Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Worek kości - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
28 lutego 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Worek kości - ebook

W wieku trzydziestu sześciu lat popularny pisarz, Michael Noonan, traci ukochaną żonę Johannę (Jo), która umiera nagle na parkingu centrum handlowego. Tuż przed śmiercią Jo kupiła domowy test ciążowy, ale Michael nie wiedział, że podejrzewa u siebie ciążę choć oboje długo czekali na dziecko. Gdyby urodziła się im dziewczynka, miała otrzymać imię Kia. Rzeczywiście, Jo była w ciąży, a płód był płci żeńskiej Jednocześnie Noonan doznaje pisarskiej blokady. Po czterech latach, gnębiony koszmarami, decyduje się stawić im czoła.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7885-034-2
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

STE­PHEN KING

Wy­bit­ny pi­sarz ame­ry­kań­ski, na­zy­wa­ny „kró­lem hor­ro­ru”. W 2003 uho­no­ro­wa­ny w USA pre­sti­żo­wą na­gro­dą li­te­rac­ką Na­tio­nal Book Award. De­biu­to­wał pod ko­niec lat 60., ale świa­to­wą sła­wę przy­nio­sła mu wy­da­na w 1973 po­wieść Car­rie. Ko­lej­ne utwo­ry – po­wie­ści, zbio­ry opo­wia­dań, ko­mik­sy, sce­na­riu­sze fil­mo­we i sztu­ki te­atral­ne – wy­da­no w set­kach mi­lio­nów eg­zem­pla­rzy i prze­ło­żo­no na kil­ka­dzie­siąt ję­zy­ków. Są wśród nich tak zna­ne książ­ki jak Lśnie­nie, Skle­pik z ma­rze­nia­mi, Chri­sti­ne, De­spe­ra­cja, Zie­lo­na Mila, Ko­mór­ka, Ręka mi­strza, Pod ko­pu­łą, Czar­na bez­gwiezd­na noc i Dal­las ’63. W 2012 uka­zał się ko­lej­ny tom Mrocz­nej Wie­ży za­ty­tu­ło­wa­ny Wiatr przez dziur­kę od klu­cza. Pro­za Kin­ga na­le­ży do naj­czę­ściej ekra­ni­zo­wa­nych. Za­da­nia tego po­dej­mo­wa­ło się wie­lu wy­bit­nych re­ży­se­rów, m.in. Brian de Pal­ma, Stan­ley Ku­brick, Da­vid Cro­nen­berg, John Car­pen­ter, Rob Re­iner i Frank Da­ra­bont.Tego au­to­ra

ROSE MAD­DER

DO­LO­RES CLA­IBOR­NE

GRA GE­RAL­DA

DE­SPE­RA­CJA

RE­GU­LA­TO­RZY

SKLE­PIK Z MA­RZE­NIA­MI

BEZ­SEN­NOŚĆ

ZIE­LO­NA MILA

MA­RZE­NIA I KOSZ­MA­RY

KO­MÓR­KA

4 PO PÓŁ­NO­CY

CHUD­SZY

TO

BA­STION

OCZY SMO­KA

PO ZA­CHO­DZIE SŁOŃ­CA

CZTE­RY PORY ROKU

UCIE­KI­NIER

CZAR­NA BEZ­GWIEZD­NA NOC

CUJO

POD­PA­LACZ­KA

ROK WIL­KO­ŁA­KA

MROCZ­NA PO­ŁO­WA

WO­REK KO­ŚCI

DZIEW­CZY­NA, KTÓ­RA PO­KO­CHA­ŁA TOMA GOR­DO­NA

NOC­NA ZMIA­NA

Saga MROCZ­NA WIE­ŻA

RO­LAND

PO­WO­ŁA­NIE TRÓJ­KI

ZIE­MIE JA­ŁO­WE

CZAR­NO­KSIĘŻ­NIK I KRYSZ­TAŁ

WIL­KI Z CAL­LA

PIEŚŃ SU­SAN­NAH

MROCZ­NA WIE­ŻA

WIATR PRZEZ DZIUR­KĘ OD KLU­CZA

Po­wie­ści gra­ficz­ne MROCZ­NA WIE­ŻA

NA­RO­DZI­NY RE­WOL­WE­ROW­CA

DŁU­GA DRO­GA DO DOMU

ZDRA­DA

UPA­DEK GI­LE­AD

BI­TWA O JE­RI­CHO HILL

PO­CZĄ­TEK PO­DRÓ­ŻY

SIO­STRZYCZ­KI Z ELU­RII

BI­TWA O TULL

www.ste­phen­king.comOD AUTORA

Po­nie­waż po­wieść ta do­ty­ka kwe­stii praw­nych zwią­za­nych z opie­ką nad nie­let­ni­mi, tak jak uj­mu­je je pra­wo sta­nu Ma­ine, o po­moc w zro­zu­mie­niu za­gad­nie­nia po­pro­si­łem do­bre­go ad­wo­ka­ta, mo­je­go przy­ja­cie­la War­re­na Si­lve­ra. Po­pro­wa­dził mnie za rącz­kę, a przy oka­zji opo­wie­dział tak­że o oso­bli­wym sta­rym urzą­dze­niu zwa­nym ste­no­ma­ską. Na­tych­miast do­sto­so­wa­łem je do wła­snych zło­wro­gich ce­lów. Je­śli w mo­jej opo­wie­ści znaj­dzie­cie błę­dy pro­ce­du­ral­ne, wiń­cie za to mnie, a nie źró­dło spe­cja­li­stycz­nych in­for­ma­cji. War­ren po­pro­sił rów­nież, na­wet tro­chę ma­rzą­co, bym umie­ścił w niej do­bre­go praw­ni­ka. Mogę tyl­ko po­wie­dzieć, że zro­bi­łem wszyst­ko, co w mo­jej mocy.

Dzię­ku­ję sy­no­wi za tech­nicz­ną po­moc w Wo­od­stock, stan Nowy Jork, a tak­że przy­ja­cie­lo­wi (i to­wa­rzy­szo­wi z daw­nych Rock Bot­tom) Ri­dley­owi Pe­ar­so­no­wi za tech­nicz­ną po­moc w Ket­chum, Ida­ho. Dzię­ku­ję Pam Do­rman za wni­kli­wą i życz­li­wą lek­tu­rę pierw­szej wer­sji po­wie­ści. Dzię­ku­ję Chuc­ko­wi Ver­ril­lo­wi za gi­gan­tycz­ną pra­cę re­dak­cyj­ną – to twój ży­cio­wy re­kord, Chuck. Dzię­ku­ję Su­san Mol­dow, Nan Gra­ham, Jac­ko­wi Ro­ma­no­so­wi i Ca­ro­lyn Re­idy w Scrib­ner’s za tro­skę i za po­sił­ki. I to­bie też dzię­ku­ję, Tab­by, za to, że znów by­łaś przy mnie, kie­dy zro­bi­ło się cięż­ko. Ko­cham cię, skar­bie.

S.K.Tak, Bar­tle­by, zo­stań w ukry­ciu, po­my­śla­łem; nie będę cię dłu­żej prze­śla­do­wał, je­steś ci­chy i nie­szko­dli­wy jak każ­dy z tych sta­rych fo­te­li; szcze­rze mó­wiąc, nig­dy nie czu­ję się tak sa­mot­ny jak wte­dy, gdy wiem, że je­steś przy mnie.

Ko­pi­sta Bar­tle­by¹, Her­man Me­lvil­le

Śni­ło mi się tej nocy, że zno­wu by­łam w Man­der­ley Gdy tak sta­łam w mil­cze­niu, bez ru­chu, mo­gła­bym przy­siąc, że dom nie jest pu­stą sko­ru­pą, lecz żyje daw­nym ży­ciem.

Re­be­ka², Da­ph­ne du Mau­rier

Mars to raj.

Ray Brad­bu­ryROZDZIAŁ PIERWSZY

Pew­ne­go bar­dzo go­rą­ce­go dnia w sierp­niu 1994 roku żona po­wie­dzia­ła mi, że je­dzie do Der­ry Rite Aid wy­ku­pić prze­dłu­żo­ną re­cep­tę na in­ha­la­tor do oczysz­cza­nia za­tok – ta­kie rze­czy dziś chy­ba po pro­stu się ku­pu­je. Na­pi­sa­łem już to, co za­mie­rza­łem na­pi­sać tam­te­go dnia, więc po­wie­dzia­łem, że go dla niej od­bio­rę. Po­dzię­ko­wa­ła, bo i tak chcia­ła jesz­cze ku­pić rybę w są­sied­nim su­per­mar­ke­cie; dwie mu­chy jed­nym pac­nię­ciem, ta­kie tam. Zdmuch­nę­ła z dło­ni ca­łu­sa, wy­szła, a na­stęp­nym ra­zem zo­ba­czy­łem ją w te­le­wi­zji. Tu, w Der­ry, tak się iden­ty­fi­ku­je zwło­ki. Nie mu­sisz wę­dro­wać pod­ziem­nym ko­ry­ta­rzem wy­ło­żo­nym zie­lo­ny­mi płyt­ka­mi, z dłu­gi­mi świe­tlów­ka­mi na su­fi­cie, nie pa­trzysz na na­gie cia­ło wy­su­wa­ne z chłod­ni, le­żą­ce na no­szach z kół­ka­mi, tyl­ko wcho­dzisz do biu­ra z na­pi­sem: PRY­WAT­NE na drzwiach, pa­trzysz na ekran te­le­wi­zyj­ny i mó­wisz: „tak” lub „nie”.

Z na­sze­go domu do Rite Aid i Sho­pwell jest mniej niż pół­to­ra ki­lo­me­tra, są czę­ścią ta­kie­go ma­łe­go, lo­kal­ne­go cen­trum han­dlo­we­go, w któ­rym mie­ści się jesz­cze wy­po­ży­czal­nia wi­deo, an­ty­kwa­riat o na­zwie Po­nieś Sło­wo (robi do­bry biz­nes na mo­ich sta­rych pa­per­bac­kach), Ra­dio Shack i Fast Foto. Cen­trum zbu­do­wa­no na Mi­lo­wym Wzgó­rzu, na skrzy­żo­wa­niu Wit­cham i Jack­son.

Za­par­ko­wa­ła przed Block­bu­ster Vi­deo, we­szła do ap­te­ki, za­ła­twi­ła spra­wy z pa­nem Joem Wy­ze­rem, któ­ry w owych cza­sach był na­szym far­ma­ceu­tą, a po­tem prze­niósł się do Rite Aid w Ban­gor. Przy ka­sie wzię­ła so­bie jed­ną małą cze­ko­lad­kę pian­ko­wą – wy­bra­ła taką w kształ­cie mysz­ki. Zna­la­złem tę mysz­kę póź­niej, w ko­sme­tycz­ce, od­wi­ną­łem z pa­pier­ka i zja­dłem. Sie­dzia­łem przy ku­chen­nym sto­le, na blat wy­sy­pa­łem rze­czy z jej czer­wo­nej to­reb­ki i było to jak ko­mu­nia. Kie­dy zo­stał mi już tyl­ko smak cze­ko­la­dy na ję­zy­ku i w gar­dle, roz­pła­ka­łem się. Sie­dzia­łem wśród śmie­ci – chu­s­tecz­ki hi­gie­nicz­ne, pu­der­nicz­ka, klu­cze, mię­to­we cu­kier­ki – i pła­ka­łem, za­sła­nia­jąc dłoń­mi oczy. Jak dziec­ko.

W to­reb­ce z Rite Aid był in­ha­la­tor. Kosz­to­wał dwa­na­ście do­la­rów i osiem­na­ście cen­tów. I jesz­cze coś za dwa­dzie­ścia dwa pięć­dzie­siąt. Pa­trzy­łem na to dru­gie coś, wi­dzia­łem, ale nie ro­zu­mia­łem. By­łem zdzi­wio­ny, owszem, może lep­szym sło­wem by­ło­by „zdu­mio­ny”, ale myśl, że Jo­han­na Ar­len No­onan pro­wa­dzi­ła dru­gie ży­cia, o któ­rym nie mia­łem zie­lo­ne­go po­ję­cia, nie po­sta­ła mi w gło­wie. Nie wte­dy.

***

Jo ode­szła od kasy. Wy­szła na pa­lą­ce, upal­ne słoń­ce, zmie­ni­ła nor­mal­ne oku­la­ry na prze­ciw­sło­necz­ne, zro­bi­ła krok, wy­szła spod ma­łej mar­ki­zy ap­te­ki (to chy­ba pod­po­wia­da mi moja wy­obraź­nia, wkra­czam w kra­inę pi­sar­stwa, ale tyl­ko tro­chę, odro­bi­nę, kil­ka cen­ty­me­trów, mo­że­cie mi ufać na sło­wo) i wte­dy roz­legł się ten cha­rak­te­ry­stycz­ny pisk opon zblo­ko­wa­nych kół zwia­stu­ją­cy albo wy­pa­dek, albo coś, co tyl­ko cu­dem się nim nie sta­ło.

Tym ra­zem to jed­nak był wy­pa­dek, je­den z tych, któ­re na głu­pich skrzy­żo­wa­niach rów­no­rzęd­nych zda­rza­ją się chy­ba raz w ty­go­dniu albo czę­ściej. To­yo­ta z 1989 roku wy­jeż­dża­ła z par­kin­gu ga­le­rii. Skrę­ca­ła w lewo w Jack­son Stre­et. Za kie­row­ni­cą sie­dzia­ła pani Es­ther Easter­ling z Bar­rett’s Or­chards, miej­sce pa­sa­że­ra zaj­mo­wa­ła jej przy­ja­ciół­ka, pani Ire­ne De­or­sey, tak­że z Bar­rett’s Or­chards. Obie szu­ka­ły przed­tem cze­goś w wy­po­ży­czal­ni wi­deo, ale nic nie zna­la­zły. „Za wie­le prze­mo­cy”, po­wie­dzia­ła Ire­ne.

Obie pa­nie były pa­pie­ro­so­wy­mi wdo­wa­mi.

Es­ther nie mo­gła nie za­uwa­żyć po­ma­rań­czo­wej wy­wrot­ki Ro­bót Pu­blicz­nych zjeż­dża­ją­cej wła­śnie ze wzgó­rza. Cho­ciaż za­prze­czy­ła na po­li­cji, za­prze­czy­ła ga­ze­tom, za­prze­czy­ła na­wet mnie, kie­dy roz­ma­wia­łem z nią ja­kieś dwa mie­sią­ce póź­niej, są­dzę, że po pro­stu się nie obej­rza­ła. Jak ma­wia­ła moja mama (ko­lej­na pa­pie­ro­so­wa wdo­wa): „Dwie naj­czę­ściej spo­ty­ka­ne star­cze do­le­gli­wo­ści to reu­ma­tyzm i skle­ro­za. Ich nie da się po­cią­gnąć do od­po­wie­dzial­no­ści”.

Za kie­row­ni­cą wy­wrot­ki sie­dział Wil­liam Fra­ker z Old Cape. W dniu śmier­ci mo­jej żony pan Fra­ker miał trzy­dzie­ści osiem lat, pro­wa­dził bez ko­szu­li i my­ślał tyl­ko o tym, jak bar­dzo po­trze­bu­je chłod­ne­go prysz­ni­ca i zim­ne­go piwa, nie­ko­niecz­nie w tej ko­lej­no­ści. On i jesz­cze trzech lu­dzi przez osiem go­dzin ła­ta­ło as­falt na prze­dłu­że­niu Har­ris Ave­nue, nie­da­le­ko lot­ni­ska, go­rą­ca ro­bo­ta w go­rą­cy dzień i Bill Fra­ker przy­znał, że ja­sne, mógł le­cieć za szyb­ko, sześć­dzie­siąt parę przy ogra­ni­cze­niu do pięć­dzie­siąt­ki. Bar­dzo chciał zje­chać już na bazę, zdać wy­wrot­kę, prze­siąść się do swo­je­go F-150, pick-upa z kli­ma­ty­za­cją. Poza tym ha­mul­ce wy­wrot­ki, cho­ciaż prze­szły prze­gląd, nie były by­najm­niej ide­al­ne. Gdy tyl­ko zo­ba­czył wjeż­dża­ją­cą mu przed nos to­yo­tę, Fra­ker wci­snął je, ile się dało (wci­snął tak­że klak­son), ale było już za póź­no. Usły­szał pisk opon, tych swo­ich i tych Es­ther, któ­ra za póź­no zda­ła so­bie spra­wę z nie­bez­pie­czeń­stwa, przez chwi­lę wi­dział jej twarz.

– Z ja­kie­goś po­wo­du to wła­śnie było naj­gor­sze – po­wie­dział, kie­dy sie­dzie­li­śmy na gan­ku, pi­jąc piwo, a był już paź­dzier­nik i choć słoń­ce świe­ci­ło nam w twa­rze, obaj mie­li­śmy na so­bie swe­try. – Wie pan, jak wy­so­ko sie­dzi się w tych wy­wrot­kach?

Ski­ną­łem gło­wą.

– No więc chcia­ła mnie zo­ba­czyć, pa­trzy­ła w górę, moż­na po­wie­dzieć: za­dzie­ra­ła gło­wę, słoń­ce świe­ci­ło jej w twarz i wi­dzia­łem, jaka jest sta­ra. Pa­mię­tam, że po­my­śla­łem: O do dia­bła, je­śli nie za­ha­mu­ję, to roz­pry­śnie się jak szkło. Ale sta­rzy lu­dzie są twar­dzi, przy­najm­niej więk­szość. Aż się dzi­wisz. Bo pro­szę zo­ba­czyć, jak to się skoń­czy­ło, obie sta­re damy żyją, a ona…

Umilkł i strasz­nie się za­ru­mie­nił, wy­glą­dał jak chło­piec, któ­re­go na prze­rwie wy­śmia­ły dziew­czy­ny, bo zo­ba­czy­ły, że ma roz­pię­ty roz­po­rek. Ko­micz­ne to było, ale gdy­bym się ro­ze­śmiał, tyl­ko wpra­wił­bym go w jesz­cze więk­sze za­kło­po­ta­nie.

– Strasz­nie mi przy­kro, pa­nie No­onan. Cza­sa­mi mó­wię szyb­ciej, niż my­ślę, i…

– W po­rząd­ku – uspo­ko­iłem go. – Naj­gor­sze już za mną.

Kła­ma­łem, ale mo­gli­śmy przy­najm­niej wró­cić do spra­wy.

– W każ­dym ra­zie się zde­rzy­li­śmy. Naj­pierw był huk, po­tem trzask, to to­yo­ta gię­ła się do środ­ka od stro­ny kie­row­cy. No i po­sy­pa­ło się szkło. Po­le­cia­łem na kie­row­ni­cę, wal­ną­łem w nią tak moc­no, że po­tem przez do­bry ty­dzień nie mo­głem od­dy­chać bez bólu. Si­niak mi wy­sko­czył na pier­si, o tu. – Na­ry­so­wał pal­cem łuk pod oboj­czy­ka­mi. – Wal­ną­łem gło­wą w szy­bę tak moc­no, że aż pę­kła, ale z tego był tyl­ko dru­gi, mały, fio­le­to­wy si­niec… ani odro­bi­ny krwi, na­wet gło­wa mnie nie bo­la­ła. Żona mówi, że to przez ten za­ku­ty łeb. Wi­dzia­łem, jak pro­wa­dzą­cą to­yo­tę sta­rusz­kę, pa­nią Easter­ling, spy­cha po de­sce mię­dzy sie­dze­nia. Za­trzy­ma­li­śmy się wresz­cie, scze­pie­ni ze sobą na środ­ku uli­cy. Za­raz wy­sko­czy­łem spraw­dzić, co z nimi. Pro­szę mi wie­rzyć, że spo­dzie­wa­łem się zo­ba­czyć dwa tru­py.

Pa­nie z to­yo­ty po­zo­sta­ły przy ży­ciu, na­wet nie stra­ci­ły przy­tom­no­ści, cho­ciaż pani Easter­ling mia­ła trzy zła­ma­ne że­bra i zwich­nię­te bio­dro. Pani De­or­sey, sie­dzą­ca na miej­scu pa­sa­że­ra, do­zna­ła wstrzą­śnie­nia mó­zgu od ude­rze­nia gło­wą w szy­bę drzwi, i to wszyst­ko. Jak zwy­kle pi­szą w ta­kich przy­pad­kach w „Der­ry News”: „…zo­sta­ła opa­trzo­na w Home Ho­spi­tal i zwol­nio­na do domu”.

Moja żona, świę­tej pa­mię­ci Jo­han­na Ar­len z Mal­den w Mas­sa­chu­setts, wi­dzia­ła to wszyst­ko z chod­ni­ka przed ap­te­ką, na któ­rym sta­nę­ła na chwi­lę z tor­bą prze­wie­szo­ną przez ra­mię i to­reb­ką z za­ku­pa­mi w ręku. Pew­nie jak Bill Fra­ker mu­sia­ła po­my­śleć so­bie, że pa­sa­że­ro­wie to­yo­ty albo nie żyją, albo są po­waż­nie ran­ni. Krak­sie to­wa­rzy­szył do­no­śny, choć głu­chy huk, prze­to­czył się przez upal­ne po­po­łu­dnie jak kula bi­lar­do­wa to­czy się po to­rze, a trzask szkła ozdo­bił je ni­czym po­rwa­ną ko­ron­ką. Do­słow­nie splą­ta­ne ze sobą dwa wozy utkwi­ły na środ­ku Jack­son, a brud­no­po­ma­rań­czo­wa cię­ża­rów­ka gó­ro­wa­ła nad im­portowa­ną za­baw­ką jak wku­rze­ni ro­dzi­ce nad prze­ra­żo­nym dziec­kiem.

Jo­han­na po­bie­gła przez par­king w stro­nę uli­cy. Nie sama, wo­kół niej było wie­lu bie­gną­cych, wśród nich tak­że pan­na Jill Dun­bar­ry, któ­ra w chwi­li wy­pad­ku oglą­da­ła wy­sta­wę Ra­dio Shack. Po­wie­dzia­ła, że chy­ba wy­prze­dzi­ła Jo­han­nę, w każ­dym ra­zie była cał­kiem pew­na, że wy­prze­dza­ła ko­bie­tę w żół­tych spodniach, ale na sto pro­cent to nie pa­mię­ta. Pani Easter­ling wrzesz­cza­ła już, że jest ran­na, obie są ran­ne i niech ktoś wresz­cie po­mo­że jej i bied­nej Ire­ne.

W po­ło­wie par­kin­gu, przy rzę­dzie au­to­ma­tów z ga­ze­ta­mi, moja żona upa­dła. To­reb­ka nie zsu­nę­ła się jej z ra­mie­nia, ale pu­ści­ła tor­bę z za­ku­pa­mi i in­ha­la­tor do po­ło­wy się z niej wy­su­nął. Ta dru­ga rzecz zo­sta­ła w środ­ku.

Nikt nie za­uwa­żył Jo­han­ny le­żą­cej przy au­to­ma­tach z ga­ze­ta­mi, uwa­gę wszyst­kich przy­ku­wa­ły sa­mo­cho­dy, krzy­czą­ce ko­bie­ty i roz­sze­rza­ją­ca się ka­łu­ża wody zmie­sza­nej z pły­nem prze­ciw­za­ma­rza­ją­cym, wy­cie­ka­ją­cych z pęk­nię­tej chłod­ni­cy wy­wrot­ki („To ben­zy­na! – krzy­czał fa­cet z Fast Foto do każ­de­go, obo­jęt­nie, czy go słu­chał czy nie. – To ben­zy­na, uwa­żaj­cie lu­dzie, żeby nie wy­bu­chła!”). Po­dej­rze­wam, że je­den i dru­gi chęt­ny ra­tow­nik mógł na­wet nad nią prze­sko­czyć, za­pew­ne w prze­ko­na­niu, że stra­ci­ła przy­tom­ność. Za­ło­że­nie, że tak to wy­glą­da­ło w dniu, w któ­rym tem­pe­ra­tu­ra do­bi­ja­ła trzy­dziest­ki­piąt­ki na ter­mo­me­trze, nie wy­da­wa­ło się tak cał­kiem nie­roz­sąd­ne.

W su­mie na miej­sce wy­pad­ku do­bie­gły ze dwa tu­zi­ny lu­dzi z cen­trum han­dlo­we­go plus jesz­cze ze czte­ry tu­zi­ny ze Straw­ford Park, gdzie to­czył się wła­śnie mecz ba­se­bal­lu. Po­dej­rze­wam, że wszyst­ko, co za­zwy­czaj moż­na usły­szeć w ta­kiej sy­tu­acji, już się sły­sza­ło, a nie­któ­re rze­czy na­wet wię­cej niż raz. Kłę­bią­cy się tłum. Ktoś się­ga przez zde­for­mo­wa­ną dziu­rę, jesz­cze przed chwi­lą okno od stro­ny kie­row­cy, po­kle­pu­je Es­ther po drżą­cej star­czej dło­ni. Lu­dzie roz­stę­pu­ją się chęt­nie, to­ru­jąc dro­gę Jo­emu Wy­ze­ro­wi; w ta­kich oko­licz­no­ściach kto­kol­wiek ma na so­bie bia­ły far­tuch, au­to­ma­tycz­nie sta­je się pięk­no­ścią balu. Z dala sły­chać sy­gnał zbli­ża­ją­cej się ka­ret­ki po­go­to­wia, drżą­cy jak po­wie­trze nad spa­lar­nią.

A przez cały ten czas moja żona le­ża­ła na par­kin­gu nie­zau­wa­żo­na, z to­reb­ką cią­gle prze­wie­szo­ną przez ra­mię (w to­reb­ce cze­ka nie­zje­dzo­na cze­ko­lad­ka pian­ko­wa w kształ­cie mysz­ki) i tor­bą z ap­te­ki wy­su­nię­tą nie­co poza za­sięg wy­cią­gnię­tej ręki. To Joe Wy­zer, cho­ciaż śpie­szył się do ap­te­ki po kom­pres na gło­wę dla Ire­ne De­or­sey, do­strzegł ją pierw­szy. I roz­po­znał, mimo że le­ża­ła twa­rzą w dół. Roz­po­znał ją po ru­dych wło­sach, bia­łej bluz­ce i żół­tych spodniach. Roz­po­znał ją, bo prze­cież przed nie­speł­na kwa­dran­sem była jego klient­ką.

– Pani No­onan? – Za­po­mniał o kom­pre­sie dla oszo­ło­mio­nej, ale naj­wy­raź­niej nie­zbyt moc­no po­szko­do­wa­nej Ire­ne De­or­sey.

– Pani No­onan? Pani No­onan, nic pani nie jest?

Już wte­dy wie­dział, a przy­najm­niej po­dej­rze­wam, że wie­dział, choć mogę się oczy­wi­ście my­lić, że na pew­no coś jej jest.

Ob­ró­cił moją żonę. Mu­siał użyć do tego obu rąk, a i tak nie przy­szło mu to ła­two, klęk­nął i po­py­chał cia­ło pod przy­pie­ka­ją­cym z nie­ba słoń­cem, w do­dat­ku na­grze­wa­ją­cym as­falt. Oso­bi­ście je­stem prze­ko­na­ny, że zmar­li na­bie­ra­ją wagi. Oni sami i na­sza pa­mięć o nich… i pod jed­nym, i pod dru­gim wzglę­dem na­bie­ra­ją wagi.

Na twa­rzy mo­jej żony były czer­wo­ne śla­dy. Kie­dy iden­ty­fi­ko­wa­łem cia­ło, wi­dzia­łem je wy­raź­nie, na­wet na mo­ni­to­rze. Na koń­cu ję­zy­ka mia­łem py­ta­nie do asy­sten­ta pa­to­lo­ga, skąd się wzię­ły, ale sam się do­my­śli­łem. Ko­niec lip­ca, roz­grza­ny as­falt… ele­men­tar­ne, dro­gi Wat­so­nie. Moja żona zmar­ła, do­zna­jąc po­ra­że­nia sło­necz­ne­go.

Wy­zer wstał. Zo­ba­czył pod­jeż­dża­ją­cą wła­śnie ka­ret­kę. Po­biegł do niej, prze­pchnął się przez tłum, zła­pał za rę­kaw sa­ni­ta­riu­sza wy­sia­da­ją­ce­go zza kie­row­ni­cy.

– Tam jest ko­bie­ta – po­wie­dział, wska­zu­jąc pal­cem par­king.

– Czło­wie­ku, my tu mamy dwie ko­bie­ty i jesz­cze fa­ce­ta na do­da­tek. – Sa­ni­ta­riusz pró­bo­wał mu się wy­rwać, ale Wy­zer trzy­mał go moc­no.

– To aku­rat nie jest ta­kie waż­ne. Nic im się nie sta­ło. A tej ko­bie­cie tam, wręcz prze­ciw­nie.

Ta ko­bie­ta tam nie żyła, je­stem cał­kiem pe­wien, że Joe Wy­zer do­brze o tym wie­dział, ale wie­dział też, co jest waż­ne, a co mniej. To mu trze­ba przy­znać. Oka­zał się tak prze­ko­ny­wa­ją­cy, że dwaj sa­ni­ta­riu­sze od­da­li­li się od ka­ret­ki i miej­sca wy­pad­ku, cho­ciaż Es­ther Easter­ling krzy­cza­ła z bólu, a grec­ki chór za­grzmiał pro­te­stem.

Po­de­szli do mo­jej le­żą­cej żony. Pierw­szy sa­ni­ta­riusz po­twier­dził po­dej­rze­nia Jo­ego, a dru­gi po­wie­dział:

– O do dia­bła! Co się jej sta­ło?

– Naj­praw­do­po­dob­niej ser­ce – po­wie­dział pierw­szy.

– Prze­ję­ła się i ser­dusz­ko nie wy­trzy­ma­ło.

Ale to nie było ser­ce. Sek­cja wy­ka­za­ła tęt­niak mó­zgu, z któ­rym żyła, nic o nim nie wie­dząc, może na­wet aż pięć lat? A kie­dy bie­gła przez par­king na miej­sce wy­pad­ku, osła­bio­ne na­czy­nie w ko­rze mó­zgo­wej strze­li­ło jak dęt­ka, za­ta­pia­jąc ośrod­ki we krwi i w ten spo­sób ją za­bi­ja­jąc. Śmierć nie była za­pew­ne na­tych­mia­sto­wa, po­wie­dział mi asy­stent pa­to­lo­ga, ale na­stą­pi­ła szyb­ko… i bez cier­pień. Ni­czym eks­plo­zja wiel­kiej czar­nej no­wej, po­chła­nia­ją­ca wra­że­nia i my­śli, nim cia­ło ude­rzy­ło o as­falt.

– Może mógł­bym w czymś po­móc, pa­nie No­onan? – spy­tał dok­tor. Od­wró­cił mnie de­li­kat­nie od ob­ra­zu nie­ru­cho­mej twa­rzy i za­mknię­tych oczu, wy­łą­czył mo­ni­tor. – Ma pan może ja­kieś py­ta­nia? Od­po­wiem, je­śli po­tra­fię.

– Tyl­ko jed­no.

Po­wie­dzia­łem mu, co moja żona ku­pi­ła w ap­te­ce tuż przed śmier­cią. A po­tem za­da­łem py­ta­nie.

***

Dni po­prze­dza­ją­ce po­grzeb i sama uro­czy­stość po­grze­bo­wa po­zo­sta­ły w mej pa­mię­ci ni­czym sen. Naj­le­piej pa­mię­tam tę chwi­lę, kie­dy zja­dłem cze­ko­lad­kę i pła­ka­łem… przede wszyst­kim pła­ka­łem, bo wie­dzia­łem, że jej smak wkrót­ce znik­nie. Ata­ku pła­czu do­sta­łem zno­wu kil­ka dni po po­grze­bie. Opo­wiem wam o tym wkrót­ce.

Ucie­szył mnie przy­jazd ro­dzi­ny Jo, a zwłasz­cza jej star­sze­go bra­ta Fran­ka. To on, Frank Ar­len – ru­mia­ny, za­żyw­ny, z buj­ny­mi ciem­ny­mi wło­sa­mi – za­ła­twił wszyst­kie for­mal­no­ści… na­wet tar­go­wał się z wła­ści­cie­lem domu po­grze­bo­we­go!

– By­łem przy tym, ale cią­gle nie po­tra­fię uwie­rzyć świa­dec­twu wła­snych oczu – po­wie­dzia­łem mu póź­niej, kie­dy sie­dzie­li­śmy w loży Jack’s Pub, po­pi­ja­jąc piwo.

– Wci­skał ci kit, Mi­key. Nie­na­wi­dzę ta­kich lu­dzi. – Frank się­gnął do tyl­nej kie­sze­ni spodni po chu­s­tecz­kę i otarł nią czer­wo­ne po­licz­ki. Nie za­ła­mał się, ża­den z Ar­le­nów się nie za­ła­mał, a przy­najm­niej nie przy mnie, ale cie­kło mu z oczu przez cały dzień. Wy­glą­dał jak fa­cet z ostrym za­pa­le­niem spo­jó­wek.

Było sze­ścio­ro ro­dzeń­stwa Ar­le­nów, z Jo jako naj­młod­szą i je­dy­ną dziew­czyn­ką. Bra­cia trak­to­wa­li ją jak ma­skot­kę. Gdy­bym miał coś wspól­ne­go z jej śmier­cią, ro­ze­rwa­li­by mnie w pię­ciu go­ły­mi rę­ka­mi. Nie mia­łem, więc oto­czy­li mnie nie­wzru­szo­ną opie­ką; było to do­praw­dy wspa­nia­łe. Przy­pusz­czam, że po­ra­dził­bym so­bie ja­koś i bez nich, ale nie mam po­ję­cia jak. Pa­mię­taj­cie, mia­łem trzy­dzie­ści sześć lat. Trzy­dzie­sto­sze­ścio­la­tek nie spo­dzie­wa się cho­wać żony, dwa lata od nie­go młod­szej. Myśl o śmier­ci na­wet nie po­sta­ła nam w gło­wie.

– Je­że­li fa­cet wy­cią­ga ci ra­dio z sa­mo­cho­du, na­zy­wa­ją to kra­dzie­żą i fa­ce­ta za­my­ka­ją – po­wie­dział Frank. Ar­le­no­wie po­cho­dzi­li z Mas­sa­chu­setts i mó­wi­li z ak­cen­tem ich ro­dzin­ne­go Mal­den. W gło­sie Fran­ka „fa­ce­ta” brzmia­ło jak „fa­au­ce­ta”, „sa­mo­cho­du” jak „sa­mo­cho­da”, „kra­dzie­żą” jak „kła­aadzie­żą”.

– A je­śli po­grą­żo­ne­mu w żalu mę­żo­wi pró­bu­je sprze­dać trum­nę war­tą trzy stó­wy za czte­ry­sta pięć­dzie­siąt, na­zy­wa­ją to biz­ne­sem i za­pra­sza­ją go­ścia do Ro­ta­ry Club, żeby wy­gło­sił mowę przed obia­dem. Za­chłan­ny du­pek. Za­ser­wo­wa­łem mu nie­zły obia­dek, nie?

– Owszem, nie­zły.

– Wszyst­ko w po­rząd­ku, Mi­key?

– Ja­sne.

– Na­praw­dę?

– A skąd mam, kur­wa, wie­dzieć? – spy­ta­łem go tak gło­śno, że w są­sied­nich lo­żach od­wró­ci­ły się gło­wy. A po­tem do­da­łem:

– Była w cią­ży.

Twarz Fran­ka ska­mie­nia­ła.

– Co?

Zmu­si­łem się do ści­sze­nia gło­su.

– Była w cią­ży. Sześć, może sie­dem ty­go­dni, jak wy­ka­za­ła… no wiesz, au­top­sja. Wie­dzia­łeś? Po­wie­dzia­ła ci?

– Nie! Chry­ste, skąd, nic a nic! – Ale przez mo­ment wy­glą­dał dziw­nie. Coś mu­sia­ła mu po­wie­dzieć. – Wiem, że pró­bo­wa­li­ście, oczy­wi­ście… mó­wi­ła, że masz małą ilość plem­ni­ków, że to może kosz­to­wać was tro­chę cza­su, ale zda­niem dok­to­rów prę­dzej czy póź­niej… praw­do­po­dob­nie… – prze­rwał. Wpa­trzył się w swe dło­nie. – Oni po­tra­fią to po­wie­dzieć? Spraw­dza­ją?

– Po­tra­fią to po­wie­dzieć. Czy spraw­dza­ją au­to­ma­tycz­nie, tego nie wiem. Po­pro­si­łem o spraw­dze­nie.

– Dla­cze­go?

– Ku­pi­ła nie tyl­ko in­ha­la­tor. Tak­że je­den z do­mo­wych te­stów cią­żo­wych.

– Po pro­stu chcia­ła być pew­na. To wszyst­ko. Wiesz o tym, praw­da?

„Wy­ku­pić prze­dłu­żo­ną re­cep­tę na in­ha­la­tor do za­tok”, po­wie­dzia­ła mi, a po­tem wspo­mnia­ła o ka­wał­ku ryby. Wy­glą­da­ła jak za­wsze. Ko­bie­ta ma­ją­ca do za­ła­twie­nia parę drob­nych spraw. Pró­bo­wa­li­śmy z dziec­kiem od ośmiu lat, a ona wy­glą­da­ła jak za­wsze.

– Ja­sne – po­wie­dzia­łem. Po­kle­pa­łem Fran­ka po dło­ni.

– Ja­sne, sta­ry. Wiem.

***

To Ar­le­no­wie do­wo­dze­ni przez Fran­ka zor­ga­ni­zo­wa­li po­że­gna­nie Jo­han­ny. Moim za­da­niem, jako je­dy­ne­go pi­sa­rza w ro­dzi­nie, było przy­go­to­wa­nie ne­kro­lo­gu. Brat przy­je­chał z Wir­gi­nii, przy­wo­żąc na­szą mat­kę i ciot­kę. Od­da­no mu pod opie­kę księ­gę kon­do­len­cyj­ną przy wy­sta­wie­niu zwłok. Mama, w wie­ku sześć­dzie­się­ciu sze­ściu lat pra­wie cał­kiem zdzie­cin­nia­ła, cho­ciaż le­ka­rze nie na­zwa­li tego al­zhe­ime­rem, miesz­ka­ła w Mem­phis ze swą o dwa lata młod­szą sio­strą, za­le­d­wie odro­bi­nę mniej zwa­rio­wa­ną. Ich za­da­niem było kro­je­nie tor­tu i ciast na sty­pie.

Wszyst­kim in­nym za­ję­li się Ar­le­no­wie, od wy­zna­cze­nia go­dzin po­że­gna­nia po szcze­gó­ły ce­re­mo­nii. Frank i Vic­tor, naj­młod­szy z bra­ci, wy­gło­si­li krót­kie mowy po­grze­bo­we. Oj­ciec po­mo­dlił się za jej du­szę. Na koń­cu Pete Bre­edlo­ve, chło­piec, któ­ry w le­cie ko­sił nam tra­wę, a je­sie­nią zmia­tał li­ście, do­pro­wa­dził wszyst­kich do łez, śpie­wa­jąc Jak bło­go wie­dzieć, zda­niem Fran­ka ulu­bio­ny hymn Jo, kie­dy była małą dziew­czyn­ką. Jak Frank zna­lazł Pete’a i jak skło­nił go do za­śpie­wa­nia na po­grze­bie, nig­dy się nie do­wie­dzia­łem.

Ja­koś przez to prze­szli­śmy, wtor­ko­we po­po­łu­dnie i wie­czór na wy­sta­wie­niu, śro­do­we po­ran­ne na­bo­żeń­stwo po­grze­bo­we, krót­ka mo­dli­twa na cmen­ta­rzu Fa­ir­lawn. Naj­le­piej pa­mię­tam, że my­śla­łem o tym, jak strasz­nie jest go­rą­co, jaki je­stem za­gu­bio­ny, bo nie mogę na­wet po­roz­ma­wiać z Jo, i że po­wi­nie­nem jed­nak ku­pić nowe buty. Gdy­by tu była, moja żona za­ga­da­ła­by mnie na śmierć za te sta­re.

Po­tem roz­ma­wia­łem z bra­tem Si­dem o tym, że mu­si­my coś zro­bić z na­szą mat­ką i ciot­ką Fran­ci­ne, nim obie znik­ną na za­wsze w Stre­fie Mro­ku. Są za mło­de na dom opie­ki, więc co pro­po­nu­je?

Za­pro­po­no­wał coś, ale niech mnie dia­bli, je­śli wiem co. Pa­mię­tam, że zgo­dzi­łem się z jego opi­nią, ale nie mam po­ję­cia, jaka to była opi­nia. Po­tem, jesz­cze tego sa­me­go dnia, Sid­dy, mama i cio­cia Fran­ci­ne wsie­dli do wy­na­ję­te­go sa­mo­cho­du. Mie­li po­je­chać do Bo­sto­nu, prze­no­co­wać tam, a rano zła­pać So­uthern Cre­scent. Mój brat nie ma nic prze­ciw opie­ce nad ludź­mi star­szy­mi, ale nie chce sły­szeć o sa­mo­lo­cie, na­wet kie­dy ja pła­cę za bi­le­ty. Twier­dzi, że na nie­bie nie ma pa­sów awa­ryj­nych, na któ­re może zje­chać, kie­dy zga­śnie sil­nik.

Pra­wie wszy­scy Ar­le­no­wie wy­je­cha­li na­stęp­ne­go dnia. Znów był upał, słoń­ce ga­pi­ło się na zie­mię z roz­pa­lo­ne­go do bia­ło­ści nie­ba, po­kry­wa­jąc wszyst­ko po­świa­tą roz­to­pio­ne­go mo­sią­dzu. Usta­wi­li się przed na­szym do­mem, któ­ry stał się moim do­mem, na tle po­tul­nie cze­ka­ją­cych trzech tak­só­wek, ban­da wiel­kich nie­zdar ści­ska­ją­cych je­den dru­gie­go wśród mnó­stwa to­reb, że­gna­ją­cych się wśród uprzej­mo­ści wy­gła­sza­nych z tym ich ak­cen­tem z Mas­sa­chu­setts, przez któ­ry każ­de sło­wo wy­da­wa­ło się prze­dzie­rać jak przez mgłę.

Frank zo­stał jesz­cze je­den dzień. Za do­mem ze­bra­li­śmy wiel­ki bu­kiet kwia­tów, nie tych upior­nie pach­ną­cych, szklar­nio­wych, ko­ja­rzą­cych mi się nie­od­par­cie z dźwię­kiem or­ga­nów, ale ta­kich praw­dzi­wych, któ­re Jo za­wsze lu­bi­ła naj­bar­dziej. Wło­ży­li­śmy je do pu­szek po ka­wie, któ­re zna­la­złem w spi­żar­ni, po­je­cha­li­śmy na Fa­ir­lawn i po­sta­wi­li­śmy na świe­żym gro­bie. A po­tem tyl­ko sie­dzie­li­śmy w pa­lą­cym słoń­cu.

– W ży­ciu nie spo­tka­łem ni­ko­go słod­sze­go od niej – prze­rwał mil­cze­nie Frank. Mó­wił dziw­nym, stłu­mio­nym gło­sem. – Opie­ko­wa­li­śmy się nią, kie­dy by­li­śmy dzieć­mi. My, chło­pa­ki. Nikt nie miał pra­wa pod­sko­czyć Jo. Mo­żesz mi wie­rzyć. A jak ktoś pró­bo­wał, ob­ry­wał, bo za­słu­żył.

– Opo­wia­da­ła mi róż­ne hi­sto­rie.

– Te do­bre?

– Tak. Te na­praw­dę do­bre.

– Bę­dzie mi jej strasz­nie bra­ko­wa­ło.

– Mnie też – po­wie­dzia­łem. – Frank… po­słu­chaj… wiem, że by­łeś jej ulu­bio­nym bra­cisz­kiem. Nie od­zy­wa­ła się do cie­bie? Może po to tyl­ko, żeby po­wie­dzieć, że okres się jej spóź­nia albo rano czu­je się nie­wy­raź­nie? Nie wku­rzę się.

– Nic z tych rze­czy. Sło­wo ho­no­ru. A czy rano czu­ła się nie­wy­raź­nie?

– Nie za­uwa­ży­łem.

O to wła­śnie cho­dzi­ło. Ni­cze­go nie za­uwa­ży­łem. Pi­sa­łem, oczy­wi­ście, a kie­dy pi­szę, to od­la­tu­ję, ale ona po­tra­fi­ła roz­po­znać trans. Do­tar­ła­by do mnie, do­pro­wa­dzi­ła do rze­czy­wi­sto­ści. Więc cze­mu tego nie zro­bi­ła? Dla­cze­go ukry­wa­ła przede mną do­brą wia­do­mość? Nie chcia­ła po­wie­dzieć, póki nie była pew­na? Cał­kiem praw­do­po­dob­ne… ale ja­koś to do niej nie pa­so­wa­ło.

– Chło­piec czy dziew­czyn­ka? – spy­tał Frank.

– Dziew­czyn­ka.

Za­raz po ślu­bie wy­bra­li­śmy imio­na. Już cze­ka­ły. Chło­piec miał mieć na imię An­drew, dziew­czyn­ka Kia. Kia Jane No­onan.

***

Frank, roz­wie­dzio­ny przed sze­ściu laty i sa­mot­ny, za­trzy­mał się u mnie. Po dro­dze z cmen­ta­rza po­wie­dział:

– Mar­twię się o cie­bie, Mi­key. Nie masz ro­dzi­ny, któ­ra by ci po­mo­gła w trud­nych chwi­lach, a ta, któ­rą masz, i tak jest da­le­ko.

– Nic mi nie bę­dzie – za­pro­te­sto­wa­łem.

Ski­nął gło­wą.

– Za­wsze tak mó­wi­my, praw­da?

– My?

– Fa­ce­ci. „Nic mi nie bę­dzie”. A je­śli jed­nak coś nam jest, ro­bi­my wszyst­ko, żeby lu­dzie się o tym nie do­wie­dzie­li.

– Spoj­rzał na mnie. Oczy cią­gle miał wil­got­ne, w wiel­kiej opa­lo­nej ręce trzy­mał chu­s­tecz­kę. – Je­śli coś ci jest, Mi­key, a nie chcesz dzwo­nić do bra­ta… wi­dzia­łem, jak na nie­go pa­trzysz… po­zwól mi być swo­im bra­tem. Je­śli nie dla sa­me­go sie­bie, to dla Jo.

– Ja­sne.

Do­ce­ni­łem ofer­tę i sza­no­wa­łem go za te sło­wa, ale wie­dzia­łem też, że nie sko­rzy­stam. Nie dzwo­nię po lu­dziach z proś­bą o po­moc. Nie dla­te­go, że tak zo­sta­łem wy­cho­wa­ny, przy­najm­niej tak mi się wy­da­je, ra­czej dla­te­go, że taki już je­stem. Jo­han­na po­wie­dzia­ła raz, że gdy­bym się to­pił w Dark Sco­re Lake, gdzie mamy let­ni dom, to prę­dzej ci­cho bym umarł pięt­na­ście me­trów od peł­nej pla­ży, niż za­dzwo­nił po po­moc. To nie spra­wa mi­ło­ści czy w ogó­le uczuć. Po­tra­fię je da­wać i po­tra­fię brać. Czu­ję ból, jak każ­dy. Chcę do­ty­kać ko­goś, chcę, żeby i mnie ten ktoś do­ty­kał. Ale na py­ta­nie: „Nic ci nie jest?”, nie umiem od­po­wie­dzieć, że prze­ciw­nie, jest. Nie po­tra­fię pro­sić o po­moc.

Dwie go­dzi­ny póź­niej Frank wy­ru­szył na po­łu­dnie sta­nu. Za­sko­czył mnie, bo kie­dy otwo­rzył sa­mo­chód, zo­ba­czy­łem, że w od­twa­rza­czu ma ka­se­tę z jed­ną z mo­ich ksią­żek. Naj­pierw mnie ob­jął, a po­tem zdu­miał po­ca­łun­kiem w usta, przy­zwo­itym, moc­nym cmok­nię­ciem.

– A je­śli po­czu­jesz, że mu­sisz mieć to­wa­rzy­stwo, po pro­stu przy­jedź.

Ski­ną­łem gło­wą.

– I uwa­żaj.

Zno­wu mnie za­sko­czył. Po­łą­cze­nie upa­łu i żalu spra­wi­ło, że przez ostat­nie kil­ka dni ży­łem jak we śnie, ale te sło­wa się do mnie prze­bi­ły.

– Na co mam uwa­żać?

– Nie wiem. Nie wiem, Mi­key.

Frank, wiel­ki fa­cet, wsiadł do ma­łe­go wozu; wy­glą­da­ło to tak, jak­by go na sie­bie wkła­dał. Od­je­chał. Słoń­ce już za­cho­dzi­ło. Wie­cie, jak wy­glą­da słoń­ce pod ko­niec upal­ne­go sierp­nio­we­go dnia… po­ma­rań­czo­we i ja­kieś ta­kie zgnie­cio­ne, jak­by nie­wi­dzial­na dłoń przy­ci­ska­ła je z góry, jak­by lada chwi­la mia­ło strze­lić ni­czym na­żar­ty ko­mar, za­pa­sku­dzić cały ho­ry­zont. No więc było cał­kiem tak. Na wscho­dzie, gdzie już pa­no­wa­ła ciem­ność, za­grzmia­ło. Ale tej nocy nie pa­dał deszcz, tyl­ko mrok przy­szedł szyb­ko, cięż­ki i du­szą­cy ni­czym koc. Mimo to usia­dłem do pro­ce­so­ra tek­stu. Pi­sa­łem ja­kąś go­dzi­nę. Po­szło mi nad­spo­dzie­wa­nie ła­two, o ile do­brze pa­mię­tam. Ale na­wet je­śli nie, to, ro­zu­mie­cie, przez ja­kiś czas mia­łem przy­najm­niej co ro­bić.

***

Dru­gie­go ata­ku pła­czu do­sta­łem trzy czy czte­ry dni po po­grze­bie. Wra­że­nie, że to wszyst­ko sen, nie chcia­ło ustą­pić. Cho­dzi­łem, roz­ma­wia­łem, od­bie­ra­łem te­le­fo­ny, pra­co­wa­łem nad książ­ką, w dniu śmier­ci Jo w ja­kichś osiem­dzie­się­ciu pro­cen­tach skoń­czo­ną, ale przez cały czas wy­da­wa­ło mi się, że to, co się dzie­je, dzie­je się da­le­ko od mo­je­go praw­dzi­we­go ja, że mniej lub bar­dziej wszyst­ko to so­bie tyl­ko wma­wiam.

Mama Pete’a, De­ni­se Bre­edlo­ve, za­dzwo­ni­ła i spy­ta­ła, czy miał­bym coś prze­ciw­ko temu, gdy­by kie­dyś w przy­szłym ty­go­dniu przy­szła z dwie­ma przy­ja­ciół­ka­mi i po­rząd­nie, od dzio­bu do rufy, wy­sprzą­ta­ła tę wiel­ką edwar­diań­ską kupę ka­mie­nia, w któ­rej sie­dzia­łem te­raz sam, jak ziarn­ko gro­chu te­le­pią­ce się w pusz­ce wiel­ko­ści tych do­wo­żo­nych do re­stau­ra­cji. Zro­bią to, oznaj­mi­ła mi, za sto do­la­rów na trzy, głów­nie dla­te­go, że kie­dy ktoś odej­dzie, trze­ba po­sprzą­tać, że po śmier­ci robi się po­rząd­ki w domu, na­wet je­śli to nie w nim ktoś umarł.

Od­par­łem, że to świet­ny po­mysł, ale za­pła­cę i jej, i oso­bom, któ­re przy­pro­wa­dzi po sto do­lców na łeb­ka za sześć go­dzin pra­cy i że mu­szą się zmie­ścić w tych sze­ściu go­dzi­nach. Je­śli się nie zmiesz­czą, wię­cej i tak im nie dam.

– Pa­nie No­onan, to o wie­le za dużo – za­pro­te­sto­wa­ła.

– Może tak, może nie, w każ­dym ra­zie tyle pła­cę. Zgo­da?

Ucie­szy­ła się. Tak, oczy­wi­ście, że tak.

Pew­nie moż­na było to ła­two prze­wi­dzieć, ale wie­czo­rem w przed­dzień spo­tka­nia od­kry­łem rap­tem, że cho­dzę po domu, do­ko­nu­jąc cze­goś w ro­dza­ju in­spek­cji. Chy­ba nie chcia­łem, żeby te ko­bie­ty (a dwóch z nich w ogó­le nie zna­łem) zna­la­zły coś, co mo­gło­by za­wsty­dzić któ­rąś z nich lub mnie. Jak je­dwab­ne maj­tecz­ki Jo mię­dzy po­dusz­ka­mi ka­na­py („Na ogół le­piej nam wy­cho­dzi na ka­na­pie, Mi­cha­el – zwró­ci­ła mi kie­dyś uwa­gę.

– Za­uwa­ży­łeś”?). Jak pusz­ki po pi­wie pod ka­na­pą na dwie oso­by sto­ją­cą na gan­ku. Albo nie­spłu­ka­na to­a­le­ta. Nie po­tra­fię wam po­wie­dzieć, cze­go wła­ści­wie szu­ka­łem, za­cho­wy­wa­łem się jak we śnie ma­ją­cym peł­ną wła­dzę nad mym umy­słem. Je­śli o czymś my­śla­łem wów­czas ja­sno, to albo o za­koń­cze­niu po­wie­ści, nad któ­rą pra­co­wa­łem (psy­cho­pa­tycz­ny mor­der­ca zwa­bia moją bo­ha­ter­kę do wie­żow­ca, żeby ją ze­pchnąć z da­chu), albo o te­ście cią­żo­wym Nor­co, któ­ry Jo ku­pi­ła w dzień śmier­ci. Po­wie­dzia­ła mi, że ma już prze­dłu­żo­ną re­cep­tę na in­ha­la­tor. Po­wie­dzia­ła mi, że kupi rybę na ko­la­cję. A w jej oczach nie było nic, co zwró­ci­ło­by moją uwa­gę.

***

Pod ko­niec in­spek­cji po­rząd­ko­wej zaj­rza­łem pod na­sze łóż­ko. Po stro­nie Jo le­ża­ła otwar­ta książ­ka w ta­nim wy­da­niu. Od jej śmier­ci nie mi­nę­ło wie­le cza­su, ale też nie­wie­le do­mo­wych księ­ste­wek za­ku­rzo­nych jest tak jak Kró­le­stwo Pod­łóż­ka. Ja­sno­sza­ra war­stew­ka, któ­rą zo­ba­czy­łem na okład­kach, kie­dy wy­ją­łem książ­kę spod łóż­ka, ka­za­ła mi po­my­śleć o twa­rzy i rę­kach le­żą­cej w trum­nie żony; Jo w Kró­le­stwie Pod­zie­mi. Czy w trum­nie się ku­rzy? Z pew­no­ścią nie, ale…

Ode­gna­łem od sie­bie tę myśl. Uda­wa­ła, że już jej nie ma, ale przez cały dzień szu­ka­ła so­bie dro­gi po­wro­tu jak prze­śla­du­ją­cy Toł­sto­ja bia­ły niedź­wiedź.

Obo­je z Jo­han­ną ukoń­czy­li­śmy an­gli­sty­kę na Uni­wer­sy­te­cie Sta­nu Ma­ine, więc jak wie­lu in­nych (tak przy­najm­niej są­dzę) za­ko­cha­li­śmy się przy Szek­spi­rze i cy­ni­zmie Edwi­na Ar­ling­to­na Ro­bin­so­na, ro­dem wprost z jego Til­bu­ry Town. Na­to­miast pi­sa­rzem, któ­ry nas naj­bar­dziej do sie­bie zbli­żył, nie był ja­kiś po­eta i ese­ista typu uni­wer­sy­tec­ki piesz­czo­szek, ale W. So­mer­set Mau­gham, star­szy, wę­dru­ją­cy po świe­cie po­wie­ścio­pi­sarz i dra­ma­to­pi­sarz o ga­dziej twa­rzy (chy­ba na każ­dej fo­to­gra­fii przy­sło­nię­tej chmu­rą pa­pie­ro­so­we­go dymu) i ser­cu ro­man­ty­ka. Nie zdzi­wi­ło mnie więc, że książ­ką spod łóż­ka oka­zał się Księ­życ i mie­dziak. Prze­czy­ta­łem ją jako póź­ny na­sto­la­tek, nie raz, lecz dwa razy, żar­li­wie iden­ty­fi­ku­jąc się z po­sta­cią Char­le­sa Stric­klan­da, tyle że ja nie chcia­łem ma­lo­wać, ale pi­sać gdzieś tam na wy­spach mórz po­łu­dnio­wych.

Za za­kład­kę po­słu­ży­ła Jo kar­ta z ja­kiejś zde­kom­ple­to­wa­nej ta­lii. Otwie­ra­jąc książ­kę, po­my­śla­łem o czymś, co po­wie­dzia­ła, kie­dy do­pie­ro się po­zna­wa­li­śmy. Na za­ję­ciach z dwu­dzie­sto­wiecz­nej li­te­ra­tu­ry an­giel­skiej, pew­nie w 1980 roku. Jo­han­na Ar­len, drob­na i wy­bu­cho­wa, była wów­czas na dru­gim roku, ja na ostat­nim i cho­dzi­łem na dwu­dzie­sto­wiecz­nych An­go­li tyl­ko dla­te­go, że w koń­co­wym se­me­strze mia­łem mnó­stwo wol­ne­go cza­su.

– Mi­nie sto lat i za sła­bość kry­ty­ki po­ło­wy dwu­dzie­ste­go wie­ku uzna się to, że uwiel­bia­ła Law­ren­ce’a, a zi­gno­ro­wa­ła Mau­gha­ma.

Jej twier­dze­nie wzbu­dzi­ło zdro­wy, choć pod­szy­ty po­gar­dą śmiech (oni wszy­scy do­brze wie­dzie­li, że Za­ko­cha­ne ko­bie­ty to jed­na z naj­wspa­nial­szych na­pi­sa­nych kie­dy­kol­wiek cho­ler­nych ksią­żek), ale mnie to nie roz­ba­wi­ło. Ja się za­ko­cha­łem.

Kar­ta wło­żo­na była mię­dzy sto dru­gą i sto trze­cią stro­nę. Dirk Stro­eve wła­śnie się zo­rien­to­wał, że żona rzu­ci­ła go dla Stric­klan­da, Mau­gha­mow­skiej wer­sji Pau­la Gau­gi­na. Nar­ra­tor pró­bu­je uspo­ko­ić Stro­eve’a. „Mój dro­gi przy­ja­cie­lu, nie martw się. Ona wró­ci…”.

– Ła­two ci mó­wić – burk­ną­łem pod no­sem. By­łem w po­ko­ju, któ­ry na­le­żał już tyl­ko do mnie.

Prze­wró­ci­łem stro­nę.

„Obe­lży­wy spo­kój Stric­klan­da po­zba­wił Stro­eve’a resz­tek cier­pli­wo­ści. Ogar­nę­ła go śle­pa fu­ria i nie zda­jąc so­bie spra­wy z tego, co robi, rzu­cił się na Stric­klan­da. Ten, zdzi­wio­ny, za­to­czył się, lecz był bar­dzo sil­ny – na­wet po cho­ro­bie – i w jed­nej chwi­li Stro­eve, sam nie wie­dząc jak, zna­lazł się na pod­ło­dze. »Ty za­baw­ny ka­rzeł­ku« – po­wie­dział Stric­kland”³.

Uświa­do­mi­łem so­bie, że Jo już nig­dy nie od­wró­ci stro­ny, nie usły­szy Stric­klan­da na­zy­wa­ją­ce­go ża­ło­sne­go Stro­eve’a „za­baw­nym ka­rzeł­kiem”. Moje my­śli roz­bły­sły na­gle tak ja­sno, że aż ośle­pia­ją­co; była to chwi­la ob­ja­wie­nia, bo wte­dy wła­śnie po­ją­łem, że to nie błąd, któ­ry moż­na ja­koś na­pra­wić, nie sen, z któ­re­go się obu­dzę, że Jo­han­na na­praw­dę nie żyje.

Żal ode­brał mi wszyst­kie siły. Gdy­by nie to, że łóż­ko było tak bli­sko, upadł­bym na pod­ło­gę. Pła­cze­my ocza­mi, tyl­ko tak po­tra­fi­my pła­kać, ale tego wie­czo­ru pła­ka­łem każ­dym po­rem cia­ła, każ­dym jego za­ka­mar­kiem. Sie­dzia­łem na brze­gu łóż­ka, z za­ku­rzo­nym ta­nim wy­da­niem Księ­ży­ca i mie­dzia­ka w rę­kach, i za­no­si­łem się pła­czem. Za­sko­cze­nie, jak są­dzę, było rów­ne ża­lo­wi, bo mimo że wi­dzia­łem cia­ło na mo­ni­to­rze wy­so­kiej roz­dziel­czo­ści i zi­den­ty­fi­ko­wa­łem je, mimo po­grze­bu, mimo od­śpie­wa­ne­go przez Pete’a Bre­edlo­ve’a słod­kim te­no­rem hym­nu Jak bło­go wie­dzieć, mimo po­grze­bu z jego „z pro­chu po­wsta­łeś i w proch się ob­ró­cisz” do tej pory tak na­praw­dę nie wie­rzy­łem. Pa­per­back Pen­gu­ina do­ko­nał tego, cze­go nie mo­gła do­ko­nać wiel­ka sza­ra trum­na: wparł we mnie, że moja żona nie żyje.

„»Ty za­baw­ny ka­rzeł­ku« – po­wie­dział Stric­kland”.

Po­ło­ży­łem się, Ukry­łem twarz pod skrzy­żo­wa­ny­mi przed­ra­mio­na­mi, uko­ły­sa­łem się do snu wła­snym pła­czem, jak to ro­bią małe, nie­szczę­śli­we dzie­ci. I mia­łem strasz­ny sen. W tym śnie obu­dzi­łem się, zo­ba­czy­łem książ­kę Księ­życ i mie­dziak le­żą­cą przy mnie na na­rzu­cie i po­sta­no­wi­łem wło­żyć ją tam, gdzie zna­la­złem, pod łóż­ko. Wie­cie, ja­kie po­mie­sza­ne po­tra­fią być sny, z ich lo­gi­ką jak ze­ga­ry Da­le­go, tak mięk­kie, że wi­szą na ga­łę­ziach drzew ni­czym za­rzu­co­ne na nie do trze­pa­nia dy­wa­ni­ki.

Wło­ży­łem kar­tę za­kład­kę mię­dzy stro­ny sto dwa i sto trzy,za­le­d­wie mały ruch pal­cem wska­zu­ją­cym od „»Ty za­baw­ny ka­rzeł­ku« – po­wie­dział Stric­kland”, te­raz i na za­wsze, prze­tur­la­łem się na swo­ją stro­nę, zwie­si­łem gło­wę, żeby odło­żyć książ­kę do­kład­nie tam, skąd ją wzią­łem.

Pod łóż­kiem, wśród kłęb­ków ku­rzu, le­ża­ła Jo. Zwi­sa­ją­ca ze sprę­ży­ny pa­ję­czy­na pie­ści­ła jej po­li­czek jak piór­kiem. Rude wło­sy stra­ci­ły swój po­łysk, ale w bla­dej twa­rzy błysz­cza­ły ciem­ne, przy­tom­ne, złe oczy. A kie­dy prze­mó­wi­ła, wie­dzia­łem, że śmierć przy­pra­wi­ła ją o sza­leń­stwo.

Daj mi to – syk­nę­ła. Daj mi to, co tak ła­pie kurz.

Wy­rwa­ła mi książ­kę z ręki, nim zdą­ży­łem speł­nić jej po­le­ce­nie. Przez chwi­lę na­sze pal­ce sty­ka­ły się, a jej były zim­ne jak ga­łąz­ki po noc­nym przy­mroz­ku. Otwo­rzy­ła Księ­życ i mie­dziak, kar­ta sfru­nę­ła na pod­ło­gę. Po­ło­ży­ła so­bie otwar­tą po­wieść So­mer­se­ta Mau­gha­ma na twa­rzy, we­lon słów, a po­tem skrzy­żo­wa­ła dło­nie na pier­siach i znie­ru­cho­mia­ła. Uświa­do­mi­łem so­bie, że ubra­na jest w nie­bie­ską su­kien­kę, w któ­rej ją po­cho­wa­łem. Wy­szła z gro­bu, by ukryć się pod na­szym łóż­kiem.

Obu­dzi­łem się ze stłu­mio­nym okrzy­kiem i spra­wia­ją­cym ból drże­niem, któ­re omal nie zrzu­ci­ło mnie z łóż­ka. Nie spa­łem dłu­go, po­licz­ki mia­łem wil­got­ne, po­wie­ki na­cią­gnię­te – ta­kie uczu­cie ma się po dłu­go­trwa­łym pła­czu. Sen wy­da­wał mi się tak praw­dzi­wy, że po pro­stu mu­sia­łem zwie­sić gło­wę z łóż­ka, zaj­rzeć pod nie i nie wąt­pi­łem, że zo­ba­czę ją tam le­żą­cą z książ­ką na twa­rzy, że wy­cią­gnie rękę, ze­chce do­tknąć mnie zim­ny­mi pal­ca­mi.

Oczy­wi­ście ni­cze­go nie zo­ba­czy­łem, sny to w koń­cu tyl­ko sny. Ale resz­tę nocy prze­spa­łem na ka­na­pie w ga­bi­ne­cie. Chy­ba był to do­bry wy­bór, po­nie­waż tej nocy już nie śni­łem. Tyl­ko ni­cość jest do­brem we śnie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: