Wróć do Sorrento? - ebook
Wróć do Sorrento? - ebook
W 1966 roku Anna German, nazywana wówczas „Białym Aniołem polskiej piosenki”, wyjechała do Włoch, aby zrobić światową karierę. Trasa koncertowa, występy telewizyjne, festiwal w San Remo, (to wtedy narzeczony Dalidy Luigi Tenco z rozpaczy, że jego piosenka „Ciao, amore, ciao” nie przeszła do finału, popełnił samobójstwo). German wszędzie budziła zachwyt. Niewysocy włoscy konferansjerzy mieli z nią kłopot, bo przerastała ich o głowę. Jeden z nich zapytał ją nawet bezczelnie: „Ile metrów pani sobie mierzy?”. Odpaliła mu natychmiast, po włosku: „To nie istotne; ważne, że jestem wyższa od pana”. Publiczność zawyła z podziwu.
Szczęście trwało kilka miesięcy. 28 sierpnia 1967 roku, wracając z koncertu, Anna German została ciężko ranna w wypadku samochodowym na autostradzie Słońca koło Bolonii. Przez siedem dni pozostawała w śpiączce. Obudziła się ale miała urazy kręgosłupa; nie było wiadomo, czy kiedykolwiek będzie jeszcze chodzić i śpiewać. Po dwóch latach trudnej, bolesnej rekonwalescencji, wróciła jednak na estradę. Stanęła przed mikrofonem prosta jak nigdy i zaśpiewała swój superprzebój, który napisała w czasie choroby „Człowieczy los”. Wkrótce ukazała się też jej książka „Wróć do Sorento?...”, w której opisała swoje przeżycia. To był bestseller. Wyrywano go sobie z rąk i dosłownie zaczytywano. Do dzisiaj przetrwało niewiele egzemplarzy.
W trzydziestą rocznicę śmierci znakomitej piosenkarki Instytut Wydawniczy Latarnik postanowił wznowić jej legendarną książkę.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-63841-01-0 |
Rozmiar pliku: | 5,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Wróć do Sorrento?…” – na początku lat 70. ta skromna autobiografia Anny German, piosenkarki wracającej po tragicznym wypadku do publicznego życia, koncertów i nagrywania płyt, okazała się absolutnym bestsellerem. W księgarniach można ją było dostać tylko spod lady, gdy miało się zaprzyjaźnionych sprzedawców. Pożyczony egzemplarz, który wpadł mi wtedy w ręce, był niemal całkowicie zaczytaną (czyli rozpadającą się w wyniku zbyt częstego i gwałtownego odwracania kartek) broszurką. Dostałem ją tylko na chwilę, bo w kolejce czekało kilkanaście następnych osób spragnionych lektury. Być może dlatego do dzisiaj ocalało bardzo niewiele okazów tamtego wydania. Jednak pragnienie poznania wspomnień legendarnej gwiazdy pozostało. Nadal chcemy się dowiedzieć, jak doszło do tego, że spośród wielu polskich wykonawców, którzy wyjeżdżali w świat, by zrobić międzynarodową karierę, tylko jej jednej udało się to osiągnąć, choć nigdy o tym nie marzyła.
Anna German osiągnęła coś więcej: znalazła drogę do serc słuchaczy w Polsce, Rosji czy Włoszech i… została w nich bez obawy o przeminięcie. Poświęcono jej wiele prywatnych stron WWW, jej płyty wznawia się bez przerwy, jej imieniem nazywa się ulice, a nawet planety.
25 sierpnia 2012 roku minęło 30 lat od śmierci „Białego Anioła polskiej piosenki”, lecz jej nagrania nie stały się ani odrobinę archaiczne.
Ta najbardziej polska piosenkarka o niemieckim nazwisku urodziła się w Uzbekistanie (wtedy, w 1936 roku, była to republika Związku Radzieckiego) w rodzinie holenderskich emigrantów. Jej ojciec, zamordowany przez władze stalinowskie dwa lata po narodzinach córki, był synem ewangelickiego pastora z Łodzi, z zawodu księgowym, a z zamiłowania dyrygentem chóru. Natomiast matka, Irma Martens, wywodziła się w prostej linii od holenderskiego hrabiego, Johana Friesena, który przybył z Fryzji do Rosji w połowie XIX wieku, by upowszechnić tam nowoczesne metody upraw rolnych. Jak skomplikowane było jej pochodzenie, tak powikłane i niezwykłe okazało się życie Anny German.
Po wojnie znalazła się wśród repatriantów, których osiedlono w Szczecinie. To był dom trzech kobiet: babcia, matka i córka. Chciały zacząć nowe życie i postanowiły, że będą Polkami. Anna okazała się w tym szczególnie konsekwentna. Gdy studiowała geologię na Uniwersytecie Wrocławskim, nawet się nie spodziewała, że zostanie piosenkarką. Zadebiutowała we wrocławskim Teatrze Kalambur, traktując te występy jako dorywcze zajęcie w czasie wakacji zamiast praktyk studenckich. Ale była za dobra, by inni pozwolili jej przestać śpiewać.
Gdy w 1964 roku, podczas II Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu, zaśpiewała Tańczące Eurydyki, było jasne, że narodziła się gwiazda. A potem był ciąg nagród, koncertów, płyt. Równy entuzjazm dla jej talentu z miejsca okazali Rosjanie i Włosi. We Włoszech podpisała nawet kontrakt płytowy i wystąpiła w San Remo. W 1966 roku we włoskiej prasie rozległ się chór zachwytów: „Wczoraj Anna German przyjechała do Mediolanu i okazało się, że ma nie tylko piękny głos, wcześniej już znany niektórym specjalistom, ale i urodę: wysoka, o jasnych, falujących włosach i rozmarzonym spojrzeniu. Krótko mówiąc: wspaniała dziewczyna” („La Notte”).
„Jej głos to z jednej strony szczodry dar natury, z drugiej – rezultat inteligencji, która pozwala jej z niego wszechstronnie korzystać” („L’Unità”).
„Znajomość pięciu języków (włoskiego, polskiego, rosyjskiego, angielskiego i niemieckiego) pozwala jej dokonywać na estradzie prawdziwych sztuczek” („Il Gazzettino di Venezia”).
German wyjechała do Włoch, aby robić światową karierę. O tym wiedział wtedy każdy Polak. Trasa koncertowa, występy telewizyjne, festiwal w San Remo (to wtedy narzeczony Dalidy, Luigi Tenco, z rozpaczy, że jego piosenka „Ciao, amore, ciao” nie przeszła do finału, popełnił samobójstwo). Wszędzie robiła olśniewające wrażenie. Niewysocy włoscy konferansjerzy mieli z nią kłopot, bo przerastała ich o głowę (wzrost współczesnej modelki: 184 cm). Jeden z nich zapytał ją nawet bezczelnie: „Ile metrów pani sobie mierzy?”. Odpaliła mu natychmiast, po włosku: „To nieistotne; ważne, że jestem wyższa od pana”. Publiczność zawyła z podziwu.
Szczęście trwało kilka miesięcy. 28 sierpnia 1967 roku, wracając z koncertu, została ciężko ranna w wypadku samochodowym na Autostradzie Słońca koło Bolonii. Przez siedem dni pozostawała w śpiączce. Obudziła się, ale miała urazy kręgosłupa; nie było wiadomo, czy kiedykolwiek będzie jeszcze chodzić i śpiewać. Po dwóch latach trudnej, bolesnej rekonwalescencji wróciła jednak na estradę. Stanęła przed mikrofonem prosta jak nigdy i zaśpiewała swój superprzebój, który napisała w czasie choroby – Człowieczy los. Nigdy nie zapomnę filmu dokumentalnego Mariusza Waltera pt. Powrót Eurydyki, który pokazywał te chwile.
German znowu śpiewała, nagrywała, podróżowała po całym świecie. Najgoręcej witano ją w Związku Radzieckim. Tam też wydała wiele płyt, do dzisiaj prawie zupełnie nieznanych na polskim rynku. Jedną z jej rosyjskich piosenek, Nadzieję, uznano za hymn kosmonautów. To dlatego nadali oni imię Anny German odkrytej przez siebie asteroidzie.
Śmierć, której wymknęła się po wypadku na autostradzie, dopadła ją kilkanaście lat później. Nie udało jej się obronić przed rakiem. Umarła cicho, komponując w ostatnich dniach muzykę do modlitwy Ojcze nasz, w samym środku stanu wojennego. Miała tylko 46 lat. Nikt wtedy nie miał głowy do takich spraw. Prawie nie zauważono jej odejścia.
A jednak sława Anny German nie mija. W sklepach z płytami reedycje jej nagrań ciągle sprzedają się świetnie. Internetowi klienci mogą zostawiać swoje komentarze na temat kupionych pozycji. Pod płytami German znalazłem między innymi takie wpisy: „Nie ma w polskim języku słów, które byłyby w stanie określić wielkość talentu Anny German. Nie ma słów, które mogłyby opisać bezmiar piękna, którym Wielka Artystka obdarowuje słuchaczy. Ten bezkresny ocean ponadczasowości Anny German zapisany jest jej głosem, który będzie podziwiany i uwielbiany do końca świata. Nikt nigdy nie będzie w stanie jej zastąpić. Anna German nie śpiewa piosenek. Ona śpiewa arcydzieła – Jędrzej Kozak”.
„To, co mnie urzekło w Wielkiej Annie, to ogromna moc uczucia spokoju, ciepła i nieogarniętej miłości, nie tylko w treści piosenek, lecz przede wszystkim w barwie głosu tej niepowtarzalnej kobiety – Witold Mackiewicz”.
A swoją drogą to ciekawe: jej imieniem nazywa się nowe wyhodowane odmiany kwiatów (clematis), ulice i gwiazdy, ale nagrane za granicą płyty Anny German (we Włoszech i w Rosji), świadczące o tym, że jako jedynej udało jej się zrobić prawdziwie międzynarodową karierę, bardzo rzadko można znaleźć w polskich sklepach.
Tomasz Raczek
Anna German w czasie pracy nad książką (1969)DRODZY CZYTELNICY!
W okresie pięciu nieskończenie długich miesięcy leżenia w skorupie gipsowej, jak też w czasie wielu następnych, kiedy przebywałam w łóżku już bez gipsu, przysięgałam sobie często, że nigdy nie wrócę do Włoch, nawet wspomnieniem.
Moje postanowienie zrodziło się jeszcze tam, we Włoszech, kiedy po raz pierwszy odzyskałam przytomność na dobre. Teoretycznie odzyskałam ją wprawdzie siódmego dnia po wypadku, ale rzeczywistość docierała do mnie tylko „na raty“. Więc w chwilach, kiedy zdawałam sobie sprawę z tego, co mnie spotkało i gdzie się znajduję, pocieszałam się właśnie tym wypowiadanym pod nosem: „już nigdy tu nie wrócę“, przy czym – zależnie od mego stanu psychicznego, uwarunkowanego bólem mniej lub bardziej ostrym – następowało jeszcze kilka epitetów pod adresem Półwyspu Apenińskiego i zdobyczy motoryzacyjnych jego mieszkańców.
Muszę tu zrobić małą dygresję.
Nie przepadałam nigdy za tak zwanym mocnym słowem. Jest to zapewne wina mego wychowania. Babcia jest temu winna, że nie umiem (ba, nie lubię, co najgorsze) pić alkoholu, palić papierosów, kurzyć fajki, no i nie lubię „kwiecistej mowy“.
Uważam to za brak wyobraźni. Nie znaczy to jednak, że jestem przeciwniczką tych cech bądź co bądź ludzkich. Zamierzam nawet przyznać, że może to być kojące, a niekiedy niezbędne w pewnych okolicznościach.
Mam na myśli „mocne słowo”. Ku bezgranicznemu zdziwieniu mojej mamy i narzeczonego (a nawet mnie samej) w najgorszych chwilach mówiłam wszystkie mocniejsze słowa, które znałam ze słyszenia czy też z literatury. Tak po prostu, bez większego logicznego związku, z rzędu. A jeżeli po wyrecytowaniu monologu nie odczuwałam wyraźnej ulgi – z braku wykształcenia w tej dziedzinie – powtarzałam wszystko da capo al fine.
Niechęć do rozśpiewanej Italii prześladowała mnie tak długo, aż w końcu udało mi się przekonać mamę, że trzeba mnie odtransportować do Polski. Tak jak stoję. Przepraszam – leżę. W gipsie po same uszy, zdaną całkowicie na łaskę otoczenia. No i udało się, o czym napiszę dalej.
Teraz chcę wyjaśnić, dlaczego jednak piszę, wracam wspomnieniami do tamtych dni.
W czasie mojego pobytu w trzech szpitalach włoskich, jak i później w Polsce, otrzymywałam i nadal otrzymuję dużo listów od ludzi obcych, a przecież tak serdecznie reagujących na moje nieszczęście. Nie jestem w stanie odpisać na wszystkie listy, mimo że bardzo bym chciała.
Poza tym od czasu do czasu dowiaduję się o niesłychanych historiach, które krążą na mój temat. Nie dziwią mnie nawet, bo wiem, że spowodowane są brakiem informacji i szczerą życzliwością. Dlatego też pomyślałam sobie, że winna jestem moim słuchaczom powrót do Włoch, we wspomnieniach.
Postanowiłam opisać wszystko, co pamiętam, jak najdokładniej i najprawdziwiej. Tym bardziej że mało jest chyba ludzi w Polsce, którzy nie mieliby swego zdania na temat piosenki i spraw z nią związanych.
A może przeczytają moje wspomnienia i ci, którzy nie obdarzyli mnie swoim zaangażowaniem, a potraktują moją relację jako zwyczajny reportaż z podróży.
Głównym powodem skłaniającym mnie do napisania listu otwartego do moich słuchaczy jest przede wszystkim wdzięczność dla tych, którzy byli i są ze mną myślami w tym trudnym dla mnie okresie.
Czynię to tym łatwiej, że jestem daleko od Włoch, jestem w domu, wśród bliskich i przyjaciół.
Mimo że moja umowa trwa do końca 1969 roku – nikt nie może żądać ode mnie powrotu do pracy, do śpiewania we Włoszech. Już chociażby z tego powodu, że śpiewać jeszcze nie mogę i mam przed sobą długi okres rehabilitacji. A zatem mój statek zakotwiczony jest w rodzimym porcie, gdzie mnie nie dosięgną obce sztormy. Stąd moja odwaga! Mimo to proszę o wyrozumiałość. Wprawdzie miałam w szkole z polskiego 5, ale od tamtych czasów mój kontakt z piórem ograniczał się do listów pisanych z Włoch w tonacji raczej rozpaczliwej. A więc nawet poczucie humoru zostało we mnie zagipsowane. Ale za to wszystkie moje zwierzenia będą prawdziwe jak w listach do mamy, niezabarwione chęcią popisania się, bez akcentów reklamowych. Do celów reklamowych wystarczył mi w zupełności sam wypadek.
Anna German
Warszawa, czerwiec 1969 roku
Fotografia Anny z połowy lat sześćdziesiątychPaździernik roku 1966 był wyjątkowo ciepły i pogodny. Siedziałam w swoim pokoju w hotelu „Warszawa”, kreśląc w notesie plan zajęć na dzień następny. Było tego okropnie dużo.
Z powodu braku mieszkania w Warszawie (którego nie mam zresztą do dziś) starałam się zawsze załatwiać jak najprędzej palące sprawy warszawskie, aby tym samym skrócić swój pobyt w hotelach do minimum. Ze względów finansowych oczywiście. Poważną część mojego wynagrodzenia za występy pochłaniały warszawskie kasy hotelowe.
Moje medytacje nad problemem, czy zdążę w ciągu godziny dojechać z radia na Sadybę i z powrotem, przerwał dzwonek telefonu. Podniosłam słuchawkę i usłyszałam męski głos, który poinformował mnie, że dzwoni z Mediolanu, że będzie w Warszawie za kilka dni, i spytał, czy nie zechciałabym podpisać umowy na okres trzech lat z wytwórnią CDI.
W trakcie tych informacji moja myśl gorączkowo szukała wśród znajomych w Warszawie sprawcy tego żartu. No, pomyślałam w końcu, nikt inny tylko kolega Bolek Gromnicki przyjechał widocznie do Warszawy i zabawia się jak zwykle kosztem bliźnich przy pomocy swego niepojętego dla nas, zwykłych śmiertelników, talentu. Pamiętam, jak w czasie niedawnej podróży 30-osobowej ekipy do USA i Kanady kolega Gromnicki już na „Batorym” robił taki właśnie użytek z telefonów, przy czym nie było „mocnych”. Sama padłam nieraz ofiarą jego umiejętności. Nadmienić należy, że języki obce wcale nie były mu obce. Boluś Gromnicki zna absolutnie wszystkie języki świata, jeśli zachodzi taka konieczność.
Trzymałam się więc twardo, śmiejąc się i zapewniając, po polsku oczywiście, że tym razem mnie nie nabierze. Ale już po chwili uderzył mnie całkowity brak zrozumienia po drugiej stronie kabla. Nic dziwnego, albowiem był to prawdziwy Włoch i ani słowa po polsku nie rozumiał. (Przepraszam kolegę Gromnickiego za niesłuszne podejrzenia).
Po kilku dniach wylądował rzeczywiście pan Pietro Ca-riaggi – prawdziwy Włoch, choć łysiejący blondyn, właściciel wytwórni płytowej Company Discografica Italiana (CDI), w której proponował mi pracę.
Podczas naszej oficjalnej rozmowy przy udziale zastępcy dyrektora Pagartu, pana Władysława Jakubowskiego, pan Cariaggi starał się przedstawić w najładniejszych kolorach wszystkie możliwości, jakie na mnie czekają właśnie we Włoszech, właśnie w jego wytwórni. Nie zrezygnował nawet z mocnych chwytów reklamowych, zapewniając mnie, że w jego wytwórni nagrywają takie sławy, jak Mario del Monaco.
Później się okazało, że takie sławy są jakby narodową własnością i nie dotyczy ich prawo wyłączności w żadnej wytwórni płytowej. Mogą nagrywać wszędzie, nawet w tak mało znaczącej wytwórni jak CDI. Wytwórnia ta robi to oczywiście dla własnej reklamy, płacąc dostatecznie słono. Ale ja o tym nie wiedziałam i pomyślałam: „No, no, Mario del Monaco – to już musi być bardzo duża, licząca się na włoskim rynku płytowym wytwórnia”.
Ale nie to zadecydowało o podpisaniu umowy. Miałam zawsze słabość do piosenek włoskich ze względu na ładne melodie, łatwość śpiewania w języku włoskim. Zanim zadzwonił pan Cariaggi, od kilkunastu dni ociągałam się z podpisaniem umowy z zachodnioniemiecką wytwórnią płytową Esplanade.
Ostatecznie wybrałam Mediolan.
Może jeszcze wspomnę, jak doszło do tego telefonu z Mediolanu. Otóż redaktor jednej z naszych rozgłośni radiowych jest w stałym kontakcie z wytwórniami włoskimi, które przysyłają mu nowości płytowe z Włoch. W drodze rewanżu pan redaktor wysyła polskie płyty. Między innymi znalazł się mój pierwszy longplay nagrany w Polskich Nagraniach. Płyta spodobała się, a moja kandydatura przeszła jednogłośnie, jak się później dowiedziałam. Pietro Cariag-gi jest jedynym właścicielem CDI bez wspólników. Zatrudnia około dwudziestu osób, w tym swego brata i ojca.
Pietro zawdzięcza swą pozycję niewątpliwie cechom charakteru wybitnie męskim, jak: twardość, rzutkość, zdecydowanie, bezwzględność ze skłonnościami do dyktatury. Nic dziwnego, albowiem ciężkie jest życie biznesmena w ciągłej walce rywali o byt, o rynek, o kobiety, o… wszystko! Ale Pietro bywa czasem wspaniałomyślny i bardzo lubi dostrzegać uznanie w oczach podwładnych. W tym celu więc pozwala wypowiadać się i portierowi, i sprzątaczkom na tematy muzyczne. A nawet liczy się z ich opinią.
Nawiasem mówiąc, dobrze wie, że nie ryzykuje, gdyż ci prości ludzie oceniają bardzo obiektywnie i trafnie. Tak też było tego dnia, kiedy nadeszła moja płyta. Do ogólnego „tak” przyłączyła się także najważniejsza osoba w tym zamkniętym świecie: drobna, urocza, pełna dobroci starsza pani – matka rodu, pani Wanda Cariaggi.
Anna w domu mody w Mediolanie (1966)Zaczęły się moje przygotowania do pierwszego wyjazdu do Mediolanu. Czasu było raczej mało, więc tylko jeszcze jedna własnoręcznie uszyta sukienka, kilka egzemplarzy nut, nowy słownik włosko-polski z gramatyką i… nadszedł dzień odlotu.
Ostatni pożegnalny uśmiech zza szklanych drzwi na Okęciu…
W późnych godzinach wieczornych wylądowaliśmy w Mediolanie. Oczekiwano mnie na lotnisku. Po powitaniu Pietro przedstawił mi młodego człowieka imieniem Ranucio Bastoni, który miał być od tej chwili moim osobistym impresario. „Ranucio – oznajmił Pietro – jest dziennikarzem. Będzie ci towarzyszył przez cały dzień we wszystkich spotkaniach, będzie cię odwoził, przywoził i dbał o wszystko, co związane jest z twoim publicity we Włoszech”. To brzmiało dość uspokajająco. Trochę mnie rozczarował u dziennikarza brak znajomości jakiegokolwiek języka obcego, ale „przynajmniej nie będę się pętać sama” – pomyślałam.
Pojechaliśmy do hotelu. Nie zdążyłam jednak nawet rozejrzeć się w moim pokoju ani umyć się po podróży. Okazało się bowiem, że już następnego dnia miało się odbyć ważne spotkanie z dziennikarzami na słynnej Terazza Martini, do którego trzeba mnie było odpowiednio przygotować.
Zaczęły się wędrówki po domach mody (tych, które jeszcze były otwarte). Z niepokojem spostrzegłam wkrótce, że chodzi im o suknię cocktailową, która sięgałaby mi do połowy uda. W Polsce w tym okresie co odważniejsze dziewczyny już dawno nosiły takie właśnie sukienki, ale ja ciągle jeszcze uznawałam długość odrobinkę powyżej kolana. Nie dlatego, że mi się wynalazek Mary Quant nie podobał. Przeciwnie – podobał mi się bardzo, ale ja, która byłam ustawicznie gnębiona nadmierną ironią bliźnich (na temat mego wzrostu), czyż mogłam pozwolić sobie na taki strój, który by ściągał uwagę przechodniów jak magnes i zwielokrotniał moje cierpienie?!
Nie, taką masochistką to ja nie będę, nawet dla sztuki – pomyślałam i zaproponowałam nieśmiało, że mogłabym przecież pójść we własnej „małej czarnej”. Uznano to jednak za dobry żart i przyniesiono mi kolejną stertę sukienek. (Później moja „mała czarna” została w pełni zrehabilitowana).
Żeby nie było niejasności i niedomówień – może wyjawię moje wymiary. Moja współrzędna y wynosi 184 centymetry, a reszta pozostaje w zupełnie zadowalającej proporcji do tego, Włoszki natomiast są na ogół niewysokie. Gdyby się to wszystko odbywało w Szwecji, Anglii, Ameryce czy Holandii, do 23.00 byłabym coś znalazła dla siebie, ale to były Włochy i wszystkie cierpienia dla mnie z tym związane potęgowały się z każdą upływającą godziną. Wreszcie po północy – ledwo trzymając się na nogach ze zmęczenia – zdobyłam się na mały szantaż: „ta albo idę w mojej prywatnej”. Ponieważ i oni byli zmęczeni, zgodzili się na suknię z dżerseju w kolorze koralowym, rajstopy tego samego koloru i srebrne francuskie pantofle. Francuskie, bo ja noszę 40 numer pantofli, a wśród włoskich nie ma takiego, to znaczy jest, ale w rzeczywistości odpowiada on najwyżej naszej dziewiątce (39). Na to miałam narzucić płaszczyk ze sztucznego futra w kolorze różowym. Tylko narzucić – nie z powodu sprzyjających warunków atmosferycznych, lecz dlatego, że ubrać się w ten płaszczyk po prostu nie mogłam. Plecy były za wąskie, a rękawy za krótkie. Włosy kazano mi rozpuścić, a ponieważ nie mam prostych z natury – długo je prostowałam u fryzjera. Ale i tak czułam się jak Ofelia w scenie obłędu. Wsiadając następnego dnia w kompletnym „rynsztunku” do samochodu, pomyślałam z goryczą: „i po co to wszystko, dla kogo?!”.
Rzekomo dla mnie – ale dużo bym wtedy dała za to, by móc pójść na to spotkanie w mojej prywatnej sukience, z włosami uczesanymi w warkocz opadający na plecy, aktualnie zresztą bardzo modny. Nie – ta dziewczyna w różowościach, uśmiechająca się, pozująca do zdjęć, udzielająca autografów to nie byłam ja.
Już po godzinie czułam się jak bokser na ringu tuż przed znokautowaniem. A tu do końca rundy jeszcze nieskończenie daleko. Trzeba było ciągle odparowywać nowe ciosy przeciwnika, tzn. udzielać wywiadów dla różnych gazet i czasopism w paru językach, nie dopuszczać do powstania spięć na tle politycznym, odpowiadać na pytania głupie i prowokujące – dowcipem. To moja niezawodna broń, do której uciekałam się często, gdyż szczerość i prawda były, niejednokrotnie świadomie, zupełnie opacznie przyjmowane, wywołując odwrotny skutek. Pozytywem tej imprezy było poznanie wielu interesujących ludzi – muzyków, kompozytorów, aktorów. Był tam również obecny przedstawiciel naszego konsulatu w Mediolanie.
Przez cały czas trwania tego spotkania z nienagannie działających głośników – umieszczonych tak sprytnie, że zupełnie niewidocznych – płynęły dyskretnie dźwięki moich piosenek z polskiej płyty. To było dla mnie ostrzeżenie, którego wtedy jeszcze nie rozumiałam. Skończyć się miały niebawem czasy, kiedy mogłam sobie śpiewać. Teraz nie śpiewanie miało być najważniejsze, a nawet wkrótce znalazło się na marginesie. Teraz miałam mówić, mówić… przede wszystkim mówić i pozować do zdjęć, tego bowiem wymaga tak zwane wejście na rynek. A ponieważ jestem raczej pogodna niż mściwa, w miarę możliwości wyrozumiała – nie zemściłam się strajkiem za te różowości, nie tupnęłam srebrnym pantofelkiem, wołając „veto”, a nawet przyjęłam ze zrozumieniem plany średniowiecznego wyzysku człowieka przez człowieka na wszystkie dni następne, aż do powrotu do domu. Mało tego, udzieliłam sobie w duchu nagany za staroświeckość i nienadążanie za duchem czasu. Celowo użyłam poprzednio określenia „średniowieczny wyzysk”, gdyż szczerym podaniem faktów pragnę osłabić zachwyt (tu i ówdzie przeradzający się w zazdrość) niewtajemniczonych bliźnich nad sytuacją piosenkarki polskiej za granicą.
Pagart udziela zezwolenia każdemu artyście wyjeżdżającemu na występ za granicę na zaopatrzenie się w kilka dolarów, które mają mu umożliwić:
1. skorzystanie z telefonu w wypadku nieprzybycia nikogo z organizatorów na lotnisko (czy dworzec), 2. zafundowanie sobie napoju chłodzącego w celu uspokojenia systemu nerwowego. Jest to bowiem sytuacja, w której największe poczucie humoru zawodzi. Na taksówkę ww. kilka dolarów już nie wystarcza, gdyż lotniska znajdują się zazwyczaj daleko od centrum miasta, a skorzystanie z państwowych środków lokomocji w obcym mieście obcego kraju, do tego z bagażem, jest – przynajmniej dla mnie jako kobiety – nader skomplikowane.
Ponieważ za wyżywienie hotelowe, jak i za sam hotel, płacił pan Cariaggi, a wożona byłam przez straż osobistą – Ranucia, wydawać by się mogło, że niczego mi nie brakowało. Ale człowiek jest to takie przewrotne stworzenie, które chciałoby czasem wyjść na ulicę za róg i kupić gazetę. Można jej nawet nie czytać, byleby poczuć przez chwilę swoją wolność i niezależność. Tego przywileju byłam, niestety, pozbawiona.
Największym upokorzeniem jednak była chwila celowego ociągania się kelnera w drzwiach po przyniesieniu posiłku. Przecież nie mogłam nawet powiedzieć: „przepraszam, nie mam ani grosza”, bo reprezentowałam interesy firmy CDI, byłam gwiazdą zagraniczną, której zdjęcia ukazywały się w prasie, a piosenki brzmiały w radiu. Przekonywałam się coraz bardziej, że lekceważący uśmiech kelnera to jedno ze zdecydowanie największych nieszczęść w życiu człowieka.
Ale nie każdy kelner obdarzał mnie takim uśmiechem. W małym barku hotelowym, mieszczącym się na parterze, pracował między innymi czarnooki, mały, krępy Sycylijczyk – Giuseppe. Uniwersytetów to on chyba nie kończył, ale za to właśnie znał się na ludziach i psychologiem był wybornym. Toteż i moją sytuację przejrzał w lot i dlatego w jego obecności nigdy nie czułam się źle. Opowiedział mi kiedyś swą krótką typową historię życia człowieka z Południa. Pochodził z bardzo licznej rodziny wieśniaczej. „Pewnego dnia – opowiadał – głód zmusił mnie do trudnej decyzji. Powiedziałem matce, że idę poszukać pracy. Nie mogłem nawet powiedzieć, dokąd idę. Rozpłakałem się przy pożegnaniu. Miałem dopiero 13 lat. Nie muszę wyjaśniać, że chwytałem się każdej pracy, jaka mi się nadarzała. Za zarobione grosze utrzymywałem się w obcym mieście i oczywiście pamiętałem zawsze o matce, toteż okres służby wojskowej, którą właśnie niedawno odbyłem, wspominam po tym wszystkim jak najpiękniejsze wakacje. Niedawno udało mi się znaleźć pracę w hotelu w charakterze barmana”.
Jak już wspomniałam, był to typowy życiorys południowca. Przede wszystkim młodzież zmuszona jest do porzucania rodzinnych stron i wędrówek do miast „za chlebem”, a ponieważ jedynym ich bogactwem są młode, silne ręce – nie mają zbyt wielkiego wyboru, jeśli chodzi o rodzaj pracy w mniej lub więcej uprzemysłowionych miastach. Przecież na naukę nigdy nie było ani czasu, ani możliwości. Z różnych regionów południowych pochodziły również pokojówki, sprzątaczki w moim hotelu.
Byłam we Włoszech pół roku, z przerwami na krótki odpoczynek w Polsce, ale nawet tak krótki okres pozwolił mi na zorientowanie się w czysto wewnętrznych sprawach Włoch. Włosi z Północy odnoszą się do swoich braci z Południa jeśli nie pogardliwie (nie wiem, czy wolno mi użyć tak mocnego określenia na podstawie moich obserwacji), to w każdym razie mało życzliwie, często dość ironicznie. Uważają się za absolutnie lepszych. Konferansjerzy i komicy w programach rozrywkowych, chcąc wzbudzić na widowni śmiech – posługują się na przykład dialektem neapolitańskim. To wystarczy, by zupełnie mierny kawał wywołał ogólną wesołość. Albo inny dowód podziału na Północ i Południe. Na znany festiwal piosenki w Neapolu nie przyjeżdża żadna z szanujących się gwiazd Północy, a kiedy w Mediolanie po festiwalu w Neapolu chciałam włączyć do swojego repertuaru kilka piosenek w dialekcie neapolitańskim – skwitowano moją propozycję wzruszeniem ramion. Wiem, taka „dyskryminacja geograficzna” w mniejszym lub większym stopniu istnieje w każdym państwie. Nie słyszałam jeszcze o absolutnym braterstwie i jedności w obrębie jednego państwa w normalnych warunkach pokojowych. Natomiast znany jest fakt, że w obliczu niebezpieczeństwa z zewnątrz – nieważne stają się drobne waśnie i różnice regionalne.
Nie zamierzam wygłaszać krytyki panujących stosunków we Włoszech ani tym bardziej ostro ich potępiać. Po prostu nie mam do tego prawa ani podstaw. Nie znam na tyle historii Włoch, by znaleźć w dziejach minionych przyczyny usprawiedliwiające obecną sytuację, ale jedno mogę stwierdzić bez wahania, a nawet przysiąc, gdyby ktoś tego wymagał – moja sympatia jest po stronie braci barmana Giuseppe. Nawet nie dlatego, że zawsze taką reakcję wywołują u nas wszyscy skrzywdzeni niesłusznie, niesprawiedliwie. Po prostu ci ludzie podobają mi się. Oni są naprawdę ż y c z l i w i innym. Obojętne, czy z Północy, czy z Południa. Nie poraziła ich jeszcze najstraszniejsza choroba naszych czasów – znieczulica, obojętność na losy człowieka żyjącego czy umierającego obok. Wszystkich cechuje ogromne, głębokie i szczere umiłowanie ojczystego skrawka ziemi. Kto raz usłyszał południowca śpiewającego o swojej ojczystej wsi w czasie pracy tu w mieście – pędzącego na obładowanym rowerze, zamiatającego ulicę czy myjącego okna – ten mi uwierzy.
Włochów na ogół cechują bardzo silne więzy rodzinne. Zwłaszcza miłość synów do matek stała się już przysłowiowa. Ale często ta miłość do matek jest trochę na pokaz, w celach autoreklamy – „popatrzcie, jaki ze mnie dobry syn”. Zresztą każdy Włoch ma w sobie żyłkę aktorską i próżno by z tym walczyć, ale barman Giuseppe nie miał chyba przed kim grać, gdy wysyłał matce swoje marne grosze. To samo dotyczy spraw związanych z religią. Wierzą gorliwie i głęboko. Taki był właśnie Giuseppe.
Kiedy po raz drugi przyjechałam do Mediolanu, przywiozłam mu z Polski drewnianą cepeliowską szopkę. Zbliżało się Boże Narodzenie i taka pamiątka wydawała mi się odpowiednia. Ucieszył się. Postawił szopkę na półce swego barku i długo podziwiał ręczną pracę góralskiego artysty. Stała tam aż do mego wyjazdu. Może tam jeszcze stoi…
Ponieważ przemierzałam ulice Mediolanu tylko samochodem, i to w największym pośpiechu, niewiele miałam do opowiedzenia znajomym w Polsce o samym mieście i jego zabytkach. Jedynie dolne fragmenty przepięknej, koronkowej katedry widywałam często, i to z różnych stron. Piszę „dolne fragmenty”, bo z samochodu widzi się tylko tyle, ale nawet te fragmenty wprawiały mnie w szczery zachwyt za każdym razem.
Już w samolocie cieszyłam się na samą myśl o możliwości pójścia do słynnej „La Scali”. Niestety, mój plan zajęć tego nie przewidywał. Wprawdzie kilka dni później Ranucio zawiózł mnie pod gmach opery (nawiasem mówiąc, trochę się rozczarowałam jego brzydotą z zewnątrz), ale tylko po to, by zrobić serię zdjęć w towarzystwie bardzo przystojnych karabinierów. Nie wiem, czym się kierują Włosi w wyborze mundurów. Może miłością do teatru, bo ci piękni panowie w swoich pelerynach, pióropuszach i złotych hełmach wyglądają jak statyści, którzy z próby w teatrze wyskoczyli na szklaneczkę wina do pobliskiego baru.
Byłam jednak w „La Scali” na Trubadurze, ale później, w czasie kolejnego pobytu w Mediolanie, z inicjatywy i za pieniądze przyjaciół. Muszę choć w kilku słowach wspomnieć o reakcji publiczności na popisowe arie ulubieńców. Było dużo obcokrajowców, gdyż sezon teatralny właśnie się zaczynał. Chwila odpoczynku w foyer nasunęła mi myśl o wieży Babel, tak wielojęzyczny był szmer, który dobiegał do moich uszu. Ale tak było tylko w hallu. Na sali zdecydowaną przewagę mieli Włosi i tylko ich było słychać. Każda aria wykonana przez ulubieńca publiczności wywoływała nie tylko burzę oklasków w najbardziej nieodpowiednich momentach (np. czasem zupełnie zagłuszając solistę), ale przede wszystkim z emfazą wykrzykiwane pochwały, poparte brawurową gestykulacją. Na przykład: „Cudowna jesteś, jesteś najlepszy! Niech się przy tobie wszyscy schowają! Mój zwycięzco! Kocham cię, ko-o-o-cham! Umieram z uwielbienia!”. Na ostatnim piętrze natomiast pracowała zawzięcie grupka mężczyzn – najwidoczniej klakierów. Ich zachowanie wyraźnie na to wskazywało, choć moim zdaniem wysiłek ten był zupełnie niepotrzebny. Całe przedstawienie stało bowiem na bardzo wysokim, wyrównanym poziomie.
Przez następne dni czekała mnie ciężka praca modelki. Ranucio przyjeżdżał po mnie do hotelu najczęściej z ogromnym opóźnieniem i odwoził do domu mody. Tam rozpoczynała się wielogodzinna ciężka praca. Może ktoś niewtajemniczony uśmiechnie się z pobłażaniem w tym miejscu, ale modelki zawodowe zrozumieją mnie na pewno i w razie potrzeby potwierdzą prawdziwość moich słów.
Do czysto fizycznego zmęczenia dochodziło zdenerwowanie, którego nie mogłam przecież okazać. Zawsze i wszędzie z powodu tych nieszczęsnych dziesięciu centymetrów, którymi mnie Stwórca nad stan obdarzył. W każdym więc nowym miejscu przyjmowałam z uśmiechem wszystkie „wydziwiania” na ten temat i mierzenie się ze mną. Co niżsi Włosi podskakiwali, ażeby pociągnąć mnie za warkocz. A ponieważ tak strasznie dużo było tych niskich – a podobno nawet święci mają ograniczoną cierpliwość – potrzebowałam wielu godzin w nocy, ażeby się jako tako uspokoić i pozbierać do następnej batalii.
Do tego dochodziły czasem uwagi fotografów. „Proszę pani – przekonywał mnie kiedyś jeden z nich – pani nie jest osobą miłościwie panującą, jest pani dziewczyną, która za wszelką cenę chce się podobać”. Za wszelką cenę?! – Wcale tego nie chciałam – pomyślałam w odpowiedzi na ten słuszny skądinąd zarzut. Rzeczywiście nie ma w moich żyłach ani jednej kropli błękitnej krwi… a do duszy mojej, już dość mocno zbolałej, napływało coraz wyraźniejsze zwątpienie i zniechęcenie. Człowiek nie powinien robić w życiu nic wbrew sobie, wbrew swoim przekonaniom, wbrew własnemu charakterowi. Nic, coby się później miało wspominać z niechęcią. Lubię się śmiać, ale tylko wtedy, gdy jest mi wesoło. Nawet bez powodu! Uwielbiam taniec i zabawę, ale nie mogłam przybrać na określony z góry czas maski kobiety zupełnie mi obcej pod każdym względem, tylko na pokaz, na sprzedaż, dla reklamy.
Zrozumieli to niebawem i moi fotografowie i nawet stwierdzili, że mi do twarzy z nutką „słowiańskiej melancholii”.
A więc uśmiech, od którego bolały mięśnie twarzy (i co gorsza, robiły się zmarszczki!), miałam z głowy! Niestety, zostały takie cechy moich miłych gospodarzy jak nieokiełznana rubaszność, która na mój widok kazała im wdrapywać się ze zwinnością linoskoczków na krzesło, przyjazne klepanie po plecach czy też – czego już zupełnie nie znosiłam – lekkie szczypanie w policzek. Na ten ostatni gest pozwalali sobie tylko ojcowie rodzin w obecności małżonek, a więc wszelka reakcja bardziej ostra niż uchylenie się, była właściwie nie na miejscu, gdyż miał to być gest pełen ojcowskiej sympatii.