Worek Judaszów - ebook
Worek Judaszów - ebook
Akcja powieści jest oparta na faktach i wydarzeniach, jakie miały miejsce w latach 1946—1947.
Do małego miasteczka w środkowej Polsce przyjeżdża Albert i zamieszkuje w prywatnym pensjonacie. Jest on majorem Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego, ale udaje nauczyciela historii, znającego dobrze język angielski. Tymczasem koło niedalekiego klasztoru odnaleziono spadochron z angielskimi napisami i dowódca miejscowego oddziału Armii Krajowej „Rokita” łączy to z osobą przybysza. Kiedy partyzantom zaczyna palić się grunt pod nogami, „Rokita” zwraca się do Alberta o pomoc...
Na podstawie tej książki nakręcono film „Akcja Brutus” z Zygmuntem Huebnerem w roli głównej.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7741-125-4 |
Rozmiar pliku: | 785 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Ten pstry worek u pasa, wszak go baczysz i ty,
Jest z rozmaitej jerchy misternie uszyty —
Najdziesz tu skórę wilczą, najdziesz tu i lisią,
Jeno się dobrze przypatrz, najdziesz lwią i rysią.”
(„Worek Judaszów”, Sebastian F. Klonowicz)
„W dniu 26 kwietnia 1946 r. koło klasztoru w Dąbrowie w pow. R. odnaleziono spadochron z angielskimi napisami. Mimo tajemnicy z naszej strony wieść o odkrytym spadochronie rozeszła się bardzo szeroko…”
(z meldunku PUBP w R.)Nad ranem Albert wsiadł do przedziału, w którym jechała piękna kobieta w karakułowym futrze. Z początku nie zwrócił na nią uwagi. Za szybami pociągu wstawał mokry kwietniowy dzień, w przedziale było aż duszno od smrodu machorki, u sufitu żarzyła się różowo malutka lampka, twarze podróżnych zdawały się wymęczone i chore.
Pod oknem z policzkiem na barwnej okładce powieści kryminalnej spał zażywny księżulo, zapewne pleban wiejski jadący w odwiedziny do krewnych; z dużego kosza u jego stóp wychylał się zakrwawiony kikut indyczej szyi. Naprzeciw księdza rozparty łokciami na stoliku nieustannie jadł chudy mężczyzna w rogowych okularach. Najpierw na framudze okna tłukł pięścią laskowe orzechy, potem wyjął z teczki jaja na twardo, kiełbasę, bułki, teraz żuł cukierki i czekoladki.
Jadł tak przez cztery stacje. Irytowało to głodnego Alberta.
W kącie kucnęły dwie baby wiejskie, zakutane w chustki; ich kosze i brzuchate tłumoki zajmowały prawie wszystkie miejsca na półkach. Przy Albercie tkwił czerwonoarmista kurzący smrodliwą machorkę.
Młoda kobieta w karakułach siedziała obok bab-spekulantek. Postawiła kołnierz futra i zaczęła drzemać. W pewnej chwili, śpiąc, założyła nogę na nogę, futro rozchyliło się, zadzierając sukienkę — zajaśniały kolana obciągnięte cienką pończoszką. Gładkie, okrągłe i nagie mimo pończoch wprost rzucały się w oczy; były tak blisko, że wystarczyło wyciągnąć rękę, aby dotknąć lśniącej powierzchni pończochy. Nagle kobieta poruszyła się sennie, zsunęła nogę z kolana i Albertowi zdawało się, że błysnął jaśniejszy skrawek ciała.
Okularnik spod okna przestał żuć i zezując na odsłonięte kolana z niespodziewaną wytwornością otarł chusteczką wilgotne wargi. Księżulo drgnął, osowiale rozejrzał się po przedziale; w brudnym mroku nie sposób było uciec oczami od białej golizny obrzeżonej futrem i czarną spódnicą. Pleban sięgnął do kosza po gruby brewiarz, ze złością szarpnął czerwoną tasiemkę zakładki i bezczelnie przyglądał się kolanom damy w karakułach.
Na przystanku w S. młoda kobieta obudziła się, jak by przejęta złym snem. Nerwowymi ruchami otrząsnęła się z jakichś majaków — poprawiła włosy, suknię, spojrzała na zegarek. Gwałtownie zerwała się z ławki i podbiegła do okna.
— Duszno tu — stwierdziła głośno.
Pleban usłużnie szarpnął okno, podziękowała mu nikłym uśmiechem. Wyjmując z kieszeni futra czerwoną jedwabną chusteczkę w białe grochy, wychyliła się na peron wdychając zimne, szkliste powietrze. W brzasku dnia jej puszyste włosy okazały się miedziane, a na bladej twarzy gdzieniegdzie zaznaczały się złote cętki. Była bardzo piękna — z orlim nosem, małymi ustami i ową białą twarzą, jak by nigdy nie dotkniętą przez słońce.
Pociąg ruszył. Pęd wiatru chwycił koniec jej czerwonej chustki. Wychylona pozwalała chustce trzepotać, a wiatr rozwichrzał włosy.
— Zimno! — pisnęła któraś z bab-spekulantek.
— No, zdorowo — niechętnie mruknął ku nim czerwonoarmista.
Młoda kobieta odstąpiła od okna. Czerwonoarmista pośpieszył je zatrzasnąć; teraz szczerzył w uśmiechu duże zęby.
I znowu wtuliła się w swoje futro. Ale już nie zasnęła. Albert poznawał to po ostrożnym drganiu jej powiek. Siedziała na ławce bokiem, niewygodnie. Albert domyślił się, że obserwuje chudego mężczyznę w okularach. Ten zachowywał się dość dziwnie. Już nie było w nim nic z beztroskiego żarłoka. Raz po raz przyklejał twarz do szyby spoglądając na biegnący obok pociągu gęsty sosnowy las. Okulary jak by mu przeszkadzały. Zdjął je — miał rozbiegane, czujne oczy. Ale nie były to oczy krótkowidza.
Pociąg jechał coraz szybciej i szybciej. Przenikliwie klekotał stary wagon. Zgrzyty resorów, drzwi, okien i łańcuchów głuszyły i pochłaniały każdy inny dźwięk. Zdawało się, że pociąg stacza się w przepaść łoskotu, za chwilę zderzy się z jakimś miażdżącym wszystko hałasem. „Pędzę po śmierć” — targnęło Albertem. Uczuł strach tak wielki, że wczepił się palcami w ławkę, aby nie krzyknąć. Pośpiesznie szukał w głowie myśli, które mogłyby odwrócić jego uwagę od tego, co oczekiwało go u kresu tej podróży. Przebiegały mu przez głowę jakieś strzępki zdań angielskich, zwrotów, słów. Wreszcie przypomniał sobie ulubiony fragment z Byronowskiego „Manfreda” i począł go powtarzać w pamięci. „Kocham patos jak kiepski aktor, a czy nie kiepskiego aktorstwa trzeba, aby wcielić się w rolę Alberta?” — pomyślał.
Nagle zgrzytnęły hamulce, pociągiem wstrząsnęło gwałtowne drżenie, pękate tłumoki bab spadły Albertowi na kolana. Za oknami klasnęła krótka salwa z pistoletu maszynowego, gdzieś obok, może w sąsiednim przedziale, posypało się szkło. Zastukały pojedyncze głośne wystrzały karabinowe. Pociąg raptownie zwalniał…
Młoda kobieta w karakułach rzuciła się do drzwi. Żarłok spod okna uchylił szyby i ostrożnie wyjrzał na dwór. Nikt nie zauważył, jak i kiedy w jego ręku znalazł się odbezpieczony pistolet. Strzelił trzykrotnie, prawie nie celując.
— Pod ławki! Pod ławki! — żarliwie wołał pleban, gramoląc się pośród tłumoków na podłodze.
Czerwonoarmista błyskawicznie zdjął z półki karabin, zarepetował i teraz składał się do okna. „Ojcze nasz, któryś jest w niebie…” — modliły się baby, nie potrafiąc wcisnąć swych obfitych ciał między rury zagradzające miejsce pod ławkami. Albert skulił się w kącie przy drzwiach, od okna osłonił się tłumokiem.
Rozerwał się granat. Później drugi. Automaty ujadały prawie bez przerwy. Raptem umilkły i nastała cisza.
Pociąg stał w lesie, na niskim nasypie. W otwartym oknie bezwładnie leżał żarłok. Głowa, piersi i ręce zwisały na zewnątrz. Albert widział tylko jego drgające konwulsyjnie nogi. Obok na ławkę spadły rogowe okulary.
— Nie podchodzić do okien! — wołał ktoś. Na żwirze nasypu dźwięczały podkute buty, słychać było głośną komendę.
Wtem do przedziału wbiegła dama w karakułach. Znowu miała na głowie czerwoną chusteczkę w białe grochy.
— Czto? Czto słuczyłos’? — chrapliwie zapytał ją czerwonoarmista.
— Nie wiem. Nie wiem. Zabity? — mówiła trochę nieprzytomnie, patrząc ze strachem na martwe ciało w oknie.
— Rokita, Rokita napadł! Tu jego kraj… — z podłogi zabrzmiał głucho głos plebana.
— „Zdrowaś Mario, łaskiś pełna, Pan z Tobą” — modliły się głośno baby.
Na korytarzu załomotały kroki. W drzwiach przedziału stanęło trzech uzbrojonych mężczyzn w polskich mundurach, w rogatywkach, z pepeszami w rękach. Młodzik z wypielęgnowanymi czarnymi wąsikami delikatnie odsunął na bok damę w karakułach i trącając czubkiem buta wypięte pośladki bab torował sobie drogę do okna.
— Nie żyje. Ubek — stwierdził sucho pochylając się nad zabitym.
Chwycił martwego za nogi, bez wysiłku przeważył ciało i wyrzucił je z wagonu.
Czerwonoarmistę ucieszył widok polskich mundurów i orzełków. Uśmiechnął się szeroko.
— E, ty, ruski, chodź — kiwnęli na niego palcem, wychodząc z przedziału. Pośpieszył za nimi zadowolony, że będzie potrzebny. W korytarzu wyszarpnęli mu karabin z ręki.
— Nu czto? Czto? — denerwował się. Ale go popchnęli, nadziewając na lufy pepesz.
Umilkły ich kroki, trzasnęły drzwi wagonu. Za chwilę krótko uderzył wystrzał pistoletu. Wybuchnął przenikliwy krzyk bólu, załamał się, przeszedł w gruby, zwierzęcy jęk, który ucięły dwa nowe wystrzały.
Młoda kobieta osunęła się na ławkę, prawie omdlała. Na jej białych policzkach nerwowo drgały muskuły.
Albert odrzucił tłumok. Dotknął ręki kobiety.
— Słabo pani?
Przecząco pokręciła głową. Nasłuchiwała. Korytarzem znowu nadchodziło kilku ludzi. Szli wolno, zgrzytnęły drzwi, zapewne zaglądali do każdego przedziału. Albert siedział sztywno, na próżno próbując opanować drżenie rąk.
Usłyszał, jak w sąsiednim przedziale żądali okazania dokumentów. „Dokumenty? Co im powie mój dokument? Jestem w nim Albertem — zastanawiał się. — Jeśli zechcą zrobić rewizję, znajdą pistolet, a wówczas rozwalą mnie, zanim zdołam zażądać, żeby zaprowadzili mnie do swego dowódcy. A dowódca? Czy zaufa Albertowi?…”
Głośno posapując podniósł się z podłogi księżulo. Na czarnej sutannie zaznaczały się szare plamy kurzu. Za jego przykładem wstały baby. Popatrzyły na księdza błagalnie, jak by oddając się pod jego opiekę. Pleban otrzepywał się z pyłu, wtem krzyknął i ze wstrętem odsunął od siebie własną rękę. Dłoń miał splamioną, krople krwi skapywały ze stolika pod oknem.
Do przedziału zajrzał ów z czarnymi wąsikami. Był bardzo przystojny, z kobiecymi wiśniowymi ustami. Rogatywka trzymała mu się zawadiacko na tyle głowy.
— Ksiądz ranny? — zatroskał się.
— Nie, nie. To ze stolika ścieka…
— Ten ubek tak was urządził. No nic. Zdechł. A pan, co za jeden? Wstań pan! — rozkazał Albertowi.
Albert powoli podniósł się z ławki. W jednym okamgnieniu zobaczył czubek pantofelka młodej kobiety, trącający cholewy wysokich butów młodzika. Krew napłynęła mu do twarzy. Zrozumiał. To przebudzenie się, czerwona chustka powiewająca z okna i widoczna z daleka — znak, rozkaz dla kogoś.
Młodzik huknął na Alberta:
— Czyje to walizki? No te, ze skóry?
— Moje.
Pogardliwym spojrzeniem otaksował nowiutki płaszcz Alberta, pilśniowy szary kapelusz.
— Co pan wieziesz? Handelek, co?
— Trochę książek. Bielizna. Garnitur.
— Taaak?
Albert zdjął z półek walizki. Nie śpiesząc się wyciągnął z kieszeni kluczyk, otworzył zamki.
Młodzik z wyraźnym rozczarowaniem wyjął rękę spomiędzy koszul, krawatów, niedbale przerzucił rękawy i nogawki czarnego garnituru. Dłużej zatrzymał się przy książkach, niektóre wziął nawet do ręki, z nieukrywanym łakomstwem lektury poprawną angielszczyzną odczytał kilka tytułów.
Potem cofnął się na korytarz i pogwizdując przez zęby zajrzał do następnego przedziału.
Za oknem przeciągle zawył głos komendy. Zadudniły buciory na korytarzu.
— O, jedziemy! — pisnął radośnie ksiądz.
— „Pod Twoją obrooonę…” — zaintonowały baby, ale ksiądz gwałtownym ruchem nakazał im ciszę. Sypnęło strzałami.
Twarz młodej kobiety wyrażała ogromne zmęczenie. Kilkakrotnie przeciągała palcami po czole i skroniach, jak by uśmierzając trapiący ją ból głowy, potem przymknęła oczy i z rękami na kolanach trwała tak bez ruchu nie śpiąc i nie patrząc nigdzie. „Czyżby to był jej pierwszy występ, ten współudział w napadzie na pociąg? ” — zastanawiał się Albert.
Pociąg szedł już szybko i równo. Klekotanie starego wagonu wydawało się teraz czymś miłym, uspokajało; oddalali się od niebezpieczeństwa. Ksiądz zakończył szeptanie modlitwy i zwrócił się do Alberta:
— Niech pan sobie wyobrazi, że ostrzegano mnie przed tą podróżą. Jedziesz w kraj Rokity, mówiono mi, tam nie ma dnia bez napadu, bez strzelaniny. No, dzisiaj nigdzie nie jest spokojnie. Prowadzę pracę duszpasterską w wiejskiej parafii koło Włocławka, dwa razy były u mnie na plebanii oddziały leśne. Co prawda wyglądali raczej na zwykłych bandytów niż na partyzantów…
Baby-spekulantki naradzały się półgłosem. Jedna z nich wyciągnęła pieniądze z białego zawiniątka, druga capnęła księdza za rękę i pocałowała.
— Na mszę świętą. Niech ksiądz odprawi, za cudowne uratowanie życia. Naszego i księdza.
— Nie tak, nie tak! — rozgniewał się księżulo. — Nie było w tym cudu, wy to zaraz we wszystkim boskiej ingerencji się dopatrujecie. U Rokity dobremu człowiekowi nic nie grozi. Prawda, proszę pana? — powołał się na Alberta.
Ten pokazał zielony woreczek czerwonoarmisty pozostawiony na półce.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki