Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

World of Warcraft. Demoniczna Dusza. Wojna starożytnych. Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Format:
EPUB
Data wydania:
15 maja 2025
34,99
3499 pkt
punktów Virtualo

World of Warcraft. Demoniczna Dusza. Wojna starożytnych. Tom 2 - ebook

Nadciągnął Płonący Legion. Pod wodzą potężnego Archimonda zastępy demonicznych żołnierzy maszerują teraz przez ziemie Kalimdoru, pozostawiając za sobą śmierć i zniszczenie. Energia mistycznej Studni Wieczności – niegdyś źródło tajemnej mocy nocnych elfów – została splugawiona i spaczona. Królowa Aszara i Wysoko Urodzeni nie cofną się przed niczym, byle tylko połączyć się ze swoim nowo odnalezionym bogiem: zapalczywym władcą Płonącego Legionu – Sargerasem. Obrońcy nocnych elfów, którym przewodzi młody druid Malfurion Burzogniewny i czarodziej Krasus, toczą desperacką walkę, by odeprzeć straszliwy atak Legionu. Nadzieja na powodzenie ledwie się tli, ale oto powstaje starożytna moc, by pomóc światu w jego najczarniejszej godzinie. Smoki – dowodzone przez potężnego Aspekta Nelthariona – stworzyły broń o niewiarygodnej sile rażenia: Smoczą Duszę, artefakt zdolny do wypędzenia Legionu ze świata raz na zawsze. Problem w tym, że aby z niej skorzystać, trzeba będzie zapłacić cenę, jakiej nikt się nie spodziewa.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68053-83-8
Rozmiar pliku: 3,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Nadciągnął Płonący Legion. Pod wodzą potężnego Archimonda zastępy demonicznych żołnierzy maszerują teraz przez ziemie Kalimdoru, pozostawiając za sobą śmierć i zniszczenie. Energia mistycznej Studni Wieczności – niegdyś źródło tajemnej mocy nocnych elfów – została splugawiona i spaczona. Królowa Aszara i Wysoko Urodzeni nie cofną się przed niczym, byle tylko połączyć się ze swoim nowo odnalezionym bogiem: zapalczywym władcą Płonącego Legionu – Sargerasem.

Obrońcy nocnych elfów, którym przewodzi młody druid Malfurion Burzogniewny i czarodziej Krasus, toczą desperacką walkę, by odeprzeć straszliwy atak Legionu. Nadzieja na powodzenie ledwie się tli, ale oto powstaje starożytna moc, by pomóc światu w jego najczarniejszej godzinie. Smoki – dowodzone przez potężnego Aspekta Nelthariona – stworzyły broń o niewiarygodnej sile rażenia: Smoczą Duszę, artefakt zdolny do wypędzenia Legionu ze świata raz na zawsze. Problem w tym, że aby z niej skorzystać, trzeba będzie zapłacić cenę, jakiej nikt się nie spodziewa.ROZDZIAŁ 1

Przechadzając się po ogromnej jaskini, słyszał w głowie głosy. Jakiś czas temu przemawiały do niego sporadycznie, lecz teraz nie milkły nawet na moment. Nie był w stanie przed nimi uciec nawet w sen… Nie, żeby pragnął, by ucichły. Ogromny czarny smok słyszał je od tak dawna, że teraz były jego częścią. Nie potrafił ich odróżnić od własnych pokrętnych myśli.

Nocne elfy zniszczą świat…

Studnia jest nie do opanowania…

Nikomu nie można ufać… pragną twoich tajemnic, twojej mocy…

Malygos odbierze ci to, co twoje…

Alexstraza chce nad tobą zapanować…

Wcale nie są lepsi od demonów…

Należy się z nimi rozprawić jak z demonami…

Głosy na okrągło powtarzały te straszliwe słowa, ostrzegając go przed fałszem i zdradą. Nie mógł nikomu zaufać. Nie mógł w pełni ufać nikomu poza sobą. Pomniejsze rasy odcisnęły piętno na pozostałych, opętały ich. Jego decyzja będzie postrzegana jako zagrożenie, a nie jedyna nadzieja dla całego świata.

Na myśl o zdradzie tych, których kiedyś uważał za druhów, smok parsknął, wypuszczając z nozdrzy kłąb trującego dymu. Mimo, iż miał moc, aby ocalić wszystko oraz wszystkich, musiał być ostrożny. Przedwczesne odkrycie przez nich prawdy oznaczałoby katastrofę.

Dopóki nie będzie zbyt późno na wprowadzenie zmian, nie mogą poznać mojej tajemnicy – postanowił. – Nie mogę im jej zaprezentować aż do momentu rzucenia zaklęcia. Nie pozwolę im zniszczyć mojego dzieła!

Pokryty czarnymi łuskami behemot wkroczył do swojego sanktuarium, drapiąc wielkimi szponami skalne dno. Choć w rzeczywistości olbrzymi, wewnątrz gigantycznej, zaokrąglonej jaskini smok wyglądał na bardzo małego. Przez centralną część groty przepływała rzeka magmy, na ścianach natomiast połyskiwały wielkie kryształowe formacje. Ze stropu pieczary niczym miecze zagłady zwisały ogromne stalaktyty, z kolei z dna wyrastały ostre stalagmity, zupełnie jakby czekały, aż ktoś się na nie nabije.

I faktycznie, na jednym z nich ktoś był.

Wielki czarny smok wyszczerzył kły i spojrzał z góry na niewielką postać, która próbowała się uwolnić, mimo iż z jej falującej piersi wystawał kamienny kolec. Z nietypowo ukształtowanego torsu zwisały strzępy szaty w kolorze czerni oraz krwistej czerwieni, a także fragmenty ozdobnej złotej zbroi. Z głowy owej istoty wyrastały długie, podobne do kozich rogi, natomiast szkarłatne oblicze najbardziej przypominało smokowi podłużną czaszkę o szerokiej, pełnej kłów paszczy. Oczy były niczym otchłanie czystego mroku, które od razu spróbowały wessać behemota w swój bezkres, jednak okazały się bezsilne wobec woli oprawcy.

Oprócz tego, że rogata postać była nabita na stalagmit, to jeszcze dodatkowo została przykuta grubymi żelaznymi okowami do dna jaskini. Mocno naciągnięte łańcuchy utrzymywały demona na skalnym kolcu, zmuszając go do szerokiego rozłożenia skierowanych w dół kończyn.

Usta więźnia poruszały się nieustannie, zupełnie jakby wściekle coś wykrzykiwał, z tym że nie wydobywał się z nich żaden dźwięk. Nie powstrzymywało go to jednak przed dalszymi próbami, szczególnie gdy spostrzegł zbliżającego się czarnego lewiatana.

Smok przez chwilę przypatrywał się swemu więźniowi, a potem zamrugał.

– …jest Sargeras! – Komnatę błyskawicznie wypełnił przesiąknięty jadem, zgrzytliwy głos uwięzionej istoty. – Skąpie się w twojej krwi! Twoja skóra będzie jego płaszczem! Twoim mięsem nakarmi swoje ogary! Uwięzi twoją duszę w fiolce, aby gdy tylko zechce, móc dręczyć ją ku swej przyjemności! On…

Smok zamrugał raz jeszcze, ponownie uciszając więźnia. Jednak demoniczna postać nadal wyrzucała z siebie bezgłośne groźby i przekleństwa. Czarny behemot w końcu otworzył wielki pysk i wypuścił z niego kłąb gorącej pary, która spowiła istotę, sprawiając, że ta zaczęła drżeć w przypływie fali agonalnego bólu.

– Nauczysz się szacunku. Bowiem stoję przed tobą ja, Neltharion, we własnej, wspaniałej osobie – zagrzmiał smok. – Jestem Strażnikiem Ziemi. Będziesz mnie traktował z należytym szacunkiem.

Demon smagnął znajdujące się pod nim skały długim, gadzim ogonem. Otworzył usta, aby wyrzucić kolejną porcję niemych bluźnierstw.

Zawiedziony zachowaniem eredara Neltharion potrząsnął grzebieniastym łbem. Czarnoksiężnicy pełnili funkcję dowódców Płonącego Legionu i byli nie tylko biegle władającymi magią demonami, lecz również dobrze wyszkolonymi taktykami. Smok przypuszczał, że usłyszy od istoty jego pokroju inteligentniejsze wypowiedzi, jednak eredar równie dobrze mógł być jednym z brutalnych infernali, płonących behemotów o przypominających czaszki głowach, które odgrywały rolę przerażających taranów lub pocisków spadających z nieba. Ten, którego badał przed schwytaniem eredara, bystrością umysłu – o ile nie było to przesadzone porównanie – dorównywał głazowi.

Tyle że Neltharion nie wysyłał swoich pobratymców, aby łapali członków rozszalałej demonicznej hordy, ponieważ pragnął z nimi rozmawiać. Nie, więźniowie mieli służyć innemu, znacznie wyższemu celowi, którego niestety nigdy nie docenią.

Lecz eredar był ostatnim, najistotniejszym jeńcem. Jego wrodzone magiczne zdolności sprawiały, że stanowił kluczowy element w realizacji pierwszego etapu planu Strażnika Ziemi.

Już czas… – szeptały głosy. – Już czas…

– Tak… – odpowiedział z roztargnieniem Neltharion. – Czas…

Skupiając się, smok uniósł łapę wnętrzem do góry, a ta natychmiast rozbłysnęła złotym blaskiem. Był on tak intensywny, że nawet uwięziony demon przerwał plugawą tyradę i skupił wzrok, aby spojrzeć na to, co przywoływał Neltharion.

Niewielki dysk dorównywał kolorystycznie aurze zwiastującej jego pojawienie się, lecz poza tym wyglądał zdumiewająco zwyczajnie. Nie zajmowałby całej dłoni nawet istoty znacznie mniejszej, dla przykładu nocnego elfa. Dysk przypominał dużą, ale poza tym niewyróżniającą się niczym złotą monetę o zaokrąglonych krawędziach i błyszczącej, nieskazitelnej powierzchni. Zawdzięczał ten niepozorny wygląd Neltharionowi. Jeśli stworzony przez smoka talizman miał spełnić swoje zadanie, powinien wyglądać całkiem niewinnie i nieszkodliwie.

Czarny smok wyciągnął trzymającą dysk łapę w stronę eredara, pozwalając mu zobaczyć, co go czeka. Jednakże zdawało się, że nie robi on na demonie najmniejszego wrażenia. Z czającym się w oczach szyderstwem przeniósł spojrzenie z dysku na lewiatana. Neltharion zwrócił uwagę na jego reakcję. Radowało go, że eredar nie zdawał sobie sprawy z drzemiącej w dysku mocy. Oznaczało to, że pozostali również nie domyślą się prawdy… aż do momentu, gdy będzie już za późno.

W odpowiedzi na niemy rozkaz Strażnika Ziemi dysk nieznacznie się uniósł i przez chwilę wisiał nad smoczą łapą, by następnie podpłynąć do więźnia.

Po raz pierwszy na przerażającej twarzy czarnoksiężnika zagościł cień niepewności. Gdy dysk zaczął opadać, jeniec ponowił daremną próbę uwolnienia się.

Złoty talizman wylądował na czole demona. Krótki błysk szkarłatnego światła rozjaśnił twarz eredara… a potem dysk zespolił się z jego ciałem.

Wymów je… – namawiał chór głosów. – Wymów słowa… dopełnij dzieła…

Z okrutnego, pozbawionego warg smoczego pyska popłynęły słowa w języku, który nie pochodził ze świata śmiertelników. Każde z nich przepełnione było złem, które sprawiło, że nawet demon zaczął drżeć ze strachu. Natomiast dla Strażnika Ziemi były najcudowniejszymi dźwiękami, jakie kiedykolwiek słyszał, były doskonałe, melodyjne… były językiem bogów.

Gdy Neltharion je wypowiadał, dysk znowu zaczął promieniować światłem. Jego blask rozlał się po ogromnej jaskini, z każdą wypowiedzianą przez smoka sylabą przybierając na intensywności.

Nagle eksplodował jasnym światłem.

Eredarski czarnoksiężnik rozciągnął usta – tak szeroko, jak to tylko było możliwe – w niemym krzyku, a z jego przerażających oczu popłynęły krwawe łzy. Tłukł szaleńczo ogonem o skałę, szarpiąc się przy tym z taką intensywnością, że krępujące go więzy zdarły mu skórę z kostek oraz nadgarstków. Lecz i tak nie był w stanie uciec.

Następnie skóra eredara zaczęła gnić. Odpadała od wciąż wijącego się ciała i wykrzywionego niemym wrzaskiem oblicza. Ciało kreatury wyglądało, jakby było martwe od tysiąca lat; spadało na podłogę wyschniętymi na wiór szarymi płatami.

Oczy zapadły się w głąb czaszki, a ogon się skurczył. Wkrótce z czarnoksiężnika został szkielet odsłaniający błyskawicznie gnijące wnętrzności. Lecz mimo makabrycznych mąk więzień smoka nadal wrzeszczał, bowiem Neltharion i jego dysk nie pozwalali mu odnaleźć ukojenia w śmierci.

Ale w końcu ustąpiły nawet kości, które pękając, zapadły się do środka. Szczęka demona odpadła, natomiast grzechoczące żebra runęły na dno jaskini. Uwolniona przez dysk moc ze straszliwą skutecznością pochłonęła szczątki demona. Jego stopy obróciły się w pył, następnie przyszła kolej na nogi oraz tors, aż wreszcie z istoty została jedynie rogata czaszka.

Dopiero wtedy eredar znieruchomiał.

Złowrogie światło przygasło. Łańcuchy, które więziły demona, zwisały teraz luźno.

Czarny smok, niczym troskliwy ojciec wyciągający łapę po swe ukochane dziecię, używając dwóch pazurów zabrał talizman z demonicznej czaszki. Ona również obróciła się w proch, gdy tylko złota powierzchnia dysku przestała do niej przylegać. Szary pył rozsypał się po kamienistym dnie jaskini.

Smok wpatrywał się w swoje dzieło z zachwytem. Teraz nie był w stanie wyczuć niezwykłych mocy drzemiących w dysku, lecz wiedział, że tam są… i kiedy nadejdzie czas, będą na jego rozkazy.

Ledwo o tym pomyślał, a czyjaś obecność delikatnie dotknęła jego umysłu. Głosy niespodziewanie ucichły, zupełnie jakby obawiały się, że intruz je wykryje. Strażnik Ziemi natychmiast stłamsił swoje pragnienia.

Neltharion doskonale znał ten dotyk. Był taki czas, że wierzył, iż pochodzi od przyjaciółki. Obecnie czarny lewiatan rozumiał, że nie może ufać jej bardziej niż pozostałym.

Neltharionie… Muszę z tobą porozmawiać…

Czego sobie życzysz, droga Alexstrazo? – Strażnik Ziemi widział oczyma wyobraźni smukłą smoczycę o łuskach w kolorze płomieni, nieznacznie większą niż on sam. On był fizycznym Aspektem wrodzonej siły świata, ona z kolei Aspektem Życia, które kwitło na ziemi, wewnątrz niej oraz ponad nią.

Ktoś nieopodal pałacu królowej nocnych elfów znowu igra z niebezpiecznymi siłami… musimy podjąć jakąś decyzję, i to szybko…

Nie lękaj się – odpowiedział uspokajająco Neltharion. – Co trzeba zrobić, będzie zrobione.

Modlę się, aby tak się stało… kiedy będziesz w stanie wyruszyć do Komnaty?

W głowie wyobrażającego sobie to miejsce Strażnika Ziemi pojawił się obraz olbrzymiej jaskini, przy której jego własna wydawała się jamą robaka. Komnata Aspektów, jak z szacunkiem nazywały ją pomniejsze smoki, była również idealnie okrągła, zupełnie jakby w przeszłości – w czasach zanim jeszcze pojawiły się smoki – ktoś wewnątrz niej wprawił w ruch ogromną kulę, tym samym całkowicie usuwając ze ścian wszelkie krzywizny oraz skalne formacje, które zazwyczaj występują w jaskiniach. Fascynujący się wszystkim, co było związane z historią, Nozdormu wierzył, że jest ona dziełem stworzycieli świata, tyle że nawet on nie potrafił udowodnić tej teorii. Ukryta za magiczną barierą, która oddzielała ją od reszty świata śmiertelników, Komnata Aspektów była najbezpieczniejszym miejscem, jakie istniało.

Na myśl o tym czarny smok zasyczał cicho z podniecenia. Skierował szkarłatne ślepia na dysk. Może faktycznie powinien się tam teraz udać. Pozostali również tam będą. Mógłby to zrobić…

Nie… jeszcze nie – oznajmiły dobiegające gdzieś z głębi jego podświadomości głosy. – Musi nadejść odpowiednia pora, bo inaczej ukradną twoją własność…

Neltharion nie mógł do tego dopuścić – nie, kiedy sukces był na wyciągnięcie ręki.

Jeszcze nie teraz – powiedział w końcu do czerwonej smoczycy – ale wkrótce wyruszę. Obiecuję, że niedługo…

Oby tak się stało – odrzekła Alexstraza. – Obawiam się, że musi się to wydarzyć wkrótce.

Wycofała się z jego umysłu równie szybko, jak się w nim pojawiła. Neltharion zawahał się, próbując określić, czy dał jej jakąkolwiek wskazówkę na temat tego, co się dzieje. Jednakże głosy zapewniły go, że w żaden sposób się nie zdradził oraz że spisał się wybornie.

Czarny smok uniósł dysk, po czym z przepełnionymi satysfakcją ślepiami odesłał tam, gdzie ukrywał go przed wszystkimi, nawet własnymi rodakami.

– Wkrótce… – wyszeptał, gdy talizman zniknął. Na przerażającym obliczu Strażnika Ziemi pojawił się szeroki, obnażający kły uśmiech. – Wkrótce… w końcu złożyłem obietnicę…

Na skraju górskiego urwiska znajdującego się nad ogromnym, wzburzonym jeziorem, którego wody były tak ciemne, że aż zupełnie czarne, wznosił się okazały pałac. Przywodzące na myśl straszliwych wojowników wysokie, spiralne wieże zostały stworzone z drzew magicznie wzmocnionych litą skałą. Ogromną budowlę otaczał mur splecionych gigantycznymi pnączami oraz korzeniami wulkanicznych kamieni. Za pomocą swojej mocy budowniczowie stworzyli ze stu gigantycznych drzew szkielet głównego gmachu, który następnie pokryto głazami oraz pnączami.

Kiedyś każdy, kto spojrzał na pałac wraz z całym jego otoczeniem, postrzegał go jako jeden z cudów świata… jednak ostatnimi czasy sytuacja zmieniła się diametralnie. Najwyższa z wież runęła w połowie. Poczerniałe kamienie i zwisające fragmenty pnączy świadczyły o sile eksplozji, która ją zrujnowała. Tyle że to nie z tego powodu pałac stał się miejscem rodem z koszmarów. Chodziło o to, co obecnie z każdej strony otaczało niegdyś dumny budynek, pomijając tereny, które zagarnęło dla siebie wzbudzające niepokój jezioro.

Niegdyś wspaniałe miasto uchodziło za zwieńczenie potęgi nocnych elfów. Rozsiane po okolicy wysokie nadrzewne domostwa i rozległe naziemne budynki stanowiły bajeczne tło dla pałacu. To właśnie tutaj wzniesiono Zin-Aszari, co w starożytnym języku oznaczało „Chwałę Aszary”. Była to stolica królestwa nocnych elfów, tętniąca życiem metropolia, nazwana tak przez samych mieszkańców, aby oddać hołd ukochanej królowej.

I to właśnie tutaj, z wyjątkiem kilku wybranych, otoczonych murem, sąsiadujących z pałacem domostw, miała miejsce rzeź niewinnych elfów, jakiej świat do tej pory nie widział. Zin-Aszari legło w gruzach. Krew ofiar nadal plamiła doszczętnie spalone, zrujnowane skorupy budynków, które jeszcze nie tak dawno były domostwami. Drzewa, na których znajdowały się wysokie domy, zostały wyrwane z korzeniami, natomiast budynki wzniesione na solidnym gruncie bezlitośnie zrównano z ziemią. Tę koszmarną scenerię spowijała gęsta zielonkawa mgła. Odór śmierci wciąż wybijał się ponad wszystkie inne zapachy – ciała setek kaldorei rozkładały się na ulicach. Proces ten był powolny i niezwykle groteskowy z uwagi na brak jakichkolwiek padlinożerców. Nigdzie nie było kruków, szczurów ani nawet owadów, które skubałyby poćwiartowane i rozszarpane ciała. One również albo uciekły z miasta wraz z nielicznymi ocalałymi, albo zginęły podczas podboju stolicy.

Mimo otaczającej ich krwawej scenerii rodem z koszmaru pozostali mieszkańcy Zin-Aszari zdawali się jej w ogóle nie zauważać. Wysokie i szczupłe nocne elfy, które pozostały w mieście, jak gdyby nigdy nic wykonywały swoje obowiązki zarówno wewnątrz pałacu, jak i w jego sąsiedztwie. Odziane w ekstrawaganckie i wielobarwne szaty postacie o fioletowej skórze wyglądały, jakby uczestniczyły w jakimś wielkim wydarzeniu. Również ponurzy strażnicy w zbrojach koloru leśnej zieleni, którzy pełnili wartę na blankach, sprawiali upiorne wrażenie, gdyż bez mrugnięcia okiem przyglądali się pozostałościom po rzezi. Na żadnej z pociągłych twarzy o ostrych rysach nie pojawił się chociażby cień niepokoju.

Ani jedna nie zdradzała strachu czy też przerażenia na widok groteskowych gigantycznych istot, które przeczesywały ruiny w poszukiwaniu ewentualnych ocalałych bądź szpiegów.

Setki zakutych w zbroje demonicznych wojowników Płonącego Legionu przetrząsały Zin-Aszari, podczas gdy kolejne setki marszem opuszczały pałac, przekraczając wysoką bramę, aby zasilić szeregi armii znajdującej się poza granicami stolicy. To oni odpowiadali za upadek tego pięknego królestwa, a jeśli będą mogli, spustoszą resztę świata i zabiją wszystko, co napotkają na swej drodze.

Większość z tych istot miała dziewięć albo i więcej stóp wzrostu, dzięki czemu górowały nawet nad mierzącymi siedem stóp kaldorei. Każdego z demonów spowijały wściekle zielone ognie, nierobiące im jednak żadnej krzywdy. Dolne połowy ich ciał były dziwacznie szczupłe, natomiast torsy wyjątkowo szerokie. Ich przerażające oblicza przypominały rogate, pełne kłów czaszki, które wygłodniałymi spojrzeniami krwistoczerwonych ślepi omiatały okolicę. Większość z nich dzierżyła wielkie trójkątne tarcze, jarzące się buzdygany oraz miecze. Byli to Spaczeni Strażnicy, trzon armii Płonącego Legionu.

Nad nimi – na ognistych skrzydłach – unosili się obserwujący horyzont Strażnicy Zagłady. Od swoich maszerujących poniżej pobratymców nieznacznie różnili się wzrostem, a także sprawiali wrażenie inteligentniejszych. Latali nad stolicą nocnych elfów tam i z powrotem, niczym sępy szukające padliny. Sporadycznie któryś z nich kierował jednego z maszerujących poniżej Spaczonych Strażników tam, gdzie ktoś – lub też coś – mógł się ukrywać.

Wraz ze Spaczonymi Strażnikami na łowy wyruszyły również inne demoniczne stworzenia służące Legionowi. Przede wszystkim były to ogromne czworonożne bestie nieznacznie przypominające psy lub też wilki. Budzące grozę plugastwa, którym z pokrytych łuskami grzbietów wyrastały grzebienie szorstkiego futra, przeczesywały ruiny, węsząc nie tylko za pomocą wielkich nosów, lecz również par żylastych, zakończonych przyssawkami macek. Ogary spaczenia z niezwykłym zapałem biegały po pobojowisku. Sporadycznie zatrzymywały się, aby powąchać zmasakrowane zwłoki, po czym ruszały w dalszą drogę.

Tak sytuacja wyglądała poza murami pałacu, jednak w najbardziej wysuniętej na południe wieży działy się rzeczy nie mniej przerażające. Wewnątrz niej stojące w kręgu elfy wysokiego rodu – bowiem tak nazywano wszystkich wchodzących w skład dworu królowej – nachylały się nad wyrytym w podłodze sześciokątnym wzorem. Kaptury turkusowych, bogato haftowanych szat były naciągnięte na ich głowy tak głęboko, że niemal zasłaniały srebrne, pozbawione źrenic oczy, które lśniły teraz niepokojącym czerwonym blaskiem.

Nocne elfy stały nad symbolem, inkantując słowa potężnego zaklęcia. Spowite były ohydną zieloną poświatą, przenikającą nawet do ich dusz. Bezustanny wysiłek doprowadził quel’dorei na skraj wytrzymałości, mimo to nie odpuszczali. Ci, którzy w przeszłości dowiedli swej słabości, zostali unicestwieni. Teraz mroczne zaklęcie tkali jedynie ci najbardziej wytrwali, czerpiąc moc ze znajdującego się poniżej jeziora.

– Szybciej – wychrypiała koszmarna postać stojąca tuż obok jarzącego się kręgu. – Tym razem musi nam się powieść…

Był to demon poruszający się na czterech olbrzymich nogach. Miał wielkie rogi, zakończone szponami dłonie i wielkie skórzaste skrzydła, obecnie złożone. Jego gadzi, gruby jak pień ogon uderzał z niecierpliwością o podłogę, zostawiając pęknięcia na twardej kamiennej posadzce. Znacznie niżsi od niego Spaczeni Strażnicy przezornie schodzili z drogi, gdy demon przechadzał się po komnacie, aby móc lepiej przyglądać się pracy nocnych elfów. Niemal szorował przy tym podobnym do ropuszego łbem o sufit, a każdy wywołujący wstrząsy krok sprawiał, że biegnąca od czubka jego głowy aż po koniec ogona zielona płomienna grzywa migotała dziko.

Obserwował rozgrywającą się scenę szeroko otwartymi ślepiami osadzonymi pod wielkim łysym czołem o barwie równie wstrętnej zieleni. Nadzorująca poczynania zaniepokojonych quel’dorei istota była przyzwyczajona do tego, że to ona wzbudza strach, nie zaś do tego, że sama musi ten strach odczuwać. Lecz tej burzliwej nocy owo niepokojące uczucie trawiło demona zwanego Mannorothem. Jego pan wydał mu rozkazy, a on go zawiódł. Nigdy wcześniej nic takiego się nie zdarzyło. Wszak był Mannorothem, jednym z dowódców Przewspaniałego…

– No i? – warknęła skrzydlata istota, zwracając się do nocnych elfów. – Muszę kolejnemu z was urwać łeb, wy nędzne robaki?

– Nie będzie zadowolona, jeśli to powtórzysz, panie – odważył się przemówić jeden z elfów. Miał na sobie ciemnozieloną zbroję pałacowej gwardii, a jego oblicze szpeciła blizna.

Mannoroth odwrócił się do pachołka królowej. Zionął cuchnącym oddechem wprost w ściągniętą twarz żołnierza w hełmie.

– Kapitanie Varo’thenie, a czy bardzo będzie marudziła, jeśli postanowię podarować jej twój łeb?

– To bardzo prawdopodobne – odrzekł nocny elf. Jego oblicze nie zdradzało żadnych emocji.

Demon wyciągnął mięsistą dłoń, wystarczająco dużą, aby zmieścił się w niej hełm, czaszka oraz ramiona elfiego kapitana. Szponiaste palce otoczyły głowę Varo’thena… tylko po to, by po chwili się cofnąć. Pan Mannorotha wcześniej wydał mu rozkaz, że nikomu nie wolno tknąć królowej nocnych elfów i ważnych dla niej osób. Byli cenni dla władcy Płonącego Legionu.

Przynajmniej na razie.

Mannoroth w szczególności nie mógł ruszyć Varo’thena. Po śmierci doradcy królowej, Lorda Xaviusa, kapitan został jej łącznikiem. Ilekroć wspaniała Aszara postanawiała, że nie zaszczyci pracujących w komnacie wieży elfów swoją obecnością, kapitan gwardii przychodził zamiast niej. Następnie zdawał zwięzłą relację swojej ukochanej pani ze wszystkiego, co zobaczył i usłyszał… W tym krótkim czasie, kiedy Mannoroth miał okazję obserwować królową, doszedł do wniosku, że wcale nie jest ona taką pustą ślicznotką, za jaką niektórzy mogliby ją uważać. Kryła w sobie spryt, który często, acz niewystarczająco dobrze, maskowała leniwymi ruchami. Demona ciekawiło, co jego pan miał zamiar z nią zrobić, gdy w końcu wkroczy do tego świata.

Jeśli w końcu do niego wkroczy.

Portal prowadzący do sfery między światami oraz wymiarami, którą Płonący Legion zamieszkiwał pomiędzy kolejnymi krwawymi najazdami, zawalił się na skutek magicznego ataku. Ta sama siła zniszczyła górną połowę wieży, w której elfy wysokiego rodu pracowały pospołu z demonami. Mannoroth wciąż nie wiedział, co dokładnie się tam stało, ale kilku ocalałych z katastrofy quel’dorei wspomniało o niewidzialnym wrogu, który zabił doradcę królowej. Wielki demon miał pewne podejrzenia co do tożsamości owego niewidzialnego intruza i wysłał tropicieli, którzy mieli go odnaleźć. Teraz jednak koncentrował się wyłącznie na odtworzeniu cennego portalu – o ile było to możliwe.

Nie – pomyślał. – Tym razem się uda.

Tyle że jak na razie ognista kula energii unosząca się nad symbolem jedynie płonęła. Kiedy wielki demon na nią spojrzał, nie wyczuł wieczności, nie wyczuł również przytłaczającej obecności swojego pana. Mannoroth nie czuł nic.

Nic oznaczało porażkę, a ta w Płonącym Legionie równała się śmierci.

– Słabną – zauważył Varo’then pozbawionym jakichkolwiek emocji tonem. – Znowu stracą nad nim kontrolę.

Mannoroth spostrzegł, że żołnierz ma rację. Warcząc, przerażający demon sięgnął umysłem ku zaklęciu i dołączył do rzucających. Jego ingerencja wstrząsnęła quel’dorei, niemal wszystko rujnując, lecz błyskawicznie przejął nad nimi kontrolę i skoncentrował ich wysiłki.

Tym razem się uda. Tym razem…

Czarodzieje nigdy wcześniej nie pracowali pod presją taką jak teraz, gdy znaleźli się we władzy Mannorotha. To jego determinacja sprawiła, że pogrążyli się w szaleństwie. Ich obramowane czerwienią oczy rozszerzyły się do granic możliwości, a ciała drżały z przeciążenia, zarówno fizycznego, jak i magicznego.

Mannoroth spojrzał ponurym wzrokiem na krnąbrną kulę energii. Nie chciała się zmienić, nie chciała dopuścić go do jego pana. Po cielsku demona spływały krople żółtego potu. Na jego szerokie, żabie usta wystąpiła piana. Mimo iż porażka oznaczała odcięcie od Przewspaniałego, Mannoroth był pewien, że i tak w jakiś sposób zostanie ukarany.

Nikt nie mógł umknąć przed gniewem Sargerasa.

Mając to na uwadze, naparł umysłem na zaklęcie z jeszcze większą wściekłością, odbierając tym samym nocnym elfom całą ich moc. Wśród ustawionych w kręgu czarodziejów rozległy się jęki…

I niespodziewanie w samym środku ognistej kuli pojawił się punkcik bezkresnej, bezdennej czerni. Z jego wnętrza dobiegł głos, który rozbrzmiał w umyśle Mannorotha. Był to głos, który znał równie dobrze jak swój własny.

Mannorocie… to ty…

Tyle że nie należał on do Sargerasa.

Tak – odrzekł niechętnie. – Portal został ponownie otwarty.

Czekaliśmy już zbyt długo… – oznajmił rozmówca zimnym, przeszywającym głosem, który sprawił, że wielki demon aż skurczył się w sobie. – Zawiodłeś go…

Zrobiłem, co mogłem! – zaprotestował Mannoroth, zanim zdrowy rozsądek ostrzegł go przed tak głupim zachowaniem.

Portal musi być dla niego w pełni otwarty. Zadbam o to, aby tak się stało. Przygotuj się na moje przybycie, Mannorocie… Przybywam do was w tejże chwili.

Wraz z jego słowami czarny punkcik zwiększył swoje rozmiary, stając się teraz ogromną pustką unoszącą się ponad magicznym wzorem. Portal różnił się od tego, który quel’dorei stworzyli za pierwszym razem. Wynikało to z faktu, że teraz był wzmacniany również przez tego, który przemówił do demona z innego wymiaru. Tym razem przejście między światami się nie zawali.

– Na kolana! – huknął Mannoroth. Wciąż pozostające pod jego wpływem elfy wysokiego rodu nie miały innego wyboru, jak tylko natychmiast wykonać rozkaz. Spaczeni Strażnicy oraz znajdujący się w komnacie żołnierze nocnych elfów moment później poszli w ich ślady. Nawet kapitan Varo’then pospiesznie opadł na jedno kolano.

Ogromny demon ukląkł jako ostatni, tyle że on zrobił to z największym szacunkiem. Tego, który do nich przybywał, bał się niemal tak samo jak Sargerasa.

Jesteśmy gotowi – poinformował swego rozmówcę i wbił wzrok w podłogę. Każdy, nawet najdrobniejszy gest mógł zostać uznany za objaw nieposłuszeństwa, które mogło oznaczać dla niego niesamowicie bolesną śmierć. – My, niegodni, oczekujemy twojego przybycia… Archimondzie…
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij