Wrona z Madenfal - ebook
Nikt nie opuścił Gjaladenu od pokoleń. Mgławice pochłaniają wszystko. Kształtują. Zaburzają pory roku, sieją szaleństwo wśród zwierząt, rodzą potwory z ludzkich lęków. Hjalkan dorastał w tym świecie, uwięzionym, wypaczonym, obojętnym na modlitwy. Poznaj jego spojrzenie, pełne nieugiętej ciekawości, nieufności i gniewu wobec wszystkiego, co ukrywa się w purpurowej mgle.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Fantasy |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 9788397642317 |
| Rozmiar pliku: | 666 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ta opowieść nie narodziła się nagle. Wyłaniała się powoli z ciszy, z niepokoju, z pytań zadawanych szeptem i z obrazów nieustannie powracających w myślach. Czasem przybierała postać muru stawianego w geście obrony. Innym razem stawała się ścianą dającą oparcie w chwili słabości. Bywała też przepaścią, przy której należało się zatrzymać i spojrzeć w głąb.
Skoro trzymasz tę książkę w dłoniach, oznacza to, że przekroczyłeś próg domu, zbudowanego z moich myśli, lęków i snów. Przechodź przez jego korytarze uważnie. Być może odnajdziesz w nich cząstkę siebie.„Lepiej zaliczać się do niektórych, niż do wszystkich.”
– Andrzej Sapkowski, _Krew Elfów_
Prolog
MGŁAWICE GJALADENU
Hjalkan stał oparty o zimny mur, z rękami splecionymi na piersi. Kamień śmierdział stęchlizną i wilgocią, która przez lata wsiąkała w spękaną powierzchnię. Kaptur rzucał cień na jego twarz, ukrywając rysy, lecz gdy w końcu przemówił, głos brzmiał zbyt charakterystycznie, by można go było pomylić.
Obok niego stał Visander, niegdyś jeden z dowódców królewskich wojsk, teraz człowiek, który błądzi na granicy hańby.
– Nie mam czasu, by osobiście się tym zająć – tłumaczył mu Hjalkan. – Muszę ją odnaleźć. Wrona jest kluczem. Gdzieś za mgławicami czeka reszta świata.
– Cz… czym? – wyjąkał, a dreszcz przebiegł mu po karku.
– Wszystko musi pozostać tajemnicą – powiedział cicho, pochylając się ku Visanderowi. – Kylhar Skoroświt musi umrzeć. To rozkaz króla, a jego słowo jest prawem. Moje sowy już tropią ślad Buntownika. Wkrótce odnajdą cel. W międzyczasie ruszysz z najemnikami i dopilnujesz, by nasz stary przyjaciel wyzionął ducha.
Visander milczał, a on mówił dalej, powoli, niemal niedbale, jakby nie chodziło o nic więcej, niż przestawienie pionka na planszy.
– Następca tronu nie żyje, a Skoroświt zamierza obrócić świat przeciw królowi. Rozpowie, że to on otruł księcia. Jeśli ludzie uwierzą w tę wersję, królestwo stanie w ogniu. Nie możemy do tego dopuścić.
Zamilkł na chwilę, pozwalając, by ciężar zadania osiadł na ramionach rozmówcy.
– Gdy powrócisz z jego głową, otrzymasz wszystko, o czym marzyłeś i jeszcze więcej.
Cisza między nimi zgęstniała. Gdzieś w oddali zawył wiatr. Visander zacisnął dłonie, czując, jak ogarnia go coś więcej niż obowiązek – żądza odzyskania dawnej wartości, pragnienie, które paliło go od środka, odkąd popadł w niełaskę króla. Teraz los podsuwał mu szansę, jakiej nie mógł zignorować. Wystarczyło tylko wyciągnąć po nią rękę… i splamić ją krwią.
– Nim wyruszę, powiedz mi jedno – odezwał się w końcu. – O co tak naprawdę ci chodzi?
Hjalkan skinął głową. Myśli przebiegły mu przez umysł jak stado dzikich koni, lecz jedna z nich wybrzmiała najgłośniej: _Ta wiedza i tak nie będzie ci potrzebna._
– Opowiem ci historię, która być może pozwoli ci coś zrozumieć – zaczął. – Na jednej z wyniosłych wież Madenfal żył niegdyś strażnik o czujnych oczach, nieustannie badających horyzont w poszukiwaniu obcych wojsk i wszelkich niepożądanych przybyszów. Nie był jednak sam. W wieży mieszkał również jego syn Bolko, chłopiec o sercu wielkim jak niebo i dłoniach, które potrafiły leczyć najmniejsze stworzenia. Psa z kulawą nogą, srokę ze złamanym skrzydłem, a nawet chore koty i króliki. Wszystkie zwierzęta znajdowały w nim swojego opiekuna. Miał w sobie coś, co budziło zaufanie nawet w najbardziej zlęknionych istotach. Pewnego dnia, gdy obserwował miasto z wysokości murów, tuż pod jego stopy spadła ranna wrona. Jej czarne pióra były posklejane krwią, a jedno skrzydło zwisało bezwładnie. Przez wiele dni z oddaniem doglądał ptaka, karmił go i trwał przy nim od świtu do zmierzchu. Nie wiedział jeszcze, że ten jeden gest na zawsze odmieni jego los. Nocą, gdy księżyc zawisł nisko nad miastem, a cisza spowiła świat, Bolko przebudził się i zerknął na posłanie wrony. Nie było tam już zwykłego ptaka. A może i był, lecz nie taki, jakiego znałby człowiek. Szpony, czarne jak obsydian skąpany w smolistej nocy, pochłaniały całe światło. Oczy jarzyły się złowieszczą poświatą, w której lśniły cienie upadłych królestw. To nie była zwyczajna wrona… to był omen. Zwiastun nieszczęść, szept nadchodzącej zguby. – Gdy z ust wydobywały się kolejne słowa, powierzchnia skóry dowódcy drżała delikatnie. – Najgorsze jednak było to, że opis tego ptaka pokrywał się z istotą, którą niedawno dostrzeżono, także w Madenfal. Na jednym ze szponów nosiła znamię – wyrytą runę, wypaloną w starym języku. Tak dawniej znakowano te, które wysyłano za mgławice, tam, gdzie świat się kończył, a noc miała własne imię. Według całego kontynentu żadna dotąd nie powróciła. Wszyscy byli przekonani, że nie sposób przedostać się na drugą stronę. A jednak ta wrona przemówiła do chłopca ludzkim głosem: „Drogi Bolku! Okazałeś serce w godzinie mej słabości, choć nie wiedziałeś, kim jestem. Musisz wiedzieć, że nie należę do zwykłych skrzydlatych stworzeń. Jestem królem wron. My, ptaki, nigdy nie zapominamy przysług. Zostawiam ci dar, srebrną trąbkę. Jeśli kiedykolwiek znajdziesz się w potrzebie, zagraj na niej, a przybędę do ciebie wraz z moimi poddanymi. A teraz żegnaj!”. Po tych słowach ptak rozpostarł skrzydła i w mgnieniu oka zniknął w mroku nocy. Na posłaniu pozostała jedynie trąbka, lśniąca w zimnym blasku księżyca. Mijały lata. Bolko dorósł i przejął obowiązki ojca, strzegąc murów Madenfal. Wydawało się, że owa noc była jedynie snem, mglistym wspomnieniem dzieciństwa. Aż do dnia, gdy nadciągnęło zagrożenie – wroga armia stanęła u bram miasta. Rozpoczęło się oblężenie, a los królestwa wydawał się przesądzony. Wtedy Bolko przypomniał sobie króla wron i jego obietnicę. Przez lata traktował ją jako dziecięce bajanie, ale w obliczu takiego niebezpieczeństwa należało wykorzystać każdą szansę na ocalenie. Ze starego kufra wydobył pokrytą kurzem trąbkę, wspiął się na najwyższą wieżę i zadął w nią z całych sił, wygrywając melodię. I oto nadeszło to, czego nikt nie mógł przewidzieć. Na horyzoncie zakotłował się czarny wir, niczym mroczna nawałnica, rosnąc i gęstniejąc, aż całe niebo nad Madenfal spowiła dusząca ciemność. Nagle z tej piekielnej otchłani wydarły się tysiące wron. Ich skrzek niósł się po murach miasta, przyprawiając obrońców i najeźdźców o lodowaty dreszcz. Ptaki uderzyły na wrogie wojska z wściekłością burzy. Ostre dzioby wwiercały się w oczy i gardła, szpony rozdzierały skórę do kości, a skrzydła smagały niczym bicze. Żołnierze padali na kolana, osłaniając głowy, lecz nie było ucieczki. Wrony były jak żywa plaga, jak gniew samego nieba.
– Ale przecież to tylko legenda, prawda?
– Też tak kiedyś myślałem – odparł Hjalkan, a spod kaptura błysnęły oczy, żarzące się niczym węgle w popiele. – Ale czasami rzeczy uznawane za wytwory wyobraźni okazują się bardziej rzeczywiste niż wszystko, co znamy. Z kontynentu nie ma ucieczki. Minęły setki lat, a wciąż otaczają nas mgławice – tajemnicze obłoki trzymające nas w uścisku. Obudź się. Gjaladen jest zamknięty.„Nikt o tym nie słyszał, nikt o tym nie mówił. To ta cisza, która krąży wśród ludzi. Nikt o niej nie mówił, więc nikt o niej nie słyszał. Przez cały czas ze mną cisza.”
– _Piotr Górny_
Jak dwie krople wody
– Obcęgi, młotki, maski wstydu – wyliczał znużony Baris. Bez cienia zainteresowania w głosie mówił tak, jakby wypowiadał wyrok, a każde słowo rozchodziło się po sali jak skrzypienie trumny. Tron, na którym zasiadał, wykuto z czarnego kamienia w kształcie zaciśniętej pięści – takiej, co nigdy nie puszcza. – Rozżarzone szczypce też się znajdą, jeśli wolisz ogień. Mam już dość tych rozmów o torturach, ale jakąś musisz sobie wybrać – ciągnął zimno. – Sam rozumiesz, kara nie może być łagodna. Ludzie wybierają pień katowski, bo wierzą w głos topora. Ty natomiast wślizgnąłeś się do moich komnat jak szczur i wykradłeś list, ponieważ ktoś ci to zlecił, prawda? To nic nie da, jeśli nie potrafisz czytać – roześmiał się sucho, bez śladu radości. – A może chciałeś komuś go doręczyć? – Przechylił głowę. – Kłamstwa są jak ziarna. Kiełkują, ale nie zawsze tam, gdzie by się chciało. Wiesz, co mnie najbardziej rozzłościło? Ta poduszka. Mój sługa powiedział, że zostawiłeś na niej ślad. Wgłębienie, jak po śnie dziecka. Zasnąłeś. Zasnąłeś w moim łożu, z listem w dłoni, jakbyś był u siebie. Gdyby to nie było tak żałosne, może nawet bym cię podziwiał. Co ty sobie, do cholery, myślałeś?
Spojrzał się na chłopca, lecz ten uporczywie unikał jego wzroku. Król Baris II Niebołamacz był blady jak ściany komnaty, gdzie zwykł zapadać w sen. Uchodził za jedynego, o którym mówiono, że ma dwa mózgi. Rządy pod jego czujnym okiem sprawiły, że większość Gjaladenu prosperowało jak nigdy dotąd. Mądrość, jaką w sobie zakorzenił, zapuszczała wszędzie macki – w świątyniach, w radach starszyzny, w językach ludu. Była jak grzyb, co rośnie w cieniu i żywi się wszystkim, czego dotknie. Na podbródku gęsty zarost króla przypominał sosnowe igły, za to nikły na policzkach, wycinki z miękkiej kory. Jeśli oczy są zwierciadłem duszy, to on musiał mieć w niej pustkę. Białe jak nieprzetarty śnieg, jak garść palonego wapna, świeciły martwym blaskiem spod sklepienia czoła. Z ust sączyła się ciemność, a język leniwie wędrował po spierzchniętych wargach. Czuł, jak choroba zżera go od środka, ale przerażającej twarzy nie pokazywał nikomu. Trzymał ją ukrytą. Za maską z czarnego żelaza.
– Nie słyszałem dziś błagania – odezwał się z goryczą w głosie. – A ono potrafi czasem rozpalić ogień sprawiedliwości. Spróbuj, młodzieńcze.
Złote włosy chłopca mieniły się w świetle, wpadającym przez kratowane okna.
– Błagania nie zmiękczą twojego kamiennego serca – warknął, odsłaniając zęby w gniewnym grymasie. Skrępowane nadgarstki pulsowały bólem, przypominając mu o bezsilności. – Umarłem w chwili, gdy dałem się złapać. Więc o jakiej sprawiedliwości mówisz?! Tu jej nie ma. Nie w tym miejscu. – Jego głos stawał się coraz bardziej agresywny. – Gorączka w końcu zgaśnie… ale zaraza noszona w tobie nigdy. Nikt mnie do niczego nie wynajął. Jestem tylko złodziejem. Zwykłym chłopakiem, który uległ ciekawości. List wydawał się cenny. I łatwy do zabrania. Tylko tyle. Myślałem, że może odmieni mój los. Tacy jak ty, opływają w wygody, których większość świata nigdy nawet nie dotknie.
– Milcz! – zagrzmiał Nemtor Srebrnogrzywy, oburzony śmiałością chłopca. – Mój panie – dodał, zwracając się do króla z gniewnie zaciśniętą szczęką. – Pozwól, że nauczę go manier. Odetnę mu język, by już nigdy nie mógł mówić w ten sposób. To się nie godzi!
Nemtor był gwardzistą o surowej, wygolonej twarzy z wyostrzonymi kośćmi policzkowymi. Na jego napierśniku błyszczał dwugłowy orzeł – każda głowa z językiem wysuniętym, srebrnym, jakby spragnionym smaku krwi.
– Dość tego – przerwał stanowczo Baris. Był zmęczony tą dyskusją. Spojrzenie króla spoczęło na chłopcu. – Mam inne rozwiązanie. Możesz być jeszcze do czegoś przydatny. Dam ci wybór. Pomyślę nad zadośćuczynieniem. Jeśli się wykażesz, może znajdzie się dla ciebie miejsce w mojej służbie. Jeśli nie… Nemtor pozbawi cię języka.
Niebołamacz ziewnął przeciągle. Przesunął dłoń po miękkim materiale szaty, pozwalając palcom zanurzyć się w gęstym splocie czerwieni i srebrzystego futra. Przez talię opinał ją pas ozdobiony orlimi szponami, niemy znak władzy i bezwzględności.
– Wyprowadźcie chłopca – rozkazał swoim wardom. Z kolei ci uczynili to bezzwłocznie. Ich zbroje zaszumiały głucho, gdy ruszyli.
Chłopiec szedł w milczeniu, czując na karku ciężar spojrzeń. W głowie kłębiły się myśli, niespokojne i roztrzęsione. Spojrzał ukradkiem przez okno, gdzie coś poruszyło się na tle szarego nieba. _Czy to falkon, krążący nad zamkiem? Ten mityczny ptak, o którym szeptano przy ogniskach?_ Przełknął ślinę, nie wiedząc jeszcze, czy był to omen śmierci, czy cudownie odwleczonego losu.
Wychodząc z ogromnej sali tronowej, chłopiec uniósł jeszcze wzrok ku rzędom kolumn, których głowice rzeźbione były w kształcie rozpostartych skrzydeł. Wewnątrz panował niepokojący gwar – dworzanie i gwardziści czekali na jakiekolwiek spojrzenie, gest czy słowo mogące przynieść im choć odrobinę uznania. Kamienne płyty podłogi lśniły w blasku świec, a ornamenty na ścianach przypominały rozlane plamy krwi. Szare pasma kurzu osadzały się wzdłuż murów.
Tuż za progiem, w korytarzu, milczący wardowie stali niczym nieruchome posągi. Ich wzrok przenikał każdy ruch, czuwali, nie spuszczając oczu z niczego, co mogłoby zaburzyć spokój.
W głębinach zamku, na najniższej kondygnacji, gdzie ciemność była gęstsza, a powietrze cięższe, ciągnęły się lochy, które nigdy nie świeciły pustką. Mrok wypełniał każdy zakamarek, pochłaniając wszystkie ślady życia.
Nagle jakiś cień zabrał gwałtownie głos, jakby wydarzyło się coś złego.
– Mój Panie! Przy… – nie zdążył dokończyć, gdy dźwięk otwierających się żelaznych wrót, cięższych niż jakiekolwiek grzechy, zagłuszył słowa gwardzistów.
Wejście do tego pomieszczenia przypominało otwieranie skarbca. Ledwie strumień światła przecisnął się przez drzwi, a całą uwagę przywłaszczył sobie ten, na którego czekał król – Hjalkan, zwany Tropicielem. Jeden z czterech Burzowych Szponów, najwyższej rangi wojowników, stojących na czele zbrojnych konfliktów. Był gotów zabić za najmniejsze przewinienie, jeśli tylko w grę wchodziło imię króla.
Na jego prawym ramieniu spoczywała śnieżna sowa, Ewelis, z czarnymi pręgami na białym upierzeniu. Spojrzenie ptaka przepełnione zostało czujnością, choć sama nie pełniła roli strażniczki lasu. Zamiast czekać na nocne polowanie, służyła jako zwiadowca – zawsze gotowa do obserwacji i tropienia. Nieruchome oczy nigdy nie zdradzały zamiarów, a jej obecność w terenie była trudna do wykrycia.
Na lewym ramieniu nosił naramiennik z ostrymi ćwiekami, łączący się z napierśnikiem i przechodzący aż do nagolenic. Pancerz, grubszy niż zwykle, miał w centralnym punkcie wyryty wizerunek orła o złowrogim spojrzeniu. W świetle przybierał chłodny, stalowy połysk.
Hjalkan miał brązowe włosy, które swobodnie spływały na czoło, lekko przysłaniając twarz, oraz oczy w odcieniu ciemnej miedzi. W ich głębi, niczym w lustrach, odbijały się drobne zmiany otoczenia.
– Wasza Niebosiężność. – Zgiął się w ukłonie, a w jego wzroku mieszkała nawałnica. – Czy możemy porozmawiać na osobności?
Tropiciel był do cna wypłukany z jakichkolwiek uczuć. Zabijanie przychodziło mu równie naturalnie, jak złodziejowi poruszanie się w ciemności. Wymiana spojrzeń między nim a królem przypominała nieme porozumienie – obaj znali się od lat.
– Mój Panie! – Cień wtrącił się raz jeszcze i trzymał w dłoni kielich. Był sługą w średnim wieku, z jasnoszarymi oczami, które próbowały przekazać coś ważnego.
Wyglądał na zmartwionego. Gdy tylko zbliżył się do tłumu, cała odwaga zniknęła w okamgnieniu. Tym razem słowa utknęły mu w gardle. Wszyscy śledzili każdy jego ruch. Serce biło tak głośno, że zdawało się, iż każde uderzenie będzie słyszalne z kilku kroków. Przez chwilę ogarnął go paraliżujący bezwład, jakby nogi odmówiły posłuszeństwa. Potknął się, ale nikt nie zwróciłby na to uwagi, gdyby nie rozlane drogie, cierpkie wino.
Ogień w lampach oliwnych zaskwierczał, a płomienie zatańczyły w środku, wzbijając się jedynie po to, by za chwilę opaść.
– Klyffenhydzie. – Baris zwrócił się do swojego Mistrza Domu. – Nie zapomnij, dzięki komu tutaj jesteś. Wybijaj swoje zęby, ale nie rozlewaj czegoś, za co inni płacą głową. Nie marnotraw i nie zabieraj więcej mojego cennego czasu. Mam ważniejsze sprawy, które czekają na to, aby je omówić. Irytacja w nim narastała. Jedynie syk palącego się drewna w kominku potęgował jego powściągliwość.
– Wasza Niebosiężność, ja w sprawie… odbierają poród! – W końcu to z siebie wyrzucił. Przeszkodził po raz trzeci, a na sali rozległ się pogłos szyderczego śmiechu, piętrzącego się od dłuższej chwili. – Zapewniają brak powikłań, ale…
Król wstał niezgrabnie, jakby przymuszony.
– Ale? – zapytał, czekając na wyjaśnienia.
– Mają wątpliwości co do płci – odpowiedział Klyffenhyde, zbliżając się, by mówić ciszej. – Wino niosłem, by uczcić ten radosny dzień, pełen oddechów nowego życia. Wybacz, panie. Myślałem, że to będzie dobra rzecz.
W jego oczach malowało się przerażenie, obawa, że słowa nie zadowolą pana. Nigdy nie był pewny, w jakim humorze zastanie władcę.
Baris podniósł się i obdarzył go niesmaczną miną, której nikt na szczęście nie zobaczył. Chowała się za maską.
– Dziś powitamy następcę – odchrząknął, zatrzymując się na chwilę w zamyśleniu. Skinął głową, odsyłając Mistrza Domu. – Chodź, Hjalkanie. Porozmawiamy w ogrodzie. Sekwoje dobrze na mnie działają. Mają w sobie coś kojącego.
Przekonanie króla, co do płci dziecka było zagubieniem, pogonią za dziedzictwem i obawą przed upadkiem. Ćmą rwącą się do światła. Wydawało mu się, że czekał całą wieczność, by poderwać się pod same chmury. A gdy już zawisł ponad nimi, nie miał wątpliwości – właśnie to było jego przeznaczeniem. Władza przypominała rozbieżność, coś wyraźnego, możliwego do nazwania. Miał ją i czuł jej wielki ciężar. Inni widzieli w niej jedynie źródło korzyści, z którego mogą czerpać. Ale na jak długo?
Kiedy dotarli, słońce ogarnęło wszystko wokół, malując niebo na czerwono. Promienie światła tańczyły na liściach drzew, tworząc wirujące plamy na ziemi.
– Władza jest jak młyn – oznajmił Baris. – Działa, ale w jednej chwili może przestać.
Zdjął maskę, dając skórze chwilę wytchnienia. Przy Hjalkanie czuł się w miarę swobodnie. Jego skóra, popękana niczym wypalona ziemia, miała barwę bladego wosku. Zamiast rumieńca widniały plamy o zgniłozielonej barwie, a wargi, coraz bardziej przypominające zgorzel, wykrzywiały się w bolesnym grymasie. Czoło szpeciły rany, z których sączyła się ropa, spływając ku krawędzi oczu.
– Zgaduję, że nie zmieniłeś swoich upodobań – dodał z lekkim uśmiechem, który na moment prześlizgnął się po twarzy. – Długo cię nie było. Za długo.
– Nie zmieniłem – odpowiedział Hjalkan. – Wciąż to samo: zderzające się metale. Ten dźwięk, kiedy się łączą, tworzą jedność. Lubię walki. No i kobiety – chyba je najbardziej. Choć… może nic tak nie daje satysfakcji jak odkrywanie prawdy, rozwiązywanie jakiejś tajemnicy.
– Mówią, że twój tytuł to przemoknięty ohydą odpad moralności – rzucił król. Podszedł, chwycił go za ramię, z którego odleciała sowa. Chwilę wcześniej Tropiciel szepnął jej coś do ucha, a ta huknęła głucho. – Nie przejmuj się tym. Tacy nie potrafią zrozumieć, czym naprawdę jest twoja funkcja.
Baris odsunął się od niego i skierował wzrok ku niebu. Wyjął sztylet z gładką rękojeścią, który nosił przy pasie, i niedbale podrzucił go w powietrze.
– Poza tym nie chcę więcej słyszeć o stałych kochankach – mówił, wyrażając swoje niezadowolenie. – Nie wdawaj się w nic poważnego i zadbaj o to, by nie było żadnych świadków. Kobiety będą twoją zgubą, jeśli jeszcze raz pozwolisz sobie na zaangażowanie. Mężczyźni rządzą światem, ale to kobiety rządzą mężczyznami. Masz się ich wystrzegać jak zarazy. Inni, by już wąchali szubienice. Jeśli coś takiego się wyda, a ja nie kiwnę palcem to…
– To zarówno prostaczkowie, jak i wysoko urodzeni będą chcieli mojej śmierci. Wiem.
Baris skinął głową ze zrozumieniem.
– Ślubowałeś. Nie zapominaj o tym.
– Tak – wykrztusił Hjalkan, chociaż brzytwa łatwiej przedostałaby się przez jego gardło.
– Nie czuję przekonania w twoim głosie.
– Tak, mój panie – powtórzył głośniej, starając się nadać słowom większą siłę.
– Długo nie otrzymywałem od ciebie żadnych wieści. Nie wysłałeś żadnej sowy. Mam nadzieję, że nie przynosisz wyłącznie tych paskudnych.
– Niestety – odpowiedział smutnym tonem Hjalkan, pogładzając kilkudniowy zarost. – Kylhar przeprawił się na drugi brzeg dorzecza. Uciekł tam, gdzie go poniosły oczy – na Poczerniałą Grań. Wysłałem za nim ludzi, ale Buntownik połączył siły z takimi samymi jak on. Z tym klanem Bladoskórych, czy jak ich teraz nazywają. Mają w sobie nieokiełznaną dzicz. Nikt nie przeżył, oprócz Najemnika z Gratenhag. Chyba już kiedyś o nim wspominałem.
Niebołamacz westchnął ciężko.
– Każdego dnia wyczekuję, kiedy miasto zaśnie – oznajmił, przykładając sobie nóż do gardła. – Dopiero potem próbuję zasnąć. Zawsze śpię ostatni. Wspomnienia nie dają mi spokoju, a na wspomnieniach niczego się nie zbuduje. Jedno cięcie mnie od niego dzieli. Od tego spokoju… snu. – Przycisnął nóż odrobine mocniej. – Kiedyś myślałem, że zabijanie uczyni z nas dorosłych i dojrzałych mężczyzn. Popatrz no… zrobiło z nas potwory.
Na Hjalkanie nie zrobiło to wrażenia. Nawet nie drgnął, choć zgadzał się z królem w tej sprawie bardziej niż w jakiejkolwiek innej. Wiedział, że panu nic nie grozi – to była tylko gra. Wypluł coś pod nogi, co wcześniej wydłubywał z między zębów.
– Musieli oszczędzić Najemnika, bo był zdrajcą – zaczął król. – Ułożył się z tymi dzikusami.
– Trochę potrwa, nim się upewnię i go przesłucham – odrzekł lodowato Hjalkan. – Nie sądzę jednak, by stał się jednym z nich. Chociaż Migar biję się dla złota, nie jest żadnym zdrajcą. Nie walczyłby dla takich jak oni. Honor ma dla niego znaczenie. Nie tknie kobiet ani dzieci. Zdążyłem się na nim poznać przez te lata.
– Wszyscy nimi są – odparł Baris. – Zdrajcami… – dodał po chwili. – Nie lekceważ mnie, Hjalkanie. Przy mnie najgrzeczniejszy pies pójdzie w ślad za innymi, zatopi w złości kły i wyciągnie ochłap mięsa. Myślę trzeźwo. Mój osąd nie jest zaburzony. Znam się na tym. – wtrącił z pewnością. – Na nich. Na ludziach. To, jak się zachowają, jakie decyzje podejmą. Czuję to w kościach. Mogłeś mu obiecać złote góry. Mogłeś obiecać to wszystkim najemnikom. Może wtedy walczyliby jak lwy. Teraz już na pewno nie zasnę. Za dużo zmartwień.
– Obiecałem rzekę, mój panie. Dosłownie.
– Najwidoczniej za małą i za wąską.
– Zgubiłem go. Straciłem z oczu. Tamtego dnia za bardzo skupiłem się na wronie, o której już kiedyś ci mówiłem. To mój błąd i zamierzam go naprawić. Dowiem się, jeśli Kylhar coś knuje.
– A ty wciąż o tej wronie? Przestań z tą legendą, to tylko brednie. Nie będę więcej o niej słuchał.
Burzowy Szpon doskonale zdawał sobie sprawę, że w szczególności Niebołamacze będą za wszelką cenę unikać rozwiązania zagadki mgławic. Świat, w którym żyli, osadzony w mroku i tajemnicy, narodził się równocześnie z nimi, z purpurową mgłą splatającą się od zawsze z ich istnieniem. Te ulotne zjawiska nie stanowiły jedynie części obłoków. Były nierozerwalnie związane z tożsamością, stanowiąc część ich duszy. Zmiana była niepojęta, a odkrycie całkowitej prawdy o mgławicach mogło zniszczyć podstawy wszystkiego, co do tej pory znali i stworzyli.
Zrozumieli jednak, że to, co przez wieki było nieosiągalną, niepojętą zagadką, stało się kluczem do przeobrażenia starego porządku. Mgławice otulające niebo stały się narzędziem, które pozwoliło im wprowadzić zmiany. Zaczęli podważać fundamenty wierzeń, od wieków kształtujących życie ludzi.
Wiarę w starych bogów, zwłaszcza w Mokosz, matkę ziemi, opiekunkę płodności, uznawali za przestarzałą i ograniczającą. W jej miejsce zaczęli stawiać nowe przekonania. Te nieziemskie siły nie były już tylko bożkami do czczenia, ale czymś znacznie potężniejszym. W wyniku tego, co zaczęli nazywać „Odnową”, stopniowo zatarli wpływy tradycyjnych kapłanów, zastępując ich swoimi własnymi. W miarę tego, jak nowa doktryna rozprzestrzeniała się, zaczęli zdobywać nowych wyznawców, którzy odrzucili wiarę w przestarzałe bóstwa na rzecz nowej, bardziej pragmatycznej filozofii.
Hjalkan wiedział, że ci żyjący pod tym wpływem przez pokolenia nie chcieli żadnych zakłóceń. W oczach zwykłych ludzi, mgławice były nie tylko widocznością na niebie, ale metaforą stabilności świata, w którym żyją. To one nadawały rytm ich istnieniu, ich wierzeniom, ich życiu. Jak mogliby teraz stawić czoła prawdzie, która rozbiłaby ten dawny porządek? Jak mogliby zaakceptować fakt, że za tymi mglistościami skrywa się inny świat, czyli coś, co wymagałoby od nich przestrojenia całej wizji rzeczywistości.
Nie łudził się – dla Niebołamaczy zmiana oznaczała zagładę. A dla niego, w tej cichej walce o prawdę, jedynym wyjściem pozostała cisza. Ale co z ciekawością? Jak miał ją stłumić?
Król, zmęczony ciężarem milczenia, w końcu postanowił je przerwać. Przez długie chwile jego umysł błądził wśród niewypowiedzianych myśli.
– Wiesz, dlaczego otaczam się takimi, którzy mają zimne serca? – Nie dał mu czasu na odpowiedź. – Ponieważ odświeżają moją pamięć. Odświeżaj mi ją dalej.
Hjalkan nie zareagował.
Szli, aż dotarli do ogrodu. Był on poprzecinany gęstą siecią ścieżek, wijących się wśród bujnej roślinności. Prowadziły one do centralnego punktu, majestatycznego posągu Valakreda, boga Bólu i Urozmaiconych Cierpień. To miejsce, gnieżdżące się w Syvandis, stanowiło fundament wiary przez wieki krzepiącej serca ludów. Lordowie nieustannie wznosili zwały kaplic, by poddani mogli czcić jego imię. Wyrzeźbiony ze skał starszych niż sama historia, opowiadał o mężczyźnie, który zrodził się z mgławic, stając się symbolem życia i śmierci.
Tętniło tam życiem, obecnością. W powietrzu unosił się zapach karminowych kwiatów – ostry, a zarazem słodkawy. Woda z fontanny spływała w kaskadach do sadzawek. Im głębiej, tym gęściej rosły głogi, a sam ogród zwieńczały dwa olbrzymie starodrzewa. Jedna z sekwoi wyciągała swe konary w stronę jądra cytadeli, rzucając cień na dworzankę w kobaltowej sukni.
Ciepły powiew wiatru i wilgoć niosły ze sobą trudny do zniesienia ciężar potu. Tropiciel przetarł czoło, otwierając usta.
– Wrogowie zaczynają się sprzeciwiać – stwierdził. – Oficjalnie nie chcą żadnych kłopotów, ale jeśli się zjednoczą…
– Źle to wygląda – przyznał mu Baris. – Ale wiesz, jak to jest z wrogami. Płynie w nich ogromna mądrość, dopóki nie wypłynie krew.
– W końcu się zbiorą, przegrupują i uderzą na nas z całą siłą. Stają się niebezpieczni. Problem trzeba zdusić w zarodku. Twój brat powinien się tym zająć dawno temu.
– Ja za to zbieram myśli i uważam, że są niebezpieczniejsze od nich wszystkich – odparł Baris z niedopuszczającym sprzeciwu tonem. – Poza tym, decyzja o tym, co spotka tych, którzy knują za plecami, już zapadła. Mój stary druh, lord Xolorian, będzie pierwszy. Wysłałem mu słodką wiadomość. Obiecałem jego córkę Zazdimowi. Trochę cierpliwości, a upieczemy dwie pieczenie na jednym ogniu. Zresztą, mój brat jest teraz zajęty ściganiem Buntownika.
– Zazdimowi? – zdziwił się Hjalkan. – Przecież jest ze sto razy starszy…
– I tyle samo razy mądrzejszy. Jego żona nie żyje. A to małżeństwo nie będzie stanowiło dla nas zagrożenia w przyszłości, która teraz stoi pod znakiem zapytania.
– Przymusowe małżeństwa nie pomogą, jeśli zwęszą twoją słabość.
Baris zmarszczył brwi i spojrzał na niego z niezadowoleniem. Zauważył, dokąd zmierza rozmowa, lecz postanowił go zbyć, próbując wziąć na plewy.
– Jaką znowu słabość?
– Nie jest tajemnicą, że odkąd zmarł twój pierworodny… – Hjalkan poprawił swoje włosy i zaczął od początku. – Twój syn był następcą tronu, a teraz gnije wraz z nadzieją na sprawowanie dalszych rządów. Choroba, która go pochłonęła… Wielu odbierze ją inaczej, niż byśmy tego chcieli. Już szeptają, że to my jej pomogliśmy. Jeśli twemu bratu nie powiedzie się w poszukiwaniach, to nasz problem będzie przypominał głaz, który stanął w gardle. Przyjdą po nas. Po twój tron. Pochodzenie jest ważne, a ja go z pewnością nie mam. Moje jest za skromne, by upomnieć się choćby o śliski od błota kamień. – Rzucił, zmieniając tok rozmowy. – Urodziłem się w burdelu. Nawet nie wiem, jakim. Nawet nie wiem czy chcę wiedzieć. Okazało się, że moja matka nie była moją matką. Wiem tylko, że darzyła mnie czułością. Zwłaszcza w nocy, gdy nie było świadków. – Przyjrzał się staremu drzewu. Wydawało mu się, że zobaczył w nim wyrzeźbioną twarz. Przetarł oczy. Król słuchał tej historii nie po raz pierwszy i z pewnością nie ostatni. Lubił ją. – Darzyła, dopóki nie przebiłem jej oka pordzewiałym prętem. Miałem wtedy dziewięć lat. Może dwanaście. Kto by to pamiętał?
– Ja pamiętam, że zdecydowałem się zwolnić dowódcę Visandera ze służby. Nie dostosował się do wydanego mu rozkazu.
– To nie przypadek, że jego także wysłałem – wyjaśnił z powagą Hjalkan. – Rozkazy… Nie zwolniłeś go z przysięgi za to, że ich nie wykonał. Zwolniłeś go za to, że wydał takie, które zostały wykonane. Prawda?
– Zachował się jak głupiec. To on zabił tę niewinną dziewczynkę. Dźgał ją nożem jak tłustą kiełbasę za to, że przyniosła tę kiełbasę, ale zimną. Gdy już leżała martwa, chciał jej wyciąć język. Wszystko przez to, że raz się sprzeciwiła. Biedna, pewnie miała dość. Tkwiło we mnie też przeczucie, że musiał ją gwałcić. To nie przystoi gwardziście, tym bardziej dowódcy. Mam nadzieję, że teraz gnije w jakichś bruzdach zamarzniętego błota.
– Założyłem, że tam zginie – odrzekł stanowczo Tropiciel. – Powtarzał, że chce naprawić swój błąd, że jest gotów zginąć w twojej służbie. No i zginął. Na Poczerniałej Grani. Miałem jednak nadzieję, że zanim to nastąpi, przyniesie nam głowę Buntownika. Niestety, zamiast tego to Kylhar pozbawił go życia.
Baris nie chciał już dłużej o tym rozmawiać. Oddech miał ciężki i nierówny. Każde niepowodzenie kładło się na jego ramionach jak chłodne, żelazne kajdany, a wzrok utknął na potężnych murach wznoszących się przed nim.
Ciemne cegły, z których je wzniesiono, miały w sobie coś nieprzyjaznego. Wilgoć wsiąkała w ich szorstką, popękaną powierzchnię, nadając jej wygląd gnijącego mięsa. Ze szczelin w konstrukcjach sączyła się czarna, mazista ciecz. Głęboki rów otaczał twierdzę niczym pogrzebowy pierścień, zimny, cuchnący śmiercią. Wypełniała go gęsta, martwa substancja, nieruchoma jak zastygły wosk, spływająca leniwie w stronę Vistuli, rzeki najdłuższej, a zarazem najbardziej kapryśnej, zmiennej z dnia na dzień.
Z zachodniej strony miasta rozciągał się port, pełen zgiełku i ludzi nieświadomych intryg kryjących się w cieniu murów twierdzy. Most łączący ją z resztą miasta był pomostem między dwoma światami: tym, który władał, i tym, który cierpiał pod jego butem. Kamienny kolos spoczywał na potężnych filarach, wyrzeźbionych w kształcie pięści. Te z kolei, zatopione w brudnym nurcie wody, wyglądały, jakby zaciskały się na samej ziemi, gotowe zdławić wszystko, co się im sprzeciwi. Konstrukcja zdawała się szeptać opowieści o represjach i bólu – o stabilności, która trwała tak długo, jak długo twierdza pozostawała nietykalna.
Król na moment pogrążył się w ciszy i wyciągnął rękę w stronę starego drzewa, kąpiącego się w promieniach słońca. Gdy dotknął kory, poczuł na skórze przyjemne ciepło.
– Ojciec zawsze mi powtarzał, że niezależnie od tego, czego bym nie szukał, zawsze powinienem patrzeć na to sercem, nie oczami – opowiadał. – W tym próchnie inni widzą nieśmiertelność. Coś, co zostanie długo po nas. Oceniają je przez wygląd, a dla mnie jest nieważny. I właśnie tym się różnie od lwiej części tego dworu. Widzą tylko zewnętrzną fasadę, a ja wiem, że to, co prawdziwe, ukryte jest głęboko w środku.
Hjalkan ziewnął, jakby już nic nie mógł wnieść do tej rozmowy. Od niechcenia oparł się o drzewo.
– Gdy patrzę na ten ogród, wraca do mnie pewne wspomnienie – zaczął, po raz kolejny zmieniając ton rozmowy. – Spotkałem kiedyś drwala. Był w stanie ściąć każdy pień wśród zielonych ścian lasu. Rozmawiał z drzewami, twierdził, że wie, kiedy korona klonu szumi o burzy, a kiedy dąb czuje nadchodzący mróz. Pewnego dnia udał się głęboko w las, by powalić stary, wielki buk o pniu lśniącym niczym srebro. Wierzył, że tylko z niego zbuduje chatę zdolną przetrwać wszystkie zimy. Kiedy jednak stanął przed drzewem, poczuł dziwne uczucie. Jako drwal znał każdy szmer lasu, ale tego dnia w powietrzu czuł coś niezwykłego. Buk zdawał się patrzeć na niego swoimi gałęziami, spopielonymi od słońca, jakby rozumiał, co zamierza zrobić. Mężczyzna chwycił topór, ale jego ręka drżała. Zatrzymał się na chwilę i w tej ciszy usłyszał szept, który niósł się z wnętrza drzewa: „Nie tnie się nas bez powodu, młodzieńcze. Pamiętaj, że las i człowiek to jedność. Jeśli zabierzesz jedno, musisz dać coś w zamian.” Zawahał się. Wtedy przypomniał mu się starzec, który prowadził go przez las w dzieciństwie i opowiadał o naturze. Drwal zrozumiał. Odsunął topór, postanawiając, że zamiast ściąć drzewo, zamieszka w lesie. Zamiast niszczyć, stał się częścią jego pieśni. I choć nie zbudował chaty z tego bukowego drewna, serce znalazło spokój, a natura zawsze witała go z otwartymi ramionami. Tak oto stał się opiekunem lasu, a las opiekunem jego duszy.
Król był pod wrażeniem, lecz rzeczywistość szybko przywróciła go do twardej myśli o nadchodzących kłopotach.
W tym momencie wrzaski bestii, krążącej nad warownią, zaczęły cichnąć, aż zniknęły zupełnie. Należała ona do Hjalkana, który trzymał ją na straży. Król obrócił się i ujrzał Klyffenhyde’a pędzącego w ich stronę niczym huragan. Kurz unosił się w powietrzu, osiadając na Mistrzu Domu i jego granatowym aksamitnym wamsie. Na fałdzistych rękawach widniały zaschnięte plamy po winie.
– Panie, wysłuchaj mnie po raz ostatni! – zawołał błagalnym tonem, ledwie łapiąc oddech. – Twoja pani żona urodziła! Niebosiężna Veyris czeka, byś powitał potomstwo. Poród przebiegł bez powikłań, ale… jest i druga, zła wiadomość. Właściwie wiadomości. – Zakłopotał się jeszcze bardziej niż zwykle. – Jakby to ująć… Nie będzie w stanie rodzić więcej. A teraz trzeba się martwić podwójnie.
– Nie rozumiem – odparł Baris. – Mów, co się dzieje z moim synem? I co z moją królową? Masz zadbać, by jak najszybciej wróciła do zdrowia, rozumiesz? Ostatnio mówisz tylko w zagadkach. Sądź muła według chodu, według pracy – sługę. Mówi Ci to coś? – Zacisnął palce na masce, którą trzymał w dłoni. – Przekonam się na własne oczy.
Klyffenhyde był wyraźnie przerażony. Obawy wypełniały go całkowicie. Czuł na plecach oddech Tropiciela i jego obojętność w kwestii odbierania życia. Bardzo szybko znaleźli się przed komnatami. Strzegł ich Tasak. Chłop jak dąb, z bielmem w oczach i twarzą pokrytą zaspą piegów. Pod nimi ciągnęły się bruzdy, wyrzeźbione przez długie lata walki. Miał na sobie charakterystyczne skórzane spodnie z gronostajów oraz pas z miedzianą klamrą.
– Halt! – zawołał, nie za dobrze widząc zbliżających się gości. Ręce złożył nad głowicą ostrza, którego sztych wbijał się w posadzkę. Nie wywoływał pozytywnych bodźców. Intensywnie mrużył oczy, do momentu, aż zauważył czerwoną szatę króla. – Wybacz, panie. Nie widzę dalej niż na odległość wyciągniętej stali.
– Dobrze, że chociaż umiesz nią zabijać. – Wyraz twarzy króla był naprawdę sympatyczny. – Wszyscy zaczekajcie. Nie wchodźcie, choćby nie wiem, co się działo.
W komnacie, gdzie odbywał się poród, panował półmrok. Król wszedł do środka, a wewnątrz Veyris czuwała nad kolebką. Jej krzaczaste brwi wyglądały jak dwa wiosła przy zachwycającej łodzi, spływającej w głębie wodospadów. Oczy miała szmaragdowe – błyszczące, kuszące do kradzieży. Na palcu królowej lśnił pierścień z rubinowym oczkiem, a rude włosy spływały swobodnie, odzwierciedlając barwę ognia. Jej cera przypominała porcelanę, a głos niósł w sobie wieczną nutę rozmarzenia. Słynęła z hodowli białych, pachnących kwiatów, których owoce miały kształt drobnych woreczków.
– Spójrz na to wcielenie niewinności – powiedziała cicho. Łzy spływały po jej policzkach, mocząc zaschnięte wargi. W dłoni ściskała naszyjnik z nasion, zatopionych w złotym pyle – starodawną ozdobę, będącą częścią rytuału mającego zapewnić szczęście nowo narodzonemu dziecku.
Zupełnie inaczej wyglądał los tych, którzy przychodzili na świat z nieprawego łoża. Nieślubne ciąże i niechciane dzieci budziły w ludziach niemal morderczą obsesję. Wychowywanie potomka noszącego piętno hańby uchodziło za karę gorszą niż śmierć z głodu czy zamarznięcia. Najczęściej te niewinne istoty kończyły życie na dnie morza lub trafiały do lasów – porzucone na pastwę wilczych instynktów.
Sama chęć życia nie wystarczała, by przetrwać w świecie brutalnej rzeczywistości. Wojenne sieroty nie miały krewnych, nie miały też żadnych praw. Dzieci uważane za „grzeszne owoce” nie mogły niczego dziedziczyć. Dziewczynki często musiały wybierać pomiędzy rzuceniem się ze skały a pracą w domach rozpusty, dołączając do samotnych, owdowiałych kobiet. Chłopcy natomiast często zajmowali się uprawą czyjejś roli albo poznawali sztukę wojny. Dzieci Veyris były jednak bezpieczne. Ich pochodzenie nie budziło wątpliwości. Chyba że… stałyby się przeszkodą.
Baris wsłuchał się w jej słowa, po czym spojrzał najpierw na odciętą pępowinę, a potem na odbicie w polerowanym brązie. W lustrze dostrzegł służącą, zmierzającą do oględzin. Westchnął głęboko, ale w jego oddechu nie było radości, raczej mieszanina ulgi i niepokoju. Przytulił niemowlę do piersi i dokładnie je obejrzał.
– To dziewczynka! – zawołał z niedowierzaniem, nie kryjąc emocji. Nawet nie brał tego pod uwagę – wszystkie jego ambicje wiązały się z narodzinami chłopca.
W wyobraźni Barisa malował się obraz syna, tego, który miał objąć po nim tron, i zdjąć z jego barków ciężar. Ale teraz… wszystko się zmieniło. W sercu króla narastała gorycz, rozczarowanie rozpełzło się po myślach niczym jad. Z każdą chwilą coraz wyraźniej dostrzegał, jak perfidnie los z niego zadrwił. Syn, którego tak pragnął, istniał już tylko jako widmo – przysłonięte przez obecność dziewczynki. Jego spojrzenie stawało się puste, niespokojne, jakby wzrok błądził gdzieś poza granicą rozsądku.
Znał ten stan. Kiedy umysł stawał się zbyt ciężki, a emocje kipiały, potrzebował upuszczenia krwi. Dla innych to była lecznicza praktyka. Dla niego – rytuał oczyszczenia. Ukojenie dla duszy ogarniętej chaosem.
– Tak – odezwała się Veyris. Głos ukochanej brzmiał, jakby płynął zza grubej ściany bólu. Było w nim więcej przerażenia niż radości. – Sangomari… Krew z twojej krwi.
Baris zatrzymał się na moment. Próbował opanować burzę, która w nim szalała. Wiedział, że nawet jeśli dziewczynka przyszła na świat jako dziedziczka z prawego łoża, to jej życie nigdy nie będzie wolne od zagrożeń. Wystarczy, by stała się przeszkodą w cudzych ambicjach i zostanie celem.
– Nie zdajesz sobie sprawy, jaką burzę wywołałaś! – obwinił ją ozięble, choć nie miała wpływu na płeć dziecka. – Od teraz jej życie będzie w nieustannym niebezpieczeństwie. Gdy wieść się rozniesie, wojna stanie się tylko kwestią czasu. Przeciwnicy nie zawahają się wykorzystać każdej okazji, by zakwestionować prawa do tronu. Teraz będą mieli jeden powód więcej. Gdyby urodził się syn… nikt nie ośmieliłby się podważyć jego sukcesji. – Spojrzał jeszcze raz na córkę, nim ciemność ponownie zatruła mu umysł.
Veyris zrozumiała, że nie zdoła go uspokoić. Czuła się jak drobny kamyk, niesiony wartkim nurtem jego gniewu.
– Dwa powody – poprawiła go drżącym głosem. – To bliźniaczki.
Król zamarł. W tej samej chwili służąca wprowadziła kolejne zawiniątko – niemowlę ssące sosułkę z mlekiem, owinięte w miękką pościel.
– Wyglądają jak dwie krople wody… – zauważył. Gdy się zbliżył, Veyris oparła się o jego pierś, szukając wsparcia, którego nie potrafił już jej dać.
Dzień kładł się do snu. Cienie wieczoru oplatały komnatę, zwiastując nadejście konsekwencji. W powietrzu wciąż unosił się zapach noworodków, a miasto – gdy tylko rozbłyśnie świt – wypełnią szepty, plotki i osądy. I ci, którzy zechcą podważyć prawa dziedziczenia.
– Tak, mój panie – wyszeptała przez łzy. – Sangomari i Santori Niebołamacz. Nadciąga nawałnica.
W umyśle Niebołamacza krystalizowały się już plany. _Hjalkan będzie miał ręce pełne roboty_ – pomyślał. A ten już czekał za drzwiami niczym zwierz, głodny zbliżającego się polowania. Hartował się jak stal, choć ciekawość prowadziła go gdzie indziej.