Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • nowość
  • promocja

Wróg w płatkach róż - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Format:
EPUB
Data wydania:
26 listopada 2025
3298 pkt
punktów Virtualo

Wróg w płatkach róż - ebook

Nora Roberts jako J.D. Robb

Wróg w płatkach róż

Przełożył Janusz Ochab

Porucznik Eve Dallas tropi Casanovę – zabójcę o iście uwodzicielskim charakterze…

Dante przez tygodnie zalecał się do swojej ofiary w sieci, zanim wreszcie spotkał ją twarzą w twarz. Kilka łyków wina i parę godzin później kobieta już nie żyła. Narzędzie zbrodni: rzadki, niemal niewykrywalny narkotyk, którego wartość na czarnym rynku sięga ćwierć miliona dolarów.

Detektyw Eve Dallas wciąż na nowo odtwarza w myślach tropy. Światło świec, muzyka, płatki róż rozsypane na łóżku. Wygląda na to, że morderca nie planował zabijać. Ale skoro już to zrobił, pozostały mu tylko dwie drogi: zaszyć się w strachu i poczuciu winy albo też rozpocząć kolejne polowanie…

 

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68611-41-0
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Śmierć nawie­dzała ją w snach. Ona była dziec­kiem, które dziec­kiem nie było, wal­czyła z duchem, który ni­gdy nie umie­rał, bez względu na to, jak czę­sto nurzała ręce w jego krwi.

Pokój był zimny jak grób, wypeł­niony czer­wo­nym bla­skiem neonu, który roz­pa­lał się jaśniej, to znów przy­ga­sał za brud­nymi szy­bami okien. Świa­tło roz­le­wało się na pod­ło­dze, na krwi, na jego ciele. Doty­kało także jej, sku­lo­nej w rogu, ści­ska­ją­cej w dłoni okrwa­wiony szty­let.

Ból był wszę­dzie, prze­ni­kał ją otę­pia­ją­cymi falami, które nie miały początku ani końca, lecz krą­żyły nie­ustan­nie, docie­rały do każ­dej komórki jej ciała. Do zła­ma­nej kości przed­ra­mie­nia, do policzka, w który ude­rzył ją wierz­chem dłoni. Do jej wnę­trza, które znów roz­darł pod­czas gwałtu.

Okry­wał ją płaszcz bólu i prze­ra­że­nia. I jego krew.

Miała osiem lat.

Widziała parę z wła­snego odde­chu. Maleń­kie obłoczki, duszki, które mówiły jej, że żyje. Czuła w ustach wła­sną krew, jej strasz­liwy meta­liczny smak i woń ukrytą tuż pod świe­żym zapa­chem śmierci – smród whi­sky.

Ja żyję, a on nie. Ja żyję, a on nie. Bez końca powta­rzała w myślach te słowa, pró­bu­jąc zro­zu­mieć ich sens.

Ja żyję. On nie.

Oczy miał otwarte i przy­tomne, wpa­trzone w nią.

Uśmiech­nięte.

_Nie pozbę­dziesz się mnie tak łatwo, dziew­czynko._

Oddy­chała szybko, ner­wowo, chwy­tała łap­czy­wie powie­trze, jakby chciała krzy­czeć, wyrzu­cić z sie­bie cały strach i ból. Lecz z jej ust wydo­było się tylko ciche skam­le­nie.

_Naroz­ra­bia­łaś, co? Jak­byś nie mogła robić tego, co ci każę._

Jego głos był taki miły, roz­pro­mie­niony rado­ścią bar­dziej nie­bez­pieczną od naj­więk­szego nawet gniewu. Kiedy się śmiał, krew sączyła się z ran, które mu zadała.

_Co się dzieje, dziew­czynko? Zapo­mnia­łaś języka w gębie?_

Ja żyję, a ty nie. Ja żyję, a ty nie.

_Tak myślisz?_ Poru­szył pal­cami, jakby w szy­der­czym pozdro­wie­niu. Jęk­nęła ze zgrozy, widząc kro­ple krwi opa­da­jące z jego paznokci. _Nie je, nie pije, a cho­dzi i bije._

Prze­pra­szam. Nie chcia­łam tego. Nie rób mi wię­cej krzywdy. Ranisz mnie. Dla­czego musisz mnie ranić?

_Bo jesteś głu­pia. Bo mnie nie słu­chasz! Bo – i to jest praw­dziwy powód_ – _mogę. Mogę robić z tobą co tylko zechcę, i nikogo to nie będzie obcho­dzić. Jesteś niczym, jesteś nikim i nie zapo­mi­naj o tym, ty mała suko._

Zaczęła pła­kać, zimne łzy spły­wały po krwa­wej masce na jej twa­rzy. Idź sobie. Idź sobie stąd i zostaw mnie w spo­koju!

_Nie zro­bię tego. Ni­gdy tego nie zro­bię._

Ku jej prze­ra­że­niu pod­niósł się na kolana. Przy­kuc­nął niczym jakaś kosz­marna ropu­cha, okrwa­wiony i uśmiech­nięty. Przy­glą­dał się jej.

_Sporo w cie­bie zain­we­sto­wa­łem. Czas i pie­nią­dze. Kto ci daje dach nad głową? Kto ci napeł­nia żołą­dek? Kto zabiera cię w podróże po naszym wspa­nia­łym kraju? Więk­szość dzie­cia­ków w twoim wieku nic jesz­cze nie widziała, a ty i ow­szem. Ale czy ty się cze­goś uczysz? Nie, nie uczysz się. Wypeł­niasz swoje obo­wiązki? Nie. Ale zaczniesz to robić. Pamię­taj o tym, co ci powie­dzia­łem – zaczniesz na sie­bie zara­biać._

Pod­niósł się na równe nogi, potężny męż­czy­zna z dłońmi zaci­śnię­tymi w pię­ści.

_Teraz tatuś musi cię uka­rać._ Zro­bił chwiejny krok w jej stronę. _Byłaś nie­grzeczną dziew­czynką._ Następny krok. _Bar­dzo nie­grzeczną dziew­czynką._

Obu­dził ją jej wła­sny krzyk.

Zlana potem, drżała z zimna i prze­ra­że­nia. Chwy­tała łap­czy­wie powie­trze, zma­gała się gwał­tow­nie z pościelą, którą owi­nęła wokół sie­bie, gdy rzu­cała się przez sen.

On cza­sami ją wią­zał. Przy­po­mniaw­szy sobie o tym, jęk­nęła cicho i z jesz­cze więk­szą pasją zaczęła zdzie­rać z sie­bie prze­ście­ra­dło.

Uwol­niona, sto­czyła się z łóżka i przy­kuc­nęła na pod­ło­dze, niczym kobieta gotowa do ucieczki lub walki.

– Świa­tła! Pełna moc. O Boże, Boże…

Ogromny piękny pokój wypeł­nił się bla­skiem, który prze­go­nił ostat­nie ślady ciem­no­ści. Mimo to Eve roz­glą­dała się uważ­nie, szu­ka­jąc duchów, które wciąż napa­wały ją stra­chem.

Powstrzy­mała napły­wa­jące do oczu łzy. Były bez­u­ży­teczne, sta­no­wiły oznakę sła­bo­ści. Nie mogła dać się zastra­szyć snom. I duchom.

Wciąż jed­nak drżała, gdy pod­nio­sła się z kucek i usia­dła na skraju wiel­kiego łóżka.

Wiel­kiego i pustego, bo Roarke był w Irlan­dii – pod­jęta przez nią próba spę­dze­nia w tym miej­scu samot­nej nocy bez kosz­ma­rów skoń­czyła się dru­zgo­cącą klę­ską.

Czy to ozna­cza, że jestem żało­snym tchó­rzem? – zasta­na­wiała się. Idiotką? Czy po pro­stu mężatką?

Kiedy gruby kocur, Gala­had, trą­cił ją swym wiel­kim łbem w ramię, przy­gar­nęła go. Porucz­nik Eve Dal­las, poli­cjantka z jede­na­sto­let­nim sta­żem, sie­działa na łóżku i tuliła do sie­bie kota, niczym małe dziecko, które szuka pocie­sze­nia u plu­szo­wej maskotki.

Mdło­ści pod­cho­dziły jej do gar­dła. Koły­sała się jed­no­staj­nie, pró­bu­jąc powstrzy­mać wymioty, nie pozwo­lić, by upo­ko­rzyło ją wła­sne ciało.

– Zegar – rzu­ciła w powie­trze, a wyświe­tlacz obok jej łóżka zapło­nął zie­lo­nym świa­tłem. Pierw­sza pięt­na­ście. Świet­nie. Minęła led­wie godzina, odkąd poło­żyła się spać.

Odło­żyła kota na bok i wstała. Ostroż­nie, niczym sta­ruszka, zstą­piła z pode­stu i prze­szła do łazienki. Popro­siła o lodo­wato zimną wodę i obmy­wała nią twarz, pod­czas gdy Gala­had uło­żył się mię­dzy jej nogami niczym gruba, puchata poduszka.

Eve sie­działa przez chwilę w bez­ru­chu, wsłu­chana w mru­cze­nie zado­wo­lo­nego kocura, wresz­cie pod­nio­sła głowę i spoj­rzała na swe odbi­cie w lustrze. Jej twarz była nie­mal rów­nie bez­barwna jak woda, która cie­kła z kranu. Ciemne oczy miała pod­krą­żone, prze­krwione ze zmę­cze­nia. Włosy zbiły się w jedną zmierz­wioną masę, kości wyda­wały się zbyt ostre, zbyt bli­skie powierzchni. Usta za duże, nos zwy­czajny.

Do dia­bła, co takiego widział w niej w Roarke? – zasta­na­wiała się.

Mogła do niego zadzwo­nić. W Irlan­dii minęła już szó­sta rano, a mąż Eve był ran­nym ptasz­kiem. Zresztą nawet gdyby go obu­dziła, nie miałby do niej pre­ten­sji. Mogła uru­cho­mić łącze i wybrać numer, a na ekra­nie poja­wi­łaby się jego twarz.

A on zoba­czyłby w jej oczach kosz­mar. Co by im z tego przy­szło?

Ktoś, kto jest wła­ści­cie­lem więk­szej czę­ści zna­nego wszech­świata, ma prawo do spo­koj­nej podróży, pod­czas któ­rej nie będzie drę­czyć go żona. W tym przy­padku do wyjazdu zmu­siło go coś wię­cej niż inte­resy. Uczest­ni­czył w uro­czy­sto­ści pogrze­bo­wej przy­ja­ciela i z pew­no­ścią wolałby unik­nąć dodat­ko­wych stre­sów czy zmar­twień.

Choć ni­gdy o tym nie roz­ma­wiali, wie­działa, że ogra­ni­czył kil­ku­dniowe podróże do nie­zbęd­nego mini­mum. Kosz­mary nie nawie­dzały jej z taką siłą, gdy był w łóżku obok.

Ni­gdy dotąd nie miała takiego snu jak dzi­siaj, kiedy ojciec mówił do niej już po śmierci. Mówił rze­czy, które – była tego nie­mal pewna – powta­rzał czę­sto za życia. Przy­pusz­czała, że dok­tor Mira, psy­cho­log nowo­jor­skiej poli­cji, spę­dzi­łaby cały dzień na bada­niu zna­czeń i sym­bo­liki tego snu.

To też w niczym by mi nie pomo­gło, uznała Eve. Zatrzyma więc ten mały klej­not dla sie­bie. Weź­mie prysz­nic, potem zabie­rze ze sobą kota i wyj­dzie na pię­tro, do swego gabi­netu. Tam oboje wycią­gną się na fotelu i prze­śpią jakoś resztę nocy.

Do rana kosz­mar straci swą moc.

_Pamię­taj, co ci powie­dzia­łem._

Nie mogę, pomy­ślała Eve, wcho­dząc pod prysz­nic i zama­wia­jąc wodę o tem­pe­ra­tu­rze trzy­dzie­stu stopni. Nie mogę.

Nie mogła i nie chciała.

Była już nieco spo­koj­niej­sza, gdy wyszła spod prysz­nica i – choć uwa­żała to za żało­sny gest – wło­żyła koszulę męża. Pod­no­siła wła­śnie kota, gdy roz­brzmiał sygnał łącza umiesz­czo­nego obok łóżka.

Roarke, pomy­ślała ura­do­wana.

Potarła policz­kiem o głowę Gala­hada i ode­brała tele­fon.

– Dal­las, słu­cham?

– Wia­do­mość dla porucz­nik Eve Dal­las…

* * *

Śmierć przy­cho­dziła nie tylko w snach.

Eve stała teraz nad nią, w świe­żym powie­trzu wcze­snego czerw­co­wego poranka. Poli­cyjna taśma odgra­dzała część chod­nika i kolo­rowe rabatki z petu­niami zdo­bią­cymi wej­ście do budynku. Eve miała szcze­gólną sła­bość do petu­nii, oba­wiała się jed­nak, że tym razem nie popra­wią jej nastroju. Ani teraz, ani jesz­cze przez jakiś czas.

Kobieta leżała twa­rzą do ziemi. Sądząc po uło­że­niu ciała i ilo­ści krwi roz­bry­zga­nej na beto­nie, nie­wiele z tej twa­rzy zostało. Eve spoj­rzała w górę, na ele­gancki, szary wie­żo­wiec z pół­ko­li­stymi bal­ko­nami i srebr­nymi wstę­gami wind. Dopóki nie ustalą toż­sa­mo­ści zmar­łej, nie będą mogli okre­ślić, skąd dokład­nie spa­dła. Albo wysko­czyła. Albo została wypchnięta.

Eve miała tylko pew­ność, że był to bar­dzo długi upa­dek.

– Sprawdź­cie odci­ski pal­ców – pole­ciła.

Spoj­rzała na Peabody, która przy­kuc­nęła obok ciała i otwo­rzyła torbę ze sprzę­tem zabez­pie­cza­ją­cym. Czapka poli­cyjna leżała ide­al­nie na jej równo przy­cię­tych wło­sach. Ma pewne ręce, pomy­ślała Eve, i pewne oko.

– Może zaj­miesz się usta­le­niem czasu śmierci.

Zasko­czona asy­stentka pod­nio­sła na nią wzrok.

– Ja?

– Ustal toż­sa­mość ofiary i czas zgonu. Spo­rządź opis miej­sca wypadku i ciała.

Mimo ponu­rych oko­licz­no­ści Peabody była wyraź­nie pod­eks­cy­to­wana tym zada­niem.

– Tak jest. Pani porucz­nik, poli­cjant, który poja­wił się tu jako pierw­szy, ma poten­cjal­nego świadka.

– Świadka z góry czy z dołu?

– Z dołu.

– Dobra, zajmę się tym. – Jesz­cze przez chwilę Eve stała jed­nak w miej­scu, obser­wu­jąc poczy­na­nia Peabody, która zdej­mo­wała odci­ski pal­ców mar­twej kobiety. Choć jej dło­nie i stopy zabez­pie­czone były spe­cjal­nymi ochra­nia­czami, uni­kała kon­taktu z cia­łem zmar­łej i prze­pro­wa­dziła całą ope­ra­cję szybko i zręcz­nie.

Eve ski­nęła głową z apro­batą i prze­szła do umun­du­ro­wa­nych poli­cjan­tów, któ­rzy ota­czali miej­sce wypadku. Choć docho­dziła dopiero trze­cia nad ranem, na ulicy zebrała się już grupka gapiów. Poja­wili się także pierwsi dzien­ni­ka­rze: wykrzy­ki­wali pyta­nia w stronę Eve i pró­bo­wali zdo­być choćby garść infor­ma­cji, które mogliby umie­ścić w poran­nych wyda­niach dzien­ni­ków.

Jakiś ambitny stra­ga­niarz wyko­rzy­stał sytu­ację i uru­cho­mił prze­no­śne sto­isko z prze­ką­skami. Nad jego gril­lem uno­sił się dym prze­sy­cony zapa­chem sojo­wych kieł­ba­sek i cebuli. Naj­wy­raź­niej nie bra­ko­wało mu klien­tów.

W roku 2059 śmierć na­dal budziła zain­te­re­so­wa­nie żywych i tych, któ­rzy wie­dzieli, jak zro­bić na niej inte­res.

Ulicą prze­mknęła tak­sówka; kie­rowca nawet nie przy­ha­mo­wał, by przyj­rzeć się zbie­go­wi­sku. Gdzieś z dala dobie­gało zawo­dze­nie syreny poli­cyj­nej.

Eve odwró­ciła się do jed­nego z poli­cjan­tów.

– Podobno mamy świadka.

– Tak jest. Sier­żant Young zapro­wa­dził ją do wozu. Nie chciał, żeby rzu­cili się na nią dzien­ni­ka­rze.

– Dobrze. – Eve spoj­rzała na twa­rze ludzi zgro­ma­dzo­nych za poli­cyjną barierką. Widziała na nich prze­ra­że­nie, eks­cy­ta­cję, cie­ka­wość i pewien rodzaj ulgi.

Ja żyję, a ty nie.

Otrzą­snęła się z tych roz­my­ślań i poszła odszu­kać sier­żanta Younga oraz świadka.

Wziąw­szy pod uwagę oko­licę, w jakiej doszło do wypadku – bo mimo ele­ganc­kiego wyglądu i kwiet­nych raba­tek wie­żo­wiec stał na skraju dziel­nicy o nie naj­lep­szej repu­ta­cji – spo­dzie­wała się ujrzeć osobę do towa­rzy­stwa albo jakąś nar­ko­mankę.

Nie przy­pusz­czała, że zoba­czy drobną, dobrze ubraną blon­dynkę o ład­nej i zna­jo­mej twa­rzy.

– Dok­tor Dimatto.

– Porucz­nik Dal­las? – Louise Dimatto prze­chy­liła głowę, a rubi­nowe kol­czyki w jej uszach bły­snęły jak kro­ple krwi. – Wcho­dzisz do środka czy ja wycho­dzę na zewnątrz?

Eve wska­zała kciu­kiem na zewnątrz i otwo­rzyła sze­rzej drzwi samo­chodu.

– Pro­szę wyjść.

Poznały się minio­nej zimy, w kli­nice, gdzie Louise toczyła trudną walkę o ura­to­wa­nie jak naj­więk­szej liczby bez­dom­nych i bie­da­ków. Była bogata i pocho­dziła z dobrej rodziny. Eve wie­działa jed­nak, że Louise nie boi się ubru­dzić sobie rąk. Omal nie zgi­nęła, poma­ga­jąc Eve pod­czas paskud­nej wojny, którą ta sto­czyła tej trud­nej zimy.

Eve ogar­nęła spoj­rze­niem jaskra­wo­czer­woną suk­nię Louise.

– Wizyta domowa?

– Randka. Nie­któ­rzy z nas pró­bują pro­wa­dzić nor­malne życie towa­rzy­skie.

– Jak poszło?

– Wzię­łam tak­sówkę do domu, więc sama się domyśl. – Młoda lekarka prze­cią­gnęła dło­nią przez swe krót­kie bursz­ty­nowe włosy. – Dla­czego więk­szość z nich jest taka nudna?

– Wiesz, to pyta­nie, które drę­czy mnie dniem i nocą. – Kiedy Louise się roze­śmiała, Eve odpo­wie­działa jej uśmie­chem: – Miło cię znów zoba­czyć… mimo wszystko.

– Mia­łam nadzieję, że wpad­niesz kie­dyś do kli­niki, prze­ko­nasz się, jakie uspraw­nie­nia mogłam wpro­wa­dzić dzięki two­jej… daro­wiź­nie.

– Myśla­łam, że w więk­szo­ści cywi­li­zo­wa­nych kra­jów nazywa się to szan­ta­żem.

– Szan­taż, daro­wi­zna… Nie dzielmy włosa na czworo. Pomo­głaś ura­to­wać kilka ludz­kich ist­nień. To powinno być rów­nie satys­fak­cjo­nu­jące jak łapa­nie tych, któ­rzy je nisz­czą.

– Dzi­siaj wła­śnie jedno stra­ci­li­śmy. – Eve odwró­ciła się, spoj­rzała na nie­ru­chome ciało. – Co o niej wiesz?

– Wła­ści­wie nic. Myślę, że miesz­kała w tym budynku, ale nie wygląda teraz naj­le­piej, więc nie mogę być pewna. – Louise wzięła głę­boki oddech i poma­so­wała dło­nią kark. – Prze­pra­szam, ale muszę tro­chę ochło­nąć. Nie zda­rzyło mi się jesz­cze, żeby czy­jeś ciało spa­dło nie­mal pro­sto na moją głowę. Wiele razy widzia­łam ludzką śmierć, czę­sto gwał­towną i bole­sną, ale to było…

– Rozu­miem. Chcesz usiąść? Napić się kawy?

– Nie, nie. Pozwól tylko, że ci o tym opo­wiem. – Louise uspo­ko­iła się, ścią­gnęła ramiona, wypro­sto­wała lekko plecy. – Byłam na randce z pew­nym face­tem, zje­dli­śmy razem kola­cję i poje­cha­li­śmy do klubu w cen­trum. Było tak nudno, że w końcu zde­cy­do­wa­łam się wró­cić do domu i zamó­wi­łam tak­sówkę. Przy­je­cha­łam tu około pierw­szej trzy­dzie­ści.

– Miesz­kasz w tym budynku?

– Tak, na dzie­sią­tym pię­trze. Miesz­ka­nie sto pięć. Zapła­ci­łam tak­sów­ka­rzowi, wysia­dłam. To była cie­pła noc. Pomy­śla­łam, taka piękna noc, a ja stra­ci­łam ją przez tego nudzia­rza. Sta­łam więc przez kilka minut na chod­niku i zasta­na­wia­łam się, czy powin­nam wejść do środka, czy wybrać się na spa­cer. W końcu posta­no­wi­łam wje­chać na górę, zro­bić sobie drinka i posie­dzieć na bal­ko­nie. Odwró­ci­łam się, zro­bi­łam krok w stronę drzwi. Nie wiem, dla­czego spoj­rza­łam do góry, nic nie sły­sza­łam. Ale spoj­rza­łam, a ona wła­śnie leciała, z wło­sami roz­wia­nymi jak skrzy­dła. To trwało led­wie kilka sekund; nim zro­zu­mia­łam, co widzę, ude­rzyła już w zie­mię.

– Nie wiesz, skąd wypa­dła?

– Nie. Leciała w dół, bar­dzo szybko. Jezu, Dal­las… – Louise musiała prze­rwać na moment, odsu­nąć sprzed oczu natrętny obraz. – Ude­rzyła tak mocno… To był dźwięk, który jesz­cze przez długi czas będę sły­szeć w snach. Upa­dła nie dalej jak dwa metry od miej­sca, w któ­rym sta­łam. – Znów wzięła głę­boki oddech, zmu­siła się do spoj­rze­nia na ciało. W jej oczach obok zgrozy poja­wiło się współ­czu­cie. – Ludzie myślą, że doszli już do gra­nic swo­ich moż­li­wo­ści. Że już nic im nie zostało. Ale mylą się. Zawsze jest nadzieja. Zawsze warto spró­bo­wać jesz­cze raz.

– Myślisz, że ona sama wysko­czyła?

Louise powró­ciła spoj­rze­niem do twa­rzy Eve.

– Tak, chyba tak… Jak już powie­dzia­łam, nic nie sły­sza­łam. Żad­nego krzyku, pła­czu. Nic tylko trze­pot wło­sów na wie­trze. Chyba wła­śnie dla­tego spoj­rza­łam w górę – zasta­na­wiała się gło­śno Louise. – Więc jed­nak coś usły­sza­łam. Trze­po­tały na wie­trze, jak skrzy­dła.

– Co zro­bi­łaś potem?

– Spraw­dzi­łam jej puls. – Louise wzru­szyła ramio­nami. – Wie­dzia­łam, że nie żyje, ale i tak spraw­dzi­łam. Potem wyję­łam łącze i skon­tak­to­wa­łam się z poli­cją. Myślisz, że ktoś ją wypchnął? No tak, dla­tego tu jesteś.

– Na razie nic jesz­cze nie myślę. – Eve spoj­rzała ponow­nie na budy­nek. Gdy przy­je­chała na miej­sce wypadku, w kilku oknach pło­nęło już świa­tło, teraz dołą­czyły do nich kolejne, tak że wie­żo­wiec wyglą­dał jak ogromna srebrno-czarna sza­chow­nica posta­wiona na sztorc. – Wydział zabójstw zawsze zaj­muje się takimi wypad­kami. To stan­dar­dowa pro­ce­dura. No dobrze, na razie to wszystko. Idź do domu, weź jakieś pro­chy, prze­śpij się. Nie roz­ma­wiaj z dzien­ni­ka­rzami, gdyby zdo­byli od kogoś twoje nazwi­sko.

– Dzięki za dobrą radę. Dasz mi znać, kiedy już… kiedy będzie­cie wie­dzieć, co się z nią stało?

– Tak, zro­bię to. Chcesz, żeby odpro­wa­dził cię któ­ryś z moich ludzi?

– Nie, dzięki. – Louise rzu­ciła ostat­nie spoj­rze­nie na ciało. – Nie była to udana noc, ale prze­ży­łam już gor­sze.

– Rozu­miem.

– Pozdro­wie­nia dla Roarke’a – dodała Louise i ruszyła w stronę wej­ścia do budynku.

Jej miej­sce u boku Eve zajęła Peabody.

– Znamy już toż­sa­mość ofiary, pani porucz­nik. Bryna Ban­khead, lat dwa­dzie­ścia trzy, rasy mie­sza­nej. Samotna. Zaj­mo­wała apar­ta­ment 1207 w tym budynku. Pra­co­wała u Saksa przy Pią­tej Alei. Bie­li­zna. Usta­li­łam czas zgonu na pierw­szą pięt­na­ście.

– Pierw­szą pięt­na­ście? – powtó­rzyła Eve i pomy­ślała o zie­lo­nym wyświe­tla­czu zegara przy jej łóżku.

– Tak jest. Robi­łam wszyst­kie pomiary dwu­krot­nie.

Eve zmarsz­czyła czoło, spo­glą­da­jąc na sprzęt pomia­rowy i na kałużę krwi obok ciała.

– Świa­dek zeznała, że wypa­dek miał miej­sce około pierw­szej trzy­dzie­ści. Kiedy ode­brano zgło­sze­nie?

Zakło­po­tana Peabody połą­czyła się z cen­tralą, by usta­lić czas zgło­sze­nia.

– Pierw­sza trzy­dzie­ści sześć – odparła po chwili i wes­tchnęła ciężko. – Musia­łam spie­przyć coś przy pomia­rach – zaczęła. – Prze­pra­szam…

– Nie prze­pra­szaj, dopóki sama ci nie powiem, że coś spie­przy­łaś. – Eve przy­kuc­nęła, otwo­rzyła wła­sną torbę ze sprzę­tem pomia­ro­wym i wyjęła swoje przy­rządy. Prze­pro­wa­dziła test po raz trzeci, oso­bi­ście.

– Usta­li­łaś czas zgonu pra­wi­dłowo. Do ofi­cjal­nej doku­men­ta­cji – kon­ty­nu­owała, włą­cza­jąc nagry­wa­nie. – Ofiara ziden­ty­fi­ko­wana jako Bryna Ban­khead, przy­czyna śmierci nie­okre­ślona. Czas zgonu – pierw­sza pięt­na­ście, usta­lony przez sier­żant Delię Peabody i pro­wa­dzącą śledz­two porucz­nik Eve Dal­las. Prze­wróćmy ją na plecy, Peabody.

Asy­stentka prze­łknęła z tru­dem ślinę, powstrzy­mu­jąc pyta­nia, które cisnęły jej się na usta, i nud­no­ści pod­cho­dzące do gar­dła. Na moment oczy­ściła umysł z wszel­kich uczuć, póź­niej jed­nak pamię­tała, że przy­po­mi­nało to prze­wra­ca­nie torby peł­nej poła­ma­nych paty­ków pły­wa­ją­cych w gęstej cie­czy.

– Ude­rze­nie znisz­czyło w znacz­nym stop­niu twarz ofiary.

– Boziu… – jęk­nęła słabo Peabody.

– Koń­czyny i tułów także zostały poważ­nie uszko­dzone, trudno więc okre­ślić w tej chwili, czy przed śmier­cią ofiara odnio­sła jakieś inne rany. Ciało jest nagie. Ofiara ma kol­czyki. – Eve wyjęła małe szkło powięk­sza­jące, przyj­rzała się z bli­ska uszom kobiety. – Wie­lo­barwne kamie­nie w zło­tych opra­wach, tak jak oczko pier­ścionka na środ­ko­wym palcu pra­wej dłoni.

Pochy­liła się niżej, tak że jej usta doty­kały nie­mal szyi ofiary. Peabody tym­cza­sem musiała się zma­gać z drugą falą mdło­ści.

– Pani porucz­nik…

– Per­fumy. Uży­wała per­fum. Powiedz mi, Peabody, czy o pierw­szej w nocy cho­dzisz po swoim miesz­ka­niu w dro­gich kol­czy­kach, do tego wyper­fumowana?

– Jeśli o pierw­szej w nocy jesz­cze nie śpię, to zazwy­czaj cho­dzę po miesz­ka­niu w moich plu­szo­wych kap­ciach. Chyba że…

– Tak. – Eve pod­nio­sła się z klę­czek. – Chyba że masz towa­rzy­stwo. – Odwró­ciła się do tech­nika z ekipy medycz­nej. – Zabierz­cie ją. Chcę, żeby jak naj­szyb­ciej prze­pro­wa­dzono sek­cję. Niech spraw­dzą dobrze, czy przed śmier­cią miała jakieś kon­takty sek­su­alne i czy nie była wcze­śniej raniona. Peabody, my tym­cza­sem obej­rzymy sobie jej miesz­ka­nie.

– Nie wysko­czyła sama.

– Wszystko na to wska­zuje. – Weszły do holu. Małe ciche pomiesz­cze­nie znaj­do­wało się pod stałą obser­wa­cją kamer. – Potem dostar­czysz mi dys­kietki ochrony. – Eve zwró­ciła się do asy­stentki. – Na razie tylko te z holu i z dwu­na­stego pię­tra.

W ciszy prze­szły do windy, Eve zamó­wiła dwu­na­ste pię­tro. Peabody prze­stę­po­wała z nogi na nogę, wresz­cie się ode­zwała, siląc się na swo­bodny ton:

– No tak… Będziesz wzy­wać tych z działu elek­tro­nicz­nego?

Eve wło­żyła ręce do kie­szeni i wbiła wzrok w wypo­le­ro­wane meta­lowe drzwi windy. Roman­tyczny zwią­zek Peabody z Ianem McNa­bem, detek­ty­wem z Wydziału Prze­stępstw Elek­tro­nicz­nych, roz­le­ciał się ostat­nio z wiel­kim hukiem. Gdyby ktoś zechciał wcze­śniej wysłu­chać jej rad, pomy­ślała gorzko Eve, nie­speł­niona miłość dwojga poli­cjan­tów nie leża­łaby teraz w gru­zach, bo w ogóle nie mia­łaby miej­sca.

– Daj sobie spo­kój, Peabody.

– To racjo­nalne pyta­nie zwią­zane ści­śle z pro­ce­durą, a nie z… niczym innym. – Peabody prze­ma­wiała sztyw­nym tonem, w któ­rym kryło się jed­no­cze­śnie obu­rze­nie, zra­nione uczu­cia i złość.

Jest w tym naprawdę dobra, pomy­ślała Eve.

– Jeśli jako inspek­tor pro­wa­dzący to śledz­two uznam, że nie­zbędna jest nam pomoc wydziału elek­tro­nicz­nego, z pew­no­ścią sko­rzy­stam z tej pomocy.

– Mogła­byś popro­sić o kogoś innego, a nie tego, któ­rego imie­nia nie chcę nawet gło­śno wyma­wiać – mruk­nęła Peabody.

– Feeney zarzą­dza WPE. Nie będę mu mówić, któ­rego ze swych ludzi ma odde­le­go­wać do tej sprawy. Do dia­bła, Peabody, wcze­śniej czy póź­niej tra­fisz na McNaba i będziesz musiała z nim pra­co­wać i dla­tego wła­śnie nie powin­naś była ni­gdy pozwo­lić, żeby cię prze­le­ciał.

– Mogę z nim pra­co­wać. Wcale mi to nie prze­szka­dza – oświad­czyła Peabody z mocą, opusz­cza­jąc windę. – Jestem pro­fe­sjo­na­listką, w odróż­nie­niu od osób, które zawsze się mądrzą i popi­sują, a w dodatku przy­cho­dzą do pracy w dzi­wacz­nych ubra­niach.

Eve sta­nęła przed drzwiami miesz­ka­nia Ban­khead i unio­sła lekko brwi.

– Twier­dzisz, że nie jestem pro­fe­sjo­na­listką?

– Nie, skąd! Ja… – Peadoby roz­luź­niła nagle ramiona, a do jej oczu powró­cił uśmiech. – Ni­gdy nie nazwa­ła­bym two­ich ubrań dzi­wacz­nymi, Dal­las, choć jestem nie­mal pewna, że masz na sobie męską koszulę.

– No dobrze, skoro już prze­szła ci złość, to włą­czę z powro­tem nagry­wa­nie. Otwie­ram drzwi do miesz­ka­nia ofiary za pomocą uni­wer­sal­nego kodu – oświad­czyła Eve, otwie­ra­jąc zamki. Uchy­liła drzwi i przyj­rzała im się uważ­nie. – Wewnętrzny łań­cuch i zatrza­ski nie były uży­wane. Świa­tła w holu i pokoju są przy­ga­szone. Co czu­jesz, Peabody?

– Hm… świeczki, może per­fumy.

– Co widzisz?

– Ład­nie urzą­dzone miesz­ka­nie. Obraz przed­sta­wia… ukwie­coną wio­senną łąkę. Na sto­liku obok sofy stoją dwa kie­liszki i otwarta butelka wina, co ozna­cza, że ofiara miała tego wie­czoru towa­rzy­stwo.

– Dobrze. – Choć Eve miała nadzieję, że asy­stentka wycią­gnie nieco dalej idące wnio­ski, ski­nęła głową. – Co sły­szysz?

– Muzykę. Działa sys­tem audio. Skrzypce i for­te­pian. Nie roz­po­znaję melo­dii.

– Nie cho­dzi o kon­kretną melo­dię, tylko o jej nastrój – odparła Eve. – Romans. Rozej­rzyj się jesz­cze raz wokół sie­bie. Wszystko jest na swoim miej­scu, czy­ste, ele­ganc­kie, zor­ga­ni­zo­wane. Zosta­wiła jed­nak otwartą butelkę wina i uży­wane kie­liszki. Dla­czego?

– Nie miała oka­zji, by je uprząt­nąć.

– Ani wyłą­czyć muzyki i świa­tła. – Eve prze­szła dalej, zaj­rzała do kuchni przy­le­ga­ją­cej do pokoju. Blat był czy­sty i pusty, leżał na nim tylko kor­ko­ciąg i korek. – Kto otwo­rzył wino, Peabody?

– Naj­praw­do­po­dob­niej jej towa­rzysz. Gdyby zro­biła to sama, to bio­rąc pod uwagę stan całego miesz­ka­nia, scho­wa­łaby kor­ko­ciąg, a korek wyrzu­ciła do śmieci.

– Mmm… Drzwi na bal­kon w salo­nie zamknięte i zabez­pie­czone od wewnątrz. Jeśli było to samo­bój­stwo albo nie­szczę­śliwy wypa­dek, to nie doszło do niego tutaj. Sprawdźmy sypial­nię.

– Nie uwa­żasz, żeby to było samo­bój­stwo albo wypa­dek?

– Na razie nic nie uwa­żam. Wiem tylko, że ofiarą była samotna kobieta, która utrzy­muje swoje miesz­ka­nie w ide­al­nej czy­sto­ści, i że dowody wska­zują na to, że spę­dziła przy­naj­mniej część tego wie­czoru w czy­imś towa­rzy­stwie.

Eve prze­szła do sypialni. Tu także grała muzyka, senne, płynne tony, które zda­wały się uno­sić w lek­kim wie­trze wpa­da­ją­cym do pokoju przez otwarte drzwi bal­konu. Łóżko było zasłane, a roz­rzu­cona pościel pokryta set­kami różo­wych płat­ków róż. Obok łóżka leżały czarna sukienka, czarna bie­li­zna i czarne buty wie­czo­rowe. Pod ścia­nami migo­tały dopa­la­jące się świece.

– Prze­pro­wadź ana­lizę miej­sca zbrodni – pole­ciła Eve.

– Wygląda na to, że przed śmier­cią ofiara odby­wała lub zamie­rzała odbyć sto­su­nek sek­su­alny. Ani tutaj, ani w salo­nie nie widać żad­nych śla­dów walki, co ozna­cza, że sto­su­nek odbył się lub był pla­no­wany za zgodą obu stron.

– To nie był seks, Peabody. To było uwo­dze­nie. Będziemy musieli dowie­dzieć się, kto uwiódł kogo. Zba­daj całe miesz­ka­nie, a potem załatw mi te dys­kietki ochrony. – Eve nało­żyła na ręce sub­stan­cję zabez­pie­cza­jącą i otwo­rzyła szu­fladę w sto­liku noc­nym. – Szu­flada ze skar­bami.

– Słu­cham?

– Szu­flada seksu, Peabody. Zapasy samot­nej dziew­czyny, mię­dzy innymi kon­domy. Ofiara lubiła męż­czyzn. Kilka bute­lek sma­ko­wych olej­ków do ciała, wibra­tor na wypa­dek, gdyby musiała lub chciała zaspo­koić się sama, maść dopo­chwowa. Stan­dar­dowe, powie­dzia­ła­bym nawet kon­ser­wa­tywne przy­bory. Żad­nych gadże­tów czy mate­ria­łów, które wska­zy­wa­łyby, że ofiara pre­fe­ro­wała kon­takty z tą samą płcią.

– Więc jej towa­rzysz był męż­czy­zną.

– Albo kobietą, która chciała posze­rzyć hory­zonty Ban­khead. Dowiemy się tego, kiedy obej­rzymy mate­riał z kamer ochrony. Może dopi­sze nam szczę­ście i przy sek­cji zwłok leka­rze znajdą coś w niej.

Eve weszła do łazienki sąsia­du­ją­cej z sypial­nią. Była lśniąco czy­sta, nawet obszyte wstąż­kami ręcz­niki wisiały w ide­al­nym porządku. Na pół­kach stały kolo­rowe mydełka w wymyśl­nych opa­ko­wa­niach, per­fu­mo­wane kremy w szkla­nych i srebr­nych sło­ikach.

– Przy­pusz­czam, że jej part­ner nie przy­cho­dził się tutaj umyć. Spro­wadź tu ekipę – pole­ciła. – Niech spraw­dzą, czy nasz Romeo nie zosta­wił jed­nak śla­dów. – Otwo­rzyła lustrzane drzwiczki szafki z lekar­stwami, przej­rzała zawar­tość. Zwy­kłe pod­ręczne środki, nic cięż­kiego. Pół­roczny zapas dwu­dzie­sto­ośmio­dnio­wych table­tek anty­kon­cep­cyj­nych.

Szu­flada obok umy­walki wypeł­niona była sta­ran­nie uło­żo­nymi kosme­ty­kami. Szminki, sztuczne rzęsy, farby do twa­rzy i ciała.

Spę­dzała przed tym lustrem mnó­stwo czasu, roz­my­ślała Eve. Sądząc po małej czar­nej sukience, winie i świecz­kach, wyjąt­kowo dużo czasu spę­dziła tu minio­nego wie­czoru. Przy­go­to­wu­jąc się dla męż­czy­zny.

Eve powró­ciła do łącza umiesz­czo­nego w sypialni i odtwo­rzyła ostat­nią roz­mowę. Stała w bez­ru­chu i słu­chała, jak śliczna Bryna Ban­khead, odziana w małą czarną, roz­ma­wia o pla­nach na wie­czór z bru­netką o imie­niu CeeCee.

_Jestem tro­chę zde­ner­wo­wana, ale przede wszyst­kim pod­nie­cona. Wresz­cie się spo­tkamy. Jak wyglą­dam?_

_Wyglą­dasz cudow­nie, Bry. Pamię­taj tylko, że praw­dziwa randka to co innego niż elek­tro­niczny flirt. Nie spiesz się, dziś wie­czo­rem pozwól mu tylko na kola­cję w jakiejś restau­ra­cji, dobrze?_

_Jasne. Ale naprawdę czuję się tak, jak­bym już dobrze go znała, CeeCee. Mamy ze sobą tak wiele wspól­nego i kore­spon­du­jemy już od tygo­dni. Poza tym to ja zapro­po­no­wa­łam to spo­tka­nie, a on powie­dział, byśmy spo­tkali się w jakimś publicz­nym miej­scu, żebym nie czuła się skrę­po­wana. Jest taki tro­skliwy, taki roman­tyczny. Boże, spóź­nię się. Nie­na­wi­dzę się spóź­niać. Muszę iść._

_Nie zapo­mi­naj o niczym. Chcę znać szcze­góły._

_Jutro opo­wiem ci o wszyst­kim. Życz mi szczę­ścia, CeeCee. Naprawdę myślę, że to może być wła­śnie ten._

– Tak – mruk­nęła Eve, wyłą­cza­jąc łącze. – Ja też tak myślę.3

– Pie­przony zbo­cze­niec, zasłu­guje tylko na to, żeby wygrze­bać mu jaja zardze­wiałą łyżeczką.

Eve zajęła miej­sce w samo­cho­dzie.

– Nie duś tego w sobie, Peabody. Powiedz mi, co naprawdę czu­jesz.

– Do dia­bła, Dal­las, to wstą­piło we mnie tam, kiedy na nią patrzy­łam i przy­po­mnia­łam sobie, jaka była ładna, jak się cie­szyła z tej randki. Myślała, że pozna kogoś roman­tycz­nego i miłego, cho­lera! A ten popa­pra­niec przez cały czas pla­no­wał…

– Zapie­przyć ją na śmierć? Nie wiem, czy tak to wła­śnie pla­no­wał, ale na tym się skoń­czyło. Może uda nam się pod­cią­gnąć to pod zabój­stwo z pre­me­dy­ta­cją, jeśli udo­wod­nimy, że uży­wał nar­ko­ty­ków jako narzę­dzia zbrodni. Ale przy­pusz­czam, że sąd uzna to raczej za nie­umyślne zabój­stwo. Spo­koj­nie, Peabody, dorzu­cimy do tego gwałt i próbę zatar­cia śla­dów. Facet nie zoba­czy już wię­cej dzien­nego świa­tła.

– To nie wystar­czy. – Peabody popra­wiła się na sie­dze­niu; w jej oczach były łzy. – Cza­sami wydaje mi się, że to nie wystar­czy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij