Wrota piekieł - ebook
Wrota piekieł - ebook
Bogactwo. Władza. Morderstwo. Magia.
Alex Stern powraca do Ivy League i idzie prosto do piekła.
Znajdź bramę do podziemnego świata. Wykradnij duszę z piekła. Prosty plan, tyle że ludzie, którzy wybierają się w tego typu podróż, rzadko wracają. Jednak Galaxy Stern znana jako Alex postanowiła sobie wyrwać Darlingtona z czyśćca, nawet jeśli ma ją to kosztować jej przyszłość w Lete i na Yale.
Ponieważ zakazano im prób ratunku Alex i Dawes nie mogą liczyć na pomoc Dziewiątego Domu, dlatego zbierają grupę wątpliwych sprzymierzeńców, żeby ratować dżentelmena z Lete. Razem będą musieli pokonać labirynt tajemnych tekstów i przedziwnych przedmiotów, żeby odkryć najpilniej strzeżoną tajemnicę stowarzyszeń i przy okazji złamać wszystkie obowiązujące reguły. Kiedy członkowie katedry zaczynają umierać, Alex wie, że to nie jest przypadek. Coś śmiertelnie niebezpiecznego działa w New Haven i jeśli Alex ma przeżyć, to musi wziąć pod uwagę potwory z własnej przeszłości i ciemność, jaka narasta w obrębie murów uniwersytetu.
Bogate w fakty historyczne i typowe dla Bardugo nieoczekiwane zwroty akcji Wrota piekieł ożywiają zawiły świat magii, przemocy i aż zbyt realnych potworów.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67793-62-9 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jeno tak żyli, bez myśli nijakiej,
pókim ja ich trudnego nie nauczył sądu
o wschodach i zachodach gwiazd na niebios stropie.
Nie koniec na tym: jam im kunszt wynalazł liczby,
mądrość przednią, i znaków składanie pisanych,
wszech spraw pamięć, Muz świętych macierz pracowitą.
Ajschylos, _Prometeusz w okowach_
inskrypcja nad wejściem do Biblioteki
im. Sterlinga na Uniwersytecie Yale
(przeł. Stefan Srebrny)
_Culebra que no mir morde, que viva mil anos._
Oby wąż, który mnie nie kąsa, żył tysiąc lat.
Przysłowie sefardyjskieListopad
Listopad
Alex podchodziła do posiadłości Black Elm tak, jakby podkradała się do dzikiego zwierzęcia. Ostrożnie szła długim zakolem podjazdu, starając się nie zdradzać strachu. Ile już razy tędy szła? Dzisiaj jednak było inaczej. Dom wynurzał się spomiędzy nagich gałęzi drzew i wyglądał, jakby na nią czekał, jakby słyszał jej kroki i spodziewał się jej nadejścia. Nie kulił się jak ofiara. Stał pewnie jak wilk, który szczerzy zęby – całe jego dwie kondygnacje z szarego kamienia zwieńczone spiczastym dachem. Posiadłość Black Elm kiedyś była efektowna i wymuskana, ale zostawiono ją własnemu losowi na zbyt długi czas.
Pozabijane deskami okna na piętrze tylko pogarszały obraz – wyglądały jak nieopatrzona rana w boku wilka, od której zwierzę może oszaleć.
Alex wsunęła klucz w zamek w starych drzwiach na tyłach domu i weszła chyłkiem do kuchni. W środku było chłodniej niż na zewnątrz – nie było ich stać na ogrzewanie domu, a poza tym nie miało to sensu. Jednakże mimo zimna i misji, którą Alex przyszła tu wypełnić, pomieszczenie nadal było przytulne. Miedziane patelnie wisiały w schludnych rzędach nad wielką, starą kuchenką, lśniące i gotowe, czekające tylko, żeby ich użyć. Kamienna podłoga była nieskazitelnie czysta, blaty zostały wytarte. Na jednym stała butelka od mleka z gałązkami ostrokrzewu, które postawiła tam Dawes. Kuchnia była najbardziej funkcjonalnym pomieszczeniem w całym Black Elm, które dzięki stałym zabiegom pozostało żywe, schludna świątynia światła. W taki sposób Dawes radziła sobie z tym wszystkim, co zrobili, z tym, co czaiło się w sali balowej.
Alex nabrała już rutyny w Black Elm. Właściwie to Dawes wypracowała tę rutynę, a Alex próbowała się jej trzymać – miała wrażenie, że to skała, której chwyciła się kurczowo, podczas gdy strach próbował wciągnąć ją w odmęty. Trzeba otworzyć drzwi, sprawdzić pocztę, odłożyć ją na blat, napełnić miski Cosmo świeżą wodą i karmą.
Zwykle miski były puste, ale dzisiaj Cosmo przewrócił naczynie z karmą i jakby w geście protestu rozrzucił po podłodze chrupki w kształcie rybek. Kot Darlingtona wściekał się, bo zostawał sam. A może bał się, bo już nie był tak naprawdę całkiem sam?
– A może po prostu jesteś wybrednym sierściuchem – mruknęła Alex, sprzątając karmę z podłogi. – Przekażę pańskie uwagi szefowi kuchni.
Nie podobało jej się brzmienie własnego głosu – wątłego w panującej w domu ciszy, ale zmusiła się, żeby powoli i metodycznie wypełnić resztę obowiązków. Napełniła miski wodą i karmą, wyrzuciła przesyłki reklamowe adresowane do Daniela Arlingtona, włożyła rachunek za wodę do swojej torby, żeby zabrać go do Il Bastone. Kolejne kroki w rytuale, które wykonywała z pieczołowitością, chociaż nie zapewniały jej żadnej ochrony. Zastanawiała się, czy nie zaparzyć kawy. Mogłaby usiąść na zewnątrz w zimowym słońcu i poczekać, aż Cosmo ją znajdzie, kiedy uzna za stosowne przerwać polowanie na myszy w niechlujnym kłębowisku labiryntu z żywopłotu. Mogłaby tak zrobić. Odsunąć na bok troski i gniew, spróbować złożyć w całość tę układankę, chociaż nie chciała zobaczyć obrazka wyłaniającego się z każdym nowym paskudnym elementem, jaki dokładała.
Zerknęła na sufit, jakby mogła przebić go wzrokiem. Nie, nie mogła po prostu usiąść na werandzie i udawać, że wszystko jest w najlepszym porządku, kiedy jej nogi chciały wspiąć się po schodach, chociaż wiedziała, że powinna uciekać w przeciwnym kierunku, zamknąć za sobą na klucz kuchenne drzwi i udawać, że nigdy nie słyszała o tym miejscu. Miała swoje powody, żeby tu się zjawić, ale teraz zastanawiała się nad swoją głupotą. Nie była gotowa. Powinna porozmawiać z Dawes, może nawet z Turnerem. Chociaż raz powinna obmyślić plan, zamiast rzucić się na oślep prosto w ramiona katastrofy.
Umyła ręce w zlewie i dopiero kiedy odwróciła się po ręcznik, zauważyła otwarte drzwi.
Wytarła ręce, starając się nie zwracać uwagi na gwałtownie przyśpieszone bicie serca. Nigdy dotąd nie zauważyła drzwi w pokoju kredensowym, tej przerwy między ładnymi przeszklonymi szafkami i półkami. Nigdy dotąd nie widziała, żeby były otwarte. I z pewnością nie powinny być otwarte teraz.
Może to Dawes zostawiła je otwarte? – pomyślała. Tyle że Dawes wciąż lizała rany po rytuale i ukrywała się za szeregami swoich fiszek. Nie zaglądała tu od paru dni, odkąd postawiła gałązki ostrokrzewu na blacie, tworząc obrazek tego, jak powinno wyglądać życie. Schludne i proste. Antidotum na resztę ich dni i nocy, na sekret na piętrze.
Ona i Dawes nigdy nie zawracały sobie głowy pokojem kredensowym z rzędami zakurzonych naczyń i kieliszków oraz z wazą na zupę wielkości wanny. To było jedno z licznych szczątkowych odnóży domu, miejsce nieużywane i zapomniane, zostawione na pastwę atrofii od czasu zniknięcia Darlingtona. A już z pewnością nie zawracały sobie głowy piwnicą. Alex nigdy nawet o niej nie myślała. Aż do tej chwili, kiedy stała przy kuchennym zlewie otoczona przez schludne kafelki pomalowane w niebieskie wiatraki i żaglowce i wpatrywała się w czarną dziurę, idealny prostokąt, niespodziewaną pustkę. Wyglądało to tak, jakby ktoś usunął fragment kuchni. Wyglądało to jak otwarty grób.
Zadzwoń do Dawes, pomyślała.
Oparła się o blat.
Wyjdź z kuchni i zadzwoń do Turnera.
Odłożyła ręcznik i wyciągnęła nóż z bloku stojącego obok zlewu. Żałowała, że nie ma w pobliżu jakiegoś Szarego, ale nie chciała ryzykować przyzywania.
Przytłaczały ją rozmiary domu i panująca w nim głucha cisza. Zerknęła znowu, pomyślała o złotym migotaniu kręgu, buchającym z niego żarze. „Mam pragnienia”. Czy te słowa podnieciły ją, kiedy powinny tylko przerazić?
Alex podeszła cicho do otwartego przejścia, do tej rozwartej pustki. Jak głęboko kopano, kiedy budowano ten dom? Była w stanie doliczyć się trzech, czterech, pięciu kamiennych stopni prowadzących do piwnicy, zanim reszta zginęła w ciemności. Może dalej nie było schodów? Może zrobiłaby krok, spadła i poleciała w chłód?
Przesunęła ręką po ścianie, szukając włącznika światła, a potem uniosła wzrok i zobaczyła wystrzępiony sznurek zwieszający się obok gołej żarówki. Szarpnęła za niego i ciepłe, żółte światło zalało schody. Żarówka zabrzęczała pocieszająco.
– Cholera – mruknęła Alex.
Zgroza rozpłynęła się, pozostawiając na swoim miejscu jedynie zażenowanie. Zwykłe schody, drewniana poręcz, regały zastawione puszkami farby i szmatami, narzędzia wiszące na ścianie. Słaby zapaszek stęchlizny unosił się z ciemności w dole, smrodek murszu wzbogacony nutką zgnilizny. Alex usłyszała kapiącą wodę i szuranie, najpewniej szczura.
Nie widziała zbyt wyraźnie końca schodów, ale na pewno był tam następny włącznik albo żarówka. Mogła zejść, upewnić się, że nikt tam nie grzebie, sprawdzić, czy nie powinny z Dawes wystawić pułapek.
Tylko dlaczego drzwi były otwarte?
Cosmo mógł je szturchnąć podczas jednej ze swoich wypraw na szczury. A może rzeczywiście to Dawes je uchyliła i zeszła na dół po coś zupełnie zwyczajnego – środek chwastobójczy, papierowe ręczniki? I potem zapomniała porządnie je zamknąć.
Dlatego Alex zamknie je należycie. Na klucz. A jeśli jakimś cudem na dole czai się coś, co nie powinno się tam znaleźć, to zostanie na swoim miejscu, dopóki Alex nie wezwie posiłków.
Sięgnęła do sznurka i zamarła z zaciśniętą na nim dłonią, nasłuchując. Wydawało jej się, że usłyszała… o, znowu, cichy syk.
Dźwięk jej imienia. Galaxy.
– Nie, mowy nie ma. – Wiedziała, jak kończy się ten konkretny film, i za żadne skarby nie zamierzała schodzić do piwnicy.
Szarpnęła sznurek, usłyszała trzask żarówki i poczuła pchnięcie wymierzone dokładnie między jej łopatki.
Spadła. Nóż z brzękiem wypadł jej z ręki. Zapanowała nad chęcią wyciągnięcia ręki, żeby osłabić uderzenie, gdy upadnie, i zamiast tego zasłoniła głowę, lądując z całym impetem na ramieniu. Po części ześlizgnęła się, po części przeturlała do podnóża schodów, uderzyła mocno o podłogę. Całe powietrze uszło z niej jak wiatr wpadający przez okno. Drzwi na górze się zatrzasnęły. Usłyszała szczęk zamka. Wokół panowała ciemność.
Serce biło jej teraz jak szalone. Co siedziało tu razem z nią na dole? Kto ją tu zamknął? Wstawaj, Stern. Do cholery, weź się w garść. Przygotuj się do walki.
Słyszała własny głos? Czy Darlingtona?
Oczywiście, że swój. Darlington nigdy nie przeklinał.
Podniosła się i oparła plecami o ścianę. Przynajmniej z tej strony nic nie mogło jej zajść. Z trudem oddychała. Gdy raz połamiesz kości, to zaczynają wyrabiać sobie złe nawyki. Blake Keely złamał jej dwa żebra niecały rok temu. Obawiała się, że znowu mogła je połamać. Dłonie miała lepkie. Podłoga była mokra z powodu starego przecieku w ścianach, w powietrzu unosił się smród. Otarła ręce o dżinsy i poczekała. Z trudem nabierała powietrza. Gdzieś w ciemności usłyszała coś, co brzmiało jak kwilenie.
– Kto tam? – wychrypiała, nie mogąc znieść strachu we własnym głosie. – Tylko spróbuj ze mną zadrzeć, ty tchórzliwa gnido.
Nic.
Poszukała po omacku telefonu, żeby oświetlić nieco piwnicę. Niebieska poświata była wręcz oślepiająca. Alex skierowała światło na półki ze starym rozcieńczalnikiem do farb, narzędziami, pudełkami opisanymi zygzakowatym charakterem pisma Darlingtona, zakurzonymi skrzynkami ozdobionymi okrągłym logo firmy _Arlington & Co. Obuwie gumowe_. I nagle światło rozbłysło w parze oczu.
Alex zdusiła krzyk, prawie wypuściła telefon. To nie byli ludzie, tylko Szarzy, mężczyzna i kobieta, czepiający się siebie, drżący ze strachu. Lecz to nie Alex się bali.
Pomyliła się. Podłoga nie była mokra z powodu przecieku, deszczówki czy starej pękniętej rury. Była śliska od krwi. Alex miała w niej uwalane całe ręce. Rozmazała ją na dżinsach.
Dwa ciała leżały na starej cegle. Wyglądały jak porzucone stare ubrania, jak stos szmat. Znała te twarze. „Niebo ich nie chce, gdyż niosłyby zgubę jego piękności”¹.
Na podłodze było mnóstwo krwi. Świeżej krwi.
Szarzy nie porzucili swoich ciał. Mimo paniki Alex wiedziała, że to dziwne.
– Kto to zrobił? – zapytała ich.
Kobieta jęknęła. Mężczyzna przycisnął palec do ust. Strach wypełnił mu oczy, gdy zerkał nerwowo na boki, rozglądając się po piwnicy. Jego szept poniósł się w ciemności.
– Nie jesteśmy tu sami.Rozdział 1. Październik, miesiąc wcześniej
1
Październik,
miesiąc wcześniej
Alex znajdowała się niedaleko od mieszkania Tary. Jeździła tymi ulicami z Darlingtonem na początku jej pierwszego roku, przemierzała je piechotą, gdy polowała na zabójcę Tary. Wtedy trwała zima, gałęzie były nagie, maleńkie podwórka pokrywała skorupa z brudnych śnieżnych zasp. Ta okolica lepiej prezentowała się podczas wciąż ciepłych październikowych dni, obłoki zielonych liści łagodziły krawędzie dachów, bluszcz wspinał się po ogrodzeniach z siatki, a wszystko to wyglądało łagodnie i kojąco w blasku ulicznych lamp wycinających złote kręgi w pastelowych godzinach zmierzchu.
Alex stała w studni cienia między dwoma szeregowcami i obserwowała ulicę biegnącą przed Taurus Cafe, ceglaną bryłą bez okien, na której szyldy obiecywały keno, lotto i Coronę. Słyszała dobiegające ze środka dudnienie muzyki. Mała grupka ludzi paliła papierosy i gawędziła pod lampami mimo tabliczki obok drzwi ostrzegającej przed policją. Alex cieszyła się z hałasu, ale mniej odpowiadało jej to, że tak wielu świadków zobaczy ją w tej okolicy. Lepiej byłoby wrócić tu za dnia, kiedy na ulicy będzie pusto, ale nie miała takiego luksusu.
Wiedziała, że w barze będzie mnóstwo Szarych, których przyciąga pot stłoczonych ciał, wilgotny brzęk butelek; liczyła jednak na kogoś bardziej pod ręką.
Tam! Szary w zimowej kurtce i czapce, kręcił się przy kłócącej się parze; nie przeszkadzał mu dokuczliwy skwar przeciągającego się lata. Nawiązała z nim kontakt wzrokowy. Jego dziecinna twarz wywołała w niej nagły niepokój. Umarł bardzo młodo.
– „Chodź, chodź…” – zanuciła pod nosem i zaraz parsknęła zdegustowana.
Cały czas słyszała w głowie tę durną pioseneczkę. Jakaś grupa ćwiczyła a capella na dziedzińcu, kiedy Alex szykowała się do wyjścia z akademika.
– Jakim cudem oni już zaczynają z tym z gównem? – narzekała Lauren, przeglądając skrzynki z winylami. Jej blond włosy były jeszcze jaśniejsze po lecie, które spędziła jako ratowniczka.
– To kawałek Irvinga Berlina – zauważyła Mercy.
– Mam to w nosie.
– Który w dodatku jest rasistowski.
– To gówno jest rasistowskie! – wrzasnęła przez okno Lauren, puściła na adapterze płytę AC/DC i pogłośniła do oporu.
Alex rozkoszowała się każdą minutą. Zaskoczyło ją to, jak bardzo brakowało jej Lauren i Mercy latem, beztroskich rozmów, ploteczek, wspólnych niepokojów związanych z zajęciami, kłótni o muzykę i ciuchy – to wszystko było jak lina, której mogła się chwycić i wrócić do normalnego świata. Oto moje życie, powiedziała sobie, gdy siedziała zwinięta w kłębek na kanapie przed hałaśliwym wiatrakiem i patrzyła, jak Mercy wiesza girlandę z gwiazd nad kominkiem w ich nowym wspólnym pokoju, który stanowił dużą zmianę po ciasnym mieszkanku na Starym Kampusie. Kanapa i fotel trafiły do ich nowego lokum, niski stolik, który razem złożyły na początku pierwszego roku, toster oraz wydawałoby się nieoskoczony zapas pop-tartów przesyłanych przez mamę Lauren. Alex poprosiła Lete o rower, drukarkę i nowego korepetytora pod koniec zeszłego roku. Zarząd z radością się zgodził, a ona żałowała, że nie poprosiła o nic więcej.
Akademik na Starym Kampusie, gdzie ulokowano je na pierwszym roku, to było najpiękniejsze miejsce, w jakim Alex mieszkała przez całe swoje życie, ale internat przy college’u – wreszcie naprawdę należały do JE – był miejscem prawdziwym, solidnym, eleganckim. Czymś trwałym. Alex podobały się witrażowe okna, kamienne twarze w każdym kącie dziedzińca, porysowane drewniane podłogi, niedziałający kominek z bogatymi rzeźbieniami, ozdobiony świecami i zabytkowym globusem. Podobał jej się nawet mały Szary w staroświeckim ubranku, dziecko z włosami ułożonymi w sprężyste anglezy, które lubiło przesiadywać w gałęziach nad huśtawką zamontowaną na drzewie.
Ona i Mercy zajmowały dwuosobową sypialnię, bo Lauren wygrała pojedynczą, gdy ciągnęły słomki. Alex była przekonana, że Lauren oszukiwała, ale nie miała jej tego szczególnie za złe. Łatwiej byłoby jej wychodzić i wracać, gdyby miała własny pokój, ale było coś kojącego w leżeniu nocą w łóżku i słuchaniu, jak w drugim końcu pokoju Mercy chrapie. Przynajmniej nie spały już na piętrowym łóżku.
Alex zamierzała posiedzieć z Mercy i Lauren przez kilka godzin, zanim będzie musiała wyjść, żeby nadzorować rytuał w Księdze i Wężu, posłuchać płyt i udawać, że nie słyszy denerwującego „mmm” i „oooch” chórku masakrującego _Alexander’s Ratime Band_.
„Chodź, chodź, podaj mi rękę”.
Niestety dostała wiadomość od Eitana.
Zatem teraz obserwowała Taurus Cafe. Już miała wyjść z cienia, kiedy podjechał czarno-biały samochód, nowiutki radiowóz, elegancki i cichy jak drapieżnik z morskich głębin. Błysnął kogutem, beknął krótko syreną, ostrzegając, że policja z New Haven rzeczywiście ma to miejsce na oku.
– Walcie się – warknął ktoś, ale tłum się rozpierzchł.
Ludzie wrócili do klubu albo rozeszli się chodnikiem do swoich samochodów. Nie zrobiło się jeszcze naprawdę późno. Nadal zostało mnóstwo czasu, żeby znaleźć inną imprezę, mieć jeszcze jedną szansę na coś fajnego.
Alex nie chciała myśleć o gliniarzach ani o tym, co by było, gdyby dała się złapać, co powiedziałby Turner, gdyby wylądowała na komisariacie za włamanie z zamiarem kradzieży albo – co gorsza – z powodu oskarżenia o napaść. Detektyw nie odzywał się od końca zeszłego roku akademickiego i Alex wątpiła, czy ucieszyłby się na jej widok nawet w miłych okolicznościach.
Kiedy radiowóz odjechał, upewniła się, że na chodniku nie ma żadnych potencjalnych świadków, i ruszyła przez ulicę w stronę brzydkiego białego bliźniaka, kilka budynków dalej od baru. Śmieci wysypywały się z koszy. Zarośnięte chwastami podwórka i zawalone rupieciami werandy. „Kiedyś się tym zajmę, chyba że jednak nie”. Za to na podjeździe przed interesującym ją domem stał nowy pick-up z tablicą rejestracyjną zrobioną na zamówienie: MAJSTER. Przynajmniej wiedziała, że trafiła we właściwe miejsce.
Wyjęła składane lusterko z kieszeni dżinsów. Latem, kiedy nie zaznaczała na mapie niezliczonych kościołów w New Haven dla Dawes, przekopywała szuflady zbrojowni w Il Bastone. Powiedziała sobie, że to dobry sposób na zabicie czasu, zaznajomienie się z Lete i zorientowanie się, co warto ukraść, gdyby zaszła taka potrzeba. Jednakże prawdę mówiąc, gdy grzebała w szafkach zbrojowni i czytała małe ręcznie wypisane etykietki – Dywan Ozymandiasa; Monsunowe Pierścienie do przyzywania deszczu, zdekompletowane; _Palillos del Dios_ – czuła obecność Darlingtona zerkającego jej przez ramię. „Te kastaniety przegonią poltergeista, Stern, o ile zagra się na nich odpowiedni rytm. Ale i tak wyjdziesz z tego z przypalonymi na czarno palcami”.
To było pocieszające i niepokojące zarazem. Nieodmiennie w jego opanowanym głosie naukowca pojawiał się oskarżycielski ton. „Gdzie się podziewasz, Stern? Dlaczego jeszcze nie przyszłaś?”.
Alex rozluźniła ramiona, próbując zrzucić z nich ciężar winy. Musiała się skupić. Tego ranka przysunęła kieszonkowe lusterko do telewizora, żeby się przekonać, czy uda jej się przechwycić urok z ekranu. Nie była pewna, czy to zadziała, ale się udało. Teraz otworzyła je i pozwoliła, żeby otoczyła ją iluzja. Wbiegła po schodach na werandę i zapukała.
Mężczyzna, który otworzył drzwi, był ogromny, potężnie umięśniony i miał szyję grubą i różową jak szynka z kreskówki. Nie musiała zerkać na zdjęcie na telefonie – to był Chris Owens, znany też jako Majster, z kartoteką równie długą jak on sam i dwa razy od niego szerszą.
– Jasny gwint – powiedział na widok Alex, zatrzymując wzrok całą stopę powyżej jej głowy. Urok dodał jej dwanaście cali wzrostu.
Uniosła rękę i pomachała.
– Ehm… w czym mogę pomóc? – zapytał Majster.
Alex wskazała podbródkiem wnętrze mieszkania.
Majster potrząsnął głową, jakby przeganiał resztki snu.
– Ach, jasne. – Odsunął się na bok, szerokim gestem zapraszając ją do środka.
W salonie było zaskakująco czysto. Halogenowa lampa ustawiona w kącie, zestaw wypoczynkowy w postaci wielkiej skórzanej kanapy i fotela z podnóżkiem przed wielgachnym telewizorem z płaskim ekranem, z włączonym programem sportowym na ESPN.
– Napijesz się czegoś czy… – Majster zawahał się. Alex widziała, jak kalkuluje. Istniał tylko jeden powód, dla którego znana telewizyjna postać może zjawić się w drzwiach twojego domu w czwartkowy wieczór. Tudzież w dowolny inny wieczór. – Szukasz towaru?
Alex nie potrzebowała właściwie potwierdzenia, ale teraz już je miała.
– Wisisz dwanaście kafli.
Majster cofnął się gwałtownie, jakby nagle stracił równowagę. Bo usłyszał głos Alex. Nawet nie próbowała go zmienić, a dysonans między jej głosem a iluzją Toma Brady’ego stworzoną przez lusterko, sprawił, że urok zafalował. To nie miało znaczenia. Alex potrzebowała magii tylko po to, żeby bez problemu wejść do mieszkania Majstra.
– Co jest, kurwa…?
– Dwanaście kafli – powtórzyła Alex.
Teraz już widział ją naprawdę – drobną dziewczynę z przedziałkiem pośrodku czarnych włosów, która stała w jego salonie, tak chudą, że mogłaby prześlizgnąć się przez szpary między podłogowymi deskami.
– Nie wiem, kim, kurwa, jesteś, ale trafiłaś pod niewłaściwy adres! – ryknął.
Już szedł do niej, aż podłoga trzęsła się pod jego ciężarem.
Alex wyciągnęła przed siebie rękę, sięgając w stronę okna i chodnika przez Taurus Cafe. Poczuła, że Szary w czapce wpada w nią, w ustach miała smak landrynek z aromatem zielonego jabłuszka, nozdrza wypełnił jej smród palonej trawki. Jego duch sprawiał wrażenie niedorobionego i rozgorączkowanego jak ptak, który wali o szybę raz za razem, ale jego siła była czysta i mordercza. Alex uniosła ręce, uderzając dłońmi prosto w pierś Majstra.
Wielgachny mężczyzna przeleciał przez pokój. Uderzył w telewizor, tłukąc ekran i zwalając go na podłogę. Alex nie udawała, że skradzenie siły Szaremu, bycie przez chwilę niebezpieczną osobą nie było przyjemne.
Przeszła przez pokój i stanęła nad Majstrem, poczekała, aż spojrzy na nią przytomnie.
– Dwanaście kafli – powtórzyła. – Masz tydzień, żeby je zdobyć, albo wrócę i połamię ci kości – zagroziła, chociaż było możliwe, że już złamała mu mostek.
– Nie mam takiej kasy – odpowiedział z jękiem Majster i pomasował pierś. – Dzieciak mojej siostry…
Alex znała te wymówki. Sama się nimi posługiwała. „Moja mama jest w szpitalu. Mój czek się spóźnia. Muszę wymienić skrzynię biegów w samochodzie, a nie zdołam ci zapłacić, jeśli nie będę mogła jeździć do pracy”. Właściwie nie miało to znaczenia, czy wymówki były prawdziwe, czy nie.
Przykucnęła.
– Współczuję. Naprawdę. Ale ja mam swoją robotę, a ty swoją. Dwanaście tysięcy dolarów do przyszłego piątku albo on każe mi wrócić i zrobić z ciebie przykład dla każdego drobnego dilera za dyszkę w okolicy. A ja nie chcę tego robić.
Naprawdę nie chciała.
Majster najwyraźniej jej uwierzył.
– On… ma coś na ciebie?
– Dość, żeby kazać mi tu przyjść i kazać wrócić. – Alex poczuła nagły ból w skroniach i przesłodzony smak jabłkowych landrynek wypełnił jej usta. – Kurna, stary, źle wyglądasz.
Alex potrzebowała sekundy, żeby zdać sobie sprawę, że to ona mówi. Tyle że cudzym głosem.
Majster wytrzeszczył oczy.
– Derrik?
– Jasne! – To nie był jej głos, to nie był jej śmiech.
Majster chciał dotknąć jej ramienia, ale coś pomiędzy zdumieniem a strachem sprawiło, że dłoń mu zadrżała.
– Byłem… na twoim pogrzebie.
Alex wstała, prawie tracąc równowagę. Dostrzegła swoje odbicie w stłuczonym telewizorze, ale nie zobaczyła chudej dziewczyny w koszulce na ramiączka i w dżinsach. Widziała chłopaka w czapce i zimowej kurtce.
Wypchnęła Szarego z siebie, najwyraźniej Derrika. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Nie wiedziała, co go zabiło, i nie chciała wiedzieć. Jakimś cudem przepchnął się na pierwsza linię jej świadomości, przejął jej twarz, jej głos. Nie życzyła sobie czegoś takiego.
– „Bela Lugosi nie żyje” – warknęła. To były jej ulubione słowa śmierci tego lata.
Derrik zniknął.
Majster przycisnął się do ściany, jakby też mógł zniknąć. Oczy miał pełne łez.
– Kurwa, co tu się dzieje?
– Nie przejmuj się tym – odpowiedziała Alex. – Po prostu zdobądź kasę i nic takiego więcej się nie powtórzy.
Alex chciała, żeby to naprawdę było równie proste._RETE MIRABILE_…
_Rete Mirabile_
Pochodzenie: Galway, Irlandia; XVIII w.
Ofiarodawca: Księga i Wąż, 1962
„Cudowna sieć” została zdobyta przez Księgarzy ok. 1922 roku. Dokładna data jej powstania nie jest znana, podobnie jak jej twórca, ale ustne podania sugerują, że stworzono ją za pomocą celtyckiej magii pieśni albo być może magii _seid_ (patrz: nordycka morska olbrzymka Ran). Analizy wskazują, że sama sieć jest utkana ze zwykłej bawełny splecionej z ludzkimi ścięgnami. Kiedy na morzu zaginie ukochana osoba, można zarzucić w fale tę sieć umocowaną do pala na brzegu. Następnego ranka ciało zostanie zwrócone, co w przypadku niektórych oznaczało ukojenie, w wypadku innych cierpienie, zważywszy na to, w jakim stanie szczątki mogły powrócić.
Podarowana przez stowarzyszenie Księgi i Węża, kiedy próby przywołania konkretnych zwłok zawiodły.
z _Katalogu Zbrojowni Lete_;
korekta i redakcja: Pamela Dawes, Oculus
Dlaczego chłopcy z Księgi i Węża nigdy nie są w stanie wysmażyć niczego, co działałoby tak, jak powinno? Najpierw wskrzeszają bandę żeglarzy, którzy mówią tylko po irlandzku. Potem opróżniają swoje nie takie znowu płytkie szkatuły, żeby dorwać list o potwierdzonej autentyczności z okresu Średniego Państwa w Egipcie, zanim Wilczy Łeb zdoła zebrać dość gotówki. List służący do wskrzeszenia króla. Kogo jednak dostają, kiedy podpalają świstek w swoim grobowcu? Nie Amenhotepa, starego dobrego Tutenchamona ani nawet bezgłowego Karola I – w ich progu staje Elvis Presley, zmęczony, rozdęty, głodny, domagający się kanapki z masłem orzechowym i bananem. Nieźle się namęczyli, żeby odwieźć go z powrotem do Memphis tak, żeby nikt się nie zorientował.
Pamiętnik Deza Carghilla z czasów w Let
(Branford College ’62)Rozdział 3
3
Okazało się, że zapisywanie odpowiedzi litera po literze, wskazywanych przez ożywionego trupa, zajmuje mnóstwo czasu. Była druga w nocy, kiedy wreszcie zakończono rytuał.
Alex wytarła kredowy krąg i pilnowała, żeby nie rzucać się w oczy najwyższemu kapłanowi. Podejrzewała, że kopnięcie jakiegoś szanowanego absolwenta w klejnoty mogłoby zaszkodzić jej nowej, poprawionej strategii unikania kłopotów.
– Calista – powiedziała cicho, machając na przewodniczącą delegacji.
– Ogromnie ci dziękuję, Alex! To znaczy, Wergiliuszu. – Dziewczyna zachichotała. – Wszystko poszło doskonale.
– Jacob Yeshevsky może być innego zdania.
Calista znowu się zaśmiała.
– Fakt.
– Co się teraz z nim stanie?
– Jego rodzina myśli, że jest poddawany kremacji, więc tak czy inaczej, dostaną jego prochy. I po krzyku.
Alex zerknęła na skrzynię, w której przechowywano ciało Yeshevsky’ego. Kiedy generał uzyskał swoje odpowiedzi i rytuał zakończył się ostatnim uderzeniem w gong, ciało nie padło tak po prostu. Musieli poczekać, aż się zmęczy, łażąc po literach. Cokolwiek mówił, nikt nie zawracał sobie głowy zapisywaniem tego, a widok trupa tańczącego szaleńczo po posadzce, składającego słowo po słowie, bredzącego albo wołającego zza grobu, może przekazującego babciny przepis na ciasto bananowe, był jakimś cudem jeszcze gorszy od tego, co działo się wcześniej.
– I po krzyku – powtórzyła Alex. – Co on mówił pod koniec?
– Coś o mleku matki albo o Drodze Mlecznej.
– To nic nie znaczy – powiedział najwyższy kapłan. Zdjął welon i szaty i teraz miał na sobie białe lniane spodnie i koszulę, jakby zszedł prosto z plaży na Santorini. – Drobne zakłócenia. To się zdarza. Gorzej, gdy trup jest świeży.
Alex zarzuciła plecak na ramię, śpiesząc się do wyjścia.
– Jasne.
– Może nawiązywał do programu kosmicznego – powiedziała Calista, zerkając na absolwenta, jakby szukała aprobaty.
– Idziemy się napić do… – zaczął kapłan.
Jednakże Alex już wychodziła ze świątyni i szła korytarzem. Nie zwolniła, dopóki nie wyszła z grobowca Księgi i Węża, nie uwolniła się od smrodu róż. Powietrze nadal było ciepłe od ostatnich oddechów lata pod bezgwiezdnym niebem New Haven.
***
Alex zdziwiła się, widząc Dawes czekającą w Klitce. Siedziała ze skrzyżowanymi nogami na dywaniku, boso, w krótkich spodenkach-bojówkach i w białym T-shircie. Fiszki leżały przed nią poukładane w schludnych stosach. Włosy miała upięte w przekrzywionego koka. Sandały starannie ustawiła przy drzwiach.
– No i? – zapytała. – Jak poszło?
– Ciało uwolniło się i musiałam je złapać Widmową Pętlą.
– O, Boże.
– Właśnie – powiedziała Alex, kierując się do łazienki. – Złapałam trupa na lasso i zajechałam na nim aż do Stamford.
– Alex… – Dawes się skrzywiła.
– Dobrze poszło. Ale… – Alex zdjęła ubranie, paląc się do tego, żeby pozbyć się smrodu upiorności. – Sama nie wiem. Trup pod koniec po prostu biegał. Zaczął gadać coś o Drodze Mlecznej albo o mleku matki czy mleku do płatków śniadaniowych dla nieumarłych. To było cholernie przygnębiające. – Odkręciła kurek pod prysznicem. – Powiedziałaś Anselmowi, że nie możemy spotkać się z nowym Pretorem w sobotę? – Kiedy Dawes nie odpowiedziała, Alex powtórzyła pytanie. – Nie mogę spotkać się z nowym Pretorem w sobotę, w porządku?
Po długiej chwili Dawes odpowiedziała:
– Powiedziałam Anselmowi, ale zyskałyśmy w ten sposób tylko tydzień. Może… Może Pretor wykaże się większą otwartością.
Alex w to wątpiła. W historii Lete nie brakowało odszczepieńców, którzy działali na własną rękę – Lee De Forest pozbawił cały kampus prądu i w efekcie został zawieszony; do diabła, jeden z założycieli Lete, Hiram Bingham III nie miał zielonego pojęcia na temat archeologii i mimo to pomknął do Pery, żeby ukraść kilka artefaktów – ale po tym, co wydarzyło się w zeszłym roku, Lete za nic w świecie nie wybrałoby nieszablonowego indywidualisty do roli Pretora. Zwłaszcza kiedy do Lete należała także Alex. Ona jedna była wystarczającą niewiadomą, eksperymentem, o którym wciąż nie wiedzieli, jak się sprawdzi.
– Dawes, zaufaj mi, kimkolwiek jest ten gość, nie wyrazi zgody na wycieczkę do piekła.
Zapaliła kadzielnicę z cedrem i _palo santo_, a potem weszła pod prysznic, żeby zmyć werbeną smród upiorności.
W ciągu miesięcy poszukiwań znalazły z Dawes dokładnie jedną wskazówkę na temat lokalizacji Womitorium, zwięzły urywek w _Pamiętniku z czasów w Lete_ Nelsona Hartwella z 1938 roku.
Bunchy spił się i próbował nas przekonać, że paru kumpli Johnny’ego i Gracza zbudowało Womitorium, żeby otworzyć drzwi do ognistych czeluści, jeśli mogę tak się wyrazić. Oczywiście zażądałem dowodu. „Nie, nie” – mówi wtedy Bunch. „To zbyt ryzykowne, żeby zostawić jakiekolwiek zapiski na ten temat”. Wszyscy złożyli przysięgę, że dochowają tajemnicy, i zdradzili tylko, że bramę zbudowano na poświęconej ziemi. Trochę to zbyt wygodna wymówka, odparłem. Założę się, że wszyscy odpuścili sobie kaplicę i wylądowali zalani w trupa w jakiejś krypcie.
Poświęcona ziemia. Tylko tyle miały z Dawes, jeden akapit o pijaczynie imieniem Bunchy. To jednak nie powstrzymało ich przed zajrzeniem na każdy cmentarz, do każdej synagogi i kościoła zbudowanych przed 1938 rokiem w New Haven, gdzie szukały jakiegokolwiek znaku. Niczego nie znalazły, a teraz nowy Pretor będzie im zaglądał przez ramię.
– Dawes, po diabła nam Womitorium? Może powinnyśmy spróbować czaru tropiącego Sandowa? – zawołała Alex, przekrzykując szum wody.
– Średnio nam to wyszło ostatnim razem.
Fakt. W nagrodę za swoje wysiłki prawie zostały pożarte przez piekielną bestię.
– Ale Sandow nie starał się tak naprawdę, nie? – powiedziała Alex, zmywając pianę z włosów. – Uważał, że Darlington przepadł raz na zawsze, że za żadne skarby nie mógł przetrwać wycieczki do piekła. Uważał, że czar tylko dowiedzie tego, że Darlington nie żyje.
To była potworna noc, ale rytuał rzeczywiście przywołał Darlingtona, a przynajmniej jego głos, który oskarżył Sandowa.
Alex zakręciła wodę i wzięła ręcznik z wieszaka. W mieszkaniu zrobiło się niemożliwie cicho.
Prawie uznała, że się przesłyszała, gdy rozległo się ciche:
– Dobrze.
Alex zamarła, wyżymając włosy w ręcznik.
– Co?
– Dobrze.
Alex spodziewała się, że Dawes zaprotestuje, zacznie mnożyć różne przeszkody: że to niewłaściwy czas, że potrzebują planu, że to zbyt niebezpieczne. Czy rozłożyła przed sobą karty tarota w salonie? Wyczytała z nich coś innego niż katastrofę?
Alex włożyła czyste szorty i koszulkę na ramiączkach. Dawes wciąż siedziała na tym samym miejscu na podłodze, ale podciągnęła kolana do piersi i objęła je rękami.
– Co masz na myśli mówiąc „dobrze”?
– Wiesz, jak Grecy nazwali Drogę Mleczną?
– Wiesz, że nie wiem.
– _Galaxias_.
Alex przysiadła na brzegu kanapy, próbując nie zważać na zimny okruch lodu w żołądku.
_Galaxias_. Galaktyka. Galaxy. Czy właśnie to słowo powtarzał raz za razem trup?
– Próbował się z tobą skontaktować – powiedziała Dawes. – Z nami.
– Nie możesz mieć pewności.
Jednakże coś podobnego wydarzyło się już wcześniej. Podczas wieszczenia w noc, kiedy Tara została zamordowana, i potem znowu, w czasie rytuału z księżycem w nowiu, kiedy Darlington próbował ich ostrzec przed Sandowem. A może wołał do niej zza Zasłony, błagał o pomoc?
– Jest… coś… co mogłybyśmy wypróbować. – Dawes wyjąkała te słowa, prawie jakby to był kod Morse’a, rozpaczliwe S.O.S. – Mam pomysł.
Alex zastanawiała się, ile katastrof zaczęło się od tych słów.
– Mam nadzieję, że dobry.
– Ale jeśli zarząd Lete dowie się o tym…
– Nie dowie się.
– Nie mogę stracić tej pracy. Żadna z nas nie może.
Alex nie zamierzała myśleć o tym w tej chwili.
– Wracamy do Black Elm?
– Nie. Potrzebujemy stołu w Zwoju i Kluczu. Musimy otworzyć portal.
– Do piekła.
– Nic innego nie przychodzi mi do głowy. – Dawes sprawiała wrażenie zdesperowanej.
Próbowały przez całe lato i niczego nie zdziałały. Ale czy Alex naprawdę się starała? A może czuła się bezpiecznie w Il Bastone, gdzie prowadziła swoje poszukiwania? Przemierzając ulice New Haven w poszukiwaniu kościołów i świętych miejsc, rozglądając się za znakami sygnalizującymi Womitorium i niczego nie znajdując? Pozwoliła sobie zapomnieć, że gdzieś tam Darlington cierpi?
– Dobrze – powiedziała Alex. – W takim razie otworzymy portal.
– Jak dostaniemy się do Zwoju i Klucza?
– Ja to załatwię.
Dawes zagryzła usta.
– Nikogo nie będę bić, Dawes.
Dawes odgarnęła pasemko rudych włosów, które zaczęły jej się skręcać od upału.
Alex przewróciła oczami.
– Ani nikomu grozić. Będę naprawdę uprzejma.
I taki miała zamiar. Musiała wrócić do gry pozorów, którą prowadziła w zeszłym roku, poczuć pewny grunt pod nogami. Sprowadzą Darlingtona z powrotem. Wszystko naprawią. Z punktu widzenia zarządu Lete Alex była po prostu studentką, która ma za sobą wyjątkowo kiepski pierwszy rok studiów. Nie wiedzieli, że Sandow załatwił jej poprawienie ocen, nie mieli pojęcia, jaką rolę odegrała w jego śmierci ani ilu ludzi miała na swoim sumieniu po pewnie szczególnie potwornej nocy w Van Nuys.
Darlington za to wiedział. I jeśli zdecyduje się wyciągnąć, to będzie po niej. Co wtedy zrobi Alex? To, co robiła zawsze. Ustali możliwe wyjścia. Wyniesie się, zanim pojawią się prawdziwe problemy. A po drodze zwinie parę cennych drobiazgów. Ta litania stała się pocieszeniem, modlitwą, która oddalała strach przed przyszłością. Teraz jednak wszystko się komplikowało. O ile już wcześniej jej możliwości prezentowały się ponuro, to teraz były zwyczajnie paskudne i Alex nie miała już dokąd uciekać. Z powodu Eitana. Bo czy to będzie Womitorium, brama czy autobus, piekło każe sobie słono zapłacić za bilet.Rozdział 4. Zeszłe lato
4
Zeszłe lato
Spędziłaby całe lato w New Haven. Gdyby nie Eitan.
Alex powiedziała, że dostała pracę na kampusie, i to wystarczyło Mirze. Matka uważała, że Los Angeles oznacza pokusę dla Alex, że kiedy tylko wysiądzie z samolotu, wróci do dawnego życia i starych przyjaciół.
Nie było takiej szansy, ale powiedzenie „Mamo, oni wszyscy już nie żyją” bynajmniej nie uspokoiłoby Miry, a prawdę mówiąc, Alex nie chciała wracać do domu. Nie chciała spać w swoim starym pokoju, pośród huku autostrady 101, podobnego do ryku odległego oceanu. Nie chciała słuchać o najnowszej obsesji jej matki – masażu jubilerskimi kamieniami, oczyszczaniu aury, olejkach eterycznych, niekończącym się polowaniu na proste cuda. Opuszczenie Yale wydawało się ryzykowne, za bardzo przypominało okrutną bajkę, w której, gdy raz opuścisz zaczarowany zamek, nigdy nie odnajdujesz powrotnej drogi.
Alex myślała, że spędzi lato z Dawes i Michelle Alameddine, przygotowując plan uratowania Darlingtona. Dawes jednak musiała zająć się dziećmi siostry w Westport, a z Michelle trudno było się skontaktować, zatem Alex większość czasu spędziła samotnie w Il Bastone. Zastanawiała się, czy dom ją odrzuci z powodu rozlewu krwi w minionym semestrze, z powodu witraża w oknie, który nigdy nie będzie równie doskonały jak oryginał, z powodu wciąż widocznych plam od krwi Blake’a Keely’ego na podłodze, ukrytych teraz pod dywanem. Co będzie, jeśli stanie przed drzwiami, a klamka zwyczajnie nie pozwoli jej się przekręcić?
Jednakże tego wiosennego dnia, kiedy Alex odstawiła meble z ich wspólnego pokoju do piwnicy w college’u Jonathana Edwardsa i pożegnała się z Mercy i Lauren, klamka Il Bastone zastukała radośnie pod jej dłonią, a drzwi otworzyły się jak przyjazne ramiona.
Naprawdę zamierzała znaleźć pracę na lato, ale interesy w okolicy kampusu słabo przędły w tym okresie. W końcu przestała szukać. Otrzymywała drobne stypendium od Lete i wydawała je na śmieciowe jedzenie, mrożone chińskie krokiety i parówki w cieście, które mogła podgrzać w opiekaczu. Nie zapytała nawet, czy może zatrzymać się w Il Bastone. Po prostu to zrobiła. Kto inny przelał krew dla tego miejsca?
Alex cały dniami przeglądała katalog kursów i rozmawiała z Mercy. Poskładały w całość rozkład zajęć Alex w stopniu, w jakim to było możliwe, żeby mogła zacząć czytać z wyprzedzeniem. Czytywała też tanią fikcję, książczynę za książczyną, jakby odpalała jednego papierosa od drugiego – romanse, science fiction, stare mierne fantasy. Chciała tylko siedzieć w kręgu światła lampy, żyć cudzym życiem i żeby nikt jej w tym nie przeszkadzał. Jednakże każdy wieczór spędzała w bibliotece. Zapisywała sugestie Dawes w Księdze Albemarle’a albo sama na coś wpadała, a potem czekała, żeby zobaczyć, co biblioteka jej dostarczy. Jedna z książek miała grzbiet zrobiony z prawdziwych kręgów, a z innej buchał obłok delikatnej mgiełki za każdym razem, gdy ją otwierała. Kolejna była tak gorąca w dotyku, że Alex musiała poszperać w kuchni i wrócić z kuchennymi rękawicami.
Tylko zbrojownia była klimatyzowana – żeby chronić zgromadzone tam przedmioty – więc kiedy zrobiło się za gorąco, Alex wzięła stos koców i poduszek z sypialni Dantego i umościła sobie posłanie w Tyglu Hirama. Darlington byłby tym zgorszony, ale klimatyzacja była tego warta. Czasem, kiedy tam spała, śniła o górze porośniętej zielenią. Była tam już wcześniej, znała drogę prowadzącą schodami i ciasnymi przejściami, w których pachniało wilgotnym kamieniem. Było tam pomieszczenie z trzema oknami i okrągłą misą, w której obserwowano gwiazdy. Widziała własną twarz odbijającą się w wodzie. Ale kiedy się budziła, wiedziała, że nigdy nie była w Peru i znała to miejsce tylko z książek.
Leżała na boku na jednej z welwetowych kanap w salonie w Il Bastone, czytając podniszczony egzemplarz _Człowieka ilustrowanego_, który znalazła w bibliotece Young Men’s Institute, kiedy zadzwonił jej telefon. Nie rozpoznała numeru, więc nie zamierzała go odbierać. Usunęła wszystkie stare kontakty po wyjeździe z Los Angeles. Kiedy jednak zadzwonił po raz drugi, odebrała.
Natychmiast rozpoznała głos Eitana i jego wyraźny akcent.
– Alex Stern. Musimy porozmawiać. Rozumiesz?
– Nie – odpowiedziała z sercem szaleńczo bijącym w piersi.
Tego dnia padało, więc rozsunęła wszystkie zasłony, żeby patrzeć na burzę, jasne okrzyki błyskawic skrzące się na szarym niebie. Usiadła prosto, zaznaczając miejsce w książce rachunkiem. Ogarnęło ją nieprzyjemne przeczucie, że nigdy nie dokończy tej konkretnej historii.
– Nie chcę rozmawiać przez telefon. Odwiedź mnie.
Myślał, że Alex jest w L.A. To dobrze, powiedziała sobie. Nie wiedział, że nie dostanie jej tak łatwo w swoje łapy. Tylko po co do niej dzwonił? Eitan był izraelskim gangsterem, który działał z eleganckiej posiadłości znajdującej się na szczycie Encino nad autostradą 405; Len rozprowadzał dla niego towar. Alex myślała, że Eitan już dawno o niej zapomniał.
– Nie pojadę aż na Mulholland – odpowiedziała. – Nie mam samochodu.
Nawet gdyby była w L.A., za żadne skarby nie pojechałaby na wzgórza do domu Eitana tylko po to, żeby mógł posłać kulkę prosto w jej głowę bez żadnych świadków.
– Twoja matka ma samochód. Stary volkswagen jetta. Nie powiem, że to niezawodny wóz. – Oczywiście Eitan wiedział, jak znaleźć jej matkę. Ludzie tacy jak on doskonale wiedzą, gdzie szukać punktów nacisku. – Shlomo obserwuje twój dom od bardzo dawna, ale tylko twoja mama wychodzi z niego i wraca. Gdzie jesteś, Alex?
– W tej chwili? – Alex rozejrzała się po salonie, po zakurzonych dywanach, letnim słońcu sączącym się łagodnie przez obryzgane deszczem szyby. Słyszała, jak maszyna do lodu hałasuje w lodówce w kuchni. Później zrobi sobie kanapkę z chleba i mielonki, które zamówiła Dawes, gdy dowiedziała się, w jakim stopniu dieta Alex składa się z paluszków z kurczaka, i teraz pojawiały się w domu co tydzień jak za sprawą magii. – Zatrzymałam się u przyjaciół w Topanga Canyon. Wrócę w ten weekend.
– Byle nie w sobotę. Przyjedź jutro, w piątek, przed piątą.
Eitan przestrzegał zasad koszeru i świętości szabatu. Zabijaniem i wymuszeniami zajmował się przez pozostałe sześć dni w tygodniu.
– Mam pracę – odpowiedziała Alex. – Mogę przyjechać w niedzielę.
– Grzeczna dziewczynka.
Rozłączyła się i przycisnęła telefon do piersi, wpatrując się w kasetonowy sufit. Światła zamigotały. Wiedziała, że dom wyczuwa jej strach. Pochyliła się i przycisnęła dłoń do podłogi. W noc, kiedy Alex prawie wykrwawiła się na śmierć w korytarzu na piętrze, Il Bastone też otrzymało ranę, jedno z jego pięknych okien zostało stłuczone, a dywany poplamiono krwią. Alex pomogła to wszystko uprzątnąć. Kręciła się przy ludziach, których Dawes wynajęła do naprawy okna. Szorowała i czyściła parą zakrwawione dywany w korytarzu. Czyściła je z własnej krwi, z krwi dziekana Sandowa i Blake’a Keely’ego. Obaj teraz nie żyli, w przeciwieństwie do Alex. Alex przetrwała, podobnie jak Il Bastone.
Nie potrafiła powiedzieć, czy naprawdę poczuła wibrację w podłodze, czy tylko poniosła ją wyobraźnia, ale uspokoiła się nieco. To było jej bezpieczne miejsce, odkąd kampus się wyludnił – chronione magią, ciemne, chłodne. Wychodziła czasem, szła na spacer na wzgórze albo na kryty most przy Eli Whitney Museum, którego czerwona stodoła spinała brzegi rzeki jak coś wyjętego żywcem z obrazu, który Mercy by wyśmiała. Jeździła na swoim nowym rowerze do Edgerton Park, przejeżdżała między rabatami z kwiatami i patrzyła na starą stróżówkę. Co drugi dzień rano jeździła rankiem aż do Black Elm, żeby nakarmić Cosmo i pobłądzić w labiryncie z żywopłotu. Zawsze jednak wracała do domu przy Orange Street, do Il Bastone. Spodziewała się, że będzie się tam czuła samotnie bez Dawes i Darlingtona, ale zamiast tego piła oranżadę prosto ze staroświeckiej zamrażalki, drzemała w eleganckiej sypialni z witrażem ze słońcem i księżycem, myszkowała w zbrojowni. Dom zawsze miał coś nowego do pokazania.
Alex nie chciała wychodzić. Nie chciała wracać do nędznego mieszkanka matki w Van Nuys, nie chciała rozmawiać z Eitanem. Miał jakiś niedokończony interes z Lenem, z którym czekał cały rok? Czy w jakiś sposób dowiedział się, co Alex zrobiła? Czy powiązał ją ze śmiercią swojego kuzyna?
To nie miało znaczenia. Musiała jechać. Przejrzała telefon i znalazła numer Michaela Anselma. To był członek zarządu Lete, zastępczy autorytet, który wypełnił dziurę, jaką zostawił po sobie dziekan Sandow. Skończył studia piętnaście lat temu. Alex i Dawes przejrzały jego _Pamiętnik z czasów w Lete_ i przekonały się, że jest wyjątkowo nudy. Nazwiska, daty rytuałów i niewiele więcej. Takie samo wrażenie robił przez telefon. Oschły, nudny, śpieszyło mu się, żeby wrócić do pracy w finansach, bankowości, czy jak tam nazywano drukowanie pieniędzy. Załatwił jej jednak rower i laptop, więc nie zamierzała narzekać.
Anselm odebrał po drugim dzwonku.
– Alex?
Sprawiał wrażenie zaniepokojonego i wcale mu się nie dziwiła. Równie dobrze mogła dzwonić, żeby mu powiedzieć, że biblioteka wydziału prawa spłonęła albo armia nieumarłych gromadzi się w Jadalni. Niewiele wiedziała na temat Anselma, ale wyobrażała sobie, że nosi krawaty w paski, wraca do domu, w którym czeka żółty labrador, dwójka dzieci udzielających się w fundacji Habitat for Humanity i dbająca o figurę żona.
– Cześć, Michael, przepraszam, że przeszkadzam ci w środku dnia…
– Wszystko w porządku?
– Wszystko jest w porządku, ale muszę jechać do domu w ten weekend. Zobaczyć się z mamą.
– Och, przykro mi to słyszeć – powiedział, jakby właśnie go poinformowała, że jej mama zachorowała. Co zresztą była gotowa powiedzieć.
– Czy możesz… To znaczy, czy Lete może mi pomóc opłacić bilet?
Alex wiedziała, że powinna być skrępowana, ale odkąd prawie umarła w tym domu, nie wahała się prosić Lete o wszystko, co było jej potrzebne. Mieli dług u niej, u Dawes i Darlingtona. Dawes o nic nie prosiła, a Darlington z pewnością nie zamierzał odebrać swojego długu, więc to Alex przypadło zadanie wyrównania rachunków.
– Oczywiście! – odpowiedział Michael. – Cokolwiek potrzebujesz. Połączę cię z moją asystentką.
I to byłoby tyle. Asystentka Anselma załatwiła samochód, który zabrał Alex na lotnisko, i bilet powrotny. Alex zastanawiała się, czy wykorzysta bilet w obie strony, czy też umrze na końcu Mulholland Drive. Spakowała bieliznę i szczoteczkę do zębów do plecaka, zajrzała do zbrojowni i zdała sobie sprawę, że nie ma pojęcia, co zabrać. Miała wrażenie, że pakuje się prosto w pułapkę, ale Lete nie obracało rzeczami, które powstrzymałyby takiego człowieka jak Eitan. A w każdym razie niczym takim, co mogłaby teraz zabrać na pokład samolotu.
– Wrócę – mruknęła do domu, kiedy zamek frontowych drzwi zamknął się za nią. Przystanęła, żeby posłuchać cichego skowytu szakali pod werandą, mając nadzieję, że mówi prawdę.
Alex dotrzymała słowa. Dokończyła nawet książkę Raya Bradbury’ego. Nie wiedział tylko, że wróci ze świeżą krwią na rękach.