Wolni Ciut Ludzie - ebook
Wolni Ciut Ludzie - ebook
Nowe wydanie w przekładzie Piotra W. Cholewy!
Każda kraina potrzebuje własnej czarownicy...
Na wysokich halach, w rzece pojawia się potwór, a na drodze bezgłowy jeździec. Teraz, kiedy nie ma już babci Obolałej, tylko młoda Tiffany Obolała może strzec granic. By nie wpuścić tu... różnych rzeczy. To jej kraina. Jej obowiązek. Ale zadziwiające, jak pomocna może się okazać horda niesfornych piktali, jeśli tylko skieruje się ich we właściwą stronę i jeśli najpierw przestaną bić się między sobą...
Opowieść Pratchetta, pomimo osadzenia w paranoidalnym Świecie Dysku jest jedną z najpiękniejszych apologii rozumu. Oczy kłamią rozumowi - mówi Pratchett. Na dodatek mówi to w taki sposób, że prawda ta przesłonięta jest delikatną kurtyną łez. Łez śmiechu.
"Życie Warszawy"
"Wolni Ciut Ludzie" to połączenie "Alicji w krainie czarów" i "Braveheart" oraz, jak zwykle u Pratchetta, nawiązuje do dziesiątek innych książek, m.in. "Władcy Pierścieni". Bardzo zabawna, ale też mądra książka, z której młodzi czytelnicy (choć i starsi przeczytają ją z przyjemnością) mogą wynieść kilka pożytecznych nauk…"
"Metro"
Terry Pratchett - Urodził się 28 kwietnia 1948 roku w Beaconsfield, zmarł 12 marca 2015. Jako autor opowiadań zadebiutował w wieku 13 lat. Już wtedy było oczywiste, że czeka go świetlana przyszłość. W 1965 roku zaczął pracować jako dziennikarz. W 1971 roku wydana została jego pierwsza powieść "The Carpet People", a potem kolejne "The Dark Side of the Sun" (1976) i "Strata" (1981). W 1980 roku został rzecznikiem prasowym Centralnego Zarządu Elektroenergetyki. W 1983 roku wydana została jego pierwsza powieść z cyklu Świat Dysku - "Kolor magii". Po ukazaniu się w 1986 roku książek "Blask fantastyczny" i "Mort" Terry Pratchett zdecydował się poświęcić wyłącznie pisaniu. Od tego czasu zarówno ilość wydanych i sprzedawanych książek, jak i popularność pisarza systematycznie wzrasta. Pratchett był także autorem kilku książek dla młodych czytelników. W 1998 roku został uhonorowany przez królową brytyjską Orderem Imperium Brytyjskiego za zasługi dla literatury.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8234-608-4 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Brzdęk dobrze trafiony
Pewne rzeczy zaczynają się przed innymi rzeczami.
Pod nędzną osłoną, jaką oferował rzadki żywopłot, siedziała panna Perspikacja Tyk i badała wszechświat. Nie zważała na deszcz – czarownice szybko wysychają.
Badanie wszechświata prowadziła za pomocą dwóch związanych sznurkiem gałązek, kamienia z dziurką, jajka, pończochy, która też miała dziurkę, szpilki, kawałka papieru i malutkiego ogryzka ołówka. W przeciwieństwie do magów, czarownice nie potrzebują wiele.
Wszystkie te elementy zostały powiązane i skręcone razem, tworząc… urządzenie. Poruszało się dziwnie, kiedy szturchnęła je palcem. Zdawało się na przykład, że jedna z gałązek przechodzi prosto przez jajko i wysuwa się po drugiej stronie, nie zostawiając śladu.
– Tak – powiedziała cicho, a woda ściekała z ronda jej kapelusza. – Tam jest… Wyraźna zmarszczka na powłoce świata. Bardzo niepokojąca. Prawdopodobnie jakiś inny świat dokonał kontaktu. To nigdy nie wróży nic dobrego. Powinnam tam wyruszyć. Ale… według mojego lewego łokcia mają tam już czarownicę…
– No więc ona się tym zajmie – oświadczył cichy i na razie tajemniczy głos, dochodzący z okolic jej stóp.
– Nie, to niemożliwe… Tam leży kraina kredy – stwierdziła panna Tyk. – Dobra czarownica nie może wyrosnąć na kredzie. To przecież tylko trochę twardsze od gliny. Żeby wyrosła czarownica, potrzebna jest solidna, twarda skała, możesz mi wierzyć. – Panna Tyk potrząsnęła głową i na wszystkie strony pofrunęły krople wody. – Ale na moich łokciach zwykle można polegać1.
– Po co tyle gadać? Chodźmy, to sami zobaczymy – rzekł głos. – Tutaj i tak nie powodzi nam się za dobrze, przyznasz…
To była prawda. Niziny nie są dobre dla czarownic. Panna Tyk zarabiała nędzne pensy głównie na medycynie i złych wróżbach2, a noce zwykle spędzała w stajniach. Dwa razy wrzucono ją do stawu.
– Nie mogę się tam wpychać – odparła. – Nie na terytorium innej czarownicy. Nigdy, ale to nigdy nie wychodzi z tego nic dobrego. Ale… – Zawahała się. – Czarownice nie pojawiają się przecież znikąd. Przyjrzyjmy się…
Wyjęła z kieszeni pęknięty talerzyk i przelała do niego zebraną na kapeluszu deszczówkę. Potem z innej kieszeni wyciągnęła butelkę atramentu i nalała akurat tyle, żeby woda stała się czarna. Złożyła dłonie, by osłonić ją przed deszczem, i zaczęła słuchać swoich oczu.
* * *
Tiffany Obolała leżała na brzuchu nad brzegiem rzeki i łaskotała pstrągi. Kawałek dalej, gdzie brzeg zmieniał się w coś w rodzaju kamienistej plaży, jej brat Wentworth grzebał dookoła siebie patykiem i prawie na pewno robił się lepki.
Wentworth robił się lepki od wszystkiego. Wykąpany i wytarty, zostawiony na pięć minut na środku czystej podłogi, Wentworth zaczynał się lepić. Ta lepkość jakby znikąd nie napływała. Po prostu taki się stawał. Ale łatwo było się nim opiekować, jeśli tylko nie pozwalało mu się zjadać żab.
Jakaś niewielka część umysłu Tiffany nie miała pewności co do imienia Tiffany. Miała dziewięć lat i czuła, że do takiego imienia trudno będzie dorosnąć. Poza tym ledwie w zeszłym tygodniu postanowiła, że kiedy będzie duża, zostanie czarownicą i „Tiffany” na pewno się do tego nie nada. Ludzie będą się śmiali.
Druga, większa część mózgu Tiffany myślała o słowie „szemrać”. To słowo, nad jakim wielu ludzi w ogóle się nie zastanawia. Palcami podrapała pstrąga pod brodą, a w głowie obracała je na wszystkie strony.
Szemrać… Według słownika jej babci oznaczało to „wydawać szmer” albo „mówić cicho i niewyraźnie”. Albo też „nieśmiało wyrażać niezadowolenie”. Tiffany podobał się smak tego słowa. Przywodził na myśl tajemniczych ludzi w pelerynach, szeptem wyjawiających sobie ważne tajemnice za zamkniętymi drzwiami. Szemrali… I byli szemrani, co dziwne, bo „szemrany” znaczyło coś zupełnie innego.
Przeczytała ten słownik od początku do końca. Nikt jej nie powiedział, że to nie jest właściwa metoda.
I kiedy tak sobie myślała, zauważyła nagle, że szczęśliwy pstrąg gdzieś odpłynął. Ale w wodzie pojawiło się coś innego – ledwie kilka cali od jej twarzy.
Był to okrągły koszyk, nie większy niż połówka skorupy orzecha kokosowego, pokryty czymś, co zasłoniło dziury i pozwoliło mu pływać. W środku stał wyprostowany mały człowieczek, wzrostu około sześciu cali. Miał na głowie masę rudych włosów, w które wplótł kilka piórek, paciorków i kawałków materiału. Miał też rudą brodę, wyglądającą prawie tak fatalnie jak włosy. Tę część całej reszty, której nie pokrywały niebieskie tatuaże, osłaniał malutki kilt.
Człowieczek wymachiwał na nią pięścią i krzyczał:
– Łojzicku! Chyboj stąd rychło, ciut ciapo! Boc na zielonego łeba!
Pociągnął za sznurek wiszący za burtą jego łódki. Sapiąc głośno, na powierzchnię wypłynął drugi rudzielec.
– Nie cos na ryby! – rzekł pierwszy, wciągając go do środka. – Zielony łeb sie zblizo!
– Łojzicku! – mruknął pływak. Woda ściekała z niego strumieniami. – No to spadomy.
Po czym chwycił bardzo małe wiosło i szybkimi ruchami pchnął kosz naprzód.
– Przepraszam! – zawołała za nimi Tiffany. – Jesteście skrzatami?
Ale nie odpowiedzieli. Ich mała, okrągła łódka zniknęła wśród trzcin.
Raczej nie, uznała.
A potem, ku swej mrocznej radości, usłyszała szemranie. Nie było wiatru, ale krzaki na brzegu zaczęły falować i szeleścić. Tak samo trzciny – nie wyginały się, ale rozmyły. Wszystko było rozmyte, jakby coś złapało cały świat i zaczęło nim potrząsać. Powietrze szumiało. Ludzie szeptali za zamkniętymi drzwiami.
Woda zaczęła bulgotać tuż obok brzegu. Nie była specjalnie głęboka – sięgnęłaby Tiffany najwyżej do kolan, gdyby tam weszła – ale nagle stała się mroczniejsza, bardziej zielona i jakoś o wiele głębsza.
Tiffany cofnęła się o kilka kroków, a w chwilę później para długich i chudych rąk wyprysnęła z wody i zaczęła obłąkańczo drapać brzeg w miejscu, gdzie stała przed chwilą. Przez moment widziała chudą twarz z długimi zębami, ogromnymi oczami i ociekającymi zielonymi włosami, podobnymi do wodorostów. A potem stwór pogrążył się w głębinie.
Zanim jeszcze zamknęła się nad nim woda, Tiffany pędziła już do małej plaży, gdzie Wentworth robił żabie placki. Porwała dziecko w chwili, gdy zza zakrętu pojawił się strumień bąbelków. Woda znów się zagotowała, zielonowłosy stwór wyskoczył, długie ręce wbiły pazury w błoto. Potem stwór wrzasnął i opadł z powrotem do wody.
– Ja chcem na siusiuuu! – poinformował Wentworth.
Tiffany nie zwróciła na niego uwagi. Z zamyśloną miną wpatrywała się w rzekę.
Wcale nie jestem przestraszona, myślała. Powinnam się przestraszyć, ale jestem zwyczajnie zła. Znaczy, czuję ten strach w sobie jak rozżarzoną do czerwoności kulę, ale złość nie daje mu się wyrwać.
– Wenio chce chce balzo chce siuuusiuuu! – wrzeszczał Wentworth.
– No to idź – odpowiedziała mu z roztargnieniem.
Drobne fale wciąż pluskały o brzeg.
Nie warto nikomu o tym opowiadać. Każdy i tak by powiedział: „Ależ ta mała ma wyobraźnię”, jeśli byłby w dobrym humorze, albo: „Nie zmyślaj”, jeśli nie.
Wciąż była zagniewana. Jak ten potwór śmiał się pojawić w rzece? Zwłaszcza taki… taki… śmieszny. Za kogo ją uważał?
* * *
Oto Tiffany, wracająca do domu. Zacznijmy od butów. Są duże i ciężkie, często reperowane przez ojca; przed nią należały do rozmaitych sióstr i teraz, żeby utrzymać je na nogach, musi nosić kilka par grubych skarpet. I są wielkie… Tiffany wydaje się czasem, że ona sama jest zaledwie systemem przemieszczania butów.
Potem sukienka. Też była własnością licznych sióstr: wkładana, zdejmowana, odrzucana, podnoszona przez matkę już tyle razy, że naprawdę ktoś już powinien ją stąd zabrać. Ale Tiffany dosyć ją lubi. Sięga jej do kostek i choć nie wiadomo, jaki kolor miała na początku, teraz jest łagodnie błękitna, co przypadkiem jest również kolorem motyli fruwających w krzakach przy ścieżce.
Następnie mamy twarz Tiffany. Bladoróżowa, z brązowymi oczami i włosami. Nic specjalnego. Komuś, kto na nią patrzył – na przykład w talerzyku czarnej wody – głowa mogłaby się wydać trochę za duża w stosunku do całej reszty, ale może kiedyś ta reszta do niej dorośnie.
A potem wznosimy się wyżej, jeszcze wyżej, aż droga zmienia się w wąską wstążkę, a Tiffany i jej brat w dwie małe kropki, i widzimy jej krainę.
Nazywają ją Kredą. Zbocza wzgórz zielenią się pod gorącym letnim słońcem. Widoczne z tego miejsca, poruszające się wolno stada owiec dryfują nad krótką murawą jak obłoki na zielonym niebie. Tu i tam owczarki pędzą po trawie jak komety.
A potem, kiedy oczy odsuwają się dalej, widzimy, że to długie, zielone wzniesienie leżące na powierzchni świata jak ogromny wieloryb… otoczony czarną od atramentu deszczówką na talerzyku.
Panna Tyk uniosła wzrok.
– Przecież ten mały ludzik w łódce to Nac Mac Feegle! – stwierdziła. – Najdziksze z magicznych stworzeń! Nawet trolle uciekają przed Wolnymi Ciut Ludźmi! A jeden z nich ją ostrzegł!
– Jest czarownicą, prawda? – odezwał się głos.
– W tym wieku? Niemożliwe! Nie było tam nikogo, kto mógłby ją uczyć. Na Kredzie nie ma żadnych czarownic! Jest za miękko! A jednak… nie była przestraszona…
Panna Tyk spojrzała na Kredę wyrastającą ponad niskimi, wyciśniętymi już chmurami.
– Ta mała wymaga opieki – uznała. – Ale kreda jest za miękka, żeby wyrosła na niej czarownica…
* * *
Tylko góry były wyższe od Kredy. Stały wysokie, fioletowe i szare, nawet latem rzucając w powietrze obłoki śniegu ze szczytów. „Oblubienice nieba”, nazwała je kiedyś babcia Obolała. Rzadko mówiła cokolwiek, a już szczególnie cokolwiek niemającego związku z owcami, więc Tiffany to zapamiętała. Poza tym nie było to całkiem ścisłe. Góry wyglądały jak oblubienice tylko zimą, kiedy stały całe w bieli, a tumany śniegu przypominały welony.
Babcia używała dawnych słów i wygłaszała różne bardzo stare powiedzonka. Na przykład nizin wcale nie nazywała Kredą, ale halami. W górze na hali wiatr śniegiem wali, myślała Tiffany i ta nazwa ugrzęzła jej w umyśle.
Dotarła na farmę.
Ludzie zwykle zostawiali Tiffany samą. Nie było w tym nic szczególnie okrutnego czy niemiłego – na dużej farmie każdy ma swoją robotę, a ona swoją wykonywała bardzo sprawnie, więc stała się w pewnym sensie niewidzialna. Zajmowała się mlekiem i zajmowała się nim dobrze. Robiła lepsze masło niż matka, a ludzie często chwalili jej sery. Taki miała talent. Czasami, kiedy do wioski przybywali wędrowni nauczyciele, szła do nich i zyskiwała odrobinę wykształcenia. Ale na ogół pracowała w ciemnej i chłodnej mleczarni. Lubiła to. To znaczyło, że robi coś dla farmy.
Tak naprawdę tylko nazywano ją Farmą Rodzinną. Ojciec dzierżawił ziemię od barona, ale rodzina Obolałych uprawiała ją już ze sto lat, więc ojciec mawiał (cicho, czasami, kiedy wieczorem wypił piwo), że z punktu widzenia ziemi farma jest w posiadaniu Obolałych. Matka Tiffany upominała go, żeby nie opowiadał takich rzeczy. Co prawda baron zawsze okazywał szacunek panu Obolałemu, a odkąd dwa lata temu zmarła babcia, nazywał go najlepszym pasterzem owiec na wzgórzach. Ogólnie mieszkańcy wioski uznawali, że ostatnio baron nie jest taki zły. Uprzejmość jednak zawsze się opłaca, tłumaczyła matka Tiffany, a człowiekowi biednemu nigdy nie zabraknie zgryzot. Czasem jednak ojciec się upierał, że Obolali (albo Obolanie, albo Oboleli, Obileli czy Obaleni – pisownia była opcjonalna) pojawiali się w starych dokumentach już od wielu setek lat. Mieli te wzgórza w kościach i zawsze pasali owce.
Tiffany była z tego raczej dumna – w pewnym sensie, gdyż przyjemnie jest też być dumnym z przodków, którzy wiele podróżowali albo od czasu do czasu próbowali jakiegoś nowego zajęcia. Z czegoś trzeba przecież być dumnym… W dodatku odkąd pamiętała, słyszała, jak ojciec – zwykle człowiek powolny i spokojny – powtarza jeden z żartów, które musiały być przekazywane od Obolałego do Obolałego przez setki lat.
– Kolejny dzień pracy i znowu jestem Obolały – mawiał.
Albo:
– Wstaję Obolały i kładę się Obolały.
Czy nawet:
– Cały jestem Obolały.
Mniej więcej od trzeciego razu te żarty nie były specjalnie śmieszne, ale czegoś by jej brakowało, gdyby chociaż raz w tygodniu nie przypomniał jednego. Zresztą nie musiały być śmieszne – to przecież ojcowskie żarty. I nieważne, jak się pisali – z całą pewnością wszystkich jej przodków serce bolało na myśl o wyjeździe, nie na myśl o zostaniu tutaj.
W kuchni nie spotkała nikogo. Mama pewnie poszła do zagród zanieść jedzenie dla mężczyzn, którzy w tym tygodniu strzygli owce. Jej siostry, Hanna i Fastidia, też pewnie tam były, zwijały runo i zerkały na młodych postrzygaczy. Zawsze rwały się do pracy przy strzyżeniu.
Koło wielkiego czarnego pieca stała półka, przez matkę nazywana Biblioteką Babci Obolałej – ponieważ mamie podobała się koncepcja posiadania biblioteki. Wszyscy inni nazywali ją Babciną Półką.
Była niewielka, z książkami wciśniętymi między słój kandyzowanego imbiru i porcelanową pasterkę, którą Tiffany wygrała na jarmarku, kiedy miała sześć lat. Tych książek było pięć, pomijając gruby dziennik farmy, ale on – w opinii Tiffany – się nie liczył, bo trzeba było go pisać samemu. Poza tym był tam słownik. Był Almanach, co roku nowy. Obok stały „Choroby owiec”, grube od zakładek, które włożyła tam babcia.
Babcia Obolała była ekspertem od owiec, choć uważała je za „worki kości, oczu i zębów, które tylko szukają nowych sposobów, żeby zdechnąć”. Inni pasterze wędrowali całe mile, żeby przyszła i wyleczyła ich chore zwierzęta. Uważali, że babcia ma Dotyk, choć ona sama twierdziła, że najlepszym lekarstwem dla owcy i człowieka jest dawka terpentyny, porządne zwymyślanie i kopniak. Spomiędzy kartek wystawały kawałki papieru z babcinymi przepisami na owcze specyfiki. Zwykle zawierały terpentynę, ale niekiedy obejmowały też zwymyślanie.
Obok książki o owcach stał cienki tomik zatytułowany „Kwiaty Kredy”. Na zboczach wzgórz rosło mnóstwo malutkich kwiatków, takich jak pierwiosnki czy dzwonki, oraz jeszcze mniejszych, które czasem potrafiły przetrwać wypas. W Kredzie kwiaty musiały być twarde i sprytne, by przeżyć owce i zimowe zamiecie.
Dawno temu ktoś pokolorował rysunki kwiatów. Na stronie tytułowej książki wypisano równym pismem „Sarah Grizzel” – tak nazywała się babcia, zanim wyszła za mąż. Pewnie uznała, że Obolała brzmi lepiej niż Grizzel.
Na końcu stała „Xięga Baśniowych Opowyeści dla Grzecznych Dzieci”, tak stara, że należąca do czasów, gdy na świecie więcej było X i Y.
Tiffany stanęła na krześle i zdjęła ją. Przewracała kartki, aż znalazła to, czego szukała, i przyglądała się przez chwilę. Odłożyła książkę na miejsce, odstawiła krzesło i otworzyła kredens, z którego wyjęła talerz do zupy. W szufladzie znalazła taśmę mierniczą, używaną przez matkę do szycia, po czym zmierzyła talerz.
– Hmm… – powiedziała. – Osiem cali. Dlaczego normalnie tego nie powiedzieli?
Zdjęła z haka największą patelnię – tę, na której można by przygotować śniadanie dla pół tuzina ludzi naraz. Potem wyjęła trochę cukierków ze słoja na komodzie i wrzuciła je do starej papierowej torby. Następnie – ku ponuremu zdumieniu Wentwortha – chwyciła go za lepką dłoń i ruszyła z powrotem nad strumień.
Wszystko wyglądało tam jeszcze bardzo zwyczajnie, ale nie zamierzała pozwolić, by coś takiego ją oszukało. Wszystkie pstrągi gdzieś zniknęły, a ptaki przestały śpiewać.
Znalazła na brzegu miejsce z odpowiednio dużym krzakiem. Jak najmocniej wbiła w ziemię drewniany patyk i przywiązała do niego torbę z cukierkami.
– Wentworth, łakocie! – zawołała.
Mocno ścisnęła patelnię i schowała się za krzakiem.
Wentworth podbiegł do cukierków i spróbował podnieść torbę. Nie ruszyła się.
– Chceem siuuusiuuu! – wrzasnął, gdyż ta groźba była zwykle skuteczna.
Palce mu się ześlizgiwały po węzłach.
Tiffany uważnie obserwowała wodę. Czy robiła się ciemniejsza? Czy bardziej zielona? Czy to w dole to jakiś wodorost? A te bąbelki to pstrąg, który się śmieje?
Nie.
Wyskoczyła z kryjówki, machając patelnią jak maczugą. Wrzeszczący potwór, który wyskoczył z wody, z brzdękiem zderzył się z tą patelnią pędzącą w przeciwnym kierunku.
To był dobry brzdęk, z charakterystycznym „oiyoiyoioioioioioi-nnnnnggggggg”, będącym oznaką brzdęku dobrze trafionego. Stwór zawisł przez moment w powietrzu, do wody chlupnęło kilka zębów i kawałków wodorostów, a potem zsunął się wolno i zatonął wśród wielkich bąbli powietrza.
Woda uspokoiła się i znowu była tą samą co zawsze starą rzeką, płytką, lodowato zimną, z dnem zasypanym kamykami.
– Chcem cem cem łakociaaa! – darł się Wentworth, który w pobliżu słodyczy nie widział nic innego.
Tiffany odplątała sznurek i dała mu cukierki. Zjadł wszystko za szybko, jak zwykle robił ze słodyczami. Odczekała, aż go zemdli, po czym zamyślona wróciła do domu.
Wśród trzcin, całkiem nisko, zaszeptały jakieś głosy.
– Łojzicku, Ciut Bobby, ześ to widzioł?
– Ano. Lepij chybomy stąd pedzieć Wielkiemu Gościowi, ześmy znaszli wiedźmo!
* * *
Panna Tyk biegła po drodze. Czarownice nie lubią, kiedy ludzie widzą, jak biegają. Wygląda to nieprofesjonalnie. Nie należy też pozwalać się widzieć, kiedy niesie się jakieś rzeczy, a ona dźwigała na plecach namiot.
Wypuszczała też za sobą obłoki pary – czarownice wysychają od środka.
– Miał tyle tych zębów! – stwierdził tajemniczy głos z jej kapelusza.
– Wiem! – burknęła panna Tyk.
– A ona wzięła i go walnęła!
– Tak, wiem!
– Tak po prostu!
– Rzeczywiście, imponujące – przyznała panna Tyk.
Zasapała się już ze zmęczenia.
Poza tym dotarła już do niskich zboczy wzgórz, a na kredzie nie miała dużo siły. Wędrowna czarownica lubi mieć pod nogami twardy grunt, a nie skałę tak miękką, że można ją ciąć nożem.
– Imponujące? – powtórzył głos. – Użyła brata jako przynęty!
– Zadziwiające, prawda? Szybko myśli… Och, nie…
Nagle zakręciło jej się w głowie. Zatrzymała się i oparła o murek przy drodze.
– Co się dzieje? – zapytał głos z kapelusza. – Co się dzieje? O mało nie spadłem!
– To ta przeklęta kreda! Już ją czuję! Mogę czarować na solidnym gruncie, najlepiej na skale, choć nawet na glinie idzie mi przyzwoicie… Ale kreda to ani jedno, ani drugie! Rozumiesz, jestem bardzo wyczulona na geologię.
– Co właściwie próbujesz mi powiedzieć? – spytał głos.
– Kreda… to głodna gleba. Na kredzie właściwie nie mam specjalnej mocy.
– Przewrócisz się? – zapytał niespokojnie ukryty właściciel głosu.
– Nie, nie! Tylko że magia tu nie działa.
Panna Tyk nie wyglądała na czarownicę. Większość czarownic nie wygląda, w każdym razie te, które podróżują z miejsca na miejsce.
Wyglądanie na czarownicę może być niebezpieczne, kiedy wędruje się wśród niewykształconych. Z tego właśnie powodu nie nosiła żadnej okultystycznej biżuterii, nie miała jaśniejącego magicznego noża ani srebrnego pucharu ze szlaczkiem czaszek dookoła, ani też miotły, z której strzelają iskry. Wszystkie one są bowiem delikatnymi wskazówkami, że być może w pobliżu znajduje się czarownica. W kieszeniach nigdy nie nosiła niczego bardziej magicznego niż parę gałązek, może kawałek sznurka, jedna czy druga moneta i oczywiście szczęśliwy talizman.
Wszyscy mieszkańcy wiosek nosili talizmany na szczęście. Panna Tyk doszła do wniosku, że gdyby takiego nie miała, ludzie zaczęliby ją podejrzewać o czarownictwo.
Bycie czarownicą wymaga sporego sprytu.
Panna Tyk oczywiście miała szpiczasty kapelusz. Ale był to kapelusz zakamuflowany i jego szpic sterczał tylko wtedy, kiedy tego chciała.
W jej sakwie jedynym przedmiotem, który mógłby wzbudzić jakiekolwiek podejrzenia, była mała i zabrudzona książeczka zatytułowana „Wstęp do eskapologii” Wielkiego Williamsona. Jeśli jednym z zagrożeń wykonywanego zawodu jest wrzucenie do stawu ze związanymi na plecach rękami, to umiejętność przepłynięcia w ubraniu piętnastu sążni pod wodą plus zdolność do ukrywania się pod wodorostami i oddychania przez pustą trzcinę nie ma większego znaczenia, o ile osoba wrzucana nie radzi sobie znakomicie z węzłami.
– Nie możesz tu czarować? – spytał głos.
– Nie, nie mogę – przyznała panna Tyk.
Uniosła głowę, słysząc brzęk dzwonków. Po białej drodze nadchodziła dziwaczna procesja, złożona głównie z osłów ciągnących małe wózki. Ludzie szli obok, do pasa pokryci kurzem. Byli to głównie mężczyźni i nosili jaskrawe togi – a przynajmniej togi, które były jaskrawe, zanim przez lata wleczono je przez błoto i kurz. I każdy z nich miał na głowie dziwaczną, czarną kwadratową czapkę.
Panna Tyk się uśmiechnęła.
Wyglądali na druciarzy, ale dobrze wiedziała, że nie ma wśród nich nikogo, kto potrafiłby naprawić garnek. Zajmowali się sprzedażą rzeczy niewidzialnych. A kiedy już je sprzedali, nadal je mieli. Sprzedawali to, czego każdy potrzebował, ale często wcale nie chciał. Sprzedawali klucze do wszechświata ludziom, którzy nie wiedzieli nawet, że jest zamknięty.
– Nie mogę czarować – powtórzyła panna Tyk. – Ale mogę uczyć.
* * *
Przez cały pozostały ranek Tiffany pracowała w mleczarni. Ktoś musiał zrobić ser.
Na drugie śniadanie dostała chleb z dżemem.
– Nauczyciele przyjeżdżają dzisiaj do miasta – poinformowała matka. – Możesz iść, jeśli zrobisz, co do ciebie należy.
Tiffany zgodziła się, że owszem, jest jedna czy dwie rzeczy, o których chciałaby dowiedzieć się więcej.
– Możesz zabrać sześć marchewek i jajko. Wyglądają, jakby jajko bardzo im się przydało, biedaczyska – stwierdziła matka.
Tiffany zabrała to wszystko i wyruszyła, by zdobyć wykształcenie za jajko.
Większość chłopców w wiosce wybierała sobie ten sam fach, jaki uprawiali ich ojcowie – a przynajmniej jakiś inny fach w wiosce, gdzie ojciec kogoś innego skłonny był ich uczyć, kiedy dorastali. Od dziewcząt oczekiwano, że dojrzeją i zostaną żonami. Spodziewano się też, że będą umiały czytać i pisać, gdyż uważano to za spokojne domowe zajęcia, dla chłopców zbyt skomplikowane.
Wszyscy jednakże zgadzali się, że jest jeszcze kilka innych kwestii, o których nawet chłopcy powinni się czegoś dowiedzieć, żeby nie tracić czasu na rozmyślanie nad takimi sprawami jak „Co jest po drugiej stronie gór?” albo „Dlaczego właściwie deszcz spada z nieba?”.
Każda rodzina na wsi raz w roku kupowała Almanach, który dawał pewnego rodzaju edukację. Almanach był duży i gruby, drukowany gdzieś daleko i zawierał liczne informacje o takich sprawach, jak fazy księżyca czy właściwy czas na sadzenie fasoli. Podawał też kilka proroctw na nadchodzący rok i wspominał o odległych miejscach, nazywających się Klatch albo Hersheba. Tiffany obejrzała w Almanachu obrazek Klatchu – przedstawiał stojącego na pustyni wielbłąda – na szczęście od matki się dowiedziała, czym jest jedno i drugie. I to był Klatch: wielbłąd na pustyni. Zastanawiała się, czy nie ma tam też czegoś jeszcze, ale zdawało się, że cała wiedza ludzi sprowadza się do „Klatch = wielbłąd, pustynia”.
I na tym polegał kłopot. Gdyby nie było sposobu, by je powstrzymać, ludzie stale zadawaliby pytania.
Do tego właśnie przydawali się nauczyciele. Całe ich grupy krążyły po wzgórzach, razem z druciarzami, kowalami, sprzedawcami cudownych leków, przepowiadaczami przyszłości i wszystkimi innymi wędrowcami handlującymi towarem, który nie jest potrzebny codziennie, ale niekiedy może się okazać przydatny.
Przejeżdżali od wsi do wsi, udzielając krótkich lekcji na wiele różnych tematów. Trzymali się z dala od innych wędrowców i wyglądali całkiem tajemniczo w swoich wystrzępionych togach i dziwnych kwadratowych czapkach. Używali długich słów, takich jak „skorodowane żelazo”. Wiedli surowe życie, żywiąc się tym, co zarabiali, i udzielając lekcji każdemu, kto chciał słuchać. Kiedy nikt nie słuchał, jedli gotowane jeże. Zasypiali pod gwiazdami, które nauczyciele matematyki liczyli, nauczyciele astronomii mierzyli, a nauczyciele literatury nazywali. Nauczyciele geografii gubili się w lesie i wpadali w pułapki na niedźwiedzie.
Ludzie na ogół cieszyli się na ich widok. W końcu uczyli dzieci, co zwykle wystarczało, żeby je uciszyć, a to przecież najważniejsze. Zawsze jednak trzeba było wypędzać ich z wioski przed zmrokiem, żeby nie kradli kur.
Dzisiaj ich kolorowe budki i namioty wyrosły na polu tuż poza granicą wsi. Z tyłu miały kwadratowe kawałki ziemi, ogrodzone wysokimi płóciennymi parawanami i strzeżone przez terminujących nauczycieli – mieli nie dopuszczać takich, którzy chcieliby edukację podsłuchać bez zapłaty.
Przy pierwszym namiocie Tiffany zobaczyła szyld, który głosił:
Tiffany czytała dostatecznie dobrze, by wiedzieć, że choć ten konkretny nauczyciel pewnie jest specjalistą od głównych mas lądowych, mógłby skorzystać z pomocy sąsiada, który rozłożył obok nieduży stragan.
Następny stragan udekorowano scenami historycznymi; przedstawiały przede wszystkim królów ścinających sobie nawzajem głowy i podobne niezbyt ciekawe zdarzenia. Nauczyciel przed nim miał na sobie wytartą czerwoną szatę obszytą króliczym futerkiem i nosił cylinder z wetkniętymi w niego flagami. W ręku miał nieduży megafon, który wymierzył w Tiffany.
– Śmierć królów przez wieki? – zachęcił. – Bardzo kształcące. Dużo krwi!
– Raczej nie – odparła Tiffany.
– Ale przecież musisz wiedzieć, skąd pochodzisz, panienko. Bo inaczej skąd będziesz wiedziała, dokąd zmierzasz?
– Pochodzę z długiej linii Obolałych – odparła Tiffany. – I chyba idę nią dalej.
To, czego szukała, znalazła w budce obwieszonej obrazkami zwierząt, wśród nich – co odkryła z zadowoleniem – wielbłąda.
Tabliczka głosiła: Użyteczne stworzenia. Dzisiaj: Nasz przyjaciel jeż.
Nie była pewna, do czego byłby użyteczny ten stwór z rzeki, ale wyglądało na to, że tylko tutaj może się dowiedzieć. Kilkoro dzieci na ławeczkach wewnątrz budki czekało na początek lekcji, ale nauczyciel wciąż stał przed wejściem w nadziei, że uda się zapełnić puste miejsca.
– Hej, maleńka! – zawołał, co było jego pierwszym poważnym błędem. – Na pewno chcesz się dowiedzieć wszystkiego o jeżach, co?
– Uczyłam się o nich zeszłego lata.
Mężczyzna przyjrzał się jej uważnie i przestał się uśmiechać.
– A tak… Pamiętam – mruknął. – To ty zadawałaś wszystkie te… dodatkowe pytania.
– Dzisiaj chciałabym poznać odpowiedzi – oświadczyła Tiffany.
– Pod warunkiem że nie chodzi o pytanie, skąd się biorą małe jeże.
– Nie – odparła Tiffany. – Chodzi o zoologię.
– Zoologię, tak? To trudne słowo, co?
– Nie, właściwie nie. „Protekcjonalny” to trudne, długie słowo. Zoologia jest całkiem łatwa.
Nauczyciel mocniej zmrużył oczy. Takie dzieci jak Tiffany nie zapowiadały niczego dobrego.
– Widzę, że niezła z ciebie mądrala – stwierdził. – Ale nie znam z tej okolicy żadnych nauczycieli zoologii. Wetynarii, owszem, ale nie zoologii. Jakieś konkretne zwierzę?
– Zielonozęba Jenny, żyjący w wodzie potwór z wielkimi zębami i szponami, i oczami jak talerze do zupy.
– A jakie duże talerze do zupy? – zainteresował się nauczyciel. – Chodzi ci o takie wielkie talerze, gdzie zmieści się cała porcja, parę grzanek, może nawet bułka czy dwie? Czy może o takie małe talerzyki, jakie dostajesz, kiedy, na przykład, zamówiłaś tylko zupę i sałatkę?
– Jak talerze do zupy, które mają osiem cali średnicy – odparła Tiffany, która jeszcze nigdy w życiu nie zamówiła zupy i sałatki. – Sprawdziłam.
– Hm… To zagadka – przyznał nauczyciel. – Chyba nic nie wiem o tych stworach. Na pewno nie są użyteczne, to pewne. I wydają się wymyślone.
– Tak, też tak pomyślałam – zgodziła się Tiffany. – Ale jednak chciałabym dowiedzieć się o nich czegoś więcej.
– Możesz spróbować u niej. Jest nowa.
Nauczyciel skinął kciukiem na nieduży namiot na końcu rzędu. Był czarny i trochę wytarty. Nie wisiały przy nim żadne afisze i nie było żadnych wykrzykników.
– A czego uczy?
– Trudno powiedzieć. Mówi, że myślenia, ale nie wiem, jak można tego nauczyć. Należy się jedna marchewka. Dziękuję.
Kiedy Tiffany podeszła bliżej, zauważyła niewielką kartkę przypiętą do ściany namiotu. Głosiła ona literami, które raczej szeptały, niż krzyczały:
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
PEŁNY SPIS TREŚCI:
Rozdział 1. Brzdęk dobrze trafiony
Rozdział 2. Panna Tyk
Rozdział 3. Polowanie na wiedźmę
Rozdział 4. Wolni Ciut Ludzie
Rozdział 5. Zielone morze
Rozdział 6. Pasterka
Rozdział 7. Pierwsze Wejrzenie i Drugie Myśli
Rozdział 8. Kraina zimy
Rozdział 9. Zagubieni chłopcy
Rozdział 10. Mistrzowskie uderzenie
Rozdział 11. Przebudzenie
Rozdział 12. Wesoły Żeglarz
Rozdział 13. Ląd pod Wodami
Rozdział 14. Skromnie jak dęby
Od autora
1 Ludzie często powtarzają zdania w stylu „Słuchaj swojego serca”, ale czarownice uczą się słuchać także innych organów. To zadziwiające, ile mogą człowiekowi powiedzieć jego nerki.
2 Zwykłe wróżki mówią ludziom to, co tamci chcieliby, żeby się stało. Czarownice mówią, co się zdarzy, czy człowiek tego chce, czy nie chce.