- W empik go
Wpół do świtu - ebook
Wpół do świtu - ebook
Ewa dobiega czterdziestki, ma poukładane życie, partnera, ugruntowaną pozycję zawodową. Strata przychodzi niespodziewanie. Taka, o której się nie mówi, nie pisze. Taka, po której się nie dzwoni, nie odbiera, nie bywa i nie rozumie samej siebie. W kalejdoskopie roztrzaskanych emocji kobieta nie potrafi dojść do ładu sama z sobą. Wszystko zmienia się, gdy w poszukiwaniu spokoju postanawia rzucić dotychczasową pracę w korporacji i zatrudnia się w małym, przytulnym antykwariacie prowadzonym przez starszego pana, którego Ewa nazywa Świętym Mikołajem. Z pozoru nudne miejsce pełne papierów i kurzu, szybko staje się jej drugim domem, a stosy starych dokumentów i pism – drugim życiem.
Ewa zaczyna bowiem przepisywać dawną korespondencję Stanisławy Umińskiej - wybitnej polskiej aktorki z lat dwudziestych, której listy miały przynieść ukojenie. Ku własnemu zdziwieniu, pewnego dnia odkrywa, że pełne kolorytu listy z epoki mogą być tak naprawdę mapą prowadzącą do prawdziwego skarbu!
Wpół do świtu to czas, w którym wszelkie troski jeszcze nie dają o sobie znać. Wpół do świtu chroni, daje nadzieję i wiarę w to, że odnalezienie „lepszego jutra” będzie możliwe.
Wpół do świtu porywa, zachwyca i w nieoczywisty sposób wspiera!
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67533-29-4 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
MOŻE WARTO WRESZCIE O TYM POROZMAWIAĆ?
Gdy wychodzę przed kamienicę, zatrzymuje się świat. Tylko czarny kot przybłęda ma czelność zaburzyć martwy bezruch. Idzie niespiesznie, przecinając plac, skąpany w mroku, nie zawraca sobie głowy tym, że przecież nic już nie jest takie samo. Wyciągam elektronicznego papierosa i trzymając się go kurczowo, przez ułamek sekundy wierzę, że to jednak nie koniec. Ale ta myśl bardzo szybko kapituluje, poddaje się lawinie kolejnych, tych zamroczonych bólem. Ból nie jest mocny. Jest upierdliwy.
Zaciągam się powietrzem. Lekka woń bzu wymieszana z nicością. Tak definiuję stęchliznę wpisaną na stałe w praski krajobraz. Momentami jest niemal namacalna, gęsta niczym powietrze, w którym można zawiesić siekierę, zimna niczym strzelba, która pojawia się w pierwszym akcie i zawsze, zawsze wystrzeli pod sam koniec. Koniec to bardzo ładne słowo. Wbrew pozorom nie zamyka, lecz otwiera na nowe, tylko to nowe trzeba w porę dojrzeć. Przez dziurkę od klucza, przez pęknięcie w ścianie, a czasem w sercu. Zwyczajnie, zajrzeć tam, gdzie nie mamy czelności lub odwagi spoglądać.
Mam na sobie dużo za dużą bluzę i dżinsy. Mokasyny założone na bose stopy odsłaniają kostki. Moje włosy, ciemne, teraz rozpuszczone, nigdy nie stwarzały większych problemów, gorliwie godząc się na wszystkie zabiegi, fryzury, akcesoria. Były takie, jakie być powinny, choć przez to czasem wydawały się zupełnie niezauważalne. Gdy inne kobiety narzekały na zbyt cienkie, zbyt proste, zbyt grube, zbyt puchate, moje były po prostu niezauważalne. To tamte obdarzano uwagą, ale ja swoje lubiłam i nadal lubię. Lubię zresztą całą siebie. Chyba. Tak przynajmniej myślę. Nie, poprawka, mała, zaznaczona na marginesie, gdzie powstają najważniejsze, choć prawie niewidzialne zapiski. Nie musiałam brać udziału w żadnych warsztatach, nie musiałam uczyć się, jak pokochać swoje ciało. Zawsze uwielbiałam te blade piegi, pieprzyki na brzuchu, lekko masywne uda i wyrzeźbione łydki. Nie tak dawno z wdzięcznością obserwowałam swój płaski, umięśniony brzuch. Trener personalny na siłowni, na której podnosiłam ciężary w strefie dla „mięśniaków”, najpierw mnie pokazowo ignorował, ale po kilku miesiącach zaczął robić podchody. Wydawało mu się nienaturalne, że tak filigranowa kobieta tuż przed czterdziestką wyciska tyle samo, co nieco większych rozmiarów, a młodszy metrykalnie karczek. Nie ukrywam, styl ćwiczeń, podnoszenia oraz skłonów w moim wykonaniu zapierał dech. Tak, widziałam to, nie wymyślam. Dla trenera możliwość pochwalenia się zdolną uczennicą w TYM wieku byłaby szczytem marzeń, ale ja nie potrzebowałam ani trenera, ani publiczności. Podnosząc ciężary, zespalałam się ze swoim ciałem, wypełniała mnie radość i jednocześnie wdzięczność za to, że mogę odczuwać każdy mięsień, każdą cząstkę siebie, siebie w całej okazałości. To był zabieg celowy. Z jednej strony pomagał przetrwać kryzys w trakcie ćwiczeń i zrobić więcej, z drugiej – nadawał wszystkiemu sens.
Sens. Lubię go mieć, a jeszcze bardziej czuć. Ale teraz, w tej chwili zniknął.
Odprowadzam kota wzrokiem. Gdy znika za malutkim domkiem ze źródłem wody oligoceńskiej, nastaje wreszcie wyczekiwany bezruch. Wszystko jest martwe – chwytam się tej myśli, ulga jednak nie przychodzi. Nie wraca, jakby nie miała skąd wrócić. Albo dokąd. Tym gorzej.
A może już zawsze tak będzie?
– Co ty?! – Słyszę za plecami.
Odwracam się wolno i od niechcenia. Za mną człowiek w wieku bliżej nieokreślonym, za to o jasno określonym wyglądzie, wskazującym na regularne i niezwykle częste spożycie napojów wysokoprocentowych.
– Pan mówi do mnie? – Uśmiecham się chyba nawet z czułością. Taką niepojętą dla mnie w tej chwili. A przecież jeszcze kilka miesięcy temu nie potrafiłabym wykrzesać z siebie nawet krzty życzliwości dla takiego typa.
– Do kota mówię. Polazł znowu.
Mężczyzna minął mnie chwiejnym krokiem i wyszedł z kamienicy prosto w bezruch.
– Pankracy! – woła co sił. Choć nie ma ich wiele, głos rozchodzi się echem po praskich podwórkach. – Pankracy, ty koźle, ty zafajdany! Gdzieżeś polazł? Waćpan się znalazł, obrażalski! – Macha ręką, jakby chciał rzucić w ślad za pupilem czymś ciężkim, i chwieje się przy tym nieznacznie.
– Niech pan uważa – wypalam ze śmiechem.
– Co panią tak bawi? Kot mi nawiał, a pani szydzi?
– Gdzieżbym śmiała – uspokajam. – Podziwiam pana… – Szukam przez chwilę odpowiedniego określenia, ale nic nie przychodzi mi do głowy. Czuję, jak na policzki wstępuje mi rumieniec.
– Moją elo… elo… tę, elokwencję – duka, przesadnie artykułując wypowiadane słowo. A potem czka i pierdzi. – Pardon – dodaje i chwiejnym krokiem udaje się z powrotem w kierunku swojego lokum.
Odwraca się do mnie, wciąż z jedną nogą tuż za progiem, unosi palec wskazujący. Oho! Zaraz dostanę pouczenie. Mruży oczy i z pełną powagą oznajmia:
– Jest pani piękną… piękną… tą, no… kobietą, znaczy się, no!
Uśmiecham się, jakoś smutno, a przecież to świetny komplement. Robię krok do przodu i wychodzę w nicość, która do tej pory mnie przerażała i o której przez moment nie myślałam dzięki panu pijaczkowi porzuconemu przez kota Pankracego. Dzięki niemu mogłam obserwować życie. To, które toczyło się dalej, choć na chwilę o nim zapomniałam. Jeśli będę uważna, może zdołam łapać się skrawków cudzych historii, by dalej trwać? Cudze historie mają to do siebie, że zamydlają oczy. Może dlatego ciągnące się w nieskończoność seriale nazywają operami mydlanymi. Chichoczę. Wyobrażam sobie siebie siedzącą na kanapie przed telewizorem, wpatrzoną w ekran. Wydobywające się z moich ust, nosa i uszu bańki mydlane mienią się różnymi kolorami, pasującymi do pokazywanych w odbiorniku scen. Wyglądają i uroczo, i głupio jednocześnie. Gdy sobie to uświadamiam, przestaję się śmiać.
Zerkam w prawo. Przechodzę przez plac, staję na przejściu dla pieszych. Światła dla przechodniów mrugają na pomarańczowo, sygnalizując zniechęcenie. Jakby chciały przekazać: „poradzisz sobie sama, tylko patrz uważnie”. A co, jeśli sobie nie poradzę? Nie będę o tym myśleć, to zbyt trudne pytanie. Takie, na które odpowiedzi jest co najmniej kilka, zasadniczo nawet wiele. Chyba wolę pytania, które można tylko przemilczeć, bo nie ma na nie żadnej odpowiedzi.
Stoję na krawędzi jezdni. Biorę głęboki wdech, tak jak uczyli mnie w szkole rodzenia. Nawet oczy przymykam, jakbym miała zaraz zacząć przeć i uważać, by naczynka nie popękały, a potem ruszam. Trąbienie. Patrzę w stronę, z której bardzo powoli nadjeżdża polewaczka.
– Pani, ja wszystko rozumiem. Też lubię pomarzyć, ale na litość boską, niech pani nie zamyka oczu na środku ulicy! – Polewaczka zbliża się leniwie, męski głos brzmi donośnie i zadziornie. Ma w sobie dużo życzliwości.
Zasłaniam oczy, jakby chroniąc się przed słońcem, choć przecież dawno już zapadł zmrok.
– Przepraszam! – krzyczę po chwili. Potrzebowałam tego czasu, by się zebrać, dać coś z siebie. Macham, a potem schodzę na chodnik po drugiej stronie i w poczuciu wstydu wpatruję się w nadciągający pojazd.
– Nic się nie stało. Nie chcę tylko, by miała pani kłopoty. – Za kierownicą siedzi młody człowiek w czapce z daszkiem i podkoszulku. Unosi umięśnione ramię, odmachuje i jedzie dalej.
– Dziękuję panu! – wołam za nim, nawet z ochotą, ale bez wdzięczności. Nie, na wdzięczność nie ma we mnie miejsca. Pali mnie wstyd, którego się wstydzę, a ta hybryda jest jak studnia bez dna. Nie ma o co się odbić, by wypłynąć na powierzchnię. Dlatego postanawiam nie rozmyślać, co nie jest zasadniczo ani łatwe, ani – przynajmniej w moim wykonaniu – przyjemne. Koncentruję się więc na myśleniu o tym, by nie myśleć. Rozbiegany wzrok rejestruje puste ulice, tramwaje, ławki i bez. Dużo bzu, kwitnących kasztanów i oszałamiającej zieleni. Mrok w tym nie przeszkadza, widzę tę zieleń wyraźnie.
Do mieszkania docieram uśmiechnięta.
– Nareszcie! – Z łazienki wychodzi Rafał w wykrochmalonej piżamie. Komplet, jak zwykle.
– Co nareszcie? – Już się nie uśmiecham. Irytacja zjawia się nieproszona. Poczucie wstydu daje się we znaki coraz silniej. Wiem to, zauważam, ale nie potrafię tak od razu zaakceptować, chociaż tego właśnie uczą na warsztatach świadomościowych. Jak, do jasnej cholery? Jak to zrobić w trymiga?
Zduszam szloch i odwracam się od Rafała, by nie widzieć, jak wzdycha. Robi to teatralnie. Tak, to jest wyłącznie mój punkt widzenia, bo on robi to zwyczajnie, tak po prostu, gdy poczucie ulgi wreszcie zamienia się miejscami z pełnym napięcia wyczekiwaniem. To akurat jego punkt widzenia.
– Nie wiem co. Być może to, że już jesteś, a ja na ciebie czekałem, a być może to, że się uśmiechasz. – Przerywa, ponieważ drzwi od łazienki trzaskają zupełnie niespodziewanie, jakby chciały dolać oliwy do ognia. – Uśmiechałaś – poprawia się, widząc moją minę. – Bo rzadko ostatnio to robisz. I ten twój uśmiech też jest OK.
– Pierdol się, nic nie jest OK! – krzyczę, bo czuję, że jednak nie zdołam dziś dźwignąć więcej. Więcej spokoju, więcej myślenia o niemyśleniu, więcej zapachu bzu, widoku oszałamiającej zieleni, pijanych facetów, nicości ulicy.
– Ty wiesz lepiej – odpowiada.
Czy w punkt? Jeszcze nie wiem. Rafał już na mnie nie patrzy, tylko wychodzi do sypialni, a ja stoję nadal w przedpokoju, wiedząc, że za chwilę też przekroczę ten sam próg i zamknę za sobą te same drzwi.
Wcale nie wiem lepiej. Co gorsza, nie wiem też gorzej. W ogóle nie wiem. Bezwiednie skubię za dużą bluzę pokrytą miejskim wiosennym pyłem. Siadam przy stole, patrzę na barek. Nie, nie podchodzę bliżej, żeby sięgnąć po alkohol. Rafał – z tego, co widzę – też tego nie zrobił. I właśnie to mnie drażni: bo najwyraźniej wcale go to nie dotyka. Nie pije, nie snuje się po mieście jak ja, chodzi spokojnie do pracy i krochmali swoje piżamy. Tak, jak nauczyła go matka. Jak on może? Jak ja nie mogę? Przecież nic się nie stało.
Nie słyszę, gdy otwiera drzwi, chociaż skrzypią za każdym razem, gdy próbuje się po cichu wejść do sypialni, tak by nie obudzić tego drugiego. Zazwyczaj usypiamy zupełnie niesymetrycznie. Gdy on chce dłużej posiedzieć, ja zasypiam w drodze do łóżka, a gdy to mnie rozpiera energia i odpalam disco lat osiemdziesiątych na – mówiąc slangiem starszej sąsiadki – cały regulator, on potrafi chrapać w rytm wyśpiewywany przez Thomasa Andersa.
– Może warto wreszcie o tym porozmawiać? – pyta łagodnie.
Podnoszę na niego wzrok. Wygląda zwyczajnie, nie tak, jakby szargały nim emocje. W tym rzecz.
– Po co? – Zmuszam się, by mój głos brzmiał normalnie. Tak bardzo nie chcę teraz łez. Przecież to się zdarza, na litość boską. I do wszystkich diabłów.
Podchodzi bliżej, cicho i miękko. Zawsze mnie rozczulała jego umiejętność chodzenia jak kot. Miała być bardzo przydatna, już za niecałe sześć miesięcy.
– Przestań – mówię, chociaż wcale nie zamierzałam tego powiedzieć.
Ale on rozumie. Uśmiecha się i porusza biodrami, kreśląc nimi znak nieskończoności, coraz szybciej i szybciej. Gdy zaczyna nucić do tego lambadę, mimowolnie się śmieję.
– Brakuje ci tylko spódniczki lambadki. Moja była żółta. Zawsze chciałam być taką dziewczyną jak ta młoda w teledysku.
Rafał wyciąga rękę i ciągnie mnie do tańca. Poddaję mu się.
– Spójrz w lustro – mówi. – Wyglądasz jak ona. Uszyję ci taką spódniczkę, chcesz? Tylko ja nie jestem o dwie głowy od ciebie niższy jak tamten koleś.
– A to akurat i lepiej. – Uśmiecham się do niego. Uśmiecham się cały czas, jakby ta czynność była czymś zwyczajnym i całkiem możliwym. A może jest?
Stoimy wtuleni w siebie, przymykam powieki. Z piersi wyrywają mi się słowa, oddech. Czuję ciepło w okolicach mostka, które rozrasta się, parzy. To się zdarza, to może być „taki miły cieplarniany objaw paniki” – powiedziała kiedyś terapeutka. Wcale nie był miły. Paraliżował, ot co.
– Porozmawiajmy zatem – mówię nagle. – Duszę się.
Nie puszcza mnie, nie idzie otworzyć okna. Wącha moje włosy, całuje twarz, a potem odsuwa się, patrzy prosto w moje wilgotne oczy i zwyczajnie oznajmia:
– Rozumiem. Gdy będziesz mnie potrzebować, daj znać. Do wbijania gwoździa, do gotowania lasagne z papryką i dużą ilością czosnku, do lambady. Zadzwoń.
Brzmi zwyczajnie. Tak bardzo.
Mruga do mnie i idzie do przedpokoju. Słyszę, jak otwiera pawlacz, jak wyjmuje z niego dwie walizki. Zawsze gdy gdzieś wyjeżdża, niezależnie od dystansu, który ma pokonać, czy terminu powrotu, bierze dwie walizki. Jedną dużą, pojemną, drugą małą, od zestawu. Do tej mniejszej zwykle wrzuca kosmetyki i klapki. Te walizki są jak siostry, nie mogę jednej zostawić – mawiał.
– Te walizki są jak siostry – szepczę.
Wiem, co on robi, i oddycham z ulgą, pierwszy raz od kilkunastu dni.ROZDZIAŁ II
NIECH PAN JĄ ZABIERZE DO DOMU
Wpół do świtu siedzę na parapecie. To magiczna pora dnia i nocy, odkryłam ją dla siebie całkiem niedawno. Byłam wtedy nie sama, ale sama stałam się na powrót. Nie wiedziałam jeszcze, czy lubić tę porę dnia, a w zasadzie noc chylącą się ku końcowi. Ta granica była niezauważalna, dzieliła jedność na dwa odrębne byty: dzień i noc, które mogły spotkać się tylko w tej właśnie porze – wpół do świtu, i to ja, Ewa, byłam tego świadkiem. Należałam wówczas i do przeszłości, i do przyszłości jednocześnie. Przez krótką chwilę uwięziona w teraz.
Właśnie o tej porze ponad tydzień wcześniej wyszłam z gabinetu szpitala położniczego. Epikryza zalecała dwa środki, po których mogłam się poczuć niedobrze. Ale ja już wtedy czułam się źle, bo nie do końca rozumiałam, co się właściwie wydarzyło i z jakiego powodu.
– To się zdarza u jednej czwartej ciężarnych – powiedział lekarz. Był miły i naprawdę było mu przykro. Ale mnie nie. Nie wtedy. Wtedy po prostu nie mogłam w to uwierzyć.
Dwa środki, dwie tabletki i już. Tak zwyczajnie, po cichu, bez żadnych zabiegów, kroplówek, oddziałów patologii ciąż.
– To się zdarza – powiedziałam spokojnie przez telefon, kiedy Rafał zadzwonił w drodze do szpitala. To samo powtórzyłam, gdy już dotarł i zastał mnie na parapecie izby przyjęć, wpatrzoną w noc, a może już w dzień.
– Jak to się zdarza? – spytał za głośno, by zagłuszyć swoje uczucia i strach, który nagle pojawił się nie wiadomo skąd, jakby wypełzł z jakichś ciemnych zakamarków. A przecież wiedział, że owszem, to się zwyczajnie zdarza. Czasem z jakiegoś powodu, a czasem bez. Otoczył mnie wtedy ramionami. Był spocony, auto zostawił kawałek dalej i biegł.
– To nie jest moja wina – wycedziłam przez zęby. Czułam, że wcale a wcale nie wierzę w te zapewnienia.
– Nie mówię, że twoja. Oczywiście, że nie – powiedział spokojnie i był o tym całkowicie przekonany. Ja też to wiedziałam, ale właśnie przestałam sobie ufać. Nie ufałam ciału, nie ufałam duszy, Bogu ani żadnemu innemu Wszechświatowi.
– Niech pan ją zabierze do domu. – Lekarz wyszedł z gabinetu, wołając kolejną pacjentkę. Miała bardzo duży brzuch, zaczynała się akcja porodowa. Na jej twarzy malowało się przerażenie, ale i coś, czego nie umiałam rozpoznać i nazwać, choć doskonale wiedziałam, że ta emocja jest bardzo znajoma. Poczucie spełnienia? Nie, to nie to.
Gdy wychodziliśmy ze szpitala, spojrzałam przez okno, przy którym przed chwilą zawalił się kawałek świata. Nie cały świat, nie, po prostu jeden kawałek, z jakich składa się życie. Tyle tylko, że to miało być pełne życie. W mojej głowie było już takie od trzech miesięcy, a teraz nagle pstryk i po nim.
– Świt wstaje, jak gdyby nigdy nic – powiedział Rafał, zakładając okulary przeciwsłoneczne. Leniwe słońce uparło się, by oślepiać go we wstecznym lusterku. Warszawa wciąż spała, niezdolna do współczucia. Tak powinno być, pomyślałam wtedy.
– Przecież nie będzie się nad nami użalał – odparłam, lecz po namyśle dodałam ciszej: – W zasadzie to nade mną.
– Nad nami – uparł się, jakbyśmy byli dziećmi, które za wszelką cenę chcą udowodnić swoje racje.
Puściłam to mimo uszu. Brzuch bolał coraz bardziej. Skurcze się nasiliły.
– Muszę połknąć tabletkę. – Odwróciłam się, by na tylnym siedzeniu poszukać butelki wody. Wiedziałam, że tak trzeba, ale karmiłam się jeszcze iluzją, że póki nie wezmę medykamentu, ostatecznie nic się nie wydarzy. Nie przypieczętuje. Potem odwrotu już nie będzie.
Gdy dotarliśmy do domu, już bardzo krwawiłam.
Rafał zrobił kawę i przyniósł do łóżka. Położył się obok, nieco niżej, jak co wieczór od ośmiu tygodni. To niedługi czas, gdy za punkt odniesienia weźmie się wieczność albo chociaż uśrednione lata przebywania człowieka w świecie materii. Jednak nawyk już się wyrobił. Podciągnął moją koszulkę i nakreślił na brzuchu kształt serca, a potem pocałował prosto w pępek.
– Oj – wyrwało mu się, gdy się zorientował.
Naciągnęłam koszulkę z powrotem na brzuch, oblewając przy okazji rękę Rafała wrzątkiem.
– Przepraszam – szepnął. Czuł się niedorzecznie, ja zresztą też.
A może, pomyślałam, a może ona tam jeszcze jest, jakaś jej cząstka, molekuła, energia, nie wiem, cokolwiek.
– Prześpij się – powiedział łagodnie.
– Nie umiem – odparłam i zamknęłam oczy.
Wszystko jest nie tak – przychodzi mi znowu na myśl. Wszystko jest pełne sprzeczności.
Od tamtej chwili każdego dnia siadam na parapecie o tej samej porze, wpół do świtu. Próbuję dogonić coś lub kogoś. Albo siebie, gdy nosiłam w sobie nowe życie, albo to niedonoszone życie. Mój poranny rytuał pomaga na bycie tu i teraz z ciężarem, który pomału uczę się odkładać na resztę dnia. Odkładam go w widoczne miejsce, ponieważ jakimś dziwnym trafem wszystko, na co kieruję wzrok, przypomina mi o córce. Lubię myśleć o swojej niespełna szesnastotygodniowej ciąży jak o córce. Gotowym człowieku, którego miałam otulić czułością.
Dziś na parapecie siedzę dość długo. Nie mam nic w planach. W ogóle przestaję miewać plany. Wyrzuciłam nawet dwa planery, chociaż wcześniej korzystałam z nich w pracy, i wyczyściłam kalendarz Google’a. Pozostał tylko jeden – kalendarz ciąży. Sama go sobie stworzyłam niczym mapę marzeń. Leży na stoliku w pustym pokoju. Myślę, że wreszcie należałoby zrobić z nim porządek, ale nie mam odwagi. Jeśli go zachowam, będzie to jedyna pamiątka po niej… Nie umiem się zdecydować.
Zeskakuję z parapetu, gdy świt dawno zmienił się w wyjątkowo ciepły dzień. Słońce zawstydza smugami na szybie, a ja tylko się uśmiecham. Może mycie okien będzie dobrym zajęciem? Zamiast jednak chwycić ręczniki papierowe, wędruję do pustego pokoju. Rolki z tapetą w sarenki leżą na podłodze w rogu. Nieruszony karton z łóżeczkiem po dziecku przyjaciółki dyskretnie chowa się za zasłonką. Rozglądam się, wyobrażając sobie detale wystroju, jaki tu planowałam. To miało być piękne, przytulne miejsce. Myślałam, że wstawię tu fotel bujany, choć kompletnie nie wiem, czy to dobry pomysł. Sięgam po zeszyt, wklejone zdjęcie USG nadal cieszy, ale tylko przez kilka sekund. Kolejne strony wyklejone inspirującymi wycinkami z gazet, gdzieniegdzie dorysowany kot.
– A może kot? – mówię na głos do pustego pokoju, czym prędzej jednak kręcę głową, przekonując siebie, że to nie jest najlepszy pomysł.
Alarm w telefonie przypomina o wizycie kontrolnej w szpitalu. Odkładam więc zeszyt na miejsce, choć miałam zamiar go wyrzucić, a potem zdejmuję dżinsową kurtkę z wieszaka w przedpokoju i wychodzę z mieszkania.
Prowadzę, nie myśląc. Rozglądam się w skupieniu po mieście, jakbym jechała przez nie po raz pierwszy. Nie myślę ani o Rafale, ani o tym, że jego rzeczy już nie ma w szafach, na oparciu krzeseł, w łazience. A przecież wyszedł z walizkami zaledwie wczoraj. Nie jest mi z tego powodu smutno, tylko lżej. I nagle dzwoni. Słyszę dźwięk, który do niego przypisałam w telefonie, ale dopiero po chwili zdaję sobie sprawę, że przecież go nie ma. Nie odbieram. Mocniej chwytam kierownicę.
Parkuję po drugiej stronie izby przyjęć. Stanowczy krok wcale mnie nie zaskakuje. Nie, nie dlatego, że jestem zaangażowana w to, co robię, po prostu chcę mieć to za sobą. Właśnie w tym miejscu byłyśmy niedawno razem przez ułamek jakiejś głupiej, nic nieznaczącej sekundy, a ja zachowuję się tak, jakbym miała tu tylko zostawić list z przyklejonym znaczkiem i wypisanym poleceniem nadania. Wejść, zostawić, wyjść. Odhaczone.
– Jak się pani czuje? – pyta lekarz, gdy wezwana wchodzę do gabinetu. Za biurkiem siedzi ten sam specjalista, który powiedział mi, że poronienie jest w toku.
Wzruszam ramionami.
– Dobrze – mówię bez zająknięcia.
– Naprawdę? – Wciąż mi się przypatruje. Czy nie powinien czegoś szukać w karcie, na ekranie komputera?
– Tak.
– Ma pani bóle brzucha, skurcze?
Zamyślam się, spuszczam nawet wzrok, jakbym przyszła na egzamin nie do końca przygotowana.
– Mam skurcze, krwawię, ale już mniej. Zdecydowanie mniej. Nie biorę przeciwbólowych.
Lekarz zapisuje coś w karcie, kiwa głową.
– Zapraszam na badanie – mówi, a potem podchodzi do mnie i podaje rękę, by pomóc mi wstać.
– Ja sama – wyrywa mi się. – Przepraszam – dodaję szybko, widząc jego wzrok.
Zabiera dłoń, podchodzi do aparatu USG.
– To, że nie ma pani ciąży, nie oznacza, że nie chciałbym pani pomóc. Po to jestem. Gdyby potrzebowała pani pomocy, by wstać, wie pani, różnie to bywa.
– Dziękuję.
– Ciąże rozwiązują się z różnych przyczyn…
– Tak, wiem. Dziękuję. Czy możemy już przejść do badania?
– Oczywiście.
Wszystko jest w porządku. Ciało wie, co robi. To zadziwiające, bo ja sama nie bardzo wiem, co robię i co mam robić dalej.
Gdy wsiadam do auta, znów dzwoni telefon. Nie odbieram, więc po chwili przychodzi od niego wiadomość: „Co powiedział lekarz?”.
Był ojcem – tłumaczę sobie. – Ma prawo wiedzieć.
Odpisuję: „Wszystko dobrze”. To „dobrze” przychodzi od razu, informacja zwrotna.
Jak to szło? „Ciąże rozwiązują się z różnych przyczyn…”. Czy moja ciąża miała różne przyczyny, czy tylko jedną? A może dwie? Chciałabym wiedzieć, naprawdę. Tylko czy z tą wiedzą miałabym co zrobić?
Telefon. Ponownie. Tym razem odbieram, choć nie mam najmniejszej ochoty.
– Dlaczego nic nie mówiłaś? – Magda trajkocze do słuchawki.
Ma tyle samo lat co ja, ale jest o jedno dziecko do przodu. Łóżeczko stojące w pustym pokoju jest po jej synku. Znamy się od podstawówki, mamy za sobą różne etapy. Najpierw rywalizowałyśmy o Pawła z równoległego mat-fizu, by potem stać się papużkami nierozłączkami na jakieś pięć lat. Śmiertelny foch na trzy tygodnie po karczemnej awanturze, której przyczyny żadna z nas od dawna już nie pamięta, sprawił, że obie nauczyłyśmy się tęsknoty. Po takich wzlotach i upadkach było już tylko lepiej.
– Skąd wiesz? – pytam, choć to akurat jest oczywiste.
– No jak to skąd? Ten twój Rafał to też niezły element, nic by nie pisnął. Ale jak go zobaczyłam, wiedziałam, że coś jest nie tak, i to bardzo nie tak. Ewka, gdzie ty jesteś? Ja do ciebie zaraz jadę.
– Nie – protestuję zbyt cicho i za mało stanowczo.
– W ogóle jak ty dajesz sobie radę, biedactwo? Będę za kwadrans. Zaraz przyjdzie niania do Frania i lecę. Jezus Maria, przecież to niemożliwe.
– Nie, Magda… – próbuję, ale i ta próba spełza na niczym.
– Wszystkim się zajmę. Nie rozumiem, dlaczego Rafała nie ma teraz przy tobie. Gadał coś o wyprowadzce, przestrzeni. Nic z tego nie rozumiem, palant jeden. Ja od zawsze wiedziałam, że…
– Magda! Powiedziałam: nie! – Przeraża mnie własny krzyk. Magdę najwyraźniej też, bo wreszcie milknie.
– Co: nie? – pyta po chwili.
– Nie chcę, byś się wszystkim zajmowała. Chcę być sama – mówię, po raz pierwszy uświadamiając sobie, co to „sama” teraz oznacza.