Wracać wciąż do domu - ebook
Wracać wciąż do domu - ebook
Po raz pierwszy w jednym tomie!
Zbiór "Wracać wciąż do domu" jest doskonałym uzupełnieniem poprzednich tomów Ursuli K. Le Guin, jednej z najwybitniejszych i najczęściej nagradzanych autorek SF i fantasy. W skład zbioru wchodzą: "Kroniki Zachodniego Brzegu", "Wracać wciąż do domu" oraz "Międzylądowania".
Autorka ponownie zabiera czytelników do swojej niezwykłej wyobraźni, gdzie powstały kunsztowne i subtelne światy. Zbiór "Międzylądowania" oraz druga i trzecia część "Kronik Zachodniego Brzegu" ukazują się w Polsce po raz pierwszy! Tematyka zawarta w tym zbiorze to człowiek, jego światy i inne egzotyczne miejsca, których mieszkańcy są bardzo ludzcy…
Ursula K. Le Guin wykorzystuje różne środowiska by odpowiedzieć nam na pytanie, czym mogliśmy albo czym jeszcze możemy się stać.
Fantastyczny przewodnik. - "USA Today"
Dowcipna i rozkoszna… chyba najprzyjemniejszy - a na pewno najzabawniejszy - zbiór opowiadań Le Guin. - Gary K. Wolfe o "Międzylądowaniach"
Filozoficzne rozważania w stylu Jonathana Swifta i Jorge Luisa Borgesa. - "The New York Times Book Review"
Le Guin to na wskroś amerykańska autorka, dla której poszukiwanie Królestwa Spokoju nigdy się nie kończy. - Margaret Atwood - pisarka, poetka i krytyczka literacka
Proza Ursuli Le Guin tchnie inteligencją i światłem. Autorka potrafi wynieść beletrystykę do poziomu poezji i ścisnąć ją do gęstości alegorii. - Jonathan Lethem - pisarz i eseista
Ursula K. Le Guin urodziła się 21 października 1929 r. w Berkeley. Jej książki stały się klasyką - nie tylko fantastyki. To już kanon literatury pięknej, analizowany i badany nie tylko przez znawców literatury, ale i w ujęciu antropologicznym oraz psychoanalitycznym. Pisała dla dorosłych, młodzieży i dzieci. Była autorką scenariuszy filmowych i esejów oraz tekstów piosenek. Została uhonorowana wszelkimi możliwymi nagrodami przyznawanymi twórcom science fiction i fantasy, z Nebulą, Hugo i World Fantasy Award na czele. W 2000 roku Biblioteka Kongresu USA wpisała ją na listę Żyjących Legend. Od 1958 roku mieszkała w Portland w stanie Oregon. Nakładem Prószyński i S-ka ukazał się jej bestsellerowy cykl "Ziemiomorze", "Sześć światów Hain" oraz "Rybak znad Morza Wewnętrznego". Ursula K. Le Guin zmarła 22 stycznia 2018 r.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8169-541-1 |
Rozmiar pliku: | 12 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zjawił się u nas, zgubiwszy drogę, i boję się, że tymi srebrnymi łyżkami, które nam ukradł, nie zdołał się wykupić, gdy uciekł i zapuścił się w wysokie góry. A jednak ten zagubiony, ten zbieg stał się naszym przewodnikiem.
Gry nazwała go zbiegiem. Kiedy się zjawił, była pewna, że dopuścił się czegoś strasznego, morderstwa lub zdrady, i ucieka przed zemstą. Co innego mogło wygnać człowieka z Nizin aż tutaj, między nas?
– Nieświadomość – powiedziałem. – Nic o nas nie wie. Nie boi się nas.
– Mówił, że tam w dole ostrzegali go, by nie wchodził między czarnoksiężników.
– Ale on nie zna się na darach – odparłem. – Dla niego to tylko gadanina. Legendy, kłamstwa…
Oboje mieliśmy rację, to pewne. Emmon na pewno uciekał, choćby tylko przed zasłużoną reputacją złodzieja lub nudą; był równie niespokojny, nieustraszony, ciekawski i niekonsekwentny jak szczeniak, który biegnie tam, gdzie prowadzi go węch. Teraz, gdy sobie przypominam jego akcent i frazowanie, wiem, że pochodził z południa, ziem dalszych niż Algalanda, gdzie historie o Wyżynach były tylko opowieściami, starymi podaniami o dalekiej północy, gdzie czarnoksiężnicy zamieszkują lodowate góry i dopuszczają się niewyobrażalnych czynów.
Gdyby wierzył w to, co usłyszał w Dannerze, nigdy by nie przybył do Caspromantu. Gdyby uwierzył nam, nigdy by się nie zapuścił wyżej. Uwielbiał słuchać opowieści, więc i nas wysłuchał, ale nie dał wiary. Był miastowy, miał jakieś wykształcenie, przemierzył całe Niziny. Znał świat. Kim byliśmy my, ja i Gry? Co wiedzieliśmy, ślepy chłopiec i ponura dziewczynka, szesnastoletni, uwięzieni wśród przesądów i nędzy samotnych górskich gospodarstw, które bardzo na wyrost nazywaliśmy posiadłościami? Zachęcał – w swej leniwej życzliwości – do mówienia o naszej mocy, lecz kiedy mówiliśmy, on widział nasze surowe, twarde życie, okrutną biedę, okaleczonych i zacofanych wieśniaków, widział naszą nieznajomość świata poza tymi mrocznymi górami i mówił sobie: Tak, tak, jakąż to wielką moc mogą mieć ci biedni smarkacze?
Gry i ja lękaliśmy się, że kiedy nas opuścił, poszedł do Geremantu. Strach pomyśleć, że nadal może tam być, żywy, lecz zniewolony, z nogami wykręconymi jak korkociągi lub twarzą zmienioną w potworność dla rozrywki Erroya, lub też oczami, które w przeciwieństwie do moich naprawdę oślepły. Erroy by nie ścierpiał jego beztroskiego sposobu bycia.
Zadałem sobie nieco trudu, żeby Emmona trzymać z dala od mego ojca, kiedy mełł językiem, lecz jedynie dlatego, że Canoc miał niewiele cierpliwości i ponure usposobienie, a nie z obawy, że mógłby użyć swego daru w złej sprawie. Poza tym nie zwracał uwagi na Emmona ani nikogo innego. Od śmierci matki zatonął w cierpieniu, wściekłości i rozpaczy. Pielęgnował swój ból i pragnienie zemsty. Gry, która znała gniazda wszelkiego ptactwa w promieniu wielu mil, widziała raz ścierwo orła w gnieździe na Urwisku. Padł, wysiadując dwa srebrne groteskowe jaja, gdyż pasterz zabił orlicę, która przynosiła mu pożywienie. Podobnie mój ojciec wysiadywał swój ból, głodując.
Dla Gry i dla mnie Emmon był skarbem, świetlistą istotą, która weszła w nasz mrok. Zaspokoił nasz głód. Bo i my głodowaliśmy.
Nigdy nie mieliśmy dość historii o Nizinach. Odpowiadał na wszystkie pytania, które zadawałem, lecz często żartobliwie, wymijająco czy tylko od niechcenia. Prawdopodobnie chciał przed nami ukryć sporą część swojej przeszłości, a zresztą nie był wnikliwym obserwatorem i precyzyjnym sprawozdawcą jak Gry, która zastępowała mi oczy. Potrafiła dokładnie opisać nowego cielaka, jego błękitnawą maść, węźlaste nogi i futrzane wyrostki rogów, tak że i ja go prawie widziałem. Lecz kiedy prosiłem Emmona, by mi opowiedział o Gorzkowodzie, on rzekł tylko, że to żadne miasto, a targ jest nudny. A jednak wiedziałem od matki, że w Gorzkowodzie są wysokie czerwone domy i ulice jak wąwozy, że wykładane łupkiem stopnie wspinają się z doków i przystani, gdzie przybijają i odpływają statki, że jest tam targ drobiowy i rybny, i korzenny, kadzidlany i miodowy, targ, na którym sprzedaje się stare stroje, i taki, na którym sprzedaje się nowe, i wielkie targi garncarskie, na które ludzie zjeżdżają się z górnego i dolnego biegu rzeki Trond, a nawet z dalekich morskich wybrzeży.
Może w Gorzkowodzie Emmonowi nie powiodło się w złodziejskim rzemiośle.
Jakiekolwiek miał powody, wolał zadawać pytania i słuchać nas z zajęciem – głównie mnie. Zawsze lubiłem mówić, jeśli tylko trafił mi się słuchacz. Ale nawet Gry, zwykle milczącą i nieufną, Emmon potrafił sprowokować do mówienia.
Wątpię, żeby rozumiał, jak bardzo mu się poszczęściło, że trafił na nas dwoje, lecz cenił sobie naszą gościnę i wygody podczas surowej, słotnej zimy. Litował się nad nami. Bez wątpienia się nudził. Był ciekawski.
– Więc co właściwie wyczynia ten jegomość z Geremantu, że budzi taki strach? – pytał tonem na tyle sceptycznym, bym ze wszystkich sił zapragnął mu udowodnić prawdziwość mych słów. Lecz o tych sprawach nieczęsto się mówiło nawet wśród obdarzonych. Wydawało się, że mówienie o nich na głos jest nienaturalne.
– Dar tego rodu nazywa się skręcaniem.
– Kręcenie? Oszukiwanie?
– Nie. – Trudno było odnaleźć słowa, trudno je wypowiedzieć. – Skręcanie ludzi.
– Wokół własnej osi?
– Nie. Ich rąk, nóg. Karków. Ciał. – Sam zacząłem się lekko skręcać, zaniepokojony tematem. W końcu dodałem: – Widziałeś starego Gonnena, tego z lasu, na Wyżynnej Górze. Mijaliśmy go wczoraj na gościńcu. Gry powiedziała ci, kto to jest.
– Zgięty wpół jak scyzoryk.
– Brantor Erroy tak go zgiął.
– Tak go pochylił? Za co?
– Za karę. Brantor twierdził, że przyłapał go na podkradaniu drewna w lesie Gere’ów.
– Tak się objawia reumatyzm – odezwał się Emmon po chwili.
– Gonnen był wtedy młody.
– Więc nie widziałeś tego na własne oczy.
– Nie – przyznałem, dotknięty jego niewiarą. – Ale on to widział i mój ojciec. Gonnen mu powiedział. Gonnen powiedział, że wcale nie był w Geremancie, tylko blisko granicy, w naszych lasach. Brantor Erroy go zobaczył i krzyknął, a Gonnen się przestraszył i zaczął uciekać z drwami na plecach. Upadł. Kiedy chciał wstać, grzbiet miał już wykrzywiony i zgarbiony, tak jak teraz. Jego żona mówi, że kiedy chce się wyprostować, krzyczy z bólu.
– A w jaki sposób brantor mu to zrobił?
Emmon nauczył się tego słowa od nas; twierdził, że na Nizinach go nie znają. Brantor to pan lub pani ziem, czyli najważniejszy i najbardziej obdarzony z całego rodu. Mój ojciec był brantorem Caspromantu. Matka Gry była brantorem Barre’ów w Roddmancie, a jej ojciec brantorem Roddów tych posiadłości. My jesteśmy ich spadkobiercami, ich orlątkami.
Wahałem się z odpowiedzią. Emmon nie szydził, lecz nie wiedziałem, czy powinienem w ogóle mówić o mocy daru.
Odpowiedziała mu Gry:
– Wystarczyło, że spojrzał – odezwała się swoim cichym głosem; w mojej ślepocie jej głos był mi zawsze jasnym światłem poruszającym się w liściach drzewa – i wskazał lewą ręką albo palcem, może też wypowiedział jego imię. A potem powiedział słowo, dwa lub więcej. I to wszystko.
– Jakie słowa?
Gry milczała; może wzruszyła ramionami.
– To dar Gere’ów, nie mój – odezwała się w końcu. – Nie znamy jego reguł.
– Reguł?
– Reguł, jakich przestrzega jego dar.
– A jakich reguł przestrzega twój dar, jak działa? – spytał Emmon, nie kpiąc, lecz kipiąc ciekawością. – Czy to ma coś wspólnego z polowaniem?
– Darem Barre’ów jest przywołanie – powiedziała Gry.
– Przywołanie? Kogo przywołujesz?
– Zwierzęta.
– Jelenie?
Po każdym pytaniu następowała krótka pauza, w sam raz na skinienie głowy. Wyobraziłem sobie twarz Gry, szczerą, lecz pełną dystansu.
– Zające? Dziki? Niedźwiedzie? Gdybyś przywołała niedźwiedzia, a on by do ciebie przybył, co byś wtedy zrobiła?
– Myśliwi by go zabili. – Zrobiła pauzę i dodała: – Nie wzywam zwierzyny łownej.
Jej głos nie był jak wiatr w listowiu, ale jak wicher na skale.
Nasz przyjaciel na pewno nie rozumiał, o co jej chodzi, lecz jej ton mógł go nieco zmrozić. Przestał się zwracać do niej i spytał mnie:
– A ty, Orrec, jaki masz dar?
– Ten sam co ojciec – powiedziałem. – Dar Casprów jest zwany odczynianiem. I nic ci o nim nie powiem. Wybacz.
– To ty mi wybacz moją niezręczność – rzekł Emmon po krótkiej chwili milczenia, łagodnie, z wielką kurtuazją. Jego głos przypominał głos mojej matki i pod pieczęcią, która zamknęła moje oczy, zapiekły mnie łzy.
Emmon lub Gry dorzucili do ognia. Ciepło znowu otuliło moje nogi. Siedzieliśmy przy wielkim palenisku Kamiennego Domu Caspromantu w południowym narożniku, gdzie w kamienie komina wbudowane są głębokie ławy. Był zimny wieczór pod koniec stycznia. Wicher huczał w kominie niczym wielka sowa. Po drugiej stronie paleniska, gdzie światło jest lepsze, zgromadziły się prządki. Gwarzyły ze sobą lub mruczały długie, ciche, monotonne przędne pieśni, a my troje rozmawialiśmy w kącie.
– No, a w takim razie inne? – spytał niepoprawny Emmon. – Może o nich mi powiesz? Inni brantorowie, z całych gór, w swoich kamiennych basztach takich jak ta, na swoich ziemiach… jakie mają dary? Jaka jest ich moc? Czym budzą strach?
W niedowierzaniu zawsze jest wyzwanie, któremu nie potrafię się oprzeć.
– Kobiety z rodu Cordemantu mają moc oślepiania – powiedziałem – lub odbierania słuchu i mowy.
– O, to brzydko – mruknął, przez jedną chwilę poruszony.
– Niektórzy mężczyźni z Cordemantu mają ten sam dar – dodała Gry.
– Gry, a twój ojciec, brantor Roddmantu, ma dar czy wszystko przypadło twojej matce?
– Roddowie mają dar noża.
– Czyli…
– Mogą wysłać w ludzkie serce zaklęcie noża albo poderżnąć nim gardło, zabić lub okaleczyć, jeśli tylko ofiara jest w zasięgu wzroku.
– Na wszystkie imiona wszystkich synów Chorma, a to ładna sztuczka! Śliczny dar! Cieszę się, że dziedziczysz po matce.
– Ja też – powiedziała Gry.
Dalej naciskał, a ja nie mogłem się oprzeć temu poczuciu siły, które dawało mi opowiadanie o mocy mojego ludu. Więc opowiedziałem o rodzie Olmów, którzy potrafią podpalić dowolne miejsce, jakie widzą i wskażą palcem, i o Callemach, którzy przesuwają ciężkie przedmioty słowem i gestem, nawet budynki, nawet góry, i o rodzie Morgów, którzy mają dar widzenia, tak że widzą cudze myśli… Gry wtrąciła, że tylko słabości i choroby. Zgodziliśmy się, że tak czy siak Morgowie byliby krępującymi sąsiadami, choć nie niebezpiecznymi, dlatego trzymają się na uboczu, na biednych ziemiach wysoko nad północnymi dolinami i nikt nie wie o nich nic z wyjątkiem tego, że hodują dobre konie.
Potem powiedziałem mu, co słyszałem przez całe życie o rodach z wielkich posiadłości. Helvarmant, Tibromant, Borremant, panowie z Carrantagów, wysoko w górach na północnym wschodzie. Dar Helvarów nazywa się oczyszczeniem i przypomina dar mojego rodu, więc nie powiedziałem o nim nic więcej. Dary Tibrów i Borrów nazywają się wodzami i miotłą. Mężczyzna z Tibromantu może odebrać ci wolę i zmusić, byś był mu posłuszny; to właśnie wodze. A kobieta z Borremantu może ci zabrać umysł i zostawić cię, bezmyślnego idiotę, bez mózgu i mowy – to miotła. Dokonać tego można, jak wszystkiego w przypadku takiej mocy, spojrzeniem, gestem, słowem.
Lecz o tych mocach tylko słyszeliśmy, tak samo jak Emmon. Tu, na Wyżynach, nie było nikogo z wielkich rodów, a brantorzy Carrantagów nie zadają się z nami, ludkiem z małych posiadłości, choć od czasu do czasu zjeżdżają z gór po brańców.
– Walczycie z nimi nożami, ogniem i tak dalej – powiedział Emmon. – Teraz rozumiem, dlaczego mieszkacie tak rozproszeni! A lud z zachodu, o którym wspomniałeś, z wielkich posiadłości… Drummantu, tak? W jaki sposób ich brantor was unieszczęśliwia? Chciałbym się tego dowiedzieć, zanim spotkam jegomościa.
Milczałem.
– Darem brantora Ogge’a jest powolne wycieńczanie – powiedziała Gry.
Emmon się roześmiał. Nie mógł wiedzieć, że z tego śmiać się nie należy.
– Jeszcze gorzej! Cofam to, co powiedziałem o tych jasnowidzących, którzy znają twoje słabości. Ten dar jednak może się przydać.
– Nie w czasie najazdu – stwierdziłem.
– Czy zatem wasze rody zawsze ze sobą walczą?
– Oczywiście.
– Po co?
– Jeśli nie walczysz, zostaniesz podbity, a twój ród wygaśnie. – Potraktowałem jego niewiedzę dość wyniośle. – Dary, moce po to zostały nam dane, byśmy mogli bronić swych posiadłości i zachować czystość rodu. Gdybyśmy nie umieli się bronić, stracilibyśmy dar. Pokonałyby nas inne rody i zwykli ludzie albo nawet callucowie… – Urwałem. Powstrzymało mnie to słowo, pogardliwe określenie mieszkańców Nizin, ludu bez żadnego daru; słowo, którego nigdy w życiu nie wypowiedziałem na głos.
Moja matka była callucą. Tak ją nazywano w Drummancie.
Usłyszałem, jak Emmon grzebie patykiem w popiele. Po chwili rzekł:
– Więc te moce… te dary są dziedziczone, przechodzą z ojca na syna jak zadarty nos?
– I z matki na córkę – odpowiedziała Gry.
– Wobec tego wszyscy musicie się pobierać z krewniakami, by dar pozostał w rodzinie. Rozumiem. Czy jeśli nie znajdziesz małżonka w rodzie, dar wygasa?
– W Carrantagach nie ma tego problemu – tłumaczyłem. – Ziemia jest tam bardziej urodzajna, posiadłości są większe, więcej na nich ludzi. Brantor może mieć w swojej posiadłości kilkanaście rodzin ze swojego rodu. Tu rody są nieliczne. Dar słabnie, jeśli zbyt wielu małżonków pochodzi spoza rodu. Lecz potężny dar się odradza. Z matki na córkę, z ojca na syna.
– Więc smykałkę do zwierząt przekazała ci twoja matka, brantora – użył żeńskiej formy tego słowa, która zabrzmiała idiotycznie. – A dar Orreca pochodzi od brantora Canoca i o niego nie będę pytać. Ale czy zechcesz mi powiedzieć – przecież pytam jako przyjaciel – czy urodziłeś się ślepy? Czy też czarnoksiężnicy z Cordemantu, o których opowiadałeś, uczynili ci to w złości albo z zemsty czy podczas najazdu?
Nie wiedziałem, jak ominąć to pytanie, i nie miałem na nie połowicznej odpowiedzi.
– Ojciec zapieczętował mi oczy.
– Ojciec?! Ojciec cię oślepił?!
Przytaknąłem.2
Zrozumienie, że życie każdego człowieka jest historią, pomaga dobrze je przeżyć. Jednak nieroztropnie jest sądzić, że wiesz, jak się potoczy albo skończy. To wiadomo dopiero wtedy, gdy dobiegnie kresu.
A nawet gdy dobiegnie kresu, nawet kiedy jest to życie kogoś, kto żył sto lat temu, czyją historię słyszałem wiele razy, i tak, przysłuchując się, doznaję nadziei i lęku, jakbym nie znał zakończenia; i tak ja przeżywam historię, a ona odżywa we mnie. To dobry sposób na przechytrzenie śmierci. Śmierć myśli, że to ona kończy wszystkie historie. Nie rozumie, że kończą się nią, lecz nie z nią.
Historie innych mogą się spleść z twoją, stać się jej fundamentem, podstawą. Tak było z historią mego ojca o Ślepym Brantorze – i jego historią napaści na Dunet; tak było z historiami mojej matki o Nizinach i czasach, kiedy Cumbelo był królem.
Kiedy myślę o swoim dzieciństwie, wchodzę do komnaty Kamiennego Domu, znajduję się na siedzeniu przy palenisku, na błotnistym dziedzińcu lub w czystych stajniach Caspromantu; jestem w warzywniku, gdzie matka zbiera fasolę, lub przy palenisku w okrągłej komnacie na wieży. Jestem z Gry na wzgórzach. Jestem w świecie historii, które nie mają końca.
Długa mocna laska z cisowego drewna, tylko z grubsza ociosana, lecz przy uchwycie wyślizgana i czarna od długiego używania, wisiała przy drzwiach Kamiennego Domu, w ciemnym korytarzu – laska Ślepego Caddarda. Nie wolno było jej dotykać. Kiedy się o tym dowiedziałem, sięgała mi wysoko nad głowę. Wykradałem się potajemnie, by potrzymać ją choć trochę – dla samego dreszczyku emocji, ponieważ było to zakazane, ponieważ była to tajemnica.
Sądziłem, że brantor Caddard był ojcem mego ojca, gdyż moje zrozumienie nie sięgało głębiej w historię. Wiedziałem, że mój dziad nazywał się Orrec. Dostałem imię po nim. Dlatego uznałem, że mój ojciec miał dwóch ojców. Pogodziłem się z tym bez trudu, jedynie zaintrygowany.
Byłem w stajni z ojcem, doglądaliśmy koni. Canoc nie powierzyłby ich żadnemu słudze, a mnie zaczął przyuczać do pomocy, odkąd skończyłem trzy lata. Stałem na zydelku, wyczesując zimowe włosie dereszowatej klaczy.
– Dlaczego nazwałeś mnie imieniem tylko jednego twojego ojca? – spytałem ojca, który zajmował się w sąsiednim boksie wielkim siwym ogierem.
– Miałem tylko jednego ojca, którego imieniem mogłem cię nazwać – odparł. – Jak większość przyzwoitych ludzi.
Nie śmiał się często, ale widziałem jego powściągliwy uśmiech.
– Więc kim był brantor Caddard? – Zanim odpowiedział, sam się domyśliłem. – Ojcem twojego ojca?
– Ojcem ojca ojca ojca – powiedział Canoc za chmurą zimowego włosia i pyłu, które wyczesywał z Siwosza. Ja z zapałem szarpałem, czochrałem i tarmosiłem sierść klaczy, przez co do oczu, nosa i ust naleciało mi paprochów, a na grzbiecie Dereszy pojawiła się łata biało-rudej wiosennej maści wielkości mojej dłoni i klacz zarżała z zadowoleniem. Była jak kocica – kiedy ją pieściłeś, tuliła się do ciebie. Odpychałem ją ze wszystkich sił i pracowałem dalej, starając się powiększyć jasną łatę. Za dużo było tych ojców, żebym się w nich połapał.
Ten jedyny, którego miałem, stanął przed boksem klaczy, otarł twarz i patrzył, co robię. Pracowałem jak szalony, popisywałem się, szarpałem zgrzebłem ze zbyt wielkim rozmachem, by coś zdziałać, ale ojciec nawet o tym nie wspomniał.
– Caddard miał dar większy niż ktokolwiek w naszym rodzie czy gdziekolwiek w górach na zachodzie. Największy, jaki otrzymaliśmy. Jaki jest dar naszego rodu, Orrec?
Przestałem pracować, zszedłem z zydelka, ostrożnie, bo dla mnie była to wielka odległość, i stanąłem przed ojcem. Kiedy wypowiadał moje imię, prostowałem się, nieruchomiałem i zwracałem się ku niemu. Robiłem tak, odkąd pamiętam.
– Naszym darem jest odczynianie – powiedziałem.
Skinął głową. Zawsze traktował mnie łagodnie. Nie bałem się krzywdy z jego ręki. Posłuszeństwo wobec niego było trudną, dojmującą przyjemnością. Nagrodą było mi jego zadowolenie.
– Co to znaczy?
Odpowiedziałem tak, jak mnie nauczył:
– Oznacza to moc odczyniania, odwracania, unicestwiania.
– Czy widziałeś, żebym korzystał z tej mocy?
– Widziałem, jak roztrzaskałeś misę.
– Czy widziałeś, jak wykorzystuję ten dar przeciwko żywemu stworzeniu?
– Widziałem, jak sprawiłeś, że wierzbowa witka stała się krucha i czarna.
Miałem nadzieję, że na tym poprzestanie, ale nie był to punkt, w którym pytania ustawały.
– Czy widziałeś, jak wykorzystuję tę moc przeciwko żywemu zwierzęciu?
– Widziałem, jak sprawiłeś… że… szczur umarł.
– Jak umarł? – Jego głos był cichy i nieustępliwy.
Było to w zimie. Na dziedzińcu. Szczur w pułapce. Młody szczur. Dostał się do beczki na deszczówkę i nie potrafił się wydostać. Pierwszy zobaczył go Darre zamiatacz. Ojciec powiedział: „Podejdź tu, Orrec”, i podszedłem. Powiedział: „Bądź cicho i patrz”. Tak wyciągnąłem szyję, że zobaczyłem szczura pływającego w wodzie. Ojciec stanął nad beczką, spojrzał w nią nieruchomo. Poruszył ręką, lewą, i powiedział lub wyszeptał coś ostro. Szczur szarpnął się raz, wzdrygnął i uniósł na wodzie. Ojciec go wyłowił. Szczur leżał mu na dłoni całkowicie bezwładny, bezkształtny, jak mokra szmatka, nie szczur. Ale widziałem ogon i łapki z malutkimi pazurkami. „Dotknij go” – powiedział ojciec. Dotknąłem. Szczur był miękki, nie miał kości, przypominał mały, na wpół opróżniony bukłak z cienkiej mokrej skóry. „Jest odczyniony” – powiedział ojciec, patrząc mi w oczy, a wtedy bałem się jego oczu.
– Odczyniłeś go – powiedziałem teraz, w stajni, z suchymi oczami, bojąc się oczu mego ojca.
Skinął głową.
– Mam taką moc – rzekł. – Ty też. A gdy będzie w tobie wzrastać, nauczę cię z niej korzystać. Jak używa się twojego daru?
– Okiem, ręką, oddechem i wolą – powiedziałem, tak jak mnie nauczył.
Przytaknął z zadowoleniem. Nieco odetchnąłem, ale on nie. Egzamin jeszcze się nie skończył.
– Spójrz na ten kołtun.
Na podłodze u moich stóp leżał niewielki supełek końskich włosów. Wyczesałem go z grzywy klaczy i rzuciłem na podłogę. Początkowo myślałem, że ojciec chce mnie zganić za niechlujstwo.
– Spójrz na niego. Tylko na niego. Nie odwracaj spojrzenia. Skieruj na niego oczy.
Usłuchałem.
– Porusz ręką… tak.
Ojciec stanął za mną i łagodnie, ostrożnie poruszył moją lewą dłonią, aż złączone palce wskazały zlepek błota i włosów.
– Tak zatrzymaj. A teraz powtarzaj za mną. Samym oddechem, lecz nie głosem. Powiedz to.
Wyszeptał coś, co nie miało dla mnie znaczenia, i wyszeptałem to po nim, wskazując ręką tak, jak mi kazał, gapiąc się na kołtun włosów.
Przez chwilę nic się nie działo. Potem Deresza zarżała i stuknęła kopytem, a ja usłyszałem wicher przed drzwiami stajni. Kołtun ubłoconych włosów na podłodze lekko się poruszył.
– Rusza się! – zawołałem.
– Wiatr go przesunął – powiedział ojciec łagodnie. Zmienił pozycję, przeciągnął ramiona. – Zaczekaj trochę. Jeszcze nie masz sześciu lat.
– Ty to zrób, ojcze – poprosiłem zły, pełen urazy. – Ty go odczyń!
Ledwie się poruszył, ledwie usłyszałem jego oddech – splątany kłębek na podłodze rozchylił się w obłoczku kurzu i po chwili ujrzałem tylko parę długich rudawokremowych włosów.
– Moc do ciebie przyjdzie – rzekł Canoc. – Dar naszego rodu jest silny. Ale w Caddardzie był najsilniejszy. Usiądź tutaj. Jesteś już na tyle duży, że możesz poznać jego historię.
Przycupnąłem na zydelku. Ojciec stanął w drzwiach boksu, chudy, wyprostowany, śniady, z gołymi nogami, w grubym czarnym kilcie i płaszczu, o oczach ciemnych i błyszczących w masce stajennego brudu. Ręce także miał brudne, ale były to silne, szlachetne dłonie, pewne, pozbawione niepokoju. Głos miał cichy. Wolę silną.
Opowiedział mi historię Ślepego Caddarda.
– Caddard ujawnił swój dar wcześniej niż jakikolwiek syn naszego rodu i wszystkich, z wyjątkiem największych, rodzin z Carrantagów. Miał trzy lata, gdy pod jego spojrzeniem zabawki rozpadały się na kawałki, rozsupływały się węzły. Jako czterolatek posłużył się mocą przeciwko psu, który skoczył na niego i go wystraszył. I unicestwił psa. Tak jak ja unicestwiłem szczura. – Zaczekał, aż skinąłem głową. – Służba się go bała, a matka mówiła: „Póki jego wola to wola dziecka, póty jest dla nas wszystkich zagrożeniem, nawet dla mnie”. Była z naszego rodu, spokrewniona ze swoim mężem Orrekiem. Usłuchał jej ostrzeżenia. Na trzy lata zasłonili oczy dziecka bandażem, by nie mogło wykorzystywać mocy wzroku. I przez cały czas je uczyli. Tak jak ja uczę ciebie. W nagrodę za całkowite posłuszeństwo Caddard miał odzyskać wzrok. Bardzo się starał korzystać z daru jedynie podczas ćwiczeń, kierując go przeciwko rzeczom nieprzydatnym i bez wartości.
W dzieciństwie tylko dwa razy zademonstrował swoją moc. Raz, kiedy brantor Drummantu rabował bydło z różnych posiadłości, zaproszono go do Caspromantu i pokazano, jak Caddard, wówczas dwunastoletni, odczynia stado dzikich gęsi. Jednym spojrzeniem i gestem strącił je z nieba. Zrobił to z uśmiechem, jakby dla rozrywki gościa. „Silne oko”, rzekł Drum. I nie ukradł nam bydła.
Potem, kiedy Caddard miał siedemnaście lat, z Carrantagów przyjechała zbrojna grupa pod wodzą brantora Tibromantu. Chcieli pojmać mężczyzn i kobiety do pracy na nowych polach na wyrębie. Nasi ludzie przybiegli do Kamiennego Domu, szukając ratunku z obawy, że do końca swych dni będą harować dla brantora, posłuszni nie swojej, lecz jego woli. Ojciec Caddarda, Orrec, miał nadzieję, że odeprze napastników w Kamiennym Domu, lecz Caddard, nie wtajemniczając go w swoje plany, wybrał się na samotną wyprawę. Trzymając się skraju lasu, wypatrzył kilku ludzi z gór i ich odczynił.
Przypomniałem sobie szczura. Miękki skórzany woreczek.
– Poczekał, aż inni górale znajdą ciała – opowiadał dalej ojciec – wówczas stanął na wzgórzu pod białą flagą, stanął przed Długim Kopcem całkiem sam i zawołał do najeźdźców: „Uczyniłem to z odległości mili lub większej!”. Zawołał do nich przez dolinę, a oni ukryli się za wielkimi głazami Kopca. „Skały nie zasłonią was przede mną!” I unicestwił głaz Kopca. Ukrył się za nim brantor Tibromantu. Głaz roztrzaskał się, rozpadł na okruchy i pył. „Moje oko jest silne”, powiedział Caddard. Zaczekał na ich odpowiedź. „Twoje oko jest silne”, rzekł Tibro. A Caddard spytał: „Przybyliście tu na poszukiwanie sług?”. Tibro odparł: „Potrzebujemy ludzi, tak”. Na to Caddard: „Dam wam dwóch naszych, by dla was pracowali, lecz jako słudzy, nie w okowach”. Brantor odrzekł: „Jesteś hojny. Przyjmiemy twój dar i dotrzymamy warunków”. Caddard wrócił do domu, wybrał dwóch młodych chłopów z różnych gospodarstw, zaprowadził do górali i oddał w ich ręce. Potem rzekł do Tibra: „Teraz wracajcie w swoje góry, a ja nie pójdę za wami”. Odeszli i od tego dnia nikt z Carrantagów nie przekroczył naszej zachodniej granicy. I tak w całych Wyżynach stało się głośno o Caddardzie Silnookim.
Ojciec przerwał, żebym mógł się zastanowić nad tym, co usłyszałem. Po chwili spojrzałem na niego, sprawdzając, czy mogę zadać mu pytanie. Tak mi się wydawało, więc spytałem:
– Czy ci młodzi chłopi z naszej posiadłości chcieli iść do Tibromantu?
– Nie. A Caddard nie chciał ich oddawać innemu panu i tracić rąk do pracy. Lecz jeśli zademonstruje się siłę, należy ofiarować dar. To ważne. Zapamiętaj. Powtórz, co powiedziałem.
– Ważne jest, by po zademonstrowaniu siły ofiarować również dar.
Ojciec pokiwał głową.
– Dar daru – powiedział cicho i sucho. – A więc po jakimś czasie stary Orrec wyjechał z żoną i swymi ludźmi do naszych górskich gospodarstw, a Kamienny Dom zostawił swemu synowi Caddardowi, który został brantorem. I posiadłość rozkwitła. Powiadają, że w tamtych czasach na Skalistych Wzgórzach mieliśmy tysiąc owiec, a nasze białe bydło słynęło w okolicy. W owych dniach ludzie zjeżdżali się po nie aż z Dunetu i Danneru. Caddard poślubił kobietę z Barre’ów z Drummantu, Semedan, i było to huczne wesele. Drum też ją chciał dla swego syna, lecz Semedan go odtrąciła mimo całego bogactwa i wyszła za Caddarda. Na wesele zjechali się ludzie ze wszystkich posiadłości na zachodzie.
Canoc umilkł. Klepnął dereszowatą klacz po zadzie, a ona trzepnęła splątanym ogonem, zastukała kopytami i trąciła mnie, bym znowu się zabrał do czesania.
– Semedan miała dar swojego rodu. Chodziła z Caddardem na polowania i przyzywała do niego jelenie, łosie i dziki. Urodziła im się córka Assal i syn Canoc. Dobrze im się żyło, lecz po jakimś czasie nadeszła surowa zima, potem zimne, suche lato i zabrakło trawy dla stad. Zapanował nieurodzaj. Na nasze białe bydło padła zaraza. W jeden sezon straciliśmy wszystkie najpiękniejsze sztuki. Ludzie także zaczęli chorować. Semedan urodziła martwe dziecko, a potem długo nie mogła odzyskać sił. Susza trwała rok i drugi. Wszystko się psuło. Lecz Caddard był bezradny – nie miał wpływu na te sprawy – więc żył w gniewie.
Patrzyłem ojcu w twarz. Malowały się na niej smutek, gniew, przerażenie. Jego jasne oczy widziały tylko to, o czym mówił.
– Lud Drummantu dowiedział się o naszych nieszczęściach i znowu zaczął nas napadać. Z zachodnich pastwisk zrabowano dobre konie. Caddard ruszył w ślad za złodziejami i dogonił ich w pół drogi do Drummantu. W furii nie panował nad swoją mocą. Unicestwił ich wszystkich, sześciu mężów. Jednym z nich był bratanek brantora Drummantu. Drum nie mógł się domagać prawa pomsty, gdyż jego ludzie zostali przyłapani na kradzieży, lecz między naszymi posiadłościami zapanowała nienawiść.
Ludzie zaczęli się Caddarda bać. Kiedy pies go nie posłuchał, on go unicestwiał. Jeśli na polowaniu nie trafiał do celu, niszczył zarośla, w których kryła się zwierzyna, zostawiał jedynie czarne zgliszcza. Raz jeden pasterz z gór odezwał się do niego bezczelnie, a Caddard w gniewie okaleczył mu ramię i dłoń. Dzieci lękały się nawet jego cienia.
W złych czasach rodzą się kłótnie. Caddard nakazał żonie, by jeździła z nim na polowania. Odmówiła, tłumacząc, że jest niezdrowa. On rozkazał: „Pójdź. Muszę zapolować, w domu nie ma mięsa”. Odrzekła: „Więc jedź. Ja z tobą nie pójdę”. I odeszła ze służącą, którą lubiła, dwunastoletnią dziewczynką, niańką dzieci. Caddard w porywie gniewu stanął przed nimi. „Rób, co mówię!” – krzyknął i okiem, ręką, oddechem i wolą uderzył dziewczynkę. Upadła tak, jak stała – unicestwiona, odczyniona. Semedan uklękła nad nią i ujrzała, że dziewczynka nie żyje. Wówczas podniosła się znad jej ciała i stanęła przed Caddardem. „Nie masz odwagi, żeby uderzyć we mnie?” – spytała szyderczo. A on w swej furii uderzył.
Domowi byli świadkami i wszystko widzieli. Dzieci krzyczały i z płaczem chciały podbiec do matki, ale kobiety je powstrzymywały. Potem Caddard wyszedł z sali do komnaty żony, a nikt nie ośmielił się iść za nim. Gdy pojął, co uczynił, pojął także, co uczynić musi. Nie mógł już ufać, że siłą woli zdoła opanować swój dar. Dlatego się oślepił.
Kiedy Canoc opowiedział mi tę historię po raz pierwszy, nie zdradził, w jaki sposób Caddard odebrał sobie wzrok. Byłem za mały, zbyt przestraszony i oszołomiony tą straszną historią, by pytać czy się nad tym zastanawiać. Potem, gdy już podrosłem, spytałem, czy Caddard zrobił to sztyletem. Nie, powiedział Canoc. Odczynił swój dar za pomocą samego daru.
Pomiędzy rzeczami Semedan znajdowało się szklane zwierciadło w srebrnej ramie o kształcie wygiętego w łuk łososia. Kupcy, którzy przybywali z Dunetu i Danneru po bydło i wełniane tkaniny, czasami przywozili osobliwości i towary zbytkowne. W pierwszym roku małżeństwa Caddard oddał białego byka za to lustro dla młodej żony. Teraz ujął je i spojrzał. Zobaczył swoje oczy. Ręką, oddechem i wolą uderzył w nie swoją mocą. Szkło się rozprysło, a on oślepł.
Nikt nie domagał się na nim pomsty za śmierć żony i dziewczyny. Choć oślepiony, pełnił funkcję brantora Caspromantu, póki nie przyuczył syna do korzystania z mocy. Potem Canoc został brantorem, a Ślepy Caddard odszedł w góry, gdzie aż do śmierci mieszkał wśród pasterzy.
Nie podobało mi się to smutne i przerażające zakończenie. Kiedy usłyszałem je po raz pierwszy, wkrótce niemal całe wyrzuciłem z pamięci. Podobała mi się pierwsza część, o chłopcu i jego potężnym darze, którym przerażał własną matkę, i o dzielnym młodzieńcu, który pokonał wroga i ocalił swoje posiadłości. Kiedy wybierałem się samotnie w góry, byłem Caddardem Silnookim. Setki razy wzywałem przerażonych górali, krzyczałem: „Zrobiłem to z odległości mili!”, i roztrzaskiwałem głaz, za którym się chowali, a oni wracali ze wstydem do domu. Pamiętałem, jak ojciec ujął i ustawił moją rękę, i raz po raz wlepiałem spojrzenie w kamień, i tak samo trzymałem rękę, dokładnie tak samo – ale nie potrafiłem sobie przypomnieć słowa, które ojciec do mnie szepnął, jeśli to było słowo. „Oddechem, nie głosem”, powiedział. Prawie je pamiętałem, a jednak nie słyszałem jego dźwięku, nie czułem, żeby moje wargi i język je uformowały, jeśli je uformowały. Niemal udawało mi się je wypowiedzieć, ale nie wypowiadałem. Potem, zniecierpliwiony, syczałem jakieś dźwięki bez znaczenia i udawałem, że skała się poruszyła, roztrzaskała, rozpadła na pył i okruchy, a ludzie z gór korzyli się przede mną, gdy mówiłem: „Mam silne oko!”.
Wtedy chodziłem obejrzeć skałę i raz czy dwa byłem pewien, że pojawiło się na niej pęknięcie lub jakaś rysa, której tam wcześniej nie było.
Czasami, kiedy znudziłem się już byciem Caddardem Silnookim, stawałem się jednym z wieśniaków, których oddał ludziom z gór. Uciekałem z niewoli dzięki fortelom i znajomości lasu, myliłem pogoń, a ścigających prowadziłem na bagna, które znałem, a oni nic o nich nie wiedzieli, po czym wracałem do Caspromantu. Dlaczego miałby woleć odrabiać pańszczyznę w Caspromancie, skoro uciekł przed nią z Tibromantu? Nie wiedziałem. Nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby spytać. Prawdopodobnie tak postąpiłby wieśniak: wróciłby do domu. Naszym chłopom i pasterzom wiodło się niemal tak dobrze jak nam w Kamiennym Domu. Dzieliliśmy jeden los. Nie trzymał ich przy nas pokolenie za pokoleniem strach przed naszą mocą. Nasza moc ich chroniła. Bali się raczej tego, czego nie znali, trzymali się tego, co znane. Wiedziałem, gdzie bym poszedł, gdybym uciekł z wrogiej niewoli. Wiedziałem, że na całych Wyżynach ani w szerokim, jasnym nizinnym świecie, o którym opowiadała mi matka, nie ma takiego miejsca, które pokochałbym tak, jak kochałem te nagie góry i rzadkie lasy, skały i bagna Caspromantu. I nadal to wiem.