemiłego w skutkach słonecznego udaru! Wychodząc, weźcie ze sobą dużo chłodnej wody! — dodała Sally.

— Starajcie się też, by wasze futerko było możliwie jak najkrótsze! Im dłuższe, tym większa szansa, że będzie wam strasznie gorąco! Miejscowy fryzjer na okres wakacji wprowadził dwadzieścia procent zniżki dla wszystkich psowatych, owiec i alpak! Koniecznie skorzystajcie z okazji! Zakładajcie cieniutkie bluzki i krótkie spodenki! Prawda, Sally? W końcu temperatura ma dziś sięgnąć rekordowych czterdziestu stopni! To nie przelewki, moje drogie futrzaki! Przypominamy też o gonitwie organizowanej na miejscowym stadionie, wystartuje niepokonany ogier Rafael! Z pozostałych doniesień: miejscowy klub pływacki zamieścił na Beastbooku informację, że organizuje naukę pływania w towarzystwie fok! A teraz nieco muzyki do późnego śniadanka od Purr FM! Trzymajcie się!

Wolfie przeciągnął się, wstał, włożył na tylne łapy kapcie, poprawił sterczące, długie, skołtunione futro na głowie i jakoś próbował doprowadzić do porządku zmierzwiony ogon, rozczesując szczotką. Ostatnio kupił komplet szczotek — mimo że był psem dużo wygodniej rozczesywało mu się futro szczotką dla alpaki.

Podszedł do lustra i przyjrzał się sobie krytycznie. Postać, którą ujrzał w lustrze, ktoś postronny oceniłby na dość przystojnego, wysokiego, umięśnionego psa, z czarnym, kosmatym futrem. Miał zielone oczy, przyjemny wyraz pyska i sześć piegów w okolicy czarnego, wilgotnego nosa. Wyprostował się, prężąc muskuły i oglądając wyrobione mięśnie klatki piersiowej i brzucha. Ćwiczył, i to dość często. Starał się zachowywać dobrą kondycję. Miłością do ruchu zaraził go jego przyjaciel, Steve.

— No właśnie, ciekawe, co u tego wilczka słychać? — zastanowił się Wolfie, ubierając czarne spodnie i skórzaną kurtkę mimo upału, który już teraz lał się z nieba. — Pora byłaby na jakieś śniadanko…

Otworzył drzwi od sypialni i przeszedł przez ładnie urządzony, obity brązową boazerią korytarz, po chwili znajdując się w salonie. Lubił ten duży, przestronny pokój, swoją miękką, szarą sofę, telewizor plazmowy wiszący pomiędzy dwoma oknami domu. Z nostalgią spojrzał na abstrakcyjny obraz między regałami na książki przy ścianie za sofą. Przed nią stał mały stoliczek do kawy ze szklanym blatem, pod którym leżały różne czasopisma.

— Ach, moja perełka — mruknął, dotykając czule klawiatury laptopa na stoliku. Miał w nim pierwsze rozdziały swojej nowej książki. — Niedługo do ciebie wrócę.

Odwrócił się i opuścił pokój przez wyjście na lewo od sofy. Sąsiadowało z drugim, prowadzącym do małego korytarzyka prowadzącego ku frontowym drzwiom. Na każdych widniała mała tabliczka z nazwą pokoju na wypadek wizyty gości.

— No to teraz pora na śniadanko! — powiedział, zacierając ręce. Podszedł do lodówki, nucąc coś pod nosem, otworzył ją i wyjął kilka kurzych jaj. Nalał oleju na patelnię, postawił na silnym ogniu i założył fartuszek kuchenny, by nie poplamić czystych ubrań. Wbił jajka na rozgrzany tłuszcz i wsłuchując się w ich skwierczenie, podszedł do okna, wyglądając zewnątrz. Niestety za wiele nie zobaczył, gdyż mgła dopiero zaczynała się rozwiewać.

— Trudno, ale może wybiorę się na plażę? — zastanowił się, wyjmując chleb z pojemnika i układając go w koszyku wyłożonym serwetką. — Steve i Nikki lubią tam chodzić, może ich spotkam? Poza tym przyda mi się odrobinka relaksu. W końcu niedługo idę do college’u.

Szczerze martwił się perspektywą rozpoczęcia studiów. Obawiał się reakcji futrzaków, gdyby, nie daj Boże, dowiedziały się o jego sekrecie. Poczuł dreszcze na samą myśl, że mógłby się wydać! W końcu nie wszyscy są na tyle wyrozumiali, by pojąć, że…

— O rany! — krzyknął, biegnąc w stronę patelni, z której zaczął się już unosić swąd przypalonych jajek sadzonych. — Jak zwykle! Niech to szlag!

Wyrzucił na talerz zawartość patelni. W ostatniej chwili udało mu się uratować śniadanie.

— Nie wiem, jak ten Steve to robi, że w kuchni zawsze wszystko mu się udaje — mruknął nie bez zazdrości. Jednak nie dane mu było długo skupić się na śniadaniu, bo myśli znowu odpłynęły ku murom uczelni.

Chciał się kształcić, zdobywać wiedzę, ale prawda była taka, że nie lubił przebywać w towarzystwie innych futrzaków. Co z tego, że napisał dwie powieści z myślą o nich, skoro nie potrafił porozmawiać nawet z listonoszem czy gazeciarzem, gdy przychodzili do domu? Nigdy nie czuł się pewnie w zawiązywaniu relacji, obojętnie, czy chodziło o psa, kojota, żbika, lisa, wilka, pumę, tygrysa, królika, smoka, aplakę czy kota. Bał się ich. Nie wiedział, dlaczego.

Podejrzewał, ale nie sądził, że TO może mieć wpływ nawet na koleżeńskie kontakty. Czasami chciałby po prostu z kimś szczerze, tak od serca, pogadać. Bał się jednak odtrącenia. Jedynie Steve’a i Nikkiego traktował inaczej.

Bardzo też tęsknił za ojcem i matką. Oni by mu pomogli! Na pewno poradziliby, żeby znalazł sobie chociaż kolegę. Może nawet przyjaciela? Poczuł się smutny na wspomnienie rodziców. To już ponad rok, odkąd…

— Nie! — krzyknął. — Nie chcę znowu sobie przypominać tej traumy! — Uderzył łapą w stół. By otrząsnąć się z ponurych myśli, sięgnął po leżącą na stole książkę. _Upiór południa_ po chwili pochłonął go bez reszty. Z włączonego radia dało się słyszeć rytmy piosenki _Dogonite_ zespołu 3 Dogs Down.

— Wiedziałem, że to musi mieć coś wspólnego z tobą. Naprawdę nie dbam o to, co się dzieje teraz i co działo się wtedy. Tak długo jak będziesz moim przyjacielem na końcu — wyszeptał Wolfie, myśląc o rodzicach, a szybko otarta łza próbowała spłynąć mu po policzku.

***

Gdy doprowadził do porządku zarówno swoje niesforne i skołtunione futro (nie znosił konieczności rozczesywania go co rano!), jak i nostalgiczne i wrażliwe psie serce, otworzył drzwi wyjściowe. Od razu poczuł na pysku i piersiach pierwsze promienie palącego, wrześniowego słońca. Co prawda już niewiele zostało do października, bodaj jeden dzień, ale lato nie dawało za wygraną i nie chciało ustąpić tak łatwo jesieni.

Zresztą Wolfie nie znosił jesieni. Smutny to był dla niego czas. Nikt nie mógł nawet przypuszczać, jak smutny. Czas urodzin. Pies znajdował się na skraju załamania nerwowego, starał się jednak tłumić niedobre emocje i ukryć je pod maską wyluzowanego, uśmiechniętego futrzaka. Nie nawykł do okazywania przygnębienia przed kimkolwiek. Sądził, że to egoistyczne.

Jedynie z Nikkim i Steve’em był szczery. Nawet bardziej szczery niż przed sobą samym, z czego nagle zdał sobie sprawę, idąc ulicą Klonową w kierunku plaży. Wrażenie było tak silne, że aż przystanął i potrząsnął mocno łbem. Idąca w przeciwną stronę lisica obejrzała się za nim podejrzliwie, ale nic nie powiedziała.

— Co było, to było! Są rzeczy, których nie cofnę, muszę się z tym pogodzić! — Podszedł do rosnącego na skraju chodnika drzewa i oparł o nie łapę. Zwiesił głowę, próbując jakoś uspokoić serce. Te obrazywciąż do niego wracały. Wciąż i wciąż widział…

— Przepraszam! Wszystko gra? — spytał ktoś za jego plecami. Odwrócił się i warknął prosto w pyszczek chuderlawego, białego kocura w czerwonym podkoszulku i beżowych spodenkach.

— Spadaj, kocie! To nie twoja sprawa!

— Ale ja chciałem… — zaczął, lecz Wolfie nie dał mu dokończyć.

— Nic mi nie jest! Nie potrzebuję twojego zapchlonego kociego współczucia! Zjeżdżaj!

Odwrócił się i ruszył w swoją stronę. Po około pięciuset metrach skręcił w dróżkę biegnącą przez duży, stary park.

Lubił to miejsce. Było takie spokojne, ciche. Można usiąść na ławce, dać odpocząć łapom i pomyśleć w spokoju, kontemplując otaczającą przyrodę. Wdychać zapach trawy, kwiatów… Tylko że istniał jeden niezwykle irytujący Wolfiego szczegół — wszędzie kręciło się pełno zakochanych futrzaków. Gdzie nie spojrzeć, na ławkach siedziały przeróżne pary, niejednokrotnie mieszane.

„Straszne, jak można się tak obnosić z uczuciami!”, myślał, obrzucając niechętnym spojrzeniem lisiczkę i owczarka niemieckiego splecionych ze sobą w miłosnym uścisku na ławce. Jej biała koszulka na ramiączkach uwydatniała piękne, pociągające kształty, krótka, dżinsowa mini była aż nazbyt wyzywająca, a ruda kita oplatała w pasie psa, którego łapy dotykały jej pleców. Miał na sobie niebieską koszulkę z odciskiem łapy i krótkie, czarne, sportowe spodenki, które wybrzuszały się w pewnym miejscu, co Wolfie zauważył z niesmakiem. I jeszcze te namiętne pocałunki! Czuł, że albo szybko stamtąd odejdzie, albo zwymiotuje. Nie znosił widoku takich par!

„W sumie, czemu mnie to tak odrzuca?”, przemknęło mu przez głowę. I wtedy na oddalonej ławce w cieniu drzew zobaczył ich.

— O cholera! — warknął, próbując odwrócić wzrok. Ale nie mógł. Coś go ukuło w klatce piersiowej. Niesmak? Zgorszenie? A może… zazdrość? Tego ostatniego nawet nie dopuścił do świadomości. Był pewien jednego — znalazł się w złym miejscu o złym czasie.

Na ławce siedział jasnobrązowy pies, nastolatek młodszy od Wolfiego, i przytulał do siebie ubranego tylko w krótkie, białe spodenki tygrysa, swojego rówieśnika. Nie kryli się, a jeden patrzył na drugiego z czymś takim w oczach…

Wolfie nie potrafił, a może nie chciał wyobrażać sobie, co to było. Wiedział tylko, że nikt nigdy nie patrzył w ten sposób na niego.

— Boże… — wyszeptał, widząc, jak tygrys coś powiedział do towarzysza, całując go. Potem przytulili się, wstali z ławki i, o zgrozo, ruszyli w stronę Wolfiego. — Co robić, co robić… — panikował, rozglądając się gorączkowo. W końcu jednym skokiem znalazł się za najbliższym drzewem. Tygrys i pies minęli go, trzymając się za łapy.

Tego było już za wiele. Za wiele, jak na jeden dzień, a dochodziła dopiero jedenasta. Wolfie nie chciał jednak, by te wydarzenia pokrzyżowały mu plany. Przeszedł przez park i po kilku minutach znalazł się na plaży.

Wyglądało na to, że nie tylko on zapragnął udać się dzisiaj nad morze. Setki futrzaków, śmiejąc się, kąpiąc, gawędząc i jedząc przekąski zakupione w małych, plażowych barkach — zbudowanych z bambusa budkach krytych słomą — spędzały miło czas. Postanowił pójść w ich ślady i podszedł do budki.

Spojrzał na menu dla mięsożerców, zastanawiając się, czy zamówić hamburgera z wieprzowiny czy może stripsy z kurczaka, ale odrzucił ten pomysł. W karcie dla roślinożerców też nie znalazł nic interesującego.

— Dzień dobry, poproszę colę — powiedział do stojącego za ladą lwa.

Po chwili, trzymając w łapie chłodny napój z parasolką, podszedł do wolnego, zielonego leżaka ustawionego obok stolika ze szklanym blatem, podstawił na nim szklankę, po czym zdjął skórzaną kurtkę, podkoszulkę i spodenki. Następnie usiadł wygodnie na leżaku, w cieniu rzucanym przez wielki, biało-czerwony parasol. Rozglądał się ciekawie na wszystkie strony, próbując wyłowić z tłumu Steve’a i Nikkiego.

Nikki był krzyżówką lamparta i rysia. Dość spore lamparcie łapy, duże cętki na górnej części pleców oraz z tyłu nóg i na udach, biały brzuch i klatka piersiowa, duże uszy, krótki ogonek, zawadiackie, jasnobrązowe futro na głowie, sterczące w czub, sierść na policzkach. Przez chwilę sądził, że go zobaczył, ale mylił się.

No to może chociaż Steve gdzieś jest? Ciemnoniebieskie łaty do barków i do ud, przechodzące w błękit, niebieskie futro na łokciach, długi, niebieski ogon z kilkoma ciemniejszymi akcentami na końcu, czarny pyszczek, niebieskie włosy wyglądające jak grzebień na głowie i na plecach. Steve stanowił krzyżówkę geparda i wilka. A raczej miał za przodka geparda i po rodzicach odziedziczył plamki. Jego dwie siostry wyglądały podobnie. Ale i Steve’a nigdzie nie było widać. Zrezygnowany Wolfie zamknął oczy.

Skąd mógł, biedny, wiedzieć, że ten dzień nie skończy się tak, jak zakładał? Nie mógł przypuszczać, co dla niego przygotował Los. Nie zdawał sobie sprawy, że przyjedzie mu zmierzyć się z samym sobą. Jednak nie uprzedzajmy faktów…

***

Około ósmej rano Jake obudził się w swoim małym, stojącym na przedmieściu domu. Bardzo lubił wstawać wcześnie. Nie mógł znieść myśli, że słońce jest już na niebie, a on nie korzysta z dobrodziejstw, jakie daje natura i lato. Uwielbiał przechadzać się w blasku słońca, leżeć na trawie i wdychać zapach kwiatów, czując delikatne pieszczoty promieni na ciele.

— Witaj, świecie! — zawołał, otwierając szeroko okna sypialni i wpuszczając do środka ciepły powiew, niosący ze sobą zapach kwiatów. — Jak dobrze jest żyć, jak wspaniale! — Oparł ręce na parapecie i wyjrzał na zewnątrz. Za płotem sąsiad, znudzony sędziwy królik, kosił właśnie trawę. Dwie sąsiadki, lisice, matka z córką, akurat przechodziły koło furtki. Gdy go zobaczyły, pomachały na powitanie.

— Dzień dobry! — krzyknął, uśmiechając się szeroko. Po chwili odwrócił się, rozprostował ramiona i przeciągnął się. Podszedł do lustr, spoglądając w odbicie. Duże uszy, jasnobrązowe futro, niesfornie rozczochrane na głowie, mały, ciemnobrązowy nos, biała klatka piersiowa i brzuch z nieśmiałymi kosmykami na piersiach. Miał krótkie futro, za to mięciutkie. Nie był specjalnie przystojny czy umięśniony, ale jako kojot podobał się sobie. A to, jego zdaniem, najważniejsze — by akceptować siebie, jakim stworzyła nas natura.

— Hm… — Brązowymi oczami próbował ocenić, w czym wyglądałby korzystnie, ale przypomniał sobie o najważniejszym: najpierw prysznic!

Mył się długo, podśpiewując. Gdy wyszedł spod strumienia gorącej wody, sięgnął po ręcznik i zaczął wycierać mokre futro. Po chwili rzucił okiem w kierunku lustra, przetarł szkło i spojrzał na odbicie. Zaśmiał się głośno, widząc, że futerko się nastroszyło.

— Ach, ten ogon! — Spojrzał przez ramię na sterczący w górę, zawijający się nieco w kierunku pleców ogon i znowu parsknął śmiechem. Nie był lekko nastroszony — bardziej przypominał wygiętą w łuk szczotkę do butelek. — Znowu trzeba uczesać.

Sięgnął po szczotkę, usiadł na łóżku w sypialni i starał się jakoś doprowadzić do porządku. Gdy wreszcie uznał, że futerko wygląda, jak należy, podszedł do szafy.

— Biały… nie, nie biały. Czerwony T-shirt? A może niebieski? E, sam nie wiem. Może jednak ubiorę czarny? — mruczał, przerzucając zawartość szafy i robiąc bałagan wokół. — Nic nie ubiorę! Jest dość ciepło, bym wziął tylko dżinsy.

Po chwili odwrócił się z parą starych, dziurawych dżinsów w łapie i spojrzał na łóżko oraz podłogę.

— Ups! — zachichotał. — Ja to zawsze nabroję! Teraz muszę to poskładać… Albo nie, po co?

Już miał wyjść, gdy jakiś wewnętrzny głosik podszepnął, że może lepiej posprzątać. A jeśli ktoś go odwiedzi? Skapitulował więc i zabrał się do składania ubrań. Gdy skończył, ze zgrozą zerknął na zegarek stojący na szafce nocnej.

— Pół godziny! Jeny, straciłem pół godziny, a jeszcze śniadanie trzeba zjeść! — Wybiegł z pokoju, mając tylko założoną jedną nogawkę. Przebiegł przez hol i pchnął białe drzwi pomiędzy schodami a wyjściem. Wpadł do małej kuchni, gdzie klapnął na krzesło przy małym stoliku, kończąc się ubierać.

— No! Wreszcie wszystko na swoim miejscu.

Spojrzał w stronę lodówki i zaklaskał ucieszony. Przypomniał sobie, że dziś jest szczególny dzień. Odkąd skończył szkołę średnią, Blackberry Furry’s High School, i to wcale z nie najgorszymi wynikami, czekał niecierpliwie całe wakacje na list z miejscowej uczelni. Złożył aplikację, licząc, że się dostanie.

Podszedł do lodówki, wyjął półmisek szynki i sera, oraz coś, co kupił specjalnie na tę okazję, to znaczy — gdyby dostał list z uczelni — czekoladowy torcik, ulubiony przysmak! Przepadał za słodyczami.

Smarując kanapki masłem i układając na nich plastry szynki, pomidora i ogórka, przyjrzał się raz jeszcze folderowi z college’u. Marzył o dostaniu się tam! W końcu to jedna z najlepszych uczelni w kraju, kształcąca młode futrzaki w najróżniejszych zawodach, a na dodatek podchodząca do sprawy nader progresywistycznie, postępowo i innowacyjnie. Stawiano na rozwijanie indywidualnych zdolności, a każdy student, bez względu na rasę, poglądy czy orientację, mógł liczyć na prawdziwie przyjacielskie relacje z wykładowcami. Nie tyle oceniali wiedzę, co zapał i zaangażowanie, promując przede wszystkim indywidualny talent. Była to także jedyna z najlepszych koedukacyjnych placówek oświatowych pozwalających na kształcenie się studentów zarówno roślinożernych, jak i mięsożerców, co nie stanowiło reguły w systemie edukacji.

Co prawda Jake jeszcze nie odkrył, w czym tak naprawdę jest dobry, czy w ogóle ma jakiś wrodzony lub nabyty talent, ale nie zrażał się tym. Liczył, że w końcu go w sobie znajdzie. Jak dotąd pisał krótkie opowiadania, głównie horrory i SF, ale nikomu ich nie pokazał. Leżały zamknięte na kluczyk w jego biurku.

Nagle rozległ się sygnał wiadomości SMS. Wyjął komórkę z kieszeni i spojrzał na wyświetlacz. Dotknął palcem ekranu, by odblokować telefon.

— Mama! — ucieszył się.

Jego rodzice mieszkali w San Dingo. Kochał ich, wiele rozmawiali przez Furnet, telefon, wpadali raz na kilka miesięcy, by życzyć mu powodzenia, podtrzymać na duchu, przywieść nieco ponadprogramowych pieniędzy czy jedzenia. Już gdy miał iść do szkoły średniej, ustalili, że najlepszym wyjściem będzie, jeśli zamieszka w ich małym domku, oddalonym raptem o 200 km od San Dingo, w Blackberry Hill. Nie protestował, w końcu dla młodego futrzaka oznaczało to nieskrępowaną wolność. No i przysyłali co miesiąc pieniądze na rachunki, więc nie miał problemów z jedzeniem czy mieszkaniem. Jedynym wyznacznikiem tego, że stan rzeczy nie ulegnie zmianie, były słowa ojca: „Ucz się.

Co miesiąc będziemy dzwonić do twojego wychowawcy, pana Blumbetta, i dowiadywać się o twoje stopnie!”. Jak powiedział, tak zrobił.

Jednak Jake lubił się uczyć. Nie miał problemów z językiem angielskim czy literaturą. Najgorzej szło mu z matematyki i fizyki, ale już w szkole podstawowej wiadomo było, że nie jest umysłem ścisłym, a rodziców z tych przedmiotów zadowalały w zupełności oceny dostateczne.

Jak więc można było się domyślić, SMS od mamy dotyczył studiów w college’u. Już miał odpisać, że jeszcze nie dostał wyników, gdy do drzwi ktoś zapukał. Zaciekawiony Jake otworzył i stanął oko w oko z panem Hacketem, listonoszem.

— Mam tu coś z uczelni dla ciebie, mały! — Biały tygrys zaśmiał się, aż zafalowały mu wąsiki. — I to dość ciężki! Chyba wiesz, co to znaczy?

Oczy Jake’a rozszerzyły się i szeroko otworzył pysk.

— O, dzięki, panie Hacket! — Przytulił listonosza i porwał z jego łap grubą kopertę.

— Powodzenia!

Zamknął drzwi i przeniósł kopertę do kuchni, kładąc na stole. Przez chwilę wpatrywał się w nią ze strachem. A jeśli się nie dostał? Może gdyby się dostał, list byłby grubszy? Co powie mama, jeśli go nie przyjęli?

Na imię Boskie! — Drżącymi palcami otworzył kopertę i z wypiekami na policzkach odczytał pierwsze wersy:

_Szanowny Panie!_

_Niniejszym informujemy, że Pana podanie zostało rozpatrzone POZYTYWNIE i został Pan PRZYJĘTY w poczet studentów Akademii Blackberry’s! Cieszymy się, że możemy Panu przekazać tę szczęśliwą wiadomość. Dziękujemy, że wybrał Pan naszą uczelnię, mamy nadzieję, że będzie się Pan w jej murach czuł jak w domu._

_Do listu dołączamy plan kampusu, plan zajęć i regulamin studiów oraz przysięgę, której będzie Pan zobowiązany przestrzegać. Zajęcia zaczynają się 2 października o godzinie 10:00 apelem na na placu przez budynkiem uczelni. Mam nadzieję, że będzie Pan usatysfakcjonowany poziomem naszej placówki._

_Z poważaniem,_

_Dziekanat Wydziału Literatury_

— Tak! Tak! Tak! — zakrzyknął trzykrotnie Jake, dając upust wielkiej radości i czując, jak jego ogon intensywnie merda. Zaklaskał i wziął ze stołu telefon komórkowy, wyszukał w kontaktach numer mamy i zadzwonił. Postanowił również uczcić ten sukces kąpielą słoneczną na plaży. Nie wiedział, że i jego życie odmieni się za sprawą pewnego wydarzenia…Rozdział 2

Niespodziewane spotkanie

Dochodziła dziesiąta czterdzieści pięć, gdy znajdujący się w znakomitym humorze Jake przechodził ulicą w kierunku parku. Nagle zauważył dziwne zachowanie dużego, czarnego psa. Najpierw oparł łapę o drzewo i zwiesił głowę, a potem nakrzyczał na jakiegoś kocura, który chciał mu w czymś pomóc.

— Nie rozumiem — mruknął sam do siebie Jake — jak można być niegrzecznym futrzakiem? I jak w ogóle można się złościć w tak piękny dzień, jak dziś?

Wzruszył ramionami i nucąc pod nosem, poszedł do parku. Uwielbiał to miejsce, Było tak pełne pozytywnej, pulsującej w powietrzu energii, że chciało mu się śpiewać. Ptaki, promienie słońca prześwitujące między liśćmi drzew, i te futrzaki na ławkach, tak radosne, tak cieszące się życiem i sobą! Co prawda nadkładał nieco drogi, bo mieszkał kilka ulic dalej, ale park niedaleko Klonowej był jego ulubionym miejscem przechadzek.

— Ach, tu jest naprawdę rozkosznie! — powiedział głośno, rozrzucając na bok ramiona. Spojrzał w bok i zobaczył dwie podśmiewające się z niego zajęczyce, próbujące zamaskować uśmiechy długimi uszami. Akurat wyszły na powietrze z pociechami.

— Cześć — przywitał się.

Odpowiedziały mu tylko śmiechem, wzruszył więc ramionami i ruszył ścieżką. Znowu dostrzegł tego samego dużego psa. Wyglądał, jakby w panice szukał jakiejś kryjówki. Nagle schował się za drzewem. Kojot nie rozumiał, dlaczego. Przecież ten tygrys i brązowy psiak tylko spokojnie szli, trzymając się za łapy.

— A to ci dziwny typek, no! — powiedział Jake, śmiejąc się z wybryków czarnego psa. — Musi mieć chyba jakiś poważny problem — zmartwił się. — Żeby tak się bać towarzystwa innych futrzaków? Boże…

Posmutniał nieco i zaczął rozmyślać o czarnym psowatym. Naprawdę, nie rozumiał futrzaków, które nie chciały przebywać z innymi i złościły się za chęć pomocy. To dziwne. Co mu zrobili ci dwaj? Może to jego znajomi, których wolał uniknąć? Tylko dlaczego? Jaki problem może mieć ten nieszczęśliwy futrzak?

Był nieszczęśliwy, to pewne. Tylko jaki mógł mieć powód? Jake przypuszczał, że wszystkiemu winna jest strata kogoś bliskiego albo zerwanie z dziewczyną, ale to przecież nie usprawiedliwiało zachowania psa. Nie wolno tak robić, nie wolno zachowywać się niegrzecznie wobec tych, którzy dali nam pomocną łapę!

Poczuł nieco złości, ale szybko ją opanował. Nie był typem kogoś, kto łatwo się irytował. Uznawał, że to po prostu niepotrzebna strata sił i energii. Po co marnować życie na użalanie się nad sobą, skoro można je wykorzystać w sposób o wiele przyjemniejszy?

Jednak czarny pies siedział mu w głowie, gdy wchodził na plażę. Liczył, że kąpiel słoneczna pozwoli zrelaksować się i odprężyć. Chciał wykorzystać jak najpełniej sytuację, w jakiej się znalazł — ostatni dzień wakacji.

Poszukał więc wolnego miejsca na piasku i położył na nim ręcznik. Z małego plecaka, w który się zaopatrzył przed wyjściem z domu, wyjął książkę. Nie lubił nosić pasków, dlatego rozpiął spodnie. Wolał swobodę, mimo że nie miał nic pod spodniami. Wyciągnął się na brzuchu i pogrążył w lekturze.

— Ale gorąco! Jak mi się chce pić! — powiedział kilkanaście minut później, klękając na ręczniku i ocierając rąbkiem spocony pysk. — O, barek! — Zaklaskał w łapy i ruszył w jego kierunku, uprzednio poprawiwszy spodnie, które nieco spadały.

— Co dla pana? — spytał barman.

W tym samym czasie Wolfie zdjął z oczu czarne okulary i obserwował uważnie młodego kojota.

„Co to za typek?”, pomyślał. Wstał i podszedł do niego.

— Obojętnie. Coś na ochłodę. Może być cola — odparł Jake, zakładając ręce za głową i przeciągając się.

— A pan to się nie za swobodnie zachowuje? — zagadnął Wolfie. Gdy ktoś mu się wydawał sympatyczny, starał się ubrać maskę uśmiechniętego, wyluzowanego psa.

— Co? — mruknął kojot, odwracając się. „To ten pies! Ten sam czarny pies! Czemu do mnie zagadał?”, przemknęło mu przez głowę. — A co, nie wolno? Jake — przedstawił się,

— Jasne, że wolno! Wolfie. — Wyciągnął ku niemu łapę na powitanie. Pomyślał, że miło byłoby spędzić ten dzień z jakimś sympatycznym futrzakiem. W końcu we dwoje raźniej, a skoro nie ma tu Nikkiego czy Steve’a, chociaż ten uśmiechnięty kojot będzie dla niego pretekstem, by nieco oderwać się od ponurej rzeczywistości.

— Miło mi poznać. Jak się masz? — spytał Jake jakby nigdy nic. Wiedział, że nie usłyszy od razu prawdy. A może?

— Dobrze. Przejdziemy się plażą? — odrzekł Wolfie, choć przez jego twarz przemknął cień. Chciał iść do swojego miejsca, własnego zakątka, ale wolał mieć towarzysza.

„Towarzystwo, towarzystwo, ktokolwiek… kogokolwiek. Pal licho, mógłby być nawet ten zawszony kocur, co mnie zaczepił rano!”, myślał gorączkowo Wolfie.

— Chętnie. Uwielbiam spacery — stwierdził kojot. Ramię w ramię zaczęli przechodzić między plażującymi futrzakami.

Jake pomyślał, że dobrze byłoby choć trochę „wybadać”, z kim ma do czynienia. Szli w kierunku, którego do końca nie znał, gdzieś z dala od głównej plaży, w dzikie i niedostępne rejony.

— Chwilka, czekaj! Czekaj no! — Zatrzymał się wpół kroku, zdając sobie nagle sprawę, że to się może nieciekawie skończyć. — Ja cię nie znam. W sumie, dlaczego miałbym z tobą gdziekolwiek iść? Gdzie mnie zabierasz? — zagadnął ostrożnie, cofając się odruchowo kilka kroków i strosząc ogon. Zastrzygł uszami.

— Zobaczysz — odwarknął Wolfie, starając się nie dać po sobie poznać, że obecność Jake’a jest mu potrzebna. — Nie musisz się mnie bać, nic złego się nie stanie! Nie jestem mordercą czy coś takiego!

— Morderca by tak samo mówił! — zauważył Jake.

— Naprawdę, nie mam złych zamiarów! — zirytował się pies. — Okej, nie chcesz iść, to nie! A chciałem pokazać ci ładne miejsce niedaleko.

— Ładne miejsce? — zainteresował się kojot. — Okej, idę z tobą. Wzbudzasz zaufanie.

— Nie sądzę — warknął.

— No dobra, może i nie, ale mam super dzień i zaryzykuję.

A gdzie mieszkasz?

— Ha, ale szybki! — powiedział na głos.

„Naprawdę sądzi, że mu powiem?”.

— To nie tak! Ja chciałem tylko… — speszył się kojot, robiąc się nieco czerwony na pyszczku. Nie chciał przecież od razu się wpraszać, broń Boże! — Chciałem tylko się spytać na wszelki wypadek, żeby wiedzieć, jakbyś chciał, bym przyszedł albo…

— Dobra, dobra… — mruknął Wolfie, wiedząc najwyraźniej swoje.

W skrytości ducha cieszyło go, że Jake… że ktokolwiek jest obok. Ale nie dopuszczał tego do siebie. Zadowolenie, że inny futrzak z nim gdzieś idzie? Co to za powód w ogóle do radości? Spojrzał na Jake’a, który, zdaje się, był zupełnie odmiennego zdania — uśmiechał się jeszcze szerzej, ciesząc obecnością nowego kolegi.

„Jak tak dalej pójdzie, policzki mu się rozerwą od tego uśmiechu”, pomyślał.

Nie rozumiał takich skrajnych optymistów. Świat to bagno, a każdy chce ci dowalić, gdy pozna twoją słabość czy odkryje inność. Taka jest rzeczywistość, i ten kojot powinien to wiedzieć. Inaczej zaboli go bardzo, gdy ktoś mu wytknie słabości.

„Dobrze, że nie masz takiego sekretu, jak ja”, pomyślał, patrząc na Jake’a.

***

Kilka minut później doszli na miejsce. To miejsce, szczególne dla Wofiego. Biała, nieco bardziej zarośnięta i dzika plaża. Fale oceanu muskające morski brzeg. Błękitne niebo niemal doskonale zlewające się z lazurem wody. Delikatna morska bryza chłodząca i chroniąca przed upałem. Słońce odbijające się od powierzchni wody i rzucające na nią przepiękne refleksy. A nad tym wszystkim duży, trawiasty klif, wyrastające dobry dwadzieścia metrów nad poziom oceanu.

Jake stał przez moment jak urzeczony. Odebrało mu mowę.

Gdy wreszcie ją odzyskał, nieśmiało wyszeptał:

— To twoje miejsce?

— Tak. Mało kto je zna. Przychodzę tu pomyśleć. Podoba ci się? — spytał, zerkając na kojota, który stał z błyszczącymi oczami i otwartym pyszczkiem. Skinął głową. Przez moment obaj patrzyli na scenerię.

„Hm… Czemu ja go w ogóle tu wziąłem? Przecież wcale go nie znam! Teraz czuję się nieco nagi. Jakbym pokazał mu najbardziej osobiste pamiątki czy zdjęcia. Jakbym pokazał mu swoje serce… Co ja, do jasnej cholery, myślę?!”, zganił się Wolfie. „Co mi chodzi po głowie? Mogłem go w ogóle nie zabierać, teraz nachodzą mnie tylko głupie myśli, gdy patrzę na niego…”.

— Bardzo. Ale czemu mnie tu wziąłeś? Chciałeś tylko pokazać mi okolicę? — Zerknął na czarnego psa, który wyglądał, jakby coś go gryzło, jakby bił się z myślami. I nie była to łatwa walka.

„Rodzice pewnie chcieliby, bym go lepiej poznał”. Otarł prędko łzę, odwracając głowę tak, by Jake jej nie dostrzegł. „Ale przecież nie mogę! Cholera, nie mogę! Przecież to inny futrzak! Samiec! Inny! Obcy! Nie znam go! Nie znam, nie znam…”.

Wtedy odezwał się w jego głowie inny głos: _A może powinieneś go poznać, skoro go nie znasz? Przecież chcesz, prawda?_

— Chciałbym cię poznać. To dobre miejsce. Po prostu chciałem mieć towarzystwo, ot tak, pogadać z kimś.

Weszli na klif i usiedli. Wolfie zerknął na Jake’a i zauważył, że ten siedzi ciut za blisko, a jego lewa łapa spoczywa niebezpiecznie blisko prawej łapy Wolfiego. Spróbował więc nieco się przesunąć, tak by kojot tego nie dostrzegł. Na szczęście ten był zajęty podziwianiem okolicy.

„Uff, mało brakowało, abym dotknął jego łapy!”, pomyślał pies i aż zadrżał ze strachu na samą myśl.

— Pięknie tu — zauważył kojot, ocierając łzę, która spłynęła mu po policzku. –Naprawdę bardzo ładny widok!

„Ten mi się tu wzrusza widoczkami!”, warknął w duchu czarny pies.

— A ty co robiłeś, gdy tutaj przyszedłeś pierwszy raz? — podszepnął znowu ten wścibski głosik w głowie Wolfiego.

„Przecież nie mogę się tu rozbeczeć przed jakimś głupim kojocikiem!”, pomyślał, uderzając ze złością pięścią w ziemię.

— Owszem. Gdzie mieszkasz? Wiesz, tak z ciekawości pytam, bo… — spytał Jake’a, mając nadzieje, że daleko, daleko za miastem. W innym stanie. Kraju. Na innej planecie. W innym wszechświecie.

— Bo? Na przedmieściu, przy Lipowej — odpowiedział kojot, kładąc się i przymykając oczy.

— Nieważne. Znam tę okolicę. Ja na Klonowej. Kojarzysz? Taki duży, biały dom, dwa piętra — odburknął.

„A niech to jasny szlag! Ten durny samczyk mieszka kilka ulic dalej! Jasna cholera!”.

— Blisko. Ale nie kojarzę tego domu. Tej ulicy w ogóle. Jakoś tam nigdy nie chodziłem. Może raz — odparł Jake. — Lubię kino, filmy SF i…

„Kto cię, do jasnej cholery, pyta?! Zamknij się!”, myślał pies.

„To jakiś horror!”.

— …horrory? — spytał natrętnego kojota.

— Tak. Uwielbiam horrory! Szczególnie o potworach, zombie i duchach! — przytaknął.

_Wpadnij wieczorem, coś obejrzymy… Wpadnij, obejrzymy… Wpadnij… _— podszeptywał Wolfiemu ten wścibski, syczący w głowie głosik.

— Wpadnij wieczorem, coś obejrzymy — wypalił, nim ugryzł się w język. — Jeśli chcesz oczywiście.

„Do ciężkiej cholery! Ale ze mnie idiota! Miej wymówkę, miej pretekst, no miej, na Boga!”.

— Chętnie, super pomysł. Z przyjemnością coś z tobą obejrzę!

„No i jestem w dupie”, pomyślał kompletnie załamany pies. — Coś nie tak? — zaciekawił się Jake.

— Ależ skądże znowu! Jest… cudnie — wysyczał przez zaciśnięte zęby. — Fajnie, że masz czas.

— Przecież widzę! Co ci jest? Coś jest nie tak, wiem to! — Nie ustępował kojot, zaciskając zęby i lustrując uważnie psa wzrokiem. Dotknął nieśmiało jego ramienia, by go trochę ośmielić.

— Powiedziałem, że nic! — wybuchnął Wolfie, poderwał się na równe nogi i odszedł kilka kroków. Zamknął oczy i próbował głęboko oddychać, by się opanować. — Nic. Mi. Nie. Jest.

„Co mu jest?”, zastanowił się Jake, po czym zapytał: — Mam sobie pójść? Chcesz zostać sam? Po prostu to powiedz, dla mnie to nie problem.

„Tak!”, przemknęło Wolfiemu przez myśl, ale ostatecznie powiedział tylko: — Nie, przepraszam. Nie powinienem tak wybuchać.

— Nic się nie stało. A powiedz mi, jakie lubisz książki? — Zmienił szybko temat, by odwrócić uwagę czarnego psa od incydentu sprzed chwili.

Wolfie odetchnął głęboko, żeby się uspokoić i wyciszyć.

Spróbował sobie przypomnieć ulubionych autorów.

— No wiesz, przygodowe, SF, różne. Howling, Jacq Christpaw, John Bork, Fullman. A ty? — Wolfie, ośmielony nieco, usiadł obok Jake’a i pogrążyli się w rozmowie.

— O, lubię te same gatunki i znam tych autorów! Są świetni! Naprawdę, bardzo interesujące i ciekawe historie. O, a polską autorkę, Lissowską, znasz? — rozentuzjazmował się kojot, merdając ogonem.

— Nie. A co, dobra jest? — Patrzył przed siebie.

— Bardzo dobra. Wspaniała autorka, pisze naprawdę wciągające, interesujące i nawet zabawne książki. _Chwała Królestwa, której Wieczność strzeże! Myśmy Jej sługi, myśmy Jej żołnierze! Garścią popiołu życie nasze spłonie! W chwale Królestwa, przed Tym, co na tronie!_ — zawołał wzniośle Jake, a oczy mu rozbłysły.

— Co?

— To hymn Królestwa Niebieskiego. Z _Piewcy gromu_. A mój ulubiony cytat? _Myślisz, że jesteś gotowy umrzeć? Patrz mi w oczy, gdy do ciebie mówię! Pytałem, czy jesteś gotowy umrzeć za to, co kochasz i w co wierzysz. Bo my tak. I właśnie wybieramy się oddawać życie i krew za Królestwo. Za takich jak ty, Tubiel. Za twoje lilie i róże. Za twój święty spokój. Ponieważ jesteśmy dostatecznie szaleni. Zastanów się dobrze, czy ty również__._

— Może kiedyś przeczytam. A znasz ten cytat? _W życia wędrówce, na połowie czasu, straciwszy z oczu szlak niemylnej drogi, w głębi ciemnego znalazłem się lasu._

„Ech, i znowu, znowu to wraca! Zawsze, gdy czytam te słowa, TE SCENY wracają. _W głębi ciemnego znalazłem się lasu…_, myślał Wolfie, a oczy zaszły mu mgiełką.

— Dante, prawda? _Boska komedia_, Dante — powiedział po namyśle kojot i zaklaskał.

— Brawo. A muzykę, jaką lubisz? Ja lubię muzykę rockową, 3 Doors Down, Iron Collars, AC/DC.

— W sumie też je lubię. Chociaż wolę piosenki, w których tekście zawarta jest jakaś głębsza myśl. No i bardzo lubię sztukę, wiesz?

— Ja lubię abstrakcjonizm. Każdy interpretuje obrazy wedle swej woli.

Wolfie od dawna nie czuł się tak, jak teraz. Zdał sobie nagle sprawę, a uderzyło go to z siłą obucha, że naprawdę, NAPRAWDĘ ma ochotę poznać bliżej tego wyluzowanego, roześmianego i, musiał przyznać, irytującego samczyka. Sam nie wiedział, co go ku temu popchnęło. Samotność? Może. Chęć wygadania się przed kimś, otwarcia się? Nie wiedział. Może po prostu za długo był sam, tylko on i jego myśli. Z wyboru.

Rozmawiając z Jake’em nagle uświadomił sobie wszystko. Było to dla niego niebywałe. Nowe. Nieznane. Poczuł się dziwnie. Zapatrzył się w horyzont, na chwilę zapominając o obecności kojota.

„Co ja tu w ogóle robię? Przecież to wbrew wszystkiemu, w co wierzę! Wbrew moim zasadom! Wbrew moim postanowieniom! Wbrew mnie! Dlaczego on tu jest? Dlaczego pozwoliłem, by ze mną tu, w to szczególne, niemal święte dla mnie, miejsce, przyszedł obcy? Obcy, i to do tego samiec?! Dlaczego z nim gadam? Co się zmieniło? Co on w sobie ma? Przecież miał być tylko oderwaniem się od rzeczywistości! I, u licha, chyba się stał! Stał się oderwaniem tak bardzo, że czuję, że tracę tożsamość, to, kim jestem! Nie mogę pozwolić na więcej!”.

_Możesz… _— odezwał się znowu wścibski głos w głowie.

„Nie mogę! A jak to pójdzie za daleko? Co, jeśli… Nie, nie, nie! To nie ma prawda się stać! To wbrew naturze! Wbrew wszystkiemu! To zepsuje całkiem mój obraz siebie samego! Jakby cały poświęcony czas, by się odciąć od innych nagle się…”.

— ...rozpłynął.

— Co mówiłeś? — Wolfie spojrzał nieprzytomnie na Jake’a.

— Mówię, że to metaforyczne przedstawienie czasu, który się rozpłynął. Czasu naszego życia, czyż nie? — spytał kojot, patrząc na niego. — Nie słuchałeś? Opowiadam ci o najpiękniejszym, ulubionym obrazie. Labrador Dalí, _Stałość wspomnienia_. Sam nie wiem, ale gdy patrzę na obrazy, zastanawiam się nad swym życiem. Może nie wyglądam, ale każdy potrzebuje czasami…

— Refleksji? — dokończył za niego Wolfie.

— Tak. Refleksji nad życiem. To dziwne, ale chyba każdy, bez wyjątku, musi czasami zastanowić się nad tym, co to znaczy życie, czego od niego oczekuje, jakie są jego aspiracje, dążenia. Masz tak czasem?

„Zbyt często, mój mały, zbyt często!”, pomyślał, ale wolał milczeć. Jake wzruszył ramionami i powiedział:

— Chodź. Pora się zbierać. Zaczyna zmierzchać, a chyba nie masz ochoty siedzieć tu całą noc, prawda?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: