World od Warcraft. Vol’jin. Cienie hordy - ebook
World od Warcraft. Vol’jin. Cienie hordy - ebook
Nasłani przez Garosza mordercy dokonują zamachu na życie przywódcy Mrocznych Włóczni – Vol’jina. Szczęśliwym zrządzeniem losu rannego odnajduje znany pandareński gorzelnik Czen Gromowar i zabiera go do ustronnego klasztoru w górach. Pod troskliwą opieką Vol’jin powraca do zdrowia, ale nie jest jedynym rekonwalescentem. W gościnie u mnichów przebywa także tajemniczy ludzki żołnierz z wrogiego Hordzie Przymierza.
Nie jest to jednak jedynie zmartwienie Vol’jina. Do brzegów Pandarii dobija flota Zandalarów, rozpoczynając wielką inwazję. Starożytne plemię trolli chętnie widziałoby Mroczną Włócznię po swej stronie i kusi Vol’jina wizją potęgi i chwały – należnej trollom od pokoleń z racji urodzenia. Pamięć haniebnej zdrady, jakiej dopuścił się Garosza, skłania Vol’jina do rozważenia ich szczodrej oferty.
W lawinie gwałtownych wydarzeń Vol’jina nachodzą tajemnicze wizje z dumnej historii jego rasy, zmuszając go do zadania sobie pytania: komu powinien dochować wierności? Wie, że od odpowiedzi zależeć będzie przyszłość jego ludu. Czy przyniesie mu zbawienie, czy skaże na udrękę pod bezwzględnymi rządami Garosza Piekłorycza?
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67323-58-1 |
Rozmiar pliku: | 3,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gorzelnikowi Czenowi Gromowarowi nie przychodziło do głowy nic, czego by nie lubił. Oczywiście były rzeczy, które lubił mniej niż inne. Na przykład nieszczególnie cieszyło go czekanie, aż właśnie warzone piwo sfermentuje, dojrzeje i będzie gotowe do spróbowania. I wcale nie chodziło o to, że Czen niepokoił się o jego smak. To przecież wiedział – piwo będzie fantastyczne. Tym, co najmniej lubił w czekaniu, było myślenie. Czekanie dawało mu czas na rozważania o nowych rodzajach piwa i nowych składnikach, a Czen nie marzył o niczym innym, jak tylko zabrać się do ich przygotowania.
Jednak gorzelnictwo wymagało cierpliwości i uwagi. A całe wyposażenie do warzenia było właśnie w użyciu, więc nie pozostawało nic, tylko czekać. Co oznaczało, że Czen będzie musiał sobie znaleźć inne zajęcie, coś, na czym będzie mógł się skupić, zanim myślenie o nowym piwie i metodach jego przygotowania doprowadzi go do szału.
Daleko w świecie, na ziemiach Azeroth, wyszukanie sobie czegoś do roboty było łatwe. Zawsze znalazł się ktoś nieprzyjaźnie nastawiony lub głodne stwory gotowe zjeść każdego, kto im stanął na drodze – zniechęcanie jednych lub drugich mogło zdziałać cuda w rozpraszaniu jałowych myśli. Można też było trafić na miejsca, które stawały się lub kiedyś się stały czymś innym i mogły na powrót stać się tym, czym były kiedyś. W swoich podróżach Czen widział wiele takich miejsc, pomógł nawet kilka zmienić.
Czen westchnął i popatrzył na senną osadę rybacką. Jego bratanica, Li Li, zabawiała właśnie kilkanaścioro maluchów z wioski Binan – większość tutejszych, kilkoro uchodźców. Czen podejrzewał, że chciała im opowiedzieć o swoich podróżach na Szen-zin Su, Wielkim Żółwiu, ale nic z tego nie wyszło. Albo też nadal opowiadała i poprosiła o pomoc przy odegraniu scenki. Najwyraźniej sceny walki, ponieważ Li Li została powalona przez gromadę młodych pandarenów.
– Wszystko w porządku, Li Li?
Szczupła dziewczyna zdołała wydostać się spod kłębowiska czarno-białych futer.
– W najlepszym, wujku Czen!
Frustracja w jej oczach przeczyła tym słowom. Pochyliła się, wyciągnęła jednego chudego malca z kotłowaniny, odepchnęła go i znikła pod nawałem piszczących młodziaków.
Czen już miał wkroczyć, ale się zawahał. Li Li była rozsądną dziewczyną i nie groziło jej żadne poważne niebezpieczeństwo. Poprosiłaby, gdyby potrzebowała pomocy. Nieproszona interwencja tylko zachwiałaby jej pewnością siebie – dziewczyna mogłaby pomyśleć, że wuj wątpi, czy Li Li umie dać sobie radę. I pewnie trochę by się nadąsała, czego nie znosił. Byłaby też urażona i zapewne spróbowałaby dowieść, jak świetnie potrafi o siebie zadbać i jak bardzo wuj się myli, a to mogłoby tylko wpędzić ją w jeszcze większe tarapaty.
Choć już postanowił się nie mieszać, szepty i cmokania dwóch sióstr Cziang utwierdziły go w tej decyzji. Obie były bardzo stare, pamiętały, kiedy Liu Lang po raz pierwszy opuścił Pandarię – a przynajmniej tak twierdziły. Chociaż ich sierść była bardziej biała niż czarna, z wyjątkiem tej wokół oczu, którą siostry czerniły, Czen uznał, że nie były aż tak sędziwe. Całe życie spędziły na Pandarii i niewiele czasu z mieszkańcami Wędrującej Wyspy. Czen uwielbiał wprawiać je w zakłopotanie, zachowując się niezgodnie z tym, co wynikało z utartej opinii o wszystkich „ganiających żółwie”.
Li Li w oczach sióstr Cziang zaliczała się właśnie do dzikich łowców żółwi. Impulsywna i praktyczna, rwąca się do działania i nieco przeceniająca własne możliwości, była doskonałym uosobieniem jednej z pandareńskich filozofii – huojin. Ludzie takiego charakteru byli niespokojnymi duszami, chcieli podróżować na żółwiach lub szukać przygód na Rubieży. Tego typu zachowanie było zdaniem sióstr Cziang po prostu niewybaczalne i nie do przyjęcia.
Podobnie jak ci, którzy robili takie rzeczy.
Czen, gdyby miał w sobie niechęć, odczuwałby ją zapewne wobec sióstr Cziang. Tak się jednak złożyło, że je polubił. Aby podreperować Warzelnię Gromowarów i nauczyć się warzyć fantastycznej jakości piwo, wędrował po Pandarii – chciał lepiej poznać miejsce, które miało stać się jego domem. Tak je zobaczył: dwie samotne siostry, borykające się z małym ogródkiem, którego nie pielęgnowano od oblężenia jaungolów, i zaoferował pomoc.
Nawet nie raczyły mu odpowiedzieć, ale Czen i tak wziął się do pracy. Zreperował ogrodzenie i wypielił chwasty. Ułożył nowe kamienie na ścieżce prowadzącej do chatki. Zabawiał praprawnuki sióstr połykaniem ognia. Pozamiatał, podlał grządki i poukładał drewno na opał. Wszystko to wykonał pod ich pełnym dezaprobaty spojrzeniem, i tylko dlatego, że pod ową dezaprobatą dostrzegł niedowierzanie.
Pracował długo i ciężko, zanim w ogóle usłyszał ich głosy. Siostry Cziang nie zwróciły się do Czena, nie próbowały rozmawiać ani z nim, ani nawet o nim. Mówiły do siebie, acz w jego stronę. Starsza stwierdziła:
– Miło byłoby dzisiaj zjeść tygrysią gurami.
Młodsza zaledwie przytaknęła skinieniem głowy.
Czen wiedział, że to polecenie. Posłuchał, ale wykonał je bardzo ostrożnie. Złowił w oceanie trzy gurami. Pierwszą rzucił z powrotem w fale. Ostatnią zatrzymał dla sióstr, a największą podarował żonie rybaka uchodźcy z pięciorgiem dzieci, ponieważ jej mąż nadal znajdował się wśród zaginionych.
Gorzelnik zdawał sobie sprawę, że gdyby dał siostrom pierwszą rybę, uznałyby go za pochopnego. Gdyby zaś dostały wszystkie trzy, świadczyłoby to o skłonności Czena do przechwałek. Podarowanie największej gurami, większej niż mogłyby zjeść, wskazałoby, że gorzelnik nie potrafi dobrze ocenić sytuacji. Swoim postępowaniem jednak dowiódł, że jest rozważny, mądry i hojny.
Czen doskonale wiedział również, że postępowanie względem sióstr nie przysporzy mu przyjaciół czy klientów. Wielu z tych, których spotkał podczas podróży, uznałoby stare kobiety za niewdzięczne i po prostu je zignorowało. Jednak Czen dostrzegał w siostrach drogę do lepszego poznania Pandarii i jej mieszkańców – swoich przyszłych sąsiadów.
_A może nawet rodziny._
Jeżeli Li Li stanowiła wzór filozofii huojin, to siostry Cziang należało bez wątpienia uznać za reprezentantki tushui. Były bardziej skłonne do kontemplacji. Wyżej ceniły czyny niż ideały sprawiedliwości czy etyki – chociaż łatwo można by uznać to za ciasnotę umysłu, zaściankowość albo małomiasteczkowość. I w rzeczy samej wzniosłe idee sprawiedliwości i etyki mogłyby wydać się zbyt ostentacyjne dla kogoś takiego jak siostry Cziang.
Czen lubił myśleć, że zalicza się do stojących pośrodku. Mieszał pryncypia huojin i tushui, a przynajmniej tak sobie wmawiał. W rzeczywistości jednak skłaniał się bardziej do huojin, wszak szukał przygód w szerokim świecie. Tutaj, na Pandarii, wśród zielonych dolin i strzelistych gór, gdzie większości mieszkańców wystarczało proste życie, tushui wydawało się całkowicie na miejscu.
Właśnie od tego Czen chciał się tak naprawdę oderwać. Nie chodziło o nową recepturę piwa, lecz o świadomość, że pewnego dnia będzie musiał dokonać wyboru. Jeżeli Pandaria miała stać się jego domem, jeżeli znajdzie żonę i dochowa się dzieci, czas przygód się skończy. Czen stanie się po prostu pulchnym gorzelnikiem, który za pancerz ma jedynie fartuch, gdy targuje się z rolnikami o cenę zboża lub z klientami o zapłatę za kufel.
_To nie byłoby złe życie. Ani trochę_. Czen skończył układać polana dla sióstr. _Ale czy takie życie wystarczy?_
Okrzyki dzieci przyciągnęły jego uwagę. Li Li leżała i nie wstawała. W sercu Czena coś zaiskrzyło – odwieczny zew i pragnienie walki. Znał tak wiele opowieści o wielkich wojnach. Walczył u boku Rexxara, Vol’jina i Thralla. W porównaniu z tamtymi bitwami uratowanie bratanicy byłoby niczym, a przypomnienie dawnych starć mogłoby znacząco podnieść popularność jego gorzelni. Chęć działania budziła też coś jeszcze.
Coś, co przeciwstawiało się tushui.
Czen podbiegł i wskoczył w gromadę splątanych ciał. Chwytał dzieciaki za kark i odrzucał na prawo i lewo. Młodziaki toczyły się, odbijały i wykręcały, samo futro i mięśnie. Kilkoro zderzyło się ze sobą i upadło, a kończyny, które powinny być na dole, znalazły się na górze. Dzieciaki rozdzieliły się i podniosły niezgrabnie, gotowe znowu rzucić się do bójki.
Czen warknął z odpowiednią mieszanką łagodnego ostrzeżenia i prawdziwego gniewu.
Młodziaki zamarły.
Starszy pandaren wyprostował się, a większość młodszych odruchowo poszła w jego ślady.
– Co właściwie się tu dzieje?
Keng-na, jedno ze śmielszych dzieci, wskazał na leżącą Li Li.
– Mistrzyni Li Li uczyła nas walczyć.
– To nie wyglądało mi na walkę, lecz na zwyczajną bijatykę! – Czen dramatycznie pokręcił głową dla podkreślenia dezaprobaty. – Na nic się to nie zda, zupełnie na nic, jeżeli jaungolowie powrócą. Powinniście mieć porządny trening. A teraz słuchajcie uważnie!
Rozkazem Czen przyciągnął uwagę i młodziki natychmiast zaczęły go słuchać.
Starszy pandaren starał się ukryć uśmiech, gdy rozdzielił młodych, każąc im pojedynczo lub grupkami przynieść więcej drewna na opał dla sióstr Cziang, nabrać wody, wysypać piaskiem ścieżkę i równo ją zamieść. Klasnął głośno, a dzieciaki pomknęły do powierzonych im zadań jak strzały zwolnione z cięciwy. Dopiero gdy zniknęły, Czen wyciągnął łapę do Li Li.
Spojrzała na pomocną dłoń z niechęcią.
– Mogłam wygrać.
– Oczywiście, ale nie o to chodziło, prawda?
– Nie o to?
– Nie. Uczyłaś ich poczucia wspólnoty. Teraz to mały oddział. – Czen się uśmiechnął. – Odrobina dyscypliny, trochę ciężkiej pracy i może staną się użyteczni.
Ostatnie zdanie wypowiedział trochę głośniej, aby usłyszały je siostry Cziang, skoro czerpały z pracy młodzików korzyści.
Li Li podejrzliwie spojrzała na wyciągniętą łapę, a potem ujęła ją, aby się podnieść. Obciągnęła szatę i ponownie związała szarfą.
– Są gorsi niż banda koboldów.
– Oczywiście, to przecież pandareni. – To również Czen wypowiedział głośniej na użytek sióstr Cziang. Po czym ściszył głos: – Podziwiam twoje opanowanie.
– Nie żartuj. – Li Li potarła lewe przedramię. – Ktoś mnie ugryzł.
– Jak sama wiesz, ktoś zawsze gryzie podczas walki.
Przemyślała to krótko, a potem się uśmiechnęła.
– Nie da się ukryć. I dziękuję.
– Za co?
– Za to, że mnie wyciągnąłeś.
– Och, postąpiłem samolubnie. Na dziś mam już dość wysiłku. A że nie widzę tu żadnego grumla, który mógłby pomóc, więc to zadanie dla twojej małej armii.
Li Li uniosła brew.
– Mnie nie nabierzesz, wuju.
Czen uniósł podbródek i spojrzał na krewniaczkę z góry.
– Jak mógłbym choćby pomyśleć, że moja bratanica, doskonale wyszkolona mistrzyni sztuk walki, potrzebuje pomocy w walce z młodzikami? Gdybym tak uważał, wcale bym ci nie pomagał. Ponieważ nie byłabyś z pewnością moją krewną.
Li Li zamyśliła się, zamknąwszy oczy. Czen po szybkich ruchach pod powiekami mógł domyślić się, że rozważa logikę ukrytą w tym, co usłyszała.
– No tak, wujku Czen, dziękuję.
Czen roześmiał się i objął ją ramieniem.
– Zajmowanie się młodymi to ciężka praca.
– Racja.
– Co prawda ja musiałem się zajmować tylko jedną małą, ale i tak miałem z nią trzy światy.
Li Li sprzedała mu kuksańca.
– Nic się nie zmieniło.
– I tak nie mógłbym być z ciebie bardziej dumny.
– A jednak, wuju… – wywinęła się spod jego ramienia – nie jesteś rozczarowany, że nie chciałam pracować z tobą w warzelni?
– Skąd ci to przyszło do głowy?
W zakłopotaniu wzruszyła ramionami i zerknęła na Dolinę Czterech Wichrów, gdzie znajdowała się Warzelnia Gromowarów.
– Jesteś tam szczęśliwy. Widzę to. Uwielbiasz warzyć piwo.
Czen uśmiechnął się przekornie.
– To prawda. A chcesz wiedzieć, dlaczego nie poprosiłem, żebyś przestała się włóczyć i przyłączyła się do mnie?
Twarz jej pojaśniała.
– Chcę.
– Ponieważ, moja droga bratanico, potrzebny mi wspólnik, który lubi wędrówki. Mogę bowiem potrzebować durotarskiego mchu z głębokich jaskiń, a kto mi go dostarczy? I to jeszcze za rozsądną cenę. Warzelnia to odpowiedzialność. Nie mogę zostawić jej po prostu na parę miesięcy lub lat. Dlatego potrzebuję kogoś, komu ufam, a zarazem kogoś, kto kiedyś przejmie to wszystko.
– Ale mnie brak zdolności, aby ci dorównać w warzelnictwie!
Czen zbył te obiekcje machnięciem łapy.
– Gorzelników się zatrudni. Ale tylko Gromowar potrafi zarządzać warzelnią. Może powinienem nająć przystojnego gorzelnika, którego poślubisz i…
– …i moje dzieci zostaną twoimi dziedzicami? – Li Li potrząsnęła głową. – Będziesz miał własny liczny przychówek, gdy następnym razem cię zobaczę, to pewne.
– Ale zawsze będą mnie cieszyć twoje wizyty, Li Li. Zawsze.
Li Li, jak sądził, chciałaby go uścisnąć, a Czen z radością by to odwzajemnił, ale nic nie zaszło. Z dwóch przyczyn. Po pierwsze, siostry patrzyły i czułyby się skrępowane takim pokazem nieskrępowanych emocji. Po drugie i ważniejsze, Keng-na wybiegł z lasu na grządki warzywnika, wrzeszcząc i wytrzeszczając oczy:
– Mistrzu Czen, mistrzu Czen! W rzece jest potwór! Wielki potwór! Jest niebieski z czerwonymi włosami i okropnie pokaleczony! Wspiął się na brzeg! Ma szpony!
– Li Li, zbierz młodych. Trzymaj ich z daleka od sadzawki. I nie idź za mną.
Bratanica spojrzała na niego uważnie.
– A jeżeli…?
– Jeżeli będzie mi potrzebna pomoc, zawołam. Szybko, ruszaj. – Zerknął na siostry. – Chyba zbiera się na burzę. Byłoby dobrze, gdybyście się schowały w domu. I zamknęły drzwi.
Posłały mu wyzywające spojrzenie, ale nie odezwały się słowem. Omijając ogród, Czen pobiegł w stronę przewróconego wiadra, które porzucił Keng-na. Podążanie śladami chłopaka wydeptanymi wśród trawy nad brzeg rzeki nie było trudne, a już w połowie drogi po skarpie ujrzał potwora.
I od razu go rozpoznał. TROLL!
Keng-na miał rację. Troll wyglądał na mocno poharatanego. Ubranie zwisało z niego w strzępach, a widoczna pod nim skóra nie była wcale w lepszym stanie. Trollowi udało się na wpół wydobyć z wody, ale utrzymywały go tam tylko pazury i kieł wbite w gliniaste podłoże.
Czen opadł na kolana i obrócił rannego na plecy.
– Vol’jin!
Pandaren spoglądał na rozdarte gardło. Gdyby nie chrapliwy oddech dobywający się przez ranę i sącząca się jasnoczerwona krew, Czen uznałby starego przyjaciela za martwego. Zresztą troll mógł umrzeć w każdej chwili.
Gorzelnik chwycił Vol’jina pod ramiona i zaczął wyciągać go z rzeki. Nie było to łatwe zadanie, jednak w zaroślach wyżej brzegu zaszeleściło i oto Li Li wyrosła u lewego boku Vol’jina, aby pomóc.
Spojrzeli na siebie.
– Zdawało mi się, że słyszę twoje wołanie.
– Może krzyknąłem. – Czen opadł na kolana, a potem uniósł trolla w ramionach. – Mój przyjaciel, Vol’jin, jest ciężko ranny. Może również otruty. Nie wiem, skąd się tu wziął. Nie wiem nawet, czy przeżyje.
– Ten Vol’jin? Z twoich opowieści? – Li Li popatrzyła na nieprzytomnego, wytrzeszczając oczy. – Co teraz zrobisz, wuju?
– Wszystko, co mogę. – Czen podniósł wzrok na Szczyt Kun-Lai i zbudowany tam Klasztor Szado-Pan. – Co znaczy, że chyba będę musiał go tam zabrać i sprawdzić, czy mnisi mają miejsce dla jeszcze jednego przybłędy…ROZDZIAŁ 2
Vol’jin, Łowca Cieni z plemienia Mrocznych Włóczni, nie wyobrażał sobie gorszego koszmaru. Nie mógł się ruszyć. Nie drgnął mu najmniejszy nawet mięsień, nie zdołał otworzyć oczu. Kończyny miał sztywne. Cokolwiek je unieruchomiło, było mocne jak cumy i ciężkie jak stalowe łańcuchy. Oddychanie niosło ból, Vol’jin nie był w stanie głębiej zaczerpnąć tchu. Zaniechałby wysiłków, ale ból i męcząca obawa, że mógłby przestać oddychać, nie pozwalały mu się poddać. Dopóki bał się, że nie zdoła złapać tchu, żył.
_Ale będę?_
_Na razie, synu mój, na razie._
Vol’jin natychmiast rozpoznał ojca, choć wiedział, że ów głos nie dotarł tak naprawdę do jego uszu. Próbował odwrócić głowę w stronę, skąd zdawały się płynąć słowa. Nie udało się, ale Vol’jin nieco oprzytomniał. Ujrzał ojca, Sen’jina, dotrzymującego mu kroku, lecz nie idącego. Obaj się przemieszczali, jednak Vol’jin nie miał pojęcia, jak ani dokąd.
_Skorom nie umarł, muszę być żywy._
Głos, niski i donośny, rozległ się z drugiej strony, po lewej.
_Ta decyzja nadal sie waży, Vol’jinie._
Troll skupił się, aby dojrzeć, kto się odezwał. Postać jakby trolla z przerażającą twarzą przypominającą Vol’jinowi maskę rush’kah wbijała weń bezlitosne spojrzenie. Bansamdi, loa, który służył trollom jako strażnik zmarłych, powoli pokręcił głową.
_Cóż z tobom, Vol’jinie? Twoje Mroczne Włócznie nie składajom mi ofiar jak należy, choć żem pomógł uwolnić wasz dom od Zalazana. A teraz czepiasz sie życia, choć winieneś oddać sie pod mom opieke. Czym źle cie traktował? Niewart byłem twej czci?_
Vol’jin desperacko pragnął zacisnąć pięści, ale dłonie okazały się tylko bezwładnym zakończeniem nieruchomych ramion.
_Rzeczy są, które zrobić muszę._
Śmiech loa przeszył duszę Vol’jina.
_Słyszysz ty syna, Sen’jinie? Rzekłem, że czas sie mu dopełnił, a on mi na to, że ważniejsze jego potrzeby. Jak być to może, żeś wychował takiego buntownika?!_
Śmiech Sen’jina był jak chłodna mgiełka kojąca udręczone ciało Vol’jina.
_Żem nauczył go, że loa szanujom siłe. Tyś pomstował, że nie oferował ci dość ofiar. Teraz narzekasz, że żonda czasu, aby złożyć wienksze ofiary. Takem cie znudził, że mój syn musi cie zabawiać?_
_Myślisz, Sen’jinie, że on tak trzyma sie życia, aby lepiej mi sie przysłużyć?_
Vol’jin wyczuł, że ojciec się uśmiecha.
_Mój syn ma po temu wiele powodów, Bansamdi, ale ten jeden, że bendzie ci służyć, winien wystarczyć._
_Próbujesz mnie pouczać, Sen’jinie?_
_Żem tylko przypomniał, wielki duchu, żeś sam dawno temu nauczył nas, jak należy ci służyć._
Śmiechy, śmiechy z oddali, dotarły do Vol’jina. Inne loa. Wysoki chichot i niski pomruk świadczyły, że Hir’ek i Szirwala byli ukontentowani usłyszaną wymianą zdań. Vol’jin pozwolił sobie na zadowolenie z tego powodu, choć wiedział, że zapłaci za tę frywolność.
Z gardła Bansamdiego dobył się warkot.
_Gdybyś tak łatwo dał się skłonić do uległości, Vol’jinie, byłbym sie ciebie wyrzekł. Nie byłbyś prawowitym dzieckiem moim. Lecz, Łowco Cieni, wiedz jedno: bitwa, która cie czeka, bendzie straszniejsza niż szystkie dotąd znane. Żałował bendziesz, żeś sie mi nie oddał, brzemie odniesionego zwycienstwa zetrze cie bowiem w proch._
I szybciej niż uderzenie serca __ Bansamdi rozwiał się jak dym. Vol’jin odszukał zjawę ojca. Unosiła się obok, ale też już bladła.
_Znowuż cię stracę, ojcze?_
_Nie możesz mnie stracić, Vol’jinie, jam wszak czonstkom ciebie. Dopóki bendziesz szczery wobec siebie, dopóty z tobom pozostane._
Raz jeszcze wyczuł, że ojciec się uśmiecha.
_Żaden ojciec tak dumny z syna, jako ja jestem, nigdy by go nie opuścił._
Słowa ojca, choć skłaniały do przemyśleń, uspokoiły Vol’jina na tyle, że przegnał lęk przed śmiercią. Przeżyje. Sprawi, że ojciec będzie z niego dumny.
Pomaszeruje prosto ku strasznemu przeznaczeniu, jakie przepowiedział mu Bansamdi, i stawi czoła losowi na przekór wszelkim proroctwom. Gdy to postanowił, oddech mu się uspokoił, a ból zmalał, i Vol’jin zapadł w ciemną głębię spokoju.
Kiedy znowu wróciła mu świadomość, Vol’jin stał prosto, zdrowy i silny. Ostre słońce paliło go, gdy prężył się na dziedzińcu wraz z tysiącami innych trolli. Byli od niego niemal o głowę wyżsi, jednak żaden nie zwrócił na to uwagi. Zdawało się, że Vol’jina nikt nie dostrzega.
Kolejny sen. Wizja.
Nie od razu rozpoznał to miejsce, chociaż miał wrażenie, że był tu już wcześniej. Albo raczej później, ponieważ miasto nie poddało się jeszcze naporowi otaczającej je dżungli. Płaskorzeźby na murach pozostały nadal wyraźne, łuki wznosiły się niestrzaskane, a bruk nie był popękany ani wyrwany. Schodkowej piramidy, przed którą stały szeregi, również nie nadgryzł jeszcze ząb czasu.
Vol’jin stał w tłumie Zandalarów, członków imperium trolli, które dało początek wszystkim plemionom. Przez lata Zandalarowie stali się nie tylko wyżsi od większości, lecz także wyniośli. We śnie wydawali się nie tyle narodem, co kastą kapłanów, potężnych i wykształconych, świetnie przygotowanych do objęcia rządów.
Ale w czasach Vol’jina ich zdolności przywódcze mocno się zdegradowały. _Zapewne dlatego, że ich marzenia zamknięte były tutaj, pod tą piramidą_.
Oto widział imperium Zandalarów u szczytu swej chwały. Ongiś rządziło na ziemiach Azeroth, padło jednak ofiarą własnej potęgi. Chciwość i skąpstwo wzniecały intrygi. Tworzyły się podziały i frakcje. Rodziły się nowe imperia, jak to Gurubaszów, które skazało trolle z plemienia Vol’jina na wygnanie. Po czym i ono upadło.
Zandalarowie pragnęli powrotu do czasów, gdy dzierżyli władzę. Wtedy właśnie to trolle były najszlachetniejszą z ras. Zjednoczeni, wznieśli się na wyżyny, o których istnieniu komuś takiemu jak Garosz nawet się nie śniło.
Vol’jin poczuł przepływ magii, starodawnej i potężnej – klucz do zrozumienia, dlaczego widział Zandalarów. Magia tytanów była starsza nawet od nich. I o wiele potężniejsza. Jak Zandalarowie przewyższali pełzające i kąsające robactwo, tak tytani górowali nad nimi.
Vol’jin przeciskał się przez tłum niczym zjawa. Na twarzach Zandalarów malowały się przerażające uśmiechy – takie, jakie widywało się, gdy grzmiały trąby i bębny zagrzewające do bitwy. Trolle były stworzone do rozrywania i powalania przeciwników – Azeroth była ich światem, a wszystko, co się tu znajdowało, stanowiło ich domenę. Chociaż w kwestii tego, kto był wrogiem, Vol’jin miał nieco inne poglądy niż pobratymcy, w walce nie ustępował innym zajadłością, a pokonanie wroga przez Mroczne Włócznie i wyzwolenie Wysp Echa napawało go bezgraniczną dumą.
_Bansamdi chyba się ze mnie naigrywa tą wizją._ Zandalarowie marzyli o imperium, a Vol’jin pragnął jak najlepiej dla swojego ludu. Wiedział, na czym polega różnica. Łatwo jest zaplanować rozlew krwi, o wiele trudniej tworzyć przyszłość. Dla loa, który lubił krwawe i rozerwane w bitwie ofiary, wizja Vol’jina niewiele miała uroku.
Vol’jin zbliżył się do piramidy. Gdy wspinał się po stopniach, stawały się coraz bardziej materialne. Chociaż znajdował się w świecie ciszy, wyczuł drżenie przenoszone przez kamienne płyty. Wiatr muskał mu letnie futro i mierzwił włosy. Niósł aromat kwiatów – tylko odrobinę ostrzejszy od zapachu przelanej krwi.
Bębnienie roznosiło się po ciele Vol’jina. Jego serce biło tym samym rytmem. Usłyszał głosy. Okrzyki z dołu. Rozkazy z góry. Nie zamierzał się cofnąć, ale nie ruszył też dalej. Zdawało się, że potrafi nurkować w czasie jak w jeziorze. Jeżeli dotrze do powierzchni, wynurzy się wśród Zandalarów i poczuje to samo co oni. Pozna ich dumę. Podzieli ich marzenia.
Stanie się jednym z nich.
Nie mógł sobie pozwolić na taki luksus.
Jego wizje Mrocznej Włóczni może nie ekscytowały Bansamdiego, ale mogłyby poprawić życie plemienia. Azeroth, jaką znali Zandalarowie, zmieniła się całkowicie i nieodwracalnie. Otwarto portale. Wynurzyły się z nich nowe ludy. Ziemie zostały zniszczone, rasy wypaczone, a wyzwolona moc była tak wielka, że Zandalarowie nawet nie umieliby sobie tego wyobrazić. Poróżnione ludy – między innymi elfy, ludzie, trolle, orkowie, a nawet gobliny – zjednoczyły się, aby pokonać Śmiercioskrzydłego, i przywołały magię o takiej sile, że Zandalarowie byliby oburzeni i wstrząśnięci. Zandalarowie pragnęli odzyskać władzę nad światem, ale ten zmienił się tak bardzo, że ich marzenia nigdy nie mogłyby się spełnić.
„_Nigdy” to bardzo mocne słowo_ – napomniał się Vol’jin.
W okamgnieniu wizja się zmieniła. Oto stał na wierzchołku piramidy i spoglądał w dół na szeregi Mrocznych Włóczni. Swoich Mrocznych Włóczni. Ufali jego znajomości świata. Gdyby powiedział im, że mogą odzyskać dawną chwałę, poszliby za nim. Gdyby rozkazał zdobyć Cierniodławy lub Durotar, uczyniliby to bez wahania. Mroczne Włócznie wylałyby się z wysp i porzuciły swoje ścieżki tylko dlatego, że Vol’jin by sobie tego życzył.
Mógłby to zrobić. Wiedział jak. Miał posłuch u Thralla, ork ufał mu w sprawach wojskowych. Mógłby spędzić miesiące rekonwalescencji na planowaniu kampanii i przygotowaniu taktyki. Po roku lub dwóch od powrotu z Pandarii – o ile tutaj wciąż się znajdował – proporzec Mrocznych Włóczni skąpałby się we krwi i wzbudził jeszcze większe niż dotychczas przerażenie.
_A co ja bym na tym zyskał?_
_Byłbym zadowolony._
Vol’jin odwrócił się. Bansamdi stał nad nim, gigantyczna postać, postawił uszy, aby lepiej słyszeć pulsujące okrzyki spod stóp piramidy.
_Spokój byś zyskał, Vol’jinie, byś bowiem czynił to, czego żonda twoja natura trolla._
_Czy tylko do tego żem został stworzony?_
_Loa nie wymagajom, abyś stał sie kimś wiencej. W jakimż celu byś miał być kimś wiencej?_
Vol’jin szukał odpowiedzi. Daremnie. Natknął się tylko na pustkę. Jej mrok otoczył go i ogarnął, pozostawiając pytanie bez odpowiedzi, a Vol’jina bez ukojenia.
Vol’jin w końcu się ocknął. Otworzył oczy i już wiedział, że to nie sen. Przez gazę sączyło się rozproszone światło. Troll chciałby widzieć, ale to wymagałoby zdjęcia opatrunku. A do tego z kolei musiałby unieść rękę. Zadanie to okazało się dla niego niewykonalne. Tak słabo panował nad swoim ciałem, że nawet nie wiedział, czy rękę ma przywiązaną, czy odciętą w nadgarstku.
Lecz to, że uniknął śmierci, dało mu impuls, aby przypomnieć sobie, jak został ranny. Dopóki nie miał pewności, czy przeżyje, wysiłek ten wydawał się stratą czasu.
Spontanicznie i radośnie, na przekór wszelkim życzeniom Garosza Piekłorycza, Vol’jin postanowił wybrać się w podróż do nowej ziemi – Pandarii – aby ujrzeć dokonania przywódcy i jego podwładnych. Poznał już pandarena – Czena Gromowara – i zapragnął zobaczyć jego ojczyznę, nim dotrze tam niszczycielska wojna między Hordą i Przymierzem. Vol’jin nie miał planów na powstrzymanie Garosza, ale ponieważ kiedyś groził Wodzowi, że pośle mu strzałę, spakował łuk na wszelki wypadek.
Garosz, jak zawsze skłonny do podstępu, zaproponował Vol’jinowi udział w wysiłkach wojennych. Troll na to przystał, bardziej dla tamowania ambicji Wodza niż dla korzyści Hordy. Wyruszył zatem wraz z zaufanym orkiem Piekłorycza, Rak’gorem Krwibrzytwą, oraz gromadą innych awanturników pragnących dotrzeć do serca Pandarii.
Wyprawa spodobała się Łowcy Cieni – porównywał tę nową krainę do innych, które odwiedził. Widział już okrągłe góry, zwietrzałe i zniszczone przez czas, ale w Pandarii zdawały się tylko wygładzone. Widział też groźne poszarpane turnie, które tutaj, choć nie mniej ostre, wyglądały przyjaźniej. Dżungla i lasy tętniły życiem, jednak nigdy chyba nie skrywały śmiertelnych niebezpieczeństw, jak, powiedzmy, w Cierniodławach. Można było tu znaleźć ruiny, ale tylko dlatego, że budynki zostały porzucone, nie zaś zburzone i spalone. Reszta świata nurzała się w nienawiści i przemocy, lecz Pandaria była od tego wolna.
Jeszcze.
Nazbyt szybko jak na gust Vol’jina oddział dotarł do celu. Rak’gor i dwóch pomocników polecieli na wiwernach na zwiad, ale troll nie dostrzegł po nich śladu, gdy z resztą grupy znalazł jaskinię. Wejścia strzegły wielkie człekokształtne jaszczury. Awanturnicy przebili się przez nie i zaczęli się przygotowywać do zbadania mrocznych trzewi groty.
Czarne nietoperze zaskrzeczały i zerwały się do lotu z ukrytych w ścianach nisz. Piski były dla Vol’jina ledwie uchwytne, wątpił jednak, czy inni słyszą cokolwiek poza łopotem skórzastych skrzydeł. Jeden z loa, Hir’ek, przyjmował postać nietoperza. _Byłażby to przestroga od bogów, że nic dobrego nie przyjdzie z zaglądania do groty?_
Loa nie dał mu żadnego znaku, więc Mroczna Włócznia ruszył pierwszy. Zimna woń rozkładu nasilała się, w miarę jak grupa wchodziła w głąb jaskini. Vol’jin przystanął i kucnął, zdjąwszy rękawicę. Nabrał garść mokrej ziemi i uniósł do nosa. Wyczuł słabą woń gnijących roślin zmieszaną z ostrym zapachem odchodów nietoperzy. Z pewnością również zapach zauroków, ale niewątpliwie coś jeszcze.
Troll zacisnął nozdrza i zamknął oczy. Na wpół rozchylił dłoń i kciukiem przesiał ziemię między palcami. Kiedy opadła, otworzył dłoń całkowicie i spojrzał. Nieważkie niczym pajęczyna i splątane jak dym unoszący się z właśnie zgaszonej świecy po skórze przesuwały się pasma pozostałości magii.
I parzyły jak pokrzywy.
_Toż to miejsce prawdziwie spaczonej magii._
Vol’jin uchylił powieki i ruszył w głąb starodawnej czeluści jaskini. Gdy korytarz się rozwidlił, orkowie się rozdzielili. Troll z wyciągniętą nagą prawą ręką nie musiał nawet węszyć, aby znaleźć wskazówki. To, co najpierw przypominało nici pajęczyny, zmieniło się we włókna, potem wstęgi, i zanosiło się na to, że wkrótce będą one coraz grubsze, jak sznury i liny. Kłuły i parzyły. A chociaż ból nie był bardziej dotkliwy, zwiększały się pasma dotykające nagiej skóry trolla.
Kiedy resztki magii pogrubiły się do rozmiarów cum, poszukiwacze odkryli wielką komnatę, strzeżoną przez najbardziej rozrośnięte zauroki, jakie w życiu spotkali. Parujące podziemne jezioro zajmowało środek groty, a setki, może nawet tysiące jaj zauroków spoczywało wokół brzegu, dojrzewając w cieple aż do wyklucia się młodych.
Vol’jin zatrzymał towarzyszy uniesieniem ręki. Wylęgarnia w sercu magii.
Zanim troll miał okazję pojąć wagę tego, co znalazł, grupę dostrzegły zauroki. Zaatakowały. Vol’jin i reszta stawili twardy opór. Zauroki walczyły zajadle, a choć awanturnicy zwyciężyli, skończyli z głębokimi ranami od cięć. Kiedy jednak towarzysze zajęli się swoimi obrażeniami, Vol’jin postanowił się nieco rozejrzeć.
Cicho wszedł do płytkiego jeziora i rozłożył ręce. Zamkną-wszy oczy, zataczał powolne kręgi. Niewidzialne linie magii owijały się wokół jego ramion i tułowia jak liany. Spętany, czuł na skórze kłujące pieszczoty czarodziejskich pasm i poznawał to miejsce tak, jak tylko Łowcy Cieni potrafią.
Duchy krzyczały w wiecznej agonii. Esencja zauroków ogarnęła trolla, wślizgnęła mu się w ciało jak żmija, która wiła się na zimnej kamiennej posadzce przed wiekami. Ów wąż był prawdziwy i wierny swej naturze, zarazem rzeczywistej i duchowej.
A potem uderzyła w Vol’jina magia. Przerażająca. Przypominała wulkan w porównaniu z niewielkim żarem, nad którym umieli panować magowie. Magia przepłynęła przez węża, przeszyła jego złotego ducha tysiącem czarnych cierni. Kolce rozszczepiły się tu i tam, wzdłuż i wszerz, z dołu do góry, z przeszłości w przyszłość, a nawet od kłamstwa do prawdy.
Okiem umysłu Vol’jin widział, jak ciernie wnikały coraz głębiej i rozciągały złote ciało, tnąc je i rozdzielając na włókna. Potem wszystkie zsunęły się razem, ciągnąc za sobą złote pasma i wiążąc je w magiczny splot. Włókna wiły się i plątały. Niektóre się zerwały, inne zostały przyczepione do końców pozostałych. Nagle żmija zaskrzeczała. Została przekształcona w nowe stworzenie, istotę na wpół oszalałą po tym, co przeszła, lecz podatną i giętką w rękach swoich twórców.
I bynajmniej nie samotną.
Słowo „zaurok” wypłynęło na powierzchnię myśli – nie istniało przed tym pierwszym dzikim aktem stworzenia. Słowa miały moc, a to stało się nazwą nowej istoty. Słowo opisywało również jej panów i ujawniało ukrytą w nim magię. Zauroki stworzone zostały przez mogu. Ale dla Vol’jina mogu byli jedynie zamglonymi cieniami z zapomnianych legend. Dawno odeszli i umarli. Magia jednak pozostała. Magia mogąca tak całkowicie zmienić jakąś rzecz lub istotę narodziła się u zarania dziejów, w początkach czasu i świata. Tytani, którzy ukształtowali Azeroth, używali w swoich aktach tworzenia tej właśnie magii. Niewyobrażalnej dla zwykłych śmiertelników i niemożliwej do opanowania, chociaż niejednemu roiło się w szalonych snach, że może posiąść ową moc.
Doświadczając stworzenia zauroka, Vol’jin pojął głęboką prawdę o magii. Ujrzał sposób, zaledwie przebłysk, wart dogłębnego zbadania. Ta sama moc, która wykreowała zauroka, mogłaby odwrócić powstanie murloków, które zamordowały ojca Vol’jina, albo cofnąć ludzi do wrykulów, od których pochodzili. Warto byłoby tak właśnie użyć tej potęgi, wynagrodziłoby to dziesiątki lat studiów, jakich wymagałoby jej opanowanie.
Łowca Cieni zamarł. Myśląc w ten sposób, szedł w pułapkę, w którą bez wątpienia wpadli mogu. Nieśmiertelna magia kaziła śmiertelników. Nie można było tego uniknąć. A owo skażenie wiodło tego, który próbował władać pradawną mocą, do zagłady. Zapewne zniszczyłoby również jego lud.
Vol’jin ponownie otworzył oczy i odnalazł Rak’gora. Ork stał nad brzegiem z grupą ocalałych.
– Najwyższa pora, żebyś załapał – rzucił. – Wódz mówi, że istnieje powiązanie między tymi stworami i mogu.
– Mogu ich zrobili. Dobrali się tu do paskudnej magii. – Vol’jin najeżył się, gdy ork się doń zbliżył. – Najczarniejszej magii.
Rak’gor pokazał zęby w śmiertelnie groźnym uśmiechu.
– O, tak. Mocy zdolnej ukształtować ciało i stworzyć niesamowitych wojowników. Tego właśnie pragnie Wódz.
Vol’jin poczuł ucisk w brzuchu.
– Garosz bawiący się w boga? Nie tym jest Horda.
– Przypuszczał, że to ci się nie spodoba.
Ork uderzył podstępnie i bezlitośnie. Sztylet przebił gardło Vol’jina, a siła ciosu obróciła trolla. Wokół jego towarzysze skoczyli do natarcia. Rak’gor i jego sprzymierzeńcy walczyli lekkomyślnie, niepomni na własne bezpieczeństwo, i umierali za sprawę. _Zapewne Garosz przekonał ich, że ta nowa magia wskrzesi ich i uczyni potężniejszymi._
Vol’jin podniósł się na klęczki i osłaniał tyły towarzyszy. Przycisnął dłoń do szyi, aby powstrzymać krwawienie.
– Garosz się zdradził. Musi wierzyć, żeśmy martwi. To jedyny sposób, żeby go powstrzymać. Idźcie. Przyglądajcie się mu. Znajdźcie innych jak ja. Zwiążcie ich przysięgą krwi. Za Hordę. Bądźcie gotowi na mój powrót.
Gdy towarzysze go tutaj zostawili, Vol’jin naprawdę myślał, że będzie tak, jak powiedział. Ale kiedy próbował wstać, przeszył go ostry ból. Garosz zaplanował wszystko dokładnie. Na ostrzu Rak’gora była jakaś trucizna. Rana trolla nie goiła się, jak powinna, czuł, że siły go opuszczają. Walczył z tym, starał się przebić przez mgłę rozpraszającą mu myśli.
I może by mu się udało, gdyby nie znalazło go więcej zauroków. Mgliście przypominał sobie, jak z nimi walczył: ostrza błyskające w półmroku, ból z ran ciętych, które nie chciały się zamknąć, zimno ogarniające kończyny. Vol’jin pobiegł na oślep – obijał się o ściany i potykał w przejściach, ale za każdym razem dźwigał się i zmuszał do dalszej ucieczki.
Jak udało mu się wydostać z jaskini i jak dotarł tutaj, gdziekolwiek to było, nie wiedział. Sądząc po zapachu, z pewnością nie znajdował się w grocie. W powietrzu wyczuł słabą, lecz znajomą woń, nierozpoznawalną jednak pod ostrzejszymi aromatami maści i okładów. Vol’jin nie zakładał, że znalazł się wśród przyjaciół, choć troska, jaką go otoczono, na to właśnie wskazywała. Lecz wrogowie też mogli traktować go dobrze w nadziei, że Horda zapłaci okup za trolla.
_Pewnie postawa Garosza mocno ich rozczaruje._
Na tę myśl poweselał. Nie zdołał się jednak zaśmiać. Mięśnie brzucha napięły się, lecz zaraz rozluźniły z bólu i zmęczenia. Vol’jina pokrzepiło jednak, że ciało reaguje odruchowo. Umarli się nie śmiali, tylko żywi.
I tylko żywi pamiętali.
To, że nie umiera, na razie Vol’jinowi wystarczało. Zaczerpnął tchu, ile zdołał, i powoli zaczął wypuszczać powietrze. Zasnął, zanim odetchnął do końca.
_Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej._