-
nowość
-
promocja
Wróg w płatkach róż - ebook
Wróg w płatkach róż - ebook
Nora Roberts jako J.D. Robb
Wróg w płatkach róż
Przełożył Janusz Ochab
Porucznik Eve Dallas tropi Casanovę – zabójcę o iście uwodzicielskim charakterze…
Dante przez tygodnie zalecał się do swojej ofiary w sieci, zanim wreszcie spotkał ją twarzą w twarz. Kilka łyków wina i parę godzin później kobieta już nie żyła. Narzędzie zbrodni: rzadki, niemal niewykrywalny narkotyk, którego wartość na czarnym rynku sięga ćwierć miliona dolarów.
Detektyw Eve Dallas wciąż na nowo odtwarza w myślach tropy. Światło świec, muzyka, płatki róż rozsypane na łóżku. Wygląda na to, że morderca nie planował zabijać. Ale skoro już to zrobił, pozostały mu tylko dwie drogi: zaszyć się w strachu i poczuciu winy albo też rozpocząć kolejne polowanie…
| Kategoria: | Kryminał |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68611-41-0 |
| Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Śmierć nawiedzała ją w snach. Ona była dzieckiem, które dzieckiem nie było, walczyła z duchem, który nigdy nie umierał, bez względu na to, jak często nurzała ręce w jego krwi.
Pokój był zimny jak grób, wypełniony czerwonym blaskiem neonu, który rozpalał się jaśniej, to znów przygasał za brudnymi szybami okien. Światło rozlewało się na podłodze, na krwi, na jego ciele. Dotykało także jej, skulonej w rogu, ściskającej w dłoni okrwawiony sztylet.
Ból był wszędzie, przenikał ją otępiającymi falami, które nie miały początku ani końca, lecz krążyły nieustannie, docierały do każdej komórki jej ciała. Do złamanej kości przedramienia, do policzka, w który uderzył ją wierzchem dłoni. Do jej wnętrza, które znów rozdarł podczas gwałtu.
Okrywał ją płaszcz bólu i przerażenia. I jego krew.
Miała osiem lat.
Widziała parę z własnego oddechu. Maleńkie obłoczki, duszki, które mówiły jej, że żyje. Czuła w ustach własną krew, jej straszliwy metaliczny smak i woń ukrytą tuż pod świeżym zapachem śmierci – smród whisky.
Ja żyję, a on nie. Ja żyję, a on nie. Bez końca powtarzała w myślach te słowa, próbując zrozumieć ich sens.
Ja żyję. On nie.
Oczy miał otwarte i przytomne, wpatrzone w nią.
Uśmiechnięte.
_Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo, dziewczynko._
Oddychała szybko, nerwowo, chwytała łapczywie powietrze, jakby chciała krzyczeć, wyrzucić z siebie cały strach i ból. Lecz z jej ust wydobyło się tylko ciche skamlenie.
_Narozrabiałaś, co? Jakbyś nie mogła robić tego, co ci każę._
Jego głos był taki miły, rozpromieniony radością bardziej niebezpieczną od największego nawet gniewu. Kiedy się śmiał, krew sączyła się z ran, które mu zadała.
_Co się dzieje, dziewczynko? Zapomniałaś języka w gębie?_
Ja żyję, a ty nie. Ja żyję, a ty nie.
_Tak myślisz?_ Poruszył palcami, jakby w szyderczym pozdrowieniu. Jęknęła ze zgrozy, widząc krople krwi opadające z jego paznokci. _Nie je, nie pije, a chodzi i bije._
Przepraszam. Nie chciałam tego. Nie rób mi więcej krzywdy. Ranisz mnie. Dlaczego musisz mnie ranić?
_Bo jesteś głupia. Bo mnie nie słuchasz! Bo – i to jest prawdziwy powód_ – _mogę. Mogę robić z tobą co tylko zechcę, i nikogo to nie będzie obchodzić. Jesteś niczym, jesteś nikim i nie zapominaj o tym, ty mała suko._
Zaczęła płakać, zimne łzy spływały po krwawej masce na jej twarzy. Idź sobie. Idź sobie stąd i zostaw mnie w spokoju!
_Nie zrobię tego. Nigdy tego nie zrobię._
Ku jej przerażeniu podniósł się na kolana. Przykucnął niczym jakaś koszmarna ropucha, okrwawiony i uśmiechnięty. Przyglądał się jej.
_Sporo w ciebie zainwestowałem. Czas i pieniądze. Kto ci daje dach nad głową? Kto ci napełnia żołądek? Kto zabiera cię w podróże po naszym wspaniałym kraju? Większość dzieciaków w twoim wieku nic jeszcze nie widziała, a ty i owszem. Ale czy ty się czegoś uczysz? Nie, nie uczysz się. Wypełniasz swoje obowiązki? Nie. Ale zaczniesz to robić. Pamiętaj o tym, co ci powiedziałem – zaczniesz na siebie zarabiać._
Podniósł się na równe nogi, potężny mężczyzna z dłońmi zaciśniętymi w pięści.
_Teraz tatuś musi cię ukarać._ Zrobił chwiejny krok w jej stronę. _Byłaś niegrzeczną dziewczynką._ Następny krok. _Bardzo niegrzeczną dziewczynką._
Obudził ją jej własny krzyk.
Zlana potem, drżała z zimna i przerażenia. Chwytała łapczywie powietrze, zmagała się gwałtownie z pościelą, którą owinęła wokół siebie, gdy rzucała się przez sen.
On czasami ją wiązał. Przypomniawszy sobie o tym, jęknęła cicho i z jeszcze większą pasją zaczęła zdzierać z siebie prześcieradło.
Uwolniona, stoczyła się z łóżka i przykucnęła na podłodze, niczym kobieta gotowa do ucieczki lub walki.
– Światła! Pełna moc. O Boże, Boże…
Ogromny piękny pokój wypełnił się blaskiem, który przegonił ostatnie ślady ciemności. Mimo to Eve rozglądała się uważnie, szukając duchów, które wciąż napawały ją strachem.
Powstrzymała napływające do oczu łzy. Były bezużyteczne, stanowiły oznakę słabości. Nie mogła dać się zastraszyć snom. I duchom.
Wciąż jednak drżała, gdy podniosła się z kucek i usiadła na skraju wielkiego łóżka.
Wielkiego i pustego, bo Roarke był w Irlandii – podjęta przez nią próba spędzenia w tym miejscu samotnej nocy bez koszmarów skończyła się druzgocącą klęską.
Czy to oznacza, że jestem żałosnym tchórzem? – zastanawiała się. Idiotką? Czy po prostu mężatką?
Kiedy gruby kocur, Galahad, trącił ją swym wielkim łbem w ramię, przygarnęła go. Porucznik Eve Dallas, policjantka z jedenastoletnim stażem, siedziała na łóżku i tuliła do siebie kota, niczym małe dziecko, które szuka pocieszenia u pluszowej maskotki.
Mdłości podchodziły jej do gardła. Kołysała się jednostajnie, próbując powstrzymać wymioty, nie pozwolić, by upokorzyło ją własne ciało.
– Zegar – rzuciła w powietrze, a wyświetlacz obok jej łóżka zapłonął zielonym światłem. Pierwsza piętnaście. Świetnie. Minęła ledwie godzina, odkąd położyła się spać.
Odłożyła kota na bok i wstała. Ostrożnie, niczym staruszka, zstąpiła z podestu i przeszła do łazienki. Poprosiła o lodowato zimną wodę i obmywała nią twarz, podczas gdy Galahad ułożył się między jej nogami niczym gruba, puchata poduszka.
Eve siedziała przez chwilę w bezruchu, wsłuchana w mruczenie zadowolonego kocura, wreszcie podniosła głowę i spojrzała na swe odbicie w lustrze. Jej twarz była niemal równie bezbarwna jak woda, która ciekła z kranu. Ciemne oczy miała podkrążone, przekrwione ze zmęczenia. Włosy zbiły się w jedną zmierzwioną masę, kości wydawały się zbyt ostre, zbyt bliskie powierzchni. Usta za duże, nos zwyczajny.
Do diabła, co takiego widział w niej w Roarke? – zastanawiała się.
Mogła do niego zadzwonić. W Irlandii minęła już szósta rano, a mąż Eve był rannym ptaszkiem. Zresztą nawet gdyby go obudziła, nie miałby do niej pretensji. Mogła uruchomić łącze i wybrać numer, a na ekranie pojawiłaby się jego twarz.
A on zobaczyłby w jej oczach koszmar. Co by im z tego przyszło?
Ktoś, kto jest właścicielem większej części znanego wszechświata, ma prawo do spokojnej podróży, podczas której nie będzie dręczyć go żona. W tym przypadku do wyjazdu zmusiło go coś więcej niż interesy. Uczestniczył w uroczystości pogrzebowej przyjaciela i z pewnością wolałby uniknąć dodatkowych stresów czy zmartwień.
Choć nigdy o tym nie rozmawiali, wiedziała, że ograniczył kilkudniowe podróże do niezbędnego minimum. Koszmary nie nawiedzały jej z taką siłą, gdy był w łóżku obok.
Nigdy dotąd nie miała takiego snu jak dzisiaj, kiedy ojciec mówił do niej już po śmierci. Mówił rzeczy, które – była tego niemal pewna – powtarzał często za życia. Przypuszczała, że doktor Mira, psycholog nowojorskiej policji, spędziłaby cały dzień na badaniu znaczeń i symboliki tego snu.
To też w niczym by mi nie pomogło, uznała Eve. Zatrzyma więc ten mały klejnot dla siebie. Weźmie prysznic, potem zabierze ze sobą kota i wyjdzie na piętro, do swego gabinetu. Tam oboje wyciągną się na fotelu i prześpią jakoś resztę nocy.
Do rana koszmar straci swą moc.
_Pamiętaj, co ci powiedziałem._
Nie mogę, pomyślała Eve, wchodząc pod prysznic i zamawiając wodę o temperaturze trzydziestu stopni. Nie mogę.
Nie mogła i nie chciała.
Była już nieco spokojniejsza, gdy wyszła spod prysznica i – choć uważała to za żałosny gest – włożyła koszulę męża. Podnosiła właśnie kota, gdy rozbrzmiał sygnał łącza umieszczonego obok łóżka.
Roarke, pomyślała uradowana.
Potarła policzkiem o głowę Galahada i odebrała telefon.
– Dallas, słucham?
– Wiadomość dla porucznik Eve Dallas…
* * *
Śmierć przychodziła nie tylko w snach.
Eve stała teraz nad nią, w świeżym powietrzu wczesnego czerwcowego poranka. Policyjna taśma odgradzała część chodnika i kolorowe rabatki z petuniami zdobiącymi wejście do budynku. Eve miała szczególną słabość do petunii, obawiała się jednak, że tym razem nie poprawią jej nastroju. Ani teraz, ani jeszcze przez jakiś czas.
Kobieta leżała twarzą do ziemi. Sądząc po ułożeniu ciała i ilości krwi rozbryzganej na betonie, niewiele z tej twarzy zostało. Eve spojrzała w górę, na elegancki, szary wieżowiec z półkolistymi balkonami i srebrnymi wstęgami wind. Dopóki nie ustalą tożsamości zmarłej, nie będą mogli określić, skąd dokładnie spadła. Albo wyskoczyła. Albo została wypchnięta.
Eve miała tylko pewność, że był to bardzo długi upadek.
– Sprawdźcie odciski palców – poleciła.
Spojrzała na Peabody, która przykucnęła obok ciała i otworzyła torbę ze sprzętem zabezpieczającym. Czapka policyjna leżała idealnie na jej równo przyciętych włosach. Ma pewne ręce, pomyślała Eve, i pewne oko.
– Może zajmiesz się ustaleniem czasu śmierci.
Zaskoczona asystentka podniosła na nią wzrok.
– Ja?
– Ustal tożsamość ofiary i czas zgonu. Sporządź opis miejsca wypadku i ciała.
Mimo ponurych okoliczności Peabody była wyraźnie podekscytowana tym zadaniem.
– Tak jest. Pani porucznik, policjant, który pojawił się tu jako pierwszy, ma potencjalnego świadka.
– Świadka z góry czy z dołu?
– Z dołu.
– Dobra, zajmę się tym. – Jeszcze przez chwilę Eve stała jednak w miejscu, obserwując poczynania Peabody, która zdejmowała odciski palców martwej kobiety. Choć jej dłonie i stopy zabezpieczone były specjalnymi ochraniaczami, unikała kontaktu z ciałem zmarłej i przeprowadziła całą operację szybko i zręcznie.
Eve skinęła głową z aprobatą i przeszła do umundurowanych policjantów, którzy otaczali miejsce wypadku. Choć dochodziła dopiero trzecia nad ranem, na ulicy zebrała się już grupka gapiów. Pojawili się także pierwsi dziennikarze: wykrzykiwali pytania w stronę Eve i próbowali zdobyć choćby garść informacji, które mogliby umieścić w porannych wydaniach dzienników.
Jakiś ambitny straganiarz wykorzystał sytuację i uruchomił przenośne stoisko z przekąskami. Nad jego grillem unosił się dym przesycony zapachem sojowych kiełbasek i cebuli. Najwyraźniej nie brakowało mu klientów.
W roku 2059 śmierć nadal budziła zainteresowanie żywych i tych, którzy wiedzieli, jak zrobić na niej interes.
Ulicą przemknęła taksówka; kierowca nawet nie przyhamował, by przyjrzeć się zbiegowisku. Gdzieś z dala dobiegało zawodzenie syreny policyjnej.
Eve odwróciła się do jednego z policjantów.
– Podobno mamy świadka.
– Tak jest. Sierżant Young zaprowadził ją do wozu. Nie chciał, żeby rzucili się na nią dziennikarze.
– Dobrze. – Eve spojrzała na twarze ludzi zgromadzonych za policyjną barierką. Widziała na nich przerażenie, ekscytację, ciekawość i pewien rodzaj ulgi.
Ja żyję, a ty nie.
Otrząsnęła się z tych rozmyślań i poszła odszukać sierżanta Younga oraz świadka.
Wziąwszy pod uwagę okolicę, w jakiej doszło do wypadku – bo mimo eleganckiego wyglądu i kwietnych rabatek wieżowiec stał na skraju dzielnicy o nie najlepszej reputacji – spodziewała się ujrzeć osobę do towarzystwa albo jakąś narkomankę.
Nie przypuszczała, że zobaczy drobną, dobrze ubraną blondynkę o ładnej i znajomej twarzy.
– Doktor Dimatto.
– Porucznik Dallas? – Louise Dimatto przechyliła głowę, a rubinowe kolczyki w jej uszach błysnęły jak krople krwi. – Wchodzisz do środka czy ja wychodzę na zewnątrz?
Eve wskazała kciukiem na zewnątrz i otworzyła szerzej drzwi samochodu.
– Proszę wyjść.
Poznały się minionej zimy, w klinice, gdzie Louise toczyła trudną walkę o uratowanie jak największej liczby bezdomnych i biedaków. Była bogata i pochodziła z dobrej rodziny. Eve wiedziała jednak, że Louise nie boi się ubrudzić sobie rąk. Omal nie zginęła, pomagając Eve podczas paskudnej wojny, którą ta stoczyła tej trudnej zimy.
Eve ogarnęła spojrzeniem jaskrawoczerwoną suknię Louise.
– Wizyta domowa?
– Randka. Niektórzy z nas próbują prowadzić normalne życie towarzyskie.
– Jak poszło?
– Wzięłam taksówkę do domu, więc sama się domyśl. – Młoda lekarka przeciągnęła dłonią przez swe krótkie bursztynowe włosy. – Dlaczego większość z nich jest taka nudna?
– Wiesz, to pytanie, które dręczy mnie dniem i nocą. – Kiedy Louise się roześmiała, Eve odpowiedziała jej uśmiechem: – Miło cię znów zobaczyć… mimo wszystko.
– Miałam nadzieję, że wpadniesz kiedyś do kliniki, przekonasz się, jakie usprawnienia mogłam wprowadzić dzięki twojej… darowiźnie.
– Myślałam, że w większości cywilizowanych krajów nazywa się to szantażem.
– Szantaż, darowizna… Nie dzielmy włosa na czworo. Pomogłaś uratować kilka ludzkich istnień. To powinno być równie satysfakcjonujące jak łapanie tych, którzy je niszczą.
– Dzisiaj właśnie jedno straciliśmy. – Eve odwróciła się, spojrzała na nieruchome ciało. – Co o niej wiesz?
– Właściwie nic. Myślę, że mieszkała w tym budynku, ale nie wygląda teraz najlepiej, więc nie mogę być pewna. – Louise wzięła głęboki oddech i pomasowała dłonią kark. – Przepraszam, ale muszę trochę ochłonąć. Nie zdarzyło mi się jeszcze, żeby czyjeś ciało spadło niemal prosto na moją głowę. Wiele razy widziałam ludzką śmierć, często gwałtowną i bolesną, ale to było…
– Rozumiem. Chcesz usiąść? Napić się kawy?
– Nie, nie. Pozwól tylko, że ci o tym opowiem. – Louise uspokoiła się, ściągnęła ramiona, wyprostowała lekko plecy. – Byłam na randce z pewnym facetem, zjedliśmy razem kolację i pojechaliśmy do klubu w centrum. Było tak nudno, że w końcu zdecydowałam się wrócić do domu i zamówiłam taksówkę. Przyjechałam tu około pierwszej trzydzieści.
– Mieszkasz w tym budynku?
– Tak, na dziesiątym piętrze. Mieszkanie sto pięć. Zapłaciłam taksówkarzowi, wysiadłam. To była ciepła noc. Pomyślałam, taka piękna noc, a ja straciłam ją przez tego nudziarza. Stałam więc przez kilka minut na chodniku i zastanawiałam się, czy powinnam wejść do środka, czy wybrać się na spacer. W końcu postanowiłam wjechać na górę, zrobić sobie drinka i posiedzieć na balkonie. Odwróciłam się, zrobiłam krok w stronę drzwi. Nie wiem, dlaczego spojrzałam do góry, nic nie słyszałam. Ale spojrzałam, a ona właśnie leciała, z włosami rozwianymi jak skrzydła. To trwało ledwie kilka sekund; nim zrozumiałam, co widzę, uderzyła już w ziemię.
– Nie wiesz, skąd wypadła?
– Nie. Leciała w dół, bardzo szybko. Jezu, Dallas… – Louise musiała przerwać na moment, odsunąć sprzed oczu natrętny obraz. – Uderzyła tak mocno… To był dźwięk, który jeszcze przez długi czas będę słyszeć w snach. Upadła nie dalej jak dwa metry od miejsca, w którym stałam. – Znów wzięła głęboki oddech, zmusiła się do spojrzenia na ciało. W jej oczach obok zgrozy pojawiło się współczucie. – Ludzie myślą, że doszli już do granic swoich możliwości. Że już nic im nie zostało. Ale mylą się. Zawsze jest nadzieja. Zawsze warto spróbować jeszcze raz.
– Myślisz, że ona sama wyskoczyła?
Louise powróciła spojrzeniem do twarzy Eve.
– Tak, chyba tak… Jak już powiedziałam, nic nie słyszałam. Żadnego krzyku, płaczu. Nic tylko trzepot włosów na wietrze. Chyba właśnie dlatego spojrzałam w górę – zastanawiała się głośno Louise. – Więc jednak coś usłyszałam. Trzepotały na wietrze, jak skrzydła.
– Co zrobiłaś potem?
– Sprawdziłam jej puls. – Louise wzruszyła ramionami. – Wiedziałam, że nie żyje, ale i tak sprawdziłam. Potem wyjęłam łącze i skontaktowałam się z policją. Myślisz, że ktoś ją wypchnął? No tak, dlatego tu jesteś.
– Na razie nic jeszcze nie myślę. – Eve spojrzała ponownie na budynek. Gdy przyjechała na miejsce wypadku, w kilku oknach płonęło już światło, teraz dołączyły do nich kolejne, tak że wieżowiec wyglądał jak ogromna srebrno-czarna szachownica postawiona na sztorc. – Wydział zabójstw zawsze zajmuje się takimi wypadkami. To standardowa procedura. No dobrze, na razie to wszystko. Idź do domu, weź jakieś prochy, prześpij się. Nie rozmawiaj z dziennikarzami, gdyby zdobyli od kogoś twoje nazwisko.
– Dzięki za dobrą radę. Dasz mi znać, kiedy już… kiedy będziecie wiedzieć, co się z nią stało?
– Tak, zrobię to. Chcesz, żeby odprowadził cię któryś z moich ludzi?
– Nie, dzięki. – Louise rzuciła ostatnie spojrzenie na ciało. – Nie była to udana noc, ale przeżyłam już gorsze.
– Rozumiem.
– Pozdrowienia dla Roarke’a – dodała Louise i ruszyła w stronę wejścia do budynku.
Jej miejsce u boku Eve zajęła Peabody.
– Znamy już tożsamość ofiary, pani porucznik. Bryna Bankhead, lat dwadzieścia trzy, rasy mieszanej. Samotna. Zajmowała apartament 1207 w tym budynku. Pracowała u Saksa przy Piątej Alei. Bielizna. Ustaliłam czas zgonu na pierwszą piętnaście.
– Pierwszą piętnaście? – powtórzyła Eve i pomyślała o zielonym wyświetlaczu zegara przy jej łóżku.
– Tak jest. Robiłam wszystkie pomiary dwukrotnie.
Eve zmarszczyła czoło, spoglądając na sprzęt pomiarowy i na kałużę krwi obok ciała.
– Świadek zeznała, że wypadek miał miejsce około pierwszej trzydzieści. Kiedy odebrano zgłoszenie?
Zakłopotana Peabody połączyła się z centralą, by ustalić czas zgłoszenia.
– Pierwsza trzydzieści sześć – odparła po chwili i westchnęła ciężko. – Musiałam spieprzyć coś przy pomiarach – zaczęła. – Przepraszam…
– Nie przepraszaj, dopóki sama ci nie powiem, że coś spieprzyłaś. – Eve przykucnęła, otworzyła własną torbę ze sprzętem pomiarowym i wyjęła swoje przyrządy. Przeprowadziła test po raz trzeci, osobiście.
– Ustaliłaś czas zgonu prawidłowo. Do oficjalnej dokumentacji – kontynuowała, włączając nagrywanie. – Ofiara zidentyfikowana jako Bryna Bankhead, przyczyna śmierci nieokreślona. Czas zgonu – pierwsza piętnaście, ustalony przez sierżant Delię Peabody i prowadzącą śledztwo porucznik Eve Dallas. Przewróćmy ją na plecy, Peabody.
Asystentka przełknęła z trudem ślinę, powstrzymując pytania, które cisnęły jej się na usta, i nudności podchodzące do gardła. Na moment oczyściła umysł z wszelkich uczuć, później jednak pamiętała, że przypominało to przewracanie torby pełnej połamanych patyków pływających w gęstej cieczy.
– Uderzenie zniszczyło w znacznym stopniu twarz ofiary.
– Boziu… – jęknęła słabo Peabody.
– Kończyny i tułów także zostały poważnie uszkodzone, trudno więc określić w tej chwili, czy przed śmiercią ofiara odniosła jakieś inne rany. Ciało jest nagie. Ofiara ma kolczyki. – Eve wyjęła małe szkło powiększające, przyjrzała się z bliska uszom kobiety. – Wielobarwne kamienie w złotych oprawach, tak jak oczko pierścionka na środkowym palcu prawej dłoni.
Pochyliła się niżej, tak że jej usta dotykały niemal szyi ofiary. Peabody tymczasem musiała się zmagać z drugą falą mdłości.
– Pani porucznik…
– Perfumy. Używała perfum. Powiedz mi, Peabody, czy o pierwszej w nocy chodzisz po swoim mieszkaniu w drogich kolczykach, do tego wyperfumowana?
– Jeśli o pierwszej w nocy jeszcze nie śpię, to zazwyczaj chodzę po mieszkaniu w moich pluszowych kapciach. Chyba że…
– Tak. – Eve podniosła się z klęczek. – Chyba że masz towarzystwo. – Odwróciła się do technika z ekipy medycznej. – Zabierzcie ją. Chcę, żeby jak najszybciej przeprowadzono sekcję. Niech sprawdzą dobrze, czy przed śmiercią miała jakieś kontakty seksualne i czy nie była wcześniej raniona. Peabody, my tymczasem obejrzymy sobie jej mieszkanie.
– Nie wyskoczyła sama.
– Wszystko na to wskazuje. – Weszły do holu. Małe ciche pomieszczenie znajdowało się pod stałą obserwacją kamer. – Potem dostarczysz mi dyskietki ochrony. – Eve zwróciła się do asystentki. – Na razie tylko te z holu i z dwunastego piętra.
W ciszy przeszły do windy, Eve zamówiła dwunaste piętro. Peabody przestępowała z nogi na nogę, wreszcie się odezwała, siląc się na swobodny ton:
– No tak… Będziesz wzywać tych z działu elektronicznego?
Eve włożyła ręce do kieszeni i wbiła wzrok w wypolerowane metalowe drzwi windy. Romantyczny związek Peabody z Ianem McNabem, detektywem z Wydziału Przestępstw Elektronicznych, rozleciał się ostatnio z wielkim hukiem. Gdyby ktoś zechciał wcześniej wysłuchać jej rad, pomyślała gorzko Eve, niespełniona miłość dwojga policjantów nie leżałaby teraz w gruzach, bo w ogóle nie miałaby miejsca.
– Daj sobie spokój, Peabody.
– To racjonalne pytanie związane ściśle z procedurą, a nie z… niczym innym. – Peabody przemawiała sztywnym tonem, w którym kryło się jednocześnie oburzenie, zranione uczucia i złość.
Jest w tym naprawdę dobra, pomyślała Eve.
– Jeśli jako inspektor prowadzący to śledztwo uznam, że niezbędna jest nam pomoc wydziału elektronicznego, z pewnością skorzystam z tej pomocy.
– Mogłabyś poprosić o kogoś innego, a nie tego, którego imienia nie chcę nawet głośno wymawiać – mruknęła Peabody.
– Feeney zarządza WPE. Nie będę mu mówić, którego ze swych ludzi ma oddelegować do tej sprawy. Do diabła, Peabody, wcześniej czy później trafisz na McNaba i będziesz musiała z nim pracować i dlatego właśnie nie powinnaś była nigdy pozwolić, żeby cię przeleciał.
– Mogę z nim pracować. Wcale mi to nie przeszkadza – oświadczyła Peabody z mocą, opuszczając windę. – Jestem profesjonalistką, w odróżnieniu od osób, które zawsze się mądrzą i popisują, a w dodatku przychodzą do pracy w dziwacznych ubraniach.
Eve stanęła przed drzwiami mieszkania Bankhead i uniosła lekko brwi.
– Twierdzisz, że nie jestem profesjonalistką?
– Nie, skąd! Ja… – Peadoby rozluźniła nagle ramiona, a do jej oczu powrócił uśmiech. – Nigdy nie nazwałabym twoich ubrań dziwacznymi, Dallas, choć jestem niemal pewna, że masz na sobie męską koszulę.
– No dobrze, skoro już przeszła ci złość, to włączę z powrotem nagrywanie. Otwieram drzwi do mieszkania ofiary za pomocą uniwersalnego kodu – oświadczyła Eve, otwierając zamki. Uchyliła drzwi i przyjrzała im się uważnie. – Wewnętrzny łańcuch i zatrzaski nie były używane. Światła w holu i pokoju są przygaszone. Co czujesz, Peabody?
– Hm… świeczki, może perfumy.
– Co widzisz?
– Ładnie urządzone mieszkanie. Obraz przedstawia… ukwieconą wiosenną łąkę. Na stoliku obok sofy stoją dwa kieliszki i otwarta butelka wina, co oznacza, że ofiara miała tego wieczoru towarzystwo.
– Dobrze. – Choć Eve miała nadzieję, że asystentka wyciągnie nieco dalej idące wnioski, skinęła głową. – Co słyszysz?
– Muzykę. Działa system audio. Skrzypce i fortepian. Nie rozpoznaję melodii.
– Nie chodzi o konkretną melodię, tylko o jej nastrój – odparła Eve. – Romans. Rozejrzyj się jeszcze raz wokół siebie. Wszystko jest na swoim miejscu, czyste, eleganckie, zorganizowane. Zostawiła jednak otwartą butelkę wina i używane kieliszki. Dlaczego?
– Nie miała okazji, by je uprzątnąć.
– Ani wyłączyć muzyki i światła. – Eve przeszła dalej, zajrzała do kuchni przylegającej do pokoju. Blat był czysty i pusty, leżał na nim tylko korkociąg i korek. – Kto otworzył wino, Peabody?
– Najprawdopodobniej jej towarzysz. Gdyby zrobiła to sama, to biorąc pod uwagę stan całego mieszkania, schowałaby korkociąg, a korek wyrzuciła do śmieci.
– Mmm… Drzwi na balkon w salonie zamknięte i zabezpieczone od wewnątrz. Jeśli było to samobójstwo albo nieszczęśliwy wypadek, to nie doszło do niego tutaj. Sprawdźmy sypialnię.
– Nie uważasz, żeby to było samobójstwo albo wypadek?
– Na razie nic nie uważam. Wiem tylko, że ofiarą była samotna kobieta, która utrzymuje swoje mieszkanie w idealnej czystości, i że dowody wskazują na to, że spędziła przynajmniej część tego wieczoru w czyimś towarzystwie.
Eve przeszła do sypialni. Tu także grała muzyka, senne, płynne tony, które zdawały się unosić w lekkim wietrze wpadającym do pokoju przez otwarte drzwi balkonu. Łóżko było zasłane, a rozrzucona pościel pokryta setkami różowych płatków róż. Obok łóżka leżały czarna sukienka, czarna bielizna i czarne buty wieczorowe. Pod ścianami migotały dopalające się świece.
– Przeprowadź analizę miejsca zbrodni – poleciła Eve.
– Wygląda na to, że przed śmiercią ofiara odbywała lub zamierzała odbyć stosunek seksualny. Ani tutaj, ani w salonie nie widać żadnych śladów walki, co oznacza, że stosunek odbył się lub był planowany za zgodą obu stron.
– To nie był seks, Peabody. To było uwodzenie. Będziemy musieli dowiedzieć się, kto uwiódł kogo. Zbadaj całe mieszkanie, a potem załatw mi te dyskietki ochrony. – Eve nałożyła na ręce substancję zabezpieczającą i otworzyła szufladę w stoliku nocnym. – Szuflada ze skarbami.
– Słucham?
– Szuflada seksu, Peabody. Zapasy samotnej dziewczyny, między innymi kondomy. Ofiara lubiła mężczyzn. Kilka butelek smakowych olejków do ciała, wibrator na wypadek, gdyby musiała lub chciała zaspokoić się sama, maść dopochwowa. Standardowe, powiedziałabym nawet konserwatywne przybory. Żadnych gadżetów czy materiałów, które wskazywałyby, że ofiara preferowała kontakty z tą samą płcią.
– Więc jej towarzysz był mężczyzną.
– Albo kobietą, która chciała poszerzyć horyzonty Bankhead. Dowiemy się tego, kiedy obejrzymy materiał z kamer ochrony. Może dopisze nam szczęście i przy sekcji zwłok lekarze znajdą coś w niej.
Eve weszła do łazienki sąsiadującej z sypialnią. Była lśniąco czysta, nawet obszyte wstążkami ręczniki wisiały w idealnym porządku. Na półkach stały kolorowe mydełka w wymyślnych opakowaniach, perfumowane kremy w szklanych i srebrnych słoikach.
– Przypuszczam, że jej partner nie przychodził się tutaj umyć. Sprowadź tu ekipę – poleciła. – Niech sprawdzą, czy nasz Romeo nie zostawił jednak śladów. – Otworzyła lustrzane drzwiczki szafki z lekarstwami, przejrzała zawartość. Zwykłe podręczne środki, nic ciężkiego. Półroczny zapas dwudziestoośmiodniowych tabletek antykoncepcyjnych.
Szuflada obok umywalki wypełniona była starannie ułożonymi kosmetykami. Szminki, sztuczne rzęsy, farby do twarzy i ciała.
Spędzała przed tym lustrem mnóstwo czasu, rozmyślała Eve. Sądząc po małej czarnej sukience, winie i świeczkach, wyjątkowo dużo czasu spędziła tu minionego wieczoru. Przygotowując się dla mężczyzny.
Eve powróciła do łącza umieszczonego w sypialni i odtworzyła ostatnią rozmowę. Stała w bezruchu i słuchała, jak śliczna Bryna Bankhead, odziana w małą czarną, rozmawia o planach na wieczór z brunetką o imieniu CeeCee.
_Jestem trochę zdenerwowana, ale przede wszystkim podniecona. Wreszcie się spotkamy. Jak wyglądam?_
_Wyglądasz cudownie, Bry. Pamiętaj tylko, że prawdziwa randka to co innego niż elektroniczny flirt. Nie spiesz się, dziś wieczorem pozwól mu tylko na kolację w jakiejś restauracji, dobrze?_
_Jasne. Ale naprawdę czuję się tak, jakbym już dobrze go znała, CeeCee. Mamy ze sobą tak wiele wspólnego i korespondujemy już od tygodni. Poza tym to ja zaproponowałam to spotkanie, a on powiedział, byśmy spotkali się w jakimś publicznym miejscu, żebym nie czuła się skrępowana. Jest taki troskliwy, taki romantyczny. Boże, spóźnię się. Nienawidzę się spóźniać. Muszę iść._
_Nie zapominaj o niczym. Chcę znać szczegóły._
_Jutro opowiem ci o wszystkim. Życz mi szczęścia, CeeCee. Naprawdę myślę, że to może być właśnie ten._
– Tak – mruknęła Eve, wyłączając łącze. – Ja też tak myślę.3
– Pieprzony zboczeniec, zasługuje tylko na to, żeby wygrzebać mu jaja zardzewiałą łyżeczką.
Eve zajęła miejsce w samochodzie.
– Nie duś tego w sobie, Peabody. Powiedz mi, co naprawdę czujesz.
– Do diabła, Dallas, to wstąpiło we mnie tam, kiedy na nią patrzyłam i przypomniałam sobie, jaka była ładna, jak się cieszyła z tej randki. Myślała, że pozna kogoś romantycznego i miłego, cholera! A ten popapraniec przez cały czas planował…
– Zapieprzyć ją na śmierć? Nie wiem, czy tak to właśnie planował, ale na tym się skończyło. Może uda nam się podciągnąć to pod zabójstwo z premedytacją, jeśli udowodnimy, że używał narkotyków jako narzędzia zbrodni. Ale przypuszczam, że sąd uzna to raczej za nieumyślne zabójstwo. Spokojnie, Peabody, dorzucimy do tego gwałt i próbę zatarcia śladów. Facet nie zobaczy już więcej dziennego światła.
– To nie wystarczy. – Peabody poprawiła się na siedzeniu; w jej oczach były łzy. – Czasami wydaje mi się, że to nie wystarczy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki