- promocja
- W empik go
Wróć przed zmrokiem - ebook
Wróć przed zmrokiem - ebook
Każdy dom skrywa jakąś historię i sekrety. Niektóre są naprawdę przerażające.
Kiedy Maggie Holt miała pięć lat, jej rodzice kupili Baneberry Hall: rozległą wiktoriańską rezydencję położoną w lasach Vermont. Zanim minął miesiąc, rodzina uciekła z domu w środku nocy, porzucając w popłochu cały swój dobytek.
Ojciec Maggie na podstawie tej historii stworzył powieść, która szybko stała się bestsellerem. Nawet jeżeli nie wszyscy wierzyli w przerażające wydarzenia i duchy, które w niej opisał…
Dorosła Maggie wraca do Baneberry Hall. Jest zdeterminowana, aby wyremontować i sprzedać posiadłość. Ma również nadzieję, że uda jej się odkryć prawdę o tym, co wydarzyło się 25 lat temu.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67014-63-2 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Może tapeta w jadalni nosi ślady ołówka, którym oznaczano wzrost dzieci mieszkających tam kilkadziesiąt lat temu. Może to spłowiałe od słońca linoleum zakrywa deski, które zadeptywali żołnierze walczący w wojnie o niepodległość.
Domy wciąż się zmieniają. Kolejne powłoki farby. Warstwy laminatu. Rolki wykładziny. Przykrywają historie i sekrety domu, uciszają je, póki nie zjawi się ktoś, kto je odsłoni.
To właśnie robię ja.
Nazywam się Maggie Holt. Jestem projektantką, a pod wieloma względami także historyczką. Odkrywam historię każdego domu i próbuję wydobyć ją na światło dzienne. Jestem dumna z tego, co robię. I jestem w tym dobra.
Słucham.
Uczę się.
Wykorzystuję zdobytą wiedzę, projektując wnętrza, które choć w pełni nowoczesne, zawsze nawiązują do przeszłości domu.
Każdy dom ma jakąś historię.
Nasz – historię o duchach.
Oraz kłamstwo.
A teraz, gdy w jego murach zginął kolejny człowiek, w końcu nadszedł czas, by wyznać prawdę.1 lipca
PROLOG
– Tatusiu, musisz sprawdzić, czy nie ma duchów.
Zatrzymałem się w drzwiach sypialni córeczki, zaskoczony jak każdy rodzic, kiedy dziecko palnie coś naprawdę zbijającego z tropu. Maggie miała pięć lat, więc chyba powinienem być do tego przyzwyczajony. Ale nie byłem. Na pewno nie do próśb tak nieoczekiwanych i dziwacznych.
– Naprawdę?
– Tak – odparła Maggie z naciskiem. – Nie chcę ich w moim pokoju.
Do tej chwili nie miałem pojęcia, że moja córka w ogóle wie, co to duch, a co dopiero że się boi, czy któryś nie czai się w jej pokoju. I to najwyraźniej więcej niż jeden. Nie umknął mi jej dobór słów.
Ich.
Winę za to novum zrzuciłem na dom. W Baneberry Hall mieszkaliśmy wtedy prawie od tygodnia – dość czasu, by dostrzec jego osobliwości, ale za krótko, aby się do nich przyzwyczaić. Nagłe skrzypienie ścian. Nocne odgłosy. Sufitowy wentylator, który wirując na najwyższych obrotach, podzwaniał, jakby ktoś szczękał zębami.
Maggie, wrażliwa jak każda dziewczynka w jej wieku, nie potrafiła widocznie do tego wszystkiego przywyknąć. Poprzedniego wieczoru, szykując się do snu, zapytała mnie, kiedy wracamy do naszego starego domu, smętnej i ciemnawej dwupokojowej klitki w Burlington. A teraz jeszcze musiała użerać się z jakimiś duchami.
– Sprawdzić nie zawadzi – odparłem, ustępując jej. – Gdzie najpierw?
– Pod łóżkiem.
Nic niezwykłego. W jej wieku bałem się tak samo, pewny, że coś wstrętnego czai się w mroku parę centymetrów pod materacem, na którym spałem. Opadłem na czworaki i zajrzałem pod łóżko. Jedyne, co się tam czaiło, to warstewka kurzu i jedna różowa skarpetka.
– Teren czysty – obwieściłem. – Gdzie teraz?
– W szafie – rzuciła Maggie.
Tak przypuszczałem i już podchodziłem do szafy w ścianie. Ta część domu – okrzyknięta „skrzydłem Maggie”, bo oprócz jej sypialni mieściła też przyległy pokój do zabawy – znajdowała się na piętrze, pod okapem spadzistego dachu. Z powodu skośnego sufitu połowa starych dębowych drzwi szafy również była skośna. Otwarte przywodziły na myśl domek z bajki, co było jednym z powodów, dla których uznaliśmy, że właśnie ten pokój powinien należeć do Maggie.
– W szafie nic – oznajmiłem, ostentacyjnie szarpnąwszy za łańcuszek dyndający obok żarówki i przejrzawszy wieszaki z ubraniami. – Jeszcze gdzieś?
Maggie wskazała drżącym paluszkiem na masywną szafę wolnostojącą, która panoszyła się nieopodal wnękowej. Stanowiła relikt tego domu. Mebel był dziwny. Dwuipółmetrowy. Rozszerzał się stopniowo od wąskiej podstawy aż do opasłego środka, a stamtąd znów zwężał się ku górze. Wieńczyły go rzeźbione cherubiny, ptaki i pędy bluszczu, które pięły się wzdłuż rogów. Sądziłem, że tak jak skośne drzwi szafy wnękowej, również ten antyk przyda sypialni Maggie iście magicznego klimatu. Przywodził na myśl wyprawy do Narnii.
Gdy jednak skrzypnęły uchylane skrzydła drzwi, Maggie gwałtownie wciągnęła powietrze w oczekiwaniu na grozę czyhającą jakoby w czeluściach szafy.
– Na pewno chcesz, żebym ją otworzył? – spytałem.
– Nie. – Maggie umilkła, po czym zmieniła zdanie. – Tak.
Jednym ruchem otworzyłem więc drzwi na oścież, odsłaniając wnętrze wypełnione tylko kilkoma falbaniastymi sukienkami, które kiedyś kupiła moja żona, żywiąc nadzieję, że pewnego dnia nasza córka chłopczyca zacznie je nosić.
– Pusto – powiedziałem. – Widzisz?
Ze swojego miejsca w łóżeczku Maggie zajrzała w głąb szafy, po czym odetchnęła z ulgą.
– Wiesz, że nie ma czegoś takiego jak duchy, prawda? – spytałem.
– Nieprawda. – Maggie wsunęła się głębiej pod kołderkę. – Widziałam je.
Spojrzałem na córkę, starając się nie wyglądać na zaskoczonego, choć tak właśnie się poczułem. Wiedziałem, że ma bujną wyobraźnię, ale nie sądziłem, że do tego stopnia. Tak bujną, by widywać rzeczy, których nie ma, i wierzyć, że są prawdziwe.
A ona wierzyła. Uzmysłowiłem to sobie, gdy na mnie spojrzała, a w kącikach jej szeroko otwartych oczu wzbierały łzy. Wierzyła i była przerażona.
Usiadłem na skraju jej łóżka.
– Duchy nie są prawdziwe, Mags. Jeśli mi nie wierzysz, spytaj mamę. Powie ci to samo.
– Właśnie że są – upierała się Maggie. – Cały czas je widzę. A jeden do mnie mówi. Pan Cień.
Dreszcz przebiegł mi po kręgosłupie.
– Pan Cień?
Maggie odpowiedziała lękliwym skinieniem głowy.
– A co mówi ten Pan Cień?
– Mówi… – wykrztusiła Maggie, z trudem powstrzymując łzy. – Mówi, że tu umrzemy.1
Od chwili wejścia do biura wiem, jak się sprawy potoczą. To już się zdarzało. Zbyt wiele razy, by je zliczyć. A choć każdy przypadek różni się nieco od innych, wynik zawsze jest ten sam. Tym razem nie spodziewam się niczego innego, zwłaszcza kiedy recepcjonistka rzuca mi znaczący uśmiech, a w jej oczach pojawia się przebłysk rozpoznania. To jasne, że dobrze zna Książkę.
Największe błogosławieństwo mojej rodziny.
I nasze największe przekleństwo.
– Jestem umówiona z Arthurem Rosenfeldem – oznajmiam. – Nazywam się Maggie Holt.
– Oczywiście, pani Holt. – Recepcjonistka taksuje mnie szybkim spojrzeniem, porównując dziewczynkę, o której czytała, z kobietą, która stoi przed nią w obdartych butach, zielonych bojówkach i flanelowej koszuli upstrzonej trocinami. – Pan Rosenfeld właśnie rozmawia przez telefon. Przyjmie panią za minutkę.
Recepcjonistka – Wendy Davenport, jak głosi tabliczka z nazwiskiem na jej biurku – wskazuje na krzesło pod ścianą. Siadam, a ona wciąż zerka w moją stronę. Przypuszczam, że patrzy na bliznę na moim lewym policzku – bladą szramę długą na dwa i pół centymetra. Dosyć sławną jak na bliznę.
– Czytałam pani książkę – ogłasza rzecz oczywistą.
Nie mogę się powstrzymać, by jej nie poprawić.
– Chodzi pani o książkę mojego ojca.
To mylne przekonanie jest powszechne. Choć jedynym jej autorem jest mój ojciec, ludziom się wydaje, że wszyscy przyłożyliśmy rękę do jej napisania. Może to i prawda w przypadku mojej matki, ale ja nie miałam z Książką nic wspólnego poza tym, że zostałam jedną z jej głównych postaci.
– Byłam nią zachwycona – ciągnie Wendy. – Kiedy nie byłam przerażona, rzecz jasna.
Urywa, a ja wzdrygam się w środku, wiedząc, co zaraz nastąpi. Bo zawsze tak jest. Za każdym cholernym razem.
– Jak to było? – Wendy pochyla się do przodu, aż jej obfity biust zderza się z biurkiem. – Mieszkać w tym domu?
Pytanie, które pada nieuchronnie, ilekroć ktoś powiąże mnie z Książką. Teraz mam już na nie gotową odpowiedź. Szybko się zorientowałam, że jest konieczna, więc zawsze mam ją na podorędziu jak młotek w skrzynce na narzędzia.
– Niewiele pamiętam z tamtych czasów.
Recepcjonistka marszczy przesadnie wydepilowane brwi.
– Nic a nic?
– Miałam pięć lat – mówię. – Ile pani pamięta z czasów, gdy była w tym wieku?
Wiem z doświadczenia, że w połowie przypadków to kończy rozmowę. Zwykli ciekawscy rozumieją aluzję i odpuszczają. Żądni makabry nie poddają się jednak tak łatwo. Myślałam, że Wendy Davenport, z jej policzkami jak jabłuszka i strojem z republiki bananowej, będzie należała do tej pierwszej kategorii. A jednak nie.
– Ale to wszystko było straszne dla pani rodziny – mówi. – Ja na pewno coś bym z tego zapamiętała.
Mogę na to zareagować na kilka sposobów, w zależności od nastroju. Gdybym była na imprezie, zrelaksowana i wspaniałomyślna po kilku drinkach, pewnie zrobiłabym jej przyjemność i powiedziała: „Pamiętam, że wciąż się bałam, choć sama nie wiedziałam dlaczego” albo: „Przypuszczam, że było to tak przerażające, że to wyparłam”. Albo moje ulubione: „Niektóre rzeczy są zbyt straszne, by je pamiętać”.
Ale nie jestem na imprezie. Nie jestem zrelaksowana ani wspaniałomyślna. Siedzę w kancelarii prawnej, gdzie za chwilę mam otrzymać spadek po niedawno zmarłym ojcu. Pozostaje mi tylko szczerość.
– Nic z tego się nie wydarzyło – odpowiadam Wendy. – Mój ojciec wszystko bez wyjątku zmyślił. A mówiąc wszystko bez wyjątku, mam na myśli wszystko bez wyjątku. Ta książka to same kłamstwa.
Mina Wendy rzednie, jej twarz tężeje, a wybałuszone z ciekawości oczy ciemnieją. Rozczarowałam ją, choć powinna czuć wdzięczność, że jestem z nią szczera. Mój ojciec nigdy nie uważał tego za konieczne.
Jego wersja prawdy znacznie różniła się od mojej, choć i on miał swoją gotową odpowiedź, scenariusz, od którego nigdy nie odstąpił bez względu na to, z kim rozmawiał. „W swoim życiu kłamałem wielokrotnie – powiedziałby Wendy Davenport, emanując urokiem osobistym. – Ale nie w sprawie tego, co wydarzyło się w Baneberry Hall. Każde słowo w tej książce to prawda. Przysięgam na Wszechmogącego”.
Jest to zgodne z powszechnie znaną wersją wypadków, która brzmi mniej więcej tak: dwadzieścia pięć lat temu moja rodzina mieszkała w domu zwanym Baneberry Hall, znajdującym się na obrzeżach miasteczka Bartleby w stanie Vermont.
Wprowadziliśmy się dwudziestego szóstego czerwca.
Uciekliśmy w środku nocy piętnastego lipca.
Dwadzieścia dni.
Tyle wytrzymaliśmy, nim przerażenie nie pozwoliło nam zostać w tym domu ani minuty dłużej.
„Nie był bezpieczny – powiedział policji mój ojciec. – Coś było nie tak z Baneberry Hall. Działy się tam rzeczy niewytłumaczalne. Niebezpieczne”.
„Dom był – przyznał niechętnie – nawiedzony przez złego ducha”.
Poprzysięgliśmy, że nigdy tam nie wrócimy.
Przenigdy.
To oświadczenie – szczegółowo opisane w oficjalnym raporcie policyjnym – zostało zauważone przez dziennikarza lokalnej gazety, a raczej zwykłego pisemka znanego jako „Bartleby Gazette”. Powstały w konsekwencji artykuł, obficie cytujący mojego ojca, szybko został podchwycony przez krajową agencję prasową i trafił do większych gazet w ludniejszych miastach. Do Burlington, Essex i Colchester. Stamtąd rozprzestrzenił się niczym zjadliwy wirus, przeskakując z miasta do miasta i ze stanu do stanu. Mniej więcej po dwóch tygodniach od naszej ucieczki wydawca z Nowego Jorku zadzwonił z propozycją wydania naszej historii w formie książki.
Ponieważ gnieździliśmy się w pokoju motelowym cuchnącym zastałym dymem papierosowym i cytrynowym odświeżaczem powietrza, mój ojciec skwapliwie skorzystał z oferty. Książkę napisał w miesiąc, przekształciwszy maleńką łazienkę w prowizoryczny gabinet. W jednym z moich najwcześniejszych wspomnień o nim siedzi bokiem na sedesie i wali w klawisze maszyny do pisania stojącej na szafce łazienkowej.
Reszta to już wydawnicza historia.
Błyskawiczny bestseller.
Światowy fenomen.
Najpopularniejsza relacja paranormalnego zjawiska oparta „na faktach” od czasów _Horror Amityville_.
Przez pewien czas Baneberry Hall był najsłynniejszym domem w Ameryce. Pisano o nim w magazynach. Kręcono reportaże dla programów informacyjnych. Turyści gromadzili się przed prowadzącą do posiadłości bramą z kutego żelaza i wyciągali szyje, by dostrzec choćby wierzchołek dachu albo błysk słońca odbijający się od okien. Dom znalazł się nawet w komiksie w „New Yorkerze” dwa miesiące po tym, jak Książka trafiła do księgarń. Rysunek przedstawia parę stojącą z agentem nieruchomości przed zrujnowanym domem. „Podoba nam się – mówi żona. – Ale czy jest dość nawiedzony, żeby podpisać umowę na książkę?”
Co do mnie i mojej rodziny, cóż, byliśmy wszędzie. W magazynie „People” nasza trójka stojąca z ponurymi minami przed domem, do którego nie zgodziliśmy się wejść. W czasopiśmie „Time” mój ojciec siedzący w cieniu, który nadawał mu wyraźnie złowieszczy wygląd. W telewizji – moi rodzice hołubieni albo przesłuchiwani, w zależności od gospodarza programu.
Teraz każdy może obejrzeć na YouTubie wywiad z nami w programie _60 Minutes_. Oto my, rodzinka jak z obrazka. Ojciec – zarośnięty, ale przystojny, z brodą, która wróci do mody dopiero dekadę później. Matka – ładna, choć nieco surowa z wyglądu; jej zaciśnięte kąciki ust sugerują, że nie jest zachwycona całą sytuacją. No i ja. Niebieska sukienka z falbankami. Buciki lakierki. Na głowie czarna opaska i nieszczęsna grzywka.
Podczas wywiadu nie odzywałam się za wiele. Zaledwie kiwałam i kręciłam głową albo wstydliwie tuliłam się do mamy. Chyba jedyne, co powiedziałam podczas całego programu, to: „Bałam się”, chociaż nie pamiętam, żebym się bała. Nie pamiętam niczego z tych naszych dwudziestu dni w Baneberry Hall. Cokolwiek sobie przypominam, zabarwione jest treścią Książki. Zamiast wspomnień mam urywki z powieści. To jakbym oglądała fotografię fotografii. Niewykadrowaną. O przygaszonych kolorach. Nieco przyciemnioną.
Mętną.
To słowo idealnie opisuje nasz czas spędzony w Baneberry Hall.
Nie powinno dziwić, że wielu ludzi wątpi w opowieść mojego ojca. Owszem, są i tacy jak Wendy Davenport, którzy sądzą, że Książka mówi prawdę. Wierzą – albo chcą wierzyć – że nasz pobyt w Baneberry Hall przebiegał dokładnie tak, jak opisał to mój ojciec. Jednak tysiące innych jest przekonanych, że to zwykła mistyfikacja.
Widziałam wszystkie strony internetowe i wątki na Reddicie podważające Książkę. Przeczytałam wszystkie teorie. Większość z nich opiera się na domysłach, że moi rodzice szybko uświadomili sobie, że kupili dom, na który ich nie stać, i potrzebowali wymówki, żeby wyplątać się z transakcji. Inne sugerują, że byli oszustami celowo kupującymi dom, w którym wydarzyła się tragedia, żeby na niej żerować.
Teoria, ku której słuszności skłaniam się jeszcze mniej, zakłada, że moi rodzice, wiedząc, jaką studnią bez dna okazał się ten dom, chcieli zwiększyć jego wartość, nim przyjdzie im go sprzedać. Zamiast więc wydawać fortunę na naprawy, postanowili zapewnić Baneberry Hall coś innego – reputację. To jednak nie takie proste. Domy uznane za nawiedzone tracą na wartości dlatego, że potencjalni nabywcy albo boją się w nich mieszkać, albo po prostu nie zamierzają użerać się z ich złą sławą.
Wciąż nie znam prawdziwego powodu, dla którego wyjechaliśmy stamtąd tak nagle. Rodzice nie chcieli mi nic powiedzieć. Może naprawdę bali się tam zostać. Może autentycznie obawiali się o swoje życie. Wiem jednak, że nie uciekliśmy dlatego, że Baneberry Hall jest nawiedzony. Wiem to, bo przecież nie ma czegoś takiego jak duchy.
Jasne, sporo ludzi w nie wierzy, ale ludzie uwierzą we wszystko. Że Święty Mikołaj istnieje. Że nie wylądowaliśmy na Księżycu. Że Michael Jackson żyje, ma się dobrze i jest krupierem blackjacka w Las Vegas. Ja wierzę nauce, która twierdzi, że kiedy umieramy, to umieramy. Nie pozostawiamy po sobie dusz, które błąkają się jak bezdomne koty, aż ktoś je dostrzeże. Nie stajemy się cienistymi wersjami samych siebie. Nie nawiedzamy domów.
Mój kompletny brak wspomnień o Baneberry Hall to kolejny powód, dla którego uważam, że Książka to stek bzdur. Wendy Davenport słusznie zauważyła, że tak przerażające doświadczenie odcisnęłoby się mrocznym piętnem na mojej pamięci. Myślę, że zapamiętałabym, gdyby jakaś niewidzialna siła uniosła mnie pod sufit, jak twierdzi Książka. Zapamiętałabym, gdyby coś dusiło mnie tak mocno, że na mojej szyi zostałyby ślady dłoni.
Zapamiętałabym Pana Cienia.
Fakt, że nic takiego nie pamiętam, oznacza jedno – to się nie wydarzyło.
A jednak Książka wlecze się za mną przez większość życia. Zawsze byłam dziwadłem, które kiedyś mieszkało w nawiedzonym domu. W podstawówce uważano mnie za wyrzutka, którego należy omijać szerokim łukiem. W liceum też byłam odmieńcem, tyle że wtedy całą sprawę uznano już za intrygującą, więc stałam się – mimo niechęci – najpopularniejszą dziewczyną w klasie. Potem poszłam na studia i myślałam, że wszystko się zmieni, jakby wyprowadzka od rodziców mogła uwolnić mnie od Książki. Zamiast tego zaczęto traktować mnie jak jakieś kuriozum. Nie tyle mnie unikano, ile raczej traktowano z rezerwą albo obserwowano z dystansu.
Z randkami było kiepsko. Większość chłopaków wolała się do mnie nie zbliżać. Wśród pozostałych przeważali fani _Domu grozy_, bardziej zainteresowani Baneberry Hall niż mną. Gdy tylko kandydat na mojego chłopaka zaczynał napomykać, że chętnie poznałby mojego ojca, od razu wiedziałam, co się święci.
Teraz każdego potencjalnego znajomego i kochanka traktuję z solidną dozą sceptycyzmu. Po tych wszystkich piżama party, podczas których podtykano mi pod nos tabliczkę ouija, i po „randkach”, które kończyły się na cmentarzu pytaniem, czy widzę jakieś duchy między grobami, nic nie poradzę, że nie dowierzam szczerym zamiarom innych ludzi. Większość moich przyjaciół jest przy mnie od wieków. Na ogół udają, że Książka nie istnieje. A nawet jeśli niektórych ciekawią dzieje mojej rodziny w Baneberry Hall, wiedzą, że nie powinni mnie o to pytać.
Po tych wszystkich latach moja reputacja nadal mnie wyprzedza, choć wcale nie uważam się za sławną. Jestem osławiona. Dostaję e-maile od nieznajomych, którzy wyzywają mojego ojca od kłamców, oznajmiają, że się za mnie modlą albo że szukają sposobu na pozbycie się ducha, który z pewnością pokutuje w ich piwnicy. Od czasu do czasu ktoś prosi mnie o wywiad dla jakiegoś paranormalnego podcastu albo jednego z tych programów o łowcach duchów. Ostatnio zapraszano mnie na festiwal grozy na spotkanie z fanami, na które zaproszono też jedno z dzieci z domu w Amityville. Odmówiłam. Mam nadzieję, że dzieciak z Amityville zrobił to samo.
A teraz siedzę tutaj, wciśnięta w skrzypiący fotel w kancelarii prawnej w Beacon Hill, wciąż ogłuszona po emocjonalnym wstrząsie, choć od śmierci ojca upłynęło dobrych kilka tygodni. Mój obecny nastrój składa się w jednej części z rozdrażnienia (dzięki, Wendy Davenport) i w dwóch z żałoby. Siedzący po drugiej stronie biurka adwokat do spraw spadkowych wyłuszcza mi liczne sposoby, dzięki którym mój ojciec wciąż zarabiał na Książce. Sprzedaż ciągle utrzymywała się na skromnym, lecz przyzwoitym poziomie, co roku wzrastając na kilka tygodni przed Halloween. Z Hollywood dzwoniono w miarę regularnie, ostatnio głównie z propozycjami nakręcenia serialu telewizyjnego, o czym ojciec nie raczył mi wspomnieć.
– Pani ojciec bardzo mądrze zarządzał swoimi pieniędzmi – oznajmia Arthur Rosenfeld.
Mówi w czasie przeszłym, a ja czuję ukłucie żalu. Kolejny raz przypominam sobie, że mój ojciec naprawdę odszedł, a nie tylko wyjechał na dłuższą wycieczkę. Żal bywa podstępny. Potrafi przyczaić się na długie godziny, aż zdążysz ulec myśleniu magicznemu. A kiedy już poczujesz się dobrze i odsłonisz się, wyskakuje na ciebie jak szkielet w gabinecie śmiechu i cały ból, który uważałeś za miniony, dopada cię ze zdwojoną siłą. Wczoraj wszystko wróciło, gdy usłyszałam w radiu ulubiony zespół taty. Dziś – kiedy się dowiaduję, że jako jego wyłączna spadkobierczyni otrzymam plus minus czterysta tysięcy dolarów.
Ta suma nie jest dla mnie zaskoczeniem. Ojciec zdradził mi jej wysokość na kilka tygodni przed śmiercią. Była to rozmowa tyleż krępująca, ile konieczna, a jej niezręczność pogłębiał fakt, że podczas rozwodu matka postanowiła nie dochodzić swego udziału w zyskach z Książki. Ojciec błagał ją, by zmieniła zdanie, twierdząc, że zasługuje na połowę wszystkiego. Nie zgodziła się.
– Nie chcę z tego ani centa – rzuciła podczas jednej z ich licznych kłótni na ten temat. – Nigdy nie chciałam, od samego początku.
Więc to ja dostaję wszystko. Pieniądze. Prawa do Książki. Złą sławę. I zastanawiam się jak moja matka, czy nie byłoby mi lepiej bez tego wszystkiego.
– Pozostaje jeszcze kwestia domu – mówi Arthur Rosenfeld.
– Jakiego domu? Ojciec miał mieszkanie.
– Baneberry Hall, rzecz jasna.
Wzdrygam się zaskoczona, aż mój fotel poskrzypuje.
– Mój ojciec był właścicielem Baneberry Hall?
– Owszem – odpowiada prawnik.
– Odkupił go? Kiedy?
Arthur opiera dłonie o biurko i składa palce w wieżyczkę.
– O ile wiem, nigdy go nie sprzedał.
Siedzę w bezruchu, sparaliżowana szokiem, czekając, aż ta informacja w pełni do mnie dotrze. Baneberry Hall, dom, który rzekomo tak przerażał moją rodzinę, że musieliśmy go opuścić, pozostawał własnością ojca przez ostatnie dwadzieścia pięć lat.
Przypuszczam, że albo nie mógł się go pozbyć – to możliwe, zważywszy na reputację tego domu – albo nie chciał go sprzedać. Co mogło oznaczać wiele rzeczy, z których żadna nie ma sensu. Jedno wiem na pewno: ojciec nigdy mi nie powiedział, że dom wciąż należy do niego.
– Jest pan pewien? – pytam z nadzieją, że Arthur właśnie popełnił okropną pomyłkę.
– Całkowicie. Baneberry Hall był własnością pani ojca. Co oznacza, że teraz należy do pani. Z całym dobrodziejstwem inwentarza, jak to mówią. Chyba powinienem je pani wręczyć. – Kładzie komplet kluczy na biurku i przesuwa go w moją stronę. Są dwa, oba przyczepione do zwykłego kółka. – Jeden otwiera główną bramę, a drugi drzwi frontowe – wyjaśnia.
Gapię się na klucze, wahając się, czy po nie sięgnąć. Nie jestem pewna, czy powinnam przyjąć tę część spadku. Wychowałam się w strachu przed Baneberry Hall z powodów, które wciąż są dla mnie niejasne. Choć nie wierzę w oficjalną opowieść ojca, perspektywa zostania właścicielką tego domu niezbyt mi odpowiada.
I jeszcze to, co powiedział ojciec na łożu śmierci, gdy ewidentnie postanowił ukryć przede mną fakt, że Baneberry Hall wciąż jest jego własnością. Jego słowa odbijają się echem w mojej pamięci, aż przenika mnie dreszcz.
„Tam nie jest bezpiecznie. Nie dla ciebie”.
Kiedy w końcu sięgam po klucze, zdają się parzyć mnie w rękę, jakby wcześniej leżały na kaloryferze. Zaciskam wokół nich palce, a ząbki kluczy wgryzają mi się we wnętrze dłoni.
Wtedy zalewa mnie następna fala żalu. Tym razem z domieszką frustracji i więcej niż lekkiego niedowierzania.
Mój ojciec nie żyje. Przez całe życie ukrywał przede mną prawdę o Baneberry Hall.
Teraz ten dom należy do mnie. A to oznacza, że wszystkie jego duchy, prawdziwe czy urojone, również są moje.