Wraz z upływem czasu - ebook
Wraz z upływem czasu - ebook
Nowa książka ulubionej autorki powieści sensacyjnych, nazywanej Królową suspensu.
Dziennikarka Delaney Wright otrzymuje wielką szansę. Zostaje współprowadzącą wieczornych wiadomości telewizyjnych, będzie również relacjonować sensacyjny proces w sprawie morderstwa. Postanawia też odnaleźć swoją biologiczną matkę.
Oskarżoną o morderstwo jest Betsy Grant, wdowa po bogatym lekarzu. Twierdzi, że kochała swojego męża i nigdy by go nie skrzywdziła, nawet żeby uchronić go przed cierpieniem z powodu choroby Alzheimera. Adwokat namawia ją, by zawarła ugodę z prokuratorem, ale Betsy odmawia. Chce na procesie udowodnić swoją niewinność.
Natomiast pasierb Betsy Alan Grant ma w związku z procesem wielkie oczekiwania. Od werdyktu sądu zależy otrzymanie przez niego ogromnego spadku.
Tymczasem przyjaciółka Delaney Alvirah Mehan i jej mąż Willy, próbując rozwikłać zagadkę adopcji, odkrywają szokującą tajemnicę. A życie Delaney, która nie zaprzestaje swoich poszukiwań, jest zagrożone.
Thriller najwyższej jakości.
"The Washington Post Book World"
Babcia amerykańskich thrillerów powraca w najwyższej formie.
"Los Angeles Times Book Review"
Clark, słusznie nazywana królową suspensu, napisała kolejną świetną książkę.
"Richmond Times-Dispatch"
Mary Higgins Clark jest autorką trzydziestu pięciu powieści kryminalnych, czterech zbiorów opowiadań, powieści historycznej, wspomnień i dwóch książek dla dzieci. Współpracuje z Alafair S. Burke nad serią powieściową „W cieniu podejrzenia”. Pięć powieści kryminalnych napisała wraz z córką, Carol Higgins Clark. Jej książki są światowymi bestsellerami. W samych Stanach Zjednoczonych wydrukowano przeszło sto milionów egzemplarzy.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8123-520-4 |
Rozmiar pliku: | 756 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pierwszy krzyk noworodka był tak przeraźliwy, że obie pary, które czekały przed prymitywną salką porodową akuszerki Cory Banks, gwałtownie zaczerpnęły powietrza. W oczach Jamesa i Jennifer Wrightów lśniła radość. Natomiast na twarzach Rose i Martina Ryanów widać było uczucie ulgi oraz pewnej rezygnacji. Ich siedemnastoletnia córka właśnie urodziła dziecko.
Znali się jako państwo Smith i państwo Jones i wcale nie pragnęli poznać swojej prawdziwej tożsamości. Minęło piętnaście minut, a oni wciąż niecierpliwie czekali, by móc zobaczyć noworodka.
Była nim ważąca przeszło trzy kilogramy dziewczynka z poskręcanymi w pierścionki czarnymi włoskami i bardzo jasną cerą. Po chwili dziecko otworzyło oczy, były duże, o głębokim odcieniu brązu. Jennifer Wright wyciągnęła po nią ręce.
– Wydaje mi się, że mamy jeszcze coś do załatwienia – odezwała się akuszerka z uśmiechem.
James Wright otworzył małą walizeczkę.
– Sześćdziesiąt tysięcy dolarów – powiedział. – Proszę przeliczyć.
Matką noworodka była siedemnastolatka, która zaszła w ciążę podczas balu maturalnego, a rodzice chcieli zachować to w tajemnicy. Powiedzieli krewnym, iż jest zbyt młoda, żeby iść do college’u, i tymczasem będzie pracować u ciotki, która ma butik w Milwaukee. Osiemnastoletni chłopak, ojciec dziecka, rozpoczął studia całkowicie nieświadomy zaistniałej sytuacji.
– Czterdzieści tysięcy dolarów na naukę w college’u dla młodej matki. – Cora przeliczyła pieniądze i wręczyła tę sumę rodzicom dziewczyny.
Nadal trzymała niemowlę w swoich grubych rękach, nie dodała, że pozostałe dwadzieścia tysięcy dolarów to jej wynagrodzenie za wyświadczone usługi.
Dziadkowie noworodka przyjęli pieniądze w milczeniu.
– Jestem taka szczęśliwa – szepnęła Jennifer Wright, wyciągając po dziecko ramiona.
– W akcie urodzenia będą wasze nazwiska – oznajmiła Cora.
Na jej pospolitej, okrągłej twarzy pojawił się wymuszony uśmiech. Chociaż miała dopiero czterdziestkę, wyglądała przynajmniej o dziesięć lat starzej.
– Za parę godzin będziecie mogli zabrać córkę do domu – poinformowała rodziców młodej matki.
W salce porodowej siedemnastolatka usiłowała wybudzić się ze zbyt silnej narkozy. Jeszcze czuła dotyk niemowlęcia, które trzymała w ramionach kilka minut po porodzie. Wszystko w niej krzyczało: Chcę ją mieć, chcę ją mieć, nie oddawajcie mojego dziecka, potrafię się nią zaopiekować…
Po dwóch godzinach siedziała skulona na tylnym siedzeniu samochodu rodziców, w drodze do pobliskiego motelu.
Rano wracała samotnie samolotem do Milwaukee.1
A teraz czas na reklamy – szepnęła Delaney Wright do drugiego prezentera popołudniowych wiadomości WRL. – Jak zwykle, są niesłychanie fascynujące.
– Ale to dzięki nim dostajemy wynagrodzenie – przypomniał jej z uśmiechem Don Brown.
– Wiem, i chwała im za to – powiedziała wesoło Delaney, patrząc w lustro, żeby sprawdzić swój wygląd.
Nie była pewna, czy ciemnoczerwona, wpadająca w fiolet bluzka, którą przygotowała dla niej garderobiana, pasowała do jej jasnej cery, współgrała jednak z długimi do ramion czarnymi włosami. Natomiast jej ulubiona wizażystka, Iris, umiejętnie zaakcentowała ciemnobrązowe oczy i długie rzęsy prezenterki.
Reżyser rozpoczął odliczanie. „Dziesięć, dziewięć… trzy, dwa”. Kiedy powiedział „jeden”, Delaney zaczęła czytać:
„Jutro rano w sądzie hrabstwa Bergen, w Hackensack w stanie New Jersey, rozpoczyna się wybór ławy przysięgłych do procesu byłej nauczycielki szkoły średniej, Betsy Grant. Jest oskarżona o zamordowanie swojego bogatego męża, doktora Edwarda Granta, który zginął w wieku pięćdziesięciu ośmiu lat. Chorował na alzheimera. Betsy Grant twierdzi stanowczo, że jest niewinna. Natomiast prokurator utrzymuje, że nie chciało się jej już dłużej czekać na śmierć męża. Ona i syn Granta są współspadkobiercami majątku ocenianego na przeszło piętnaście milionów dolarów”.
„Teraz mamy dla was szczęśliwą historię – zaczął Don Brown. – Uwielbiamy przekazywać dobre wiadomości”. Na ekranie pojawił się film. Było to spotkanie trzydziestoletniego mężczyzny z biologiczną matką. „Szukaliśmy się przez dziesięć lat – mówił z uśmiechem Matthew Trainor. – Miałem przeczucie, że ona mnie woła. Musiałem ją znaleźć”.
Obejmował krępą kobietę około pięćdziesiątki. Jej miłą twarz okalały kręcone włosy, a w piwnych oczach błyszczały łzy. „Miałam dziewiętnaście lat, kiedy urodziłam Charlesa. – Przerwała i spojrzała na syna. – W myślach zawsze nazywałam go Charlesem. W dniu jego urodzin kupowałam zabawki i przekazywałam je dla ubogich dzieci”. Po czym dodała drżącym głosem: „Podoba mi się imię, jakie dali mu adopcyjni rodzice. Matthew oznacza dar Boga...”.
Pod koniec filmu Matthew wyznał: „Odkąd pamiętam, odczuwałem taką potrzebę. Musiałem wiedzieć, kim są moi biologiczni rodzice, a szczególnie matka”.
Kiedy przytulił ją do siebie, Doris Murray zaczęła płakać. „Trudno ująć w słowach, jak bardzo tęskniłam za swoim synem”.
– Jaka radosna historia, prawda, Delaney? – spytał Don Brown.
Tylko skinęła głową. Czuła ściskanie w gardle i bała się, że wybuchnie płaczem.
Don czekał chwilę na jej odpowiedź. Na jego twarzy widać było zdziwienie.
– Teraz posłuchajmy, jakie wiadomości mają dla nas meteorolodzy – powiedział po chwili.
Delaney odezwała się dopiero po zakończeniu programu.
– Don, bardzo cię przepraszam. Tak się wzruszyłam tą historią, że trudno mi było się opanować. Myślałam, że rozpłaczę się jak ta matka.
– Zobaczymy, czy po pół roku jeszcze będą ze sobą rozmawiać – rzucił Don cierpko, odsuwając swoje krzesło. – To tyle na dzisiaj.
W sąsiadującym studio, za szklaną szybą, siedział prezenter międzynarodowych wiadomości, Richard Kramer, który był właśnie na antenie. Delaney wiedziała, że Don chciałby zająć miejsce Kramera, kiedy ten przejdzie na emeryturę. Wstała z krzesła i wyszła ze studia. Poszła do swojego pokoju, zdjęła czerwoną bluzkę i włożyła podkoszulek na ramiączkach. Tego dnia zastępowała chorą prezenterkę Stephanie Lewis. Delaney cieszyła się, że mogła dzisiaj mówić o procesie Betsy Grant. Sprawa zapowiada się niezwykle ciekawie.
Cieszyła się nadejściem jesieni, choć bardzo lubiła lato. Po Labor Day1 Manhattan nabiera nowego życia. Zdała sobie sprawę, że stara się uciec myślami od gnębiącego ją problemu. Program o adopcji zburzył mur, jaki wokół siebie budowała, by ten temat przestał ją prześladować.
Musi odnaleźć swoją biologiczną matkę. James i Jennifer Wrightowie adoptowali ją kilka godzin po urodzeniu i ich nazwiska znajdowały się na metryce. Poród przyjmowała akuszerka. Nie żyła już kobieta, która zaaranżowała adopcję. Nazwisko akuszerki nie było znane. Jako miejsce urodzenia podano Filadelfię.
Sprawa wyglądała beznadziejnie. Jednak Delaney właściwie już podjęła decyzję. Słyszała o emerytowanym detektywie specjalizującym się w odnajdywaniu ludzi, którzy wydają się nie do odnalezienia. Właśnie tak jak w jej przypadku. Rozmyślając o tym, szła do odległego o półtora kilometra domu.
Na 54 Ulicy skręciła na wschód. Mieszkała w starym budynku, obok tego, gdzie niegdyś przebywała Greta Garbo, legenda kina z lat trzydziestych. Pod koniec męczącego dnia w studio Delaney często powtarzała sobie słynne powiedzenie Garbo: „Chcę być sama”.
Danny, stale uśmiechnięty portier, otworzył jej drzwi. Miała ładne, trzypokojowe mieszkanie, jednak nie wytrzymywało ono porównania z dużym, pięknym domem w Oyster Bay na Long Island, gdzie się wychowała. Odłożyła torebkę, wyjęła z lodówki butelkę wody mineralnej Perrier i usiadła w wygodnym fotelu, opierając nogi na podnóżku.
Na stole stała duża rodzinna fotografia, zrobiona, kiedy Delaney miała trzy lata. Siedziała u matki na kolanach, tuż obok ojca. Jej trzej bracia stali za rodzicami. Czarne kręcone włosy dziewczynki i ciemnobrązowe oczy wyraźnie zaburzały harmonię tak zwanej rodzinnej fotografii. Wszyscy inni mieli rudawe blond włosy i jasnoniebieskie lub jasnoorzechowe oczy.
To było bardzo wyraźne wspomnienie. Na widok fotografii mała Delaney zaczęła płakać. „Dlaczego nie wyglądam tak jak wy?” – zawodziła. Dowiedziała się wtedy, że jest adoptowana. Nie powiedziano tego wprost, ale rodzice wytłumaczyli jej, że bardzo chcieli mieć córeczkę i dlatego jeszcze jako niemowlę dołączyła do ich rodziny.
W zeszłym miesiącu odbyło się w Oyster Bay wielkie rodzinne spotkanie z okazji siedemdziesiątych piątych urodzin matki. Jim przyjechał z Cleveland, Larry z San Francisco, a Richard z Chicago, wszyscy z żonami i dziećmi. To były szczęśliwe chwile. Rodzice przeprowadzali się na Florydę. Rozdawali meble i niepotrzebne im przedmioty, Delaney i jej bracia mogli sobie wybrać, co chcieli. Wzięła więc kilka przedmiotów.
Przyglądała się rodzinnej fotografii, usiłując wyobrazić sobie matkę, której nigdy nie poznała. Czy jestem podobna do ciebie?, zastanawiała się.
Zadzwonił telefon. Przewróciła oczami, ale odebrała, widząc, kto dzwoni. To był Carl Ferro, producent popołudniowego programu. „Stephanie przeszła do NOW News – oznajmił entuzjastycznie. – Wszyscy jesteśmy podekscytowani. Ostatnio była już prawdziwym – zamilkł na chwilę – utrapieniem. Wydawało się jej, że jest mądrzejsza od Kathleen”. Kathleen Gerald była realizatorką Wiadomości. „Jej rezygnacja nadejdzie już rano. Zostałaś nową współprezenterką Dona Browna. Gratulacje”.
Delaney gwałtownie złapała oddech. „Carl, jestem zachwycona, cóż innego mogłabym powiedzieć? – Po chwili dodała: – Żałuję tylko, że nie będę relacjonować procesu Grant”.
„Nadal chcemy, żebyś to robiła. Do końca procesu będziemy prowadzić rotację wśród współprezenterów. Jesteś wspaniałą reporterką. Taki proces to dla ciebie idealny temat”.
„Nie wyobrażałam sobie niczego lepszego, Carl. Wielkie dzięki” – zawołała Delaney.
Kiedy odłożyła telefon, ogarnął ją niepokój. Przypomniała sobie słowa niani, Bridget O’Keefe, która mówiła: „Gdy jest zbyt dobrze, kłopoty czają się za rogiem”.
1 Święto Pracy, obchodzone w Stanach Zjednoczonych w pierwszy poniedziałek września (przyp. tłum.).2
Willy, ja naprawdę muszę podjąć jakiś nowy projekt – powiedziała Alvirah. Jedli śniadanie w swoim apartamencie przy Central Park South. Właśnie pili drugą filiżankę kawy i był to jej ulubiony moment rozpoczynania rozmowy. Mąż doczytał już „Post” do kolumny sportowej, czyli najbardziej go interesującej.
Z westchnieniem odłożył dziennik i spojrzał na swoją nadal ukochaną żonę po czterdziestu trzech latach małżeństwa. Z grzywą siwych włosów, pobrużdżoną twarzą i intensywnie niebieskimi oczami przypominał swoim starszym przyjaciołom Tipa O’Neilla, legendarnego przewodniczącego Izby Reprezentantów.
– Widzę, kochanie, że jesteś trochę zdenerwowana – odezwał się uspokajającym tonem.
– Masz rację. – Alvirah sięgnęła po drugi kawałek ciasta. – Ostatnio nie było nic ciekawego do roboty. Wycieczka statkiem po Sekwanie była wspaniała. Podobnie jak odwiedziny w ostatnim mieszkaniu van Gogha. To wszystko sprawiło mi wielką radość. Jednak miło jest być znów w domu.
– Willy – wyglądała przez okno na Central Park – mamy szczęście, że możemy tu mieszkać. Przypomnij sobie tylko naszą kawalerkę w Queens. Nie było tam okna w kuchni.
Doskonale to pamiętał. Pracował wtedy jako hydraulik, a Alvirah była sprzątaczką. Kiedy pewnego wieczoru moczyła zmęczone stopy w wodzie z dodatkiem soli, w telewizji podano zwycięski numer losu na loterię. Dopiero po dwukrotnym sprawdzeniu biletu dotarło do Willy’ego, że wygrali czterdzieści milionów dolarów.
Zdecydowali się na odbiór wygranej w dorocznych ratach i zawsze odkładali połowę tej sumy. Kupili apartament przy Central Park South, zachowali jednak swoje stare mieszkanie w Queens na wypadek, gdyby rząd nie był w stanie kontynuować wypłat.
Potem redaktor z „Daily Standard” przeprowadził wywiad z Alvirah. Zwierzyła mu się, że zawsze chciała pojechać do Cypress Point Spa w Kalifornii. Zaproponował, by po powrocie napisała o tym artykuł. Dał jej broszkę z ukrytym mikrofonem, żeby mogła nagrywać przeprowadzane rozmowy. Wyjaśnił, że pomoże to przy pisaniu artykułu. Tymczasem mikrofon umożliwił zdemaskowanie przebywającego w spa mordercy. Od tamtego czasu Alvirah dzięki swojej broszce rozwiązała wiele zagadek kryminalnych.
– Nie mogę się już doczekać jutrzejszego spotkania z Delaney – powiedziała. – Ma szczęście, będzie relacjonować proces Betsy Grant.
– Tej, która zabiła swojego męża?
– Nie, Willy. Tej, która jest oskarżona o zabicie męża.
– Hm, choć niewiele o tym czytałem, powiedziałbym, że to prosta i oczywista sprawa.
– Tak wygląda. Jednak ja zawsze chcę mieć otwarty umysł…
– To otwórz umysł na fakt, że jest winna – odparł z uśmiechem Willy.3
Około dwudziestu kilometrów dalej w swojej dziesięciopokojowej rezydencji w Alpine w stanie New Jersey Betsy Grant przygotowywała sobie drugą filiżankę kawy i zamyślona wyglądała przez okno w kuchni. Bezwiednie dotarły do niej sygnały, że jest początek września i rosnące za oknem wiązy nabierają żółtej barwy.
Dzięki tak wielkiemu oknu „czujesz jedność z przyrodą”, powiedział przesadnie rozentuzjazmowany agent nieruchomości, gdy pokazywał im dom dwanaście lat temu.
Po kolejnej nieprzespanej nocy to wspomnienie było nadal żywe, podobnie jak ciepły wzrok Teda, czekającego na jej reakcję. Widziała, że chciał kupić ten dom. Co tu mogłoby mi się nie podobać?, zadała sobie pytanie. Byłam w nim tak bardzo zakochana, że odpowiadał mi każdy jego wybór. Nie podobało mi się tylko to, że poprzedni właściciel chciał sprzedać dom po obniżonej cenie z powodu bankructwa swojej firmy. Nie chciałam korzystać z cudzego nieszczęścia. Ale dom jest naprawdę piękny, pomyślała.
Z filiżanką kawy w ręku poszła na górę. Po śmierci Teda znów spała w głównej sypialni. Przeszła przez salon, gdzie wspólnie spędzili wiele szczęśliwych chwil. Jesienią i zimą często rozpalali w kominku, oglądali ulubione programy telewizyjne lub czytali.
Kiedy Ted miał pięćdziesiąt jeden lat, dotknęła ich nieoczekiwana tragedia – pojawiły się oznaki choroby Alzheimera. Musiała odciąć mężowi dostęp do schodów, by nie wychylał się poza balustradę, i przekształcić bibliotekę na parterze w sypialnię dla niego. Sypiała w małym pokoiku obok, lecz przekazała go później całodobowej opiekunce, a sama przeniosła się do pokoju gościnnego z łazienką, również na parterze.
Takie myśli kłębiły się w głowie Betsy, kiedy postawiła kawę koło umywalki i włączyła prysznic.
Jej adwokat, Robert Maynard, miał się pojawić za godzinę. Po co on przychodzi, pomyślała z niechęcią Betsy. Dobrze wiem, co mi powie. Jestem pewna, czego się mogę spodziewać. Zdejmując szlafrok i koszulę nocną, przypomniała sobie tę straszną chwilę, kiedy usłyszała od Maynarda, że wielka ława przysięgłych oskarżyła ją o morderstwo. Zdjęcie policyjne, odciski palców, postawienie w stan oskarżenia, przekazanie kaucji – te wspomnienia stale ją prześladowały i nie mogła się ich pozbyć. Po prysznicu podpięła grzebieniem długie jasnokasztanowe włosy, pomalowała rzęsy i przeciągnęła wargi szminką. Według prognozy pogody dzień miał być chłodny. Wyjęła więc z szafy ciemnozieloną kaszmirową koszulę z długimi rękawami i brązowe spodnie. Wszystkie ubrania dobrze leżały na jej szczupłej figurze. Od czterech miesięcy nie ubierała się już na czarno, od kiedy jeden z dziennikarzy napisał, że morderczyni Edwarda Granta paraduje we wdowich szatach. Nosiła jednak rzeczy wyłącznie w ciemnych kolorach, nawet w domu.
Przed wyjściem z pokoju uważnie rozejrzała się dokoła. To weszło jej w zwyczaj. Czasami w nocy Tedowi udawało się przedostać przez zablokowane wejście na schody i pojawić na górze.
Łatwo się było domyślić, kiedy tak się zdarzało, ponieważ cała zawartość szuflad komód i nocnych stolików była wyrzucona na podłogę. Chyba czegoś szukał, uznała później Betsy. Z łatwością doprowadzała wszystko do porządku razem z Carmen, dzienną pomocą domową. Bolało ją tylko zniknięcie pięknej bransoletki z brylantów i szmaragdów, którą dostała od Teda na pierwszą rocznicę ślubu. Widocznie zapamiętał kod do sejfu i udało mu się wyjąć z niego bransoletkę. Wciąż miała nadzieję, że ona lub Carmen znajdą ją któregoś dnia, choć było całkiem możliwe, że Ted mógł wyrzucić drobiazg do śmieci.
Chciała posłać łóżko, wiedziała jednak, że za chwilę pojawi się Carmen. „Proszę to zostawić, pani Betsy. Od tego ja tutaj jestem” – zawsze mówiła. Jednak po wielu latach wspólnego mieszkania z matką, która utrzymywała dom w nieskazitelnej czystości, Betsy nie potrafiłaby nawet zostawić talerza w zlewie czy też szlafroka na krześle.
Westchnęła głęboko i zeszła na dół w chwili, kiedy do domu wchodziła Carmen. Po półgodzinie dźwięk dzwonka oznajmił przybycie Roberta Maynarda.4
Alan Grant, syn nieżyjącego „Teda” Granta, patrzył na swoją byłą żonę Carly, starając się, by odczuwana przez niego wściekłość nie odbiła się na twarzy. Ich czteroletni syn i dwuletnia córka wyczuli panujące napięcie i uciekli do swojej sypialni.
– Czy mógłbyś mi powiedzieć – zaczęła ze złością, wskazując na dzieci – jak mam im zapewnić dach nad głową, jeśli zostanę stąd wyrzucona?
Była tancerką, ale jej kariera na Broadwayu dobiegła końca, kiedy została potrącona przez kierowcę, który uciekł z miejsca wypadku. Teraz uderzająco piękna twarz Carly naznaczona była cierpieniem, spowodowanym bólem pleców, pamiątką po wypadku, oraz bezustannymi kłopotami finansowymi.
Jej były mąż nie znalazł na to odpowiedzi. Podniósł tylko głos, by wykrzyczeć coś na swoją obronę.
– Dobrze wiesz, że po zakończeniu procesu będę mógł podjąć pieniądze ojca. A dostanę ich mnóstwo. Betsy pójdzie do więzienia, co znaczy, że połowa majątku, jaki jej zostawił, przejdzie na mnie. Masz bogatych przyjaciół. Niech ci pożyczą pieniądze. Zapłać im odsetki.
Wyjął portfel z kieszeni i rzucił kartę kredytową na stół.
– Dzięki fotografowaniu domów w Atlancie ta jest w porządku. Używaj jej do kupowania żywności, a do trzydziestego będą pieniądze na czynsz.
Nie myśląc o pożegnaniu się z dziećmi, wyszedł z czteropokojowego mieszkania na West 89th Street na Manhattanie, opuścił budynek i szybkim krokiem skierował się do centrum.
W wieku trzydziestu pięciu lat był bardzo podobny do swojego nieżyjącego ojca, co często podkreślały media. Miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, rudawobrązowe włosy i piwne oczy. Wyglądał na absolwenta jednego z najlepszych uniwersytetów, człowieka uprzywilejowanego już od chwili urodzenia.
To wszystko wina Betsy, pomyślał. Przecież mieli zawsze tak dobre stosunki, a jednak namówiła ojca, żeby przestał wypisywać mu czeki na każde żądanie i wypłacał jedynie roczny zasiłek. „Alan jest świetnym fotografem – argumentowała. – Gdyby przestał odgrywać playboya i ustatkował się, mógłby dobrze zarabiać na życie”.
Ojciec przestał płacić jego rachunki i ograniczył swoją pomoc do jednego czeku w wysokości stu tysięcy dolarów na każde Boże Narodzenie. To jednak nie wystarczało na jego potrzeby, na utrzymanie byłej żony z dwójką ich dzieci oraz dziesięcioletniego syna z poprzedniego związku.
Idąc, powoli się uspokajał. To tylko kwestia czasu, tłumaczył sobie. Niemożliwe, by ława przysięgłych uniewinniła Betsy. Dodatkowym obciążeniem okazał się fakt, że przez dwa lata, jeszcze przed śmiercią jego ojca, spotykała się w tajemnicy z jakimś mężczyzną. Wszystko wyszło na jaw, a tym mężczyzną okazał się doktor Peter Benson, dziekan Wydziału Humanistyki na Franklin University w Filadelfii. Alan był już bardzo tym wszystkim znużony, wierzył jednak, że wkrótce kłopoty się skończą. To on dostanie pieniądze, a Betsy nie odziedziczy ani centa. Musi być tylko cierpliwy.
Nie miał ochoty fotografować wiosennej kolekcji dla niedawno założonej nowej firmy dizajnerskiej, jednak musiał wykonać to zlecenie.
Idąc Central Park West na Columbus Circle, uśmiechnął się z zadowoleniem na wspomnienie wieczoru, kiedy ojciec zaatakował Betsy. Zebrali się w dniu urodzin cierpiącego na demencję Teda, czyniąc daremne wysiłki, by uczcić ten dzień. Wszyscy usłyszeli wtedy jej pełen rozpaczy okrzyk: „Dłużej tego nie zniosę”. Tej samej nocy ojciec został zamordowany. W domu była z nim tylko Betsy.
Kiedy zostanie skazana, nie będzie mogła dziedziczyć. Wówczas każdy zostawiony przez ojca cent przypadnie mnie.
Potem starał się odpędzić od siebie natrętnie powracającą myśl, że wskutek silnego uderzenia w tył głowy czaszka jego ojca popękała.5
Jeszcze przed śniadaniem doktor Scott Clifton zebrał poranne gazety ze stopni swojego domu w Ridgewood w stanie New Jersey. Clifton miał pięćdziesiąt siedem lat, był masywnym mężczyzną o atletycznej budowie, miał opaloną twarz i gęste, choć z lekka siwiejące, blond włosy. Wraz ze zbliżającym się dniem procesu spodziewał się sensacyjnych nagłówków gazet.
Przez dwadzieścia lat Scott, Ted i doktor Kent Adams odnosili wspólnie sukcesy na polu praktyki ortopedycznej. Osiem lat temu Ted zachorował na alzheimera. Wtedy Scott i Kent zaczęli prowadzić oddzielne gabinety. Jednak praktyka chirurgiczna Scotta bardzo ucierpiała na skutek nieobecności Kenta.
Lisa rzadko schodziła, by zjeść z nim śniadanie. Nie dlatego, że długo spała, ale on wcześnie wychodził do pracy i o ósmej nigdy nie było go już w domu. Sam robił sobie kawę i płatki.
Jednak dzisiaj pojawiła się nieoczekiwanie w kuchni.
– O co ci chodzi? – spytał.
– W nocy rzucałeś się na łóżku. Powtarzałeś imię Teda. Wiem, że ten proces nie daje ci spokoju – powiedziała po chwili wahania.
– To oczywiste. Przepraszam, jeśli nie możesz się przeze mnie wyspać.
– Nie o to chodzi. Po prostu martwię się o ciebie. – Z trudem powstrzymywała łzy. – Bez względu na to, co powiem, zawsze reagujesz złością – dodała spokojnie.
Scott nie odezwał się. Wiedział, że jego trwające trzy lata małżeństwo było pomyłką.
Ożenił się z nią, zanim na jego papierach rozwodowych zdążył wyschnąć atrament. Teraz miał troje dzieci w college’u i byłą żonę, która często dzwoniła z prośbą o pomoc, bo brakowało jej pieniędzy. A on, oczywiście, pomagał. Oboje dobrze wiedzieli, że tak się stanie.
Lisa, młodsza od Scotta o dwadzieścia lat, przedstawicielka handlowa firmy farmaceutycznej, pojawiała się czasem w jego biurze. Przeważnie nie miał czasu na takie rozmowy i zostawiał te sprawy pielęgniarce. Jednak dla Lisy znalazł czas. Była przedtem cheerleaderką na ważnych meczach koszykówki. Miała wspaniały uśmiech i wspaniałe ciało.
Nie wziął jednak pod uwagę faktu, że kiedy przeminie początkowe zauroczenie, okaże się, że nie jest mu do niczego potrzebna.
Mimo to ostatnią rzeczą, której by pragnął, byłoby pozbycie się Lisy właśnie teraz. Nie mógł dopuścić do tego, by została ujawniona jego sytuacja finansowa.
Wytrzyma z nią do zakończenia procesu, kiedy się wszystko uspokoi. Zastanawiał się, czy ona czegoś nie podejrzewa.
Lisa trzymała w obu rękach kubek kawy. Zrobiła go na zamówienie. Była tam jego fotografia i napisy „Kocham Cię Scott” pod każdym możliwym kątem. Ten kubek doprowadzał go do szaleństwa.
– Scott – odezwała się niepewnym tonem.
Płakała.
– Scott, oboje wiemy, że nasze małżeństwo nie jest udane. Masz romans?
– Oczywiście, że nie. – Popatrzył na nią zdumiony.
– Nie do końca ci wierzę, uważam jednak, że lepiej będzie się rozstać. Chcę w przyszłym tygodniu spotkać się z adwokatem, by rozpocząć postępowanie rozwodowe.
Nie mogę do tego dopuścić, pomyślał z przerażeniem.
– Posłuchaj mnie, Liso. Wiem, że byłem szorstki i nie poświęcałem ci czasu, ale to nie znaczy, że cię nie kocham. Nie chcę cię stracić. Śmierć Teda i postawienie Betsy w stan oskarżenia fatalnie odbiły się na mojej praktyce. Tylko o to chodzi.
Nie patrzyła mężowi w oczy. Nie wierzyła mu. Była przekonana, że ma romans, miała jednak nadzieję na pojednanie.
– Pójdziesz ze mną do doradcy małżeńskiego? – spytała.
Dobry Boże, doradca małżeński, pomyślał Scott.
– Oczywiście, kochanie, oczywiście – odparł z wymuszonym entuzjazmem.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI