Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

World of Warcraft. Studnia Wieczności. Wojna starożytnych. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Format:
EPUB
Data wydania:
15 maja 2025
34,99
3499 pkt
punktów Virtualo

World of Warcraft. Studnia Wieczności. Wojna starożytnych. Tom 1 - ebook

Minęło wiele miesięcy od bitwy o Górę Hyjal. Demoniczny Płonący Legion został na zawsze wygnany z Azeroth. Teraz jednak dzięki tajemnej szczelinie energetycznej w górach Kalimdoru trzech byłych wojowników przenosi się w odległą przeszłość – do czasów na długo przed tym, jak orkowie, ludzie, a nawet wysokie elfy przemierzali świat. Do czasów, kiedy Mrocznemu Tytanowi Sargerasowi i jego marionetkom udało się przekonać królową Aszarę i Wysoko Urodzonych do wyrugowania z Azeroth słabiej rozwiniętych ras. Do czasów, w których Smocze Aspekty dotarły do szczytu swojej potęgi, nieświadome, że jeden z nich wkrótce zapoczątkuje erę ciemności, która pochłonie świat. W pierwszym tomie tej pełnej rozmachu trylogii wynik historycznej Wojny Starożytnych zostaje na zawsze zmieniony przez działania trzech podróżujących w czasie bohaterów: Krasusa, smoczego maga, którego wielka moc i wspomnienia starożytnego konfliktu w niewytłumaczalny sposób osłabły; ludzkiego czarodzieja Rhonina, który dzieli swoje myśli między rodzinę i uwodzicielskie źródło własnej rosnącej mocy; oraz Broxigara, doświadczonego życiem weterana orków, który szuka chwalebnej śmierci w walce. Jeśli Krasus, Rhonin i Broxigar nie przekonają półboga Cenariusa i nieufnych nocnych elfów o zdradzie ich królowej, brama, którą Płonący Legion może przedostać się do Azeroth, znów się otworzy, a miniony konflikt może przenieść się do przyszłości…

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68053-82-1
Rozmiar pliku: 3,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Minęło wiele miesięcy od bitwy o Górę Hyjal. Demoniczny Płonący Legion został na zawsze wygnany z Azeroth. Teraz jednak dzięki tajemnej szczelinie energetycznej w górach Kalimdoru trzech byłych wojowników przenosi się w odległą przeszłość – do czasów na długo przed tym, jak orkowie, ludzie, a nawet wysokie elfy przemierzali świat. Do czasów, kiedy Mrocznemu Tytanowi Sargerasowi i jego marionetkom udało się przekonać królową Aszarę i Wysoko Urodzonych do wyrugowania z Azeroth słabiej rozwiniętych ras. Do czasów, w których Smocze Aspekty dotarły do szczytu swojej potęgi, nieświadome, że jeden z nich wkrótce zapoczątkuje erę ciemności, która pochłonie świat.

W pierwszym tomie tej pełnej rozmachu trylogii wynik historycznej Wojny Starożytnych zostaje na zawsze zmieniony przez działania trzech podróżujących w czasie bohaterów: Krasusa, smoczego maga, którego wielka moc i wspomnienia starożytnego konfliktu w niewytłumaczalny sposób osłabły; ludzkiego czarodzieja Rhonina, który dzieli swoje myśli między rodzinę i uwodzicielskie źródło własnej rosnącej mocy; oraz Broxigara, doświadczonego życiem weterana orków, który szuka chwalebnej śmierci w walce. Jeśli Krasus, Rhonin i Broxigar nie przekonają półboga Cenariusa i nieufnych nocnych elfów o zdradzie ich królowej, brama, którą Płonący Legion może przedostać się do Azeroth, znów się otworzy, a miniony konflikt może przenieść się do przyszłości…ROZDZIAŁ 1

Wysoki, ponury pałac stojący na skraju górskiego urwiska niebezpiecznie pochylał się nad ogromną taflą czarnego jeziora. Wyglądał, jakby zaraz miał runąć w jego mroczną otchłań. Ta wielka, otoczona murami budowla wzbudzała zachwyt w sercu każdego, kto ją ujrzał. Powstała za pomocą magii, która złączyła skałę oraz puszczę w całość. Umocnione kamieniami drzewa stały się jej wieżami. Miały ostro zakończone iglice i ogromne, otwarte okna. Mury zbudowano z wulkanicznych skał ciasno splecionych pnączami i potężnymi korzeniami. Znajdujący się za nimi właściwy pałac wniesiono, scalając magią ponad setkę ogromnych, wiekowych drzew. Wygięte do wewnątrz pnie stanowiły zaokrąglony stelaż, który obłożono kamieniami. Następnie całość porosły pnącza.

Tuż po ukończeniu budowy pałac wprawiał w zachwyt każdego, kto go zobaczył. Teraz jednak budził głównie lęk. Spowijała go aura niepokoju, spotęgowana dzisiejszą nocną burzą. Nieliczni, którym zdarzyło się na niego spojrzeć, szybko odwracali wzrok.

Nie odnajdywali spokoju, również patrząc w dół, na taflę jeziora. Czarne niczym heban wody były nienaturalnie, gwałtownie wzburzone. W oddali spienione, wysokie jak sam pałac fale wznosiły się i opadały, rozbijając się z rykiem. Nad rozległą topielą błyskały pioruny: złote, purpurowe i zgniłozielone. Grzmoty przywodziły na myśl ryk tysiąca smoków. Ludzie mieszkający nad brzegiem jeziora zbili się w ciasne grupki, nie wiedząc, jakiego rodzaju burza za chwilę się rozpęta.

Na otaczających pałac murach groźni strażnicy w ciemnozielonych zbrojach czujnie rozglądali się dookoła, ściskając w dłoniach lance i miecze. Nie tylko wypatrywali nierozumnych intruzów na zewnątrz, ale też co jakiś czas ukradkiem oglądali się za siebie… Patrzyli zwłaszcza na główną wieżę, gdzie wyczuwali obecność niewyobrażalnej mocy.

Tam bowiem, wewnątrz kamiennej komnaty znajdującej się poza zasięgiem wzroku innych istot, wysokie, szczupłe postacie w lśniących turkusowych szatach z wyhaftowanymi srebrną nicią roślinnymi motywami pochylały się nad przedstawiającym sześciobok wzorem na posadzce. W jego centrum samoistnie zapłonęły symbole pochodzące z języka tak starego, że obcego nawet osobom biorącym udział w rytuale.

Spod kapturów spozierały srebrzyste, pozbawione źrenic oczy nocnych elfów, które mamrotały słowa zaklęcia. Gdy magia wzoru przybrała na sile, ich ciemnofioletową skórę pokrył pot. Wszyscy wyglądali na wyczerpanych, jakby zaraz mieli paść ze zmęczenia. Wszyscy poza jednym. Nadzorujący magów elf w przeciwieństwie do towarzyszy nie miał srebrnych tęczówek. Przyglądał się pozostałym sztucznymi czarnymi oczami, które przecinały poziome rubinowe smugi. Jednak, mimo że jego oczy nie były naturalne, dostrzegał każdy szczegół, widział każdy ruch każdego z magów. Na jego pociągłej twarzy, zbyt wąskiej nawet jak na elfa, malowało się oczekiwanie i pożądanie. W milczeniu zmuszał tamtych do dalszej pracy.

Wszystkiemu przypatrywała się jeszcze jedna osoba, chłonąc każde słowo i każdy gest. Zasiadała na wspaniałym tronie z kości słoniowej i skóry. Twarz o zjawiskowych rysach okalały bujne srebrne włosy, a jedwabna suknia – złota jak jej oczy – podkreślała idealną figurę. Królowa w każdym calu. Siedząca na tronie elfka popijała wino ze złotego kielicha. Wysadzane klejnotami bransolety dzwoniły przy każdym ruchu jej ręki, a rubiny przy tiarze migotały w świetle magicznych mocy przyzywanych przez pozostałych.

Co jakiś czas patrzyła dyskretnie na ciemnooką postać. W pewnym momencie jej pełne usta zacisnęły się podejrzliwie. Gdy elf, jakby wyczuwając, że jest obserwowany, spojrzał nagle w jej stronę, grymas na twarzy królowej zniknął, a jego miejsce zajął leniwy uśmieszek.

Magowie recytowali słowa zaklęcia.

Czarna tafla jeziora kotłowała się szaleńczo.

Wojna wybuchła i dobiegła końca.

Krasus wiedział, że to, co się wydarzyło, z pewnością zapisze się na kartach historii. Jednak niezliczone osobiste tragedie, spustoszone ziemie i niedoszły koniec całego świata śmiertelników zajmą niewiele miejsca w tych zapiskach.

W takich okolicznościach nawet wspomnienia smoków są ulotne – przyznał w duchu blady mężczyzna w szarej szacie. Rozumiał to bardzo dobrze, bo mimo że większość osób widziała w nim szczupłego człowieka o niemal elfiej posturze, jastrzębich rysach, srebrzystych włosach i trzech długich bliznach przecinających prawy policzek, był kimś znacznie ważniejszym. Widziano w nim maga i tylko nieliczni wiedzieli, że zwie się Korialstraz – a imię to mógł nosić wyłącznie smok.

Urodził się jako majestatyczny czerwony smok. Był również najmłodszym z oblubieńców Alexstrazy, z kolei ona, Aspekt Życia, była jego umiłowaną towarzyszką… a mimo to raz jeszcze ją opuścił, aby zbadać przyszłość krótko żyjących ras i trudności, które może im ona przynieść.

Krasus obserwował Azeroth z wydrążonego w skale siedliska, które wybrał na swoje nowe sanktuarium. Błyszczący szmaragdowy kryształ umożliwiał mu wgląd w dowolną krainę tego świata i w życie każdej zamieszkującej go istoty.

I gdziekolwiek by smoczy mag spojrzał, wszędzie widział zniszczenie.

Zdawało się, że minęło ledwie kilka lat, od kiedy pokonano groteskowe zielonoskóre stwory nazywane orkami, które przybyły z Draenoru, żeby zaatakować ich świat. Ocalałych internowano w obozach. Krasus wierzył, że świat był gotowy na pokój. Tyle że pokój ten nie trwał długo. Przymierze – kierowany przez ludzi sojusz, który stanął na drodze najeźdźcom – natychmiast zaczęło się rozpadać, a jego członkowie rozpoczęli walkę o władzę. Częściowo była to wina smoków, a raczej jednego smoka, Śmiercioskrzydłego. Wiele też zniweczyła chciwość i pożądliwość ludzi, krasnoludów oraz elfów.

Jednak nie byłoby to źródłem większego niepokoju, gdyby nie nadejście Płonącego Legionu.

Dziś smoczy mag przyglądał się odległemu, leżącemu po drugiej stronie morza Kalimdorowi. Nawet teraz pewne jego obszary wyglądały jak po straszliwej erupcji wulkanu. Nie było tam życia, nie było niczego, co można by określić mianem cywilizacji. Tego spustoszenia nie dokonała żadna siła natury. To Płonący Legion – zostawiał za sobą tylko śmierć.

Demony przybyły spoza rzeczywistości. Przyciągała je magia, którą łapczywie pochłaniały. Atakując wraz ze swoimi potwornymi marionetkami, Plagą Nieumarłych, sądziły, że zdołają zniszczyć Azeroth. Jednak nie spodziewały się najbardziej nieprawdopodobnego z sojuszy…

Orkowie, którzy niegdyś również byli niewolnikami demonów, zwrócili się przeciwko nim. Dołączyli do ludzi, elfów, krasnoludów i smoków, aby zdziesiątkować piekielnych wojowników oraz nieumarłe bestie i zepchnąć niedobitki Legionu do wypaczonego świata, z którego przybyły. Tysiące zginęły, lecz alternatywą było…

Krasus prychnął. Szczerze mówiąc, nie było żadnej alternatywy.

Mag poruszył długimi, smukłymi palcami nad kulą, przywołując obraz orków. Wizja rozmazała się na chwilę, a potem ujrzał górzysty, skalisty teren w głębi lądu. Kraina surowa, a mimo to tętniąca życiem i zdolna wyżywić nowych osadników.

W stolicy, skąd rządził Thrall, Wódz Hordy i jeden z bohaterów wojennych, wzniesiono już nawet kilka kamiennych budynków. Wysoka, zaokrąglona warownia Wodza była według standardów każdej innej rasy prymitywna, jednak orkowie hołdowali prostocie. Samo to, że któryś z nich miał stałe miejsce zamieszkania, stanowiło rzecz niezwykłą. Prowadzili żywot koczowników lub więźniów tak długo, że pojęcie „dom” stało się dla nich zupełnie obce.

Kilku umięśnionych zielonoskórych uprawiało pole. Obserwując prymitywnie wyglądających rolników o sterczących kłach, Krasus nie mógł wyjść z podziwu, że te istoty zajęły się uprawą roli. Jednakże Thrall był niezwykłym orkiem i z łatwością przyswoił sobie koncepcje, które miały przywrócić jego pobratymcom stabilizację.

Cały świat jej potrzebował. Smoczy mag wykonał kolejny ruch ręką i odegnał Kalimdor, przywołując o wiele bliższe miejsce – niegdyś dumne miasto-państwo, Dalaran. Rządzony przez magów Kirin Toru – czołowych użytkowników magii – wsparł w pierwszej linii Przymierze w bitwie z Płonącym Legionem w Lordaeronie i stanowił jeden z pierwszych oraz najważniejszych celów atakujących demonów.

Połowa Dalaranu wciąż była w ruinie. Wyniosłe niegdyś iglice leżały zniszczone. Ogromne biblioteki spłonęły. Przepadła wiedza wielu pokoleń… a wraz z nią niezliczone żywoty. Nawet sama Rada znacznie ucierpiała. Kilkoro z tych, których Krasus uważał za przyjaciół, albo przynajmniej za godnych szacunku kolegów, zabito. Wśród przywódców zapanował chaos i smoczy mag wiedział, że musi im pomóc.

Dalaran powinien przemówić jednogłośnie, nawet jeśli wyłącznie po to, aby utrzymać resztki rozbitego Przymierza.

Mimo wszelkich zmartwień, które jeszcze ich czekały, smok wciąż miał nadzieję. Problemy tego świata nie były nie do przezwyciężenia. Nie musieli się już bać orków ani demonów. Azeroth czekała dalsza walka, lecz Krasus nie wątpił, że świat nie tylko przetrwa, ale z czasem ponownie rozkwitnie.

Odsunął szmaragdowy kryształ i wstał. Smocza Królowa, jego ukochana Alexstraza, czekała na niego. Podejrzewała, że mag pragnie pomóc światu śmiertelników, i ze wszystkich smoków rozumiała to najlepiej. Krasus przybierze postać czerwonego lewiatana, pożegna się z wybranką na jakiś czas i odejdzie, zanim powstrzyma go smutek.

Azyl wybrał nie tylko ze względu na to, że sytuował się na odludziu, ale i przez wzgląd na jego przestronność. Po opuszczeniu mniejszej komnaty Krasus wszedł do groty, która była równie wysoka jak zniszczone wieże Dalaranu i pełna skalnych nacieków przypominających zęby. Niejedna armia mogłaby tu rozbić obóz, a i tak nie zdołałaby zapełnić jej w całości.

Wielkość tej pieczary była w sam raz dla smoka.

Mężczyzna rozpostarł ramiona… Jego smukłe palce wydłużyły się i zaczęły przypominać szpony. Wygiął plecy w łuk, a spomiędzy łopatek wyrosła para wypustek, które natychmiast przeobraziły się w zalążki skrzydeł. Pociągła twarz maga wydłużyła się, przywodząc na myśl gadzie oblicze.

Jego ciało rosło, poddając się drobniejszym zmianom. Zrobił się cztery, pięć albo i dziesięć razy większy od człowieka i ciągle się powiększał. Wszelkie podobieństwo do istoty ludzkiej bądź elfa wnet zniknęło.

Mag Krasus przemienił się w Korialstraza – smoka. Tymczasem już w połowie procesu transformacji usłyszał w głowie pełen rozpaczy głos.

Kor… straz…

Zawahał się, niemal wracając do postaci elfa. Mrugnął, a następnie rozejrzał się po wielkiej jaskini, jakby szukał źródła dźwięku.

Nic. Smoczy mag czekał i czekał, jednak wołanie się nie powtórzyło.

Uznając, że się przesłyszał, kontynuował transformację…

I wówczas znowu rozległo się rozpaczliwe wołanie.

Korialstraz…

Tym razem go rozpoznał. Natychmiast odpowiedział.

Słyszę cię! Czego ode mnie chcesz?

Nie było żadnej reakcji, ale nadal wyczuwał w rozmówcy desperację. Koncentrując się, spróbował nawiązać kontakt z istotą, która tak bardzo potrzebowała jego pomocy, choć nie powinna jej potrzebować od nikogo.

Tu jestem! – oznajmił smoczy mag. – Wyczuj mnie! Daj mi znać, co się dzieje!

W odpowiedzi poczuł delikatny dotyk, muśnięcie czyjegoś niepokoju. Krasus skupił wszystkie myśli na owym niknącym kontakcie, mając nadzieję… nadzieję, że…

Przytłaczająca obecność smoka, którego magiczna moc po tysiąckroć przewyższała jego własną, sprawiła, że Krasus aż się zatoczył. Poczuł na sobie ciężar stuleci. Miał wrażenie, że sam Czas oplótł go w całym przeokropnym majestacie.

Nie… Nie do końca Czas… lecz ten, który był Aspektem Czasu.

Smok Wieków… Nozdormu.

Istniały zaledwie cztery takie smoki, cztery Wielkie Aspekty. Domeną ukochanej Krasusa, Alexstrazy, było Życie, szalonego Malygosa – Magia, a eterycznej Ysery – Sny. Wraz z zamyślonym Nozdormu reprezentowały stworzenie i ład w czystej postaci.

Krasus skrzywił się. Prawdę powiedziawszy, Aspektów było pięć. Piąty kiedyś nosił miano Nelthariona. Był Strażnikiem Ziemi. Jednak dawno temu, w czasach, których nawet smoczy mag nie pamiętał dobrze, Neltharion zdradził swoich towarzyszy. Zwrócił się przeciwko nim, zyskując nowe, bardziej odpowiednie miano.

Śmiercioskrzydły. Niszczyciel.

Sama myśl o nim wyrwała Krasusa z zamyślenia. Mimowiednie dotknął dłonią trzech blizn na policzku. Czy czarny behemot powrócił, aby ponownie nękać Azeroth? Czy to z tego powodu wielki Nozdormu był tak zaniepokojony?

Słyszę cię! – odkrzyknął mentalnie Krasus. Teraz był jeszcze bardziej zaniepokojony powodem, dla którego Aspekt Czasu się z nim skontaktował. – Słyszę cię! Czy… czy chodzi o Niszczyciela?

W odpowiedzi ponownie zalała go przytłaczająca fala zadziwiających obrazów, które tak głęboko wyryły się w jego umyśle, że już nigdy nie będzie mu dane o nich zapomnieć.

Krasus, zarówno w smoczej, jak i elfiej postaci – choć był zdolny i łatwo się przystosowywał – nie mógł równać się z nieokiełznaną mocą Aspektu. Siła umysłu drugiego smoka rzuciła nim o najbliższą ścianę, po której osunął się na ziemię.

Dopiero kilka minut później zdołał dźwignąć się na nogi, lecz nawet wtedy kręciło mu się w głowie. Strzępy cudzej świadomości napierały na jego zmysły. Zachowanie przytomności stanowiło nie lada wyzwanie.

Jednak powoli wszystko uspokoiło się na tyle, że mag zaczął myśleć nieco jaśniej i wtedy zdał sobie sprawę z ogromu tego, co się właśnie wydarzyło. Nozdormu, Pan Czasu, rozpaczliwie wołał o pomoc… O jego pomoc. Nieprzypadkowo zwrócił się do pomniejszego smoka, a nie któregoś z pozostałej trójki.

Coś, co mogło aż tak bardzo zmartwić Aspekt, musiało stanowić ogromne zagrożenie dla Azeroth. Dlaczego więc wybrał samotnego czerwonego smoka, a nie Alexstrazę albo Yserę?

Smoczy mag spróbował raz jeszcze skontaktować się z Panem Czasu, lecz jedyne, co osiągnął, to kolejne zawroty głowy. Uspokajając się, starał się zdecydować, co począć. Jeden obraz szczególnie natrętnie domagał się jego uwagi. Przedstawiał pokrytą śniegiem górską krainę gdzieś w Kalimdorze. Cokolwiek Nozdormu próbował mu wyjaśnić, miało związek z tą opustoszałą okolicą.

Koniecznie musiał to zbadać, a do tego będzie potrzebował zdolnego pomocnika; kogoś, kto z łatwością się dostosowywał. Chociaż Krasus był dumny ze swoich zdolności adaptacyjnych, smoki w większości były uparte i przywiązane do starych zwyczajów. On zaś potrzebował kogoś, kto by go słuchał i jednocześnie był w stanie natychmiast zareagować na rozwój sytuacji… Do tak nieprzewidywalnego zadania nadawała się tylko jedna istota. Człowiek.

A konkretnie człowiek o imieniu Rhonin.

Czarodziej…

W Kalimdorze, na stepach dzikiej krainy, leciwy ork pochylił się nad dymiącym ogniskiem. Szepcząc słowa pochodzące z innego, dawno utraconego świata, wrzucił kilka liści do ognia, a unoszący się z niego dym jeszcze zgęstniał. Opary wypełniły skromną chatkę z drewna i ziemi.

Łysa, zielona niczym mech istota nachyliła się nad ogniskiem i zaciągnęła dymem. Miała obwisłą skórę i zmęczone, przekrwione brązowe oczy. Zęby orka były pożółkłe i wyszczerbione – jeden kieł odłamał się wiele lat temu. Samodzielne wstawanie przychodziło mu z trudem i chodził przygarbiony, ociężale stawiając krok za krokiem.

Mimo to nawet najtwardszy wojownik oddawał mu cześć jako szamanowi.

Odrobina sproszkowanej kości, kilka tannarskich jagód… Wszystko to stanowiło część starej, dobrej tradycji wskrzeszonej przez orków. Ojciec Kalthara nauczył go tego wszystkiego w mrocznych czasach przynależności do Hordy, podobnie jak jego uczył dziad Kalthara.

Teraz, pierwszy raz w życiu, leciwy szaman miał nadzieję, że został dobrze wyszkolony.

Słyszał w głowie głosy duchów świata, który orkowie nazywali natenczas domem. Zazwyczaj szeptały o banałach, o zwyczajnych, codziennych sprawach, lecz tym razem robiły to z niepokojem, ostrzegając… ostrzegając…

Tylko przed czym? Musiał dowiedzieć się więcej.

Szaman sięgnął do zawieszonej u pasa sakiewki i wyjął z niej trzy czarne, wysuszone liście. To było już niemal wszystko, co pozostało z pojedynczej rośliny podchodzącej ze starego świata orków. Kalthara przestrzegano, aby sięgnął po nie wyłącznie wtedy, gdy będzie to naprawdę konieczne. Jego ojciec nigdy ich nie użył, jego dziad również.

Szaman wrzucił liście do ognia.

Dym natychmiast zgęstniał i przybrał niebieską barwę. Nie czarną, lecz niebieską. Zdziwiony tą zmianą ork zmarszczył brwi, po czym ponownie pochylił się nad ogniem i zaciągnął dymem.

Świat uległ zmianie, a ork razem z nim. Stał się wielkim ptakiem szybującym nad ziemią. Nie martwiąc się niczym, leciał nad górami. Dostrzegał najmniejsze nawet zwierzęta, widział też najdalej płynące rzeki. Ogarnęła go radość, jakiej nie czuł od czasów młodości, lecz zwalczył to uczucie. Poddanie się mu mogło grozić utratą własnego ja. Mógłby już zawsze szybować pod postacią ptaka, nie wiedząc, kim był kiedyś.

Gdy tylko Kalthar o tym pomyślał, zauważył pewną nieprawidłowość w naturze świata; prawdopodobnie to właśnie ona stanowiła powód zaniepokojenia głosów. Było to coś, czego nie powinno tu być. Skręcił w kierunku, który wydawał mu się właściwy. Im bliżej był celu, tym bardziej stawał się niespokojny.

W najgłębszej części łańcucha górskiego szaman odnalazł źródło owego niepokoju.

Jego uczony umysł wiedział, że dostrzega jedynie ideę, a nie samą rzecz. Kalthar widział to zjawisko jako lej jednocześnie pochłaniający i wypluwający z siebie wodę. Lecz tym, co się z niego wydostawało i zapadało w jego głębi, były noce i dnie, miesiące i lata. Lej zdawał się pożerać i wyrzucać z siebie czas.

Myśl ta tak bardzo oszołomiła szamana, że dopiero w ostatniej chwili zauważył, że lej usiłował wciągnąć i jego.

Kalthar natychmiast spróbować się uwolnić. Zatrzepotał skrzydłami i napiął mięśnie. Sięgnął umysłem ku swej cielesnej postaci, szarpiąc cienką niczym pajęczyna nić łączącą ciało z duszą, starając się przerwać trans.

Jednakże lej nadal przyciągał go ku sobie.

W akcie desperacji szaman wezwał na pomoc swych duchowych przewodników, modląc się, by dodali mu sił. Przybyli, zgodnie z jego oczekiwaniami, jednak początkowo działali zbyt wolno. Ork w zasięgu wzroku miał jedynie lej. Zdawało się, że ten zaraz go pochłonie…

Nagle Kalthar odniósł wrażenie, że świat zaczął wirować. Lej, góry… wszystko dookoła się kręciło.

Szaman obudził się, gwałtownie łapiąc oddech.

Skrajnie wyczerpany, z trudem utrzymał pozycję siedzącą, o mało nie wpadając twarzą w ognisko. Szepczące bezustannie głosy teraz zamilkły. Ork siedział na ziemi we własnej chacie, starając się przekonać samego siebie, że przebywa całym sobą w świecie śmiertelników. Choć niewiele brakowało, duchowi przewodnicy zdołali go uratować.

Tyle że wraz z tą pokrzepiającą myślą przyszło wspomnienie tego, czego był świadkiem w swojej wizji… i tego, co to oznaczało.

– Muszę powiedzieć Thrallowi… – wymamrotał, zmuszając stare, zmęczone nogi, by dźwignęły go do pionu. – Muszę szybko mu powiedzieć… inaczej znowu stracimy nasz dom… nasz świat…
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij