- W empik go
Wrzeciono Boga. Kłosy - ebook
Wrzeciono Boga. Kłosy - ebook
Jesień 1915 roku. W Europie szaleje wielka wojna, ale do Brzozowa – niewielkiej wioski na Górnym Śląsku – szczęśliwie docierają tylko jej odległe echa. Trzynastoletni Teofil Kłosek zakrada się do okien mieszkania kierownika pruskiej szkoły, stając się świadkiem sceny będącej początkiem serii dramatycznych wypadków.
Ludzkie dramaty i tragiczne wybory, a w ich tle codzienne życie – szkolne perypetie, romantyczne zauroczenia, bolesne rozstania, pałacowe intrygi… I owiana grozą śląskich bajań zagadka kryminalna, która tasuje szeregi serdecznych przyjaciół i zaprzysięgłych wrogów. Na wszystkim kładzie się cień mrocznej tajemnicy sięgającej czasów powstania styczniowego.
Wrzeciono Boga to przejmująca, wielowątkowa saga zainspirowana prawdziwymi losami śląskiej rodziny. Fabuła pierwszego tomu pt. Kłosy toczy się w czasach, kiedy w sercach Polaków odżywają narodowowyzwoleńcze idee. Kulturowo-społeczne uprzedzenia stają się zarzewiem międzypokoleniowego konfliktu, który rozbije rodzinę Kłosków i poruszy wiejską społeczność.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67102-14-8 |
Rozmiar pliku: | 840 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wiele z opisanych w powieści wydarzeń miało miejsce w rzeczywistości:
jedne, żywcem wyjęte z pamiętnika Teofila, są świadectwem człowieka, którego życie wpisało się w epokę burzliwych przemian i dziejowych wstrząsów XX wieku; inne – zrodzone w wyobraźni autora – tworzą swobodną interpretację zamierzchłych czasów i miejsc. Książka w żadnym wypadku nie aspiruje do miana kroniki czy dokumentu, próżno zatem szukać rzeczywistych odpowiedników kuźni w Brzozowie, leszyckiego kościoła, Czarciego Zdrzadła czy młyna turkoczącego w rozłogach Płoniewki. Niniejsza powieść jest li tylko romantyczną próbą wychwycenia echa, którym dźwięczy serce ziemi moich przodków, moich dziadów i ojców, miejsc nierozerwalnie związanych z historią mojego narodu, mojej ojczyzny – Polski.
Andrzej H. Wojaczek
Uroczystość Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny,
15 sierpnia 2018 roku1
86. Ich darf nicht in der Schule polnisch sprechen1.
1 Ich darf nicht in der Schule polnisch sprechen (niem.) – Nie wolno mi mówić w szkole po polsku.
87. Ich darf nicht in der Schule polnisch sprechen.
88. Ich darf nicht in der Schule polnisch sprechen.
89. Ich darf nicht in der Schule polnisch sprechen.
90. Ich darf nicht…
Brzęk kamienia, który z impetem trafia w szybę, wyrywa Teofila z amoku mnożenia cygańskiej litanii. Chłopak unosi głowę zawieszoną w skupieniu nad porysowanym blatem ławki i wbija spojrzenie w rozświetloną słońcem ramę okna.
– Słyszałeś?
Teofil przykłada palec do ust, nakazując Chimkowi milczenie. Cichaczem wysuwa się z ciasnego siedziska. Podchodzi do okna.
– Teoś…
Ignorując protest kolegi, Teofil wychyla głowę na zewnątrz. Blask wrześniowego popołudnia każe chłopcu zmrużyć oczy.
– Hej, Berthold! – W dobiegającym z ulicy wołaniu pobrzmiewa nuta drwiącego rozbawienia. – Jak tam złoto?
Zbiorowy rechot wyczekujących pod szkołą wyrostków pogłębia bruzdę na czole Teofila. Zaciśnięte do białości pięści nie wróżą niczego dobrego.
– Ogłuchłeś, Berthold?
Teofil milczy. W opustoszałej sali słychać, jak szczęki chłopca ocierają się o siebie niczym pracujące żarna.
– Berthold!
– Nie słuchaj go, Teoś! – Chimek wyraźnie próbuje zapobiec pyskówce, której zwieńczenia woli sobie nawet nie wyobrażać. – Mamy co robić.
Teoś wyraźnie się waha. Pikulik to wrzód na dupie. Kto wie, co mu chodzi po tej ryżej łepetynie, że wystaje pod oknem jak dziad proszalny.
– Jestem tu, Kłosek! – woła Pikulik. – Zapomniałeś języka w gębie?
Teofil mierzy go pogardliwym spojrzeniem. W końcu strzyka śliną przez zaciśnięte zęby:
– Godej do rynny, ciuliku! – odkrzykuje. – Może cię usłyszę!
Ostrzyżone na krótko uliczne towarzystwo zaśmiewa się do rozpuku. Cha! Cha! Cha! Czerwony na twarzy herszt nie podziela rozbawienia kolegów. Jego miażdżące spojrzenie studzi ogólną wesołość. W kierunku Teofila sypie się grad porwanych naprędce kamieni.
– Przestańcie, gizdy! – Szarża pałających świętym oburzeniem chłopców również nie znajduje uznania w oczach Pikulika. – Wybijecie szybę!
Małpie wygibasy ustają dopiero, kiedy ktoś rzuca ostrzegawczym tonem:
– Ploschke! Chodu!
– Was ist los?!2 – Zza węgła budynku wyłania się patykowata sylwetka kierownika szkoły. Wciśnięty w spłowiały garnitur wysoki mężczyzna porusza się sprężystym krokiem, wypluwając z siebie stek soczystych obelg. Jego obecność budzi kolejną salwę śmiechu. Cóż, wywijając wzniesioną laską, kierownik bardziej przypomina kogoś oganiającego się przed natrętnym komarem aniżeli budzącego respekt nauczyciela pruskiej placówki.
2 Was ist los?! (niem.) – Co się dzieje?
– Jeszcze się policzymy, Kłosek! – Rudzielec łypie spode łba i na odchodnym grozi pięścią. Teofil odprowadza go kpiącym uśmieszkiem.
– A ty co tak stoisz, panienko z okienka? – Fryderyk Ploschke zadziera głowę, marszcząc w zabawny sposób nos podtrzymujący cwikiery, śmieszne binokle, jeszcze jeden obiekt uczniowskich drwin. – Jeśli mnie pamięć nie zawodzi, chyba masz co robić?
– Tak jest, kierowniku. Otworzyłem okno. Wie pan, straszny zaduch w klasie – tłumaczy Teoś przymilnym głosem. Świerzbi go język, że wszystkiemu winna strafarbeit3, że to przez smród szwabskich wersetów powielanych na kartkach karnego brulionu, ale w obecnej sytuacji woli dodatkowo nie drażnić rechtora. I bez tego ma przegwizdane. – A potem przyszli tamci i zaczęli nas wyzywać… Rzucać kamieniami w szybę i w ogóle! Doprawdy nie wiem, czym to mogłoby się skończyć, gdyby nie pan kierownik! Ach, wiali jak francuska piechota pod Lagarde4. Miły sercu widok!
3 Strafarbeit (niem.) – praca karna mająca reprezentować konsekwencję edukacyjną.
4 Teofil nawiązuje do najbardziej udanej dużej szarży niemieckiej w pierwszej wojnie na froncie zachodnim. Był nią atak Bawarskiej Dywizji Kawalerii I Bawarskiego Korpusu Armijnego podczas bitwy pod Lagarde w Lotaryngii 11 sierpnia 1914 roku. Szarżę na pozycje francuskiej piechoty i artylerii poprowadził dowódca dywizji generał Otto von Stetten. Natarcie wykonała jedna z brygad ułanów, uderzając przez las w lewą flankę nieprzyjaciela, który rzucił się zrazu do panicznej ucieczki.
– Podziwiam twoją znajomość frontowych incydentów, Kłosek, ale daruj sobie z łaski swojej i skończ, co zacząłeś! – Choć w tonie kierownika pobrzmiewają jeszcze ostre nuty, zmiękczone pochlebstwem spojrzenie wyraźnie łagodnieje. – Kiedy wrócę, ma was tu nie być!
Teofil jeszcze chwilę patrzy w ślad za udającym się na obiad do pobliskiego szynku nauczycielem. Szczerze nie cierpi nadętego dziada. Fryderyk Ploschke, dobiegający sześćdziesiątki niemiecki służbista, zawzięcie tępił każdego, kto nieopatrznie odezwał się po polsku, zaś niespełna trzynastoletni Teofil Kłosek wiódł w tej grupie niekwestionowany prym. I mimo że konfrontacja skrajnych światopoglądów miewała zazwyczaj wyjątkowo burzliwy przebieg, germanizacyjne zapędy Ploschkego nie robiły na jasnowłosym mikrusie większego wrażenia.
Teoś już ma zamknąć okno i wrócić do znienawidzonej czynności, kiedy wśród pędów porastającej południową ścianę budynku winorośli dostrzega smakowicie wyglądające owoce. W myślach przeprowadza prosty rachunek: kryzys chwilowo zażegnany, banda Pikulika w rozsypce, Ploschke na obiedzie u Szweblika, w szkole pusto, żywej duszy.
– Czas na przerwę, Chimek.
– Przestań, Teoś. Styknie głupot na dziś.
– No coś ty? Mały raps jeszcze nikomu nie zaszkodził.
– Na dekiel ci pizło? – Chimek stuka się palcem w czoło. – Mało przeskrobałeś? Jeszcze nas kto przyuważy…
– Ale z ciebie cykor! – Teofil wskakuje na parapet i sięga po wiszące w zasięgu ręki owoce. – Masz, częstuj się!
Rzuca koledze kiść dorodnych winogron, którą zaskoczony Chimek w pierwszym odruchu upuszcza na podłogę.
– Orientuj się, boroku! – Ubawiony Teoś pakuje sobie do ust pękatą kulkę, rozgryza ją z trzaskiem, przywołując na twarz rozanielony wyraz. – Mniam! Jakie dobre!
– Teofil! Teoś… jo cię prosza! – Chimek ociera pot z czoła. Wyraźnie trzęsą mu się dłonie wielkie jak bochenki chleba. Grubasek za wszelką cenę próbuje odwieść przyjaciela od karkołomnych planów, równie dobrze może jednak rzucać grochem o ścianę. Gdyby nie szelest buszującego wśród winorośli kolegi, Chimek dałby sobie głowę uciąć, że Teofil ulotnił się jak kamfora.
Tymczasem ten pnie się coraz wyżej i wyżej, napychając sobie buzię słodkimi owocami. W gorących strugach słońca czuje się trochę jak jaszczurka wygrzewająca się na kamieniu. Pod skórą chłopaka tętni rwąca rzeka młodości, co rozpiera krwiobieg beztroską i dumą. Teoś w duchu może sobie tylko pogratulować: oto jednym, genialnym posunięciem upiekł aż trzy pieczenie na jednym ogniu. Zmył smugę porannej hańby, upokorzył Pikulika – drania, z którym od lat miał na pieńku – i jeszcze obłaskawił Ploschkego, co już samo w sobie było wyczynem godnym najwyższego uznania.
Na myśl o kierowniku szkoły Teofil instynktownie odwraca głowę, ale wijąca się aż po linię odległych zabudowań wstęga polnej drogi pozostaje pusta. Spokojnie, serwowane u Szweblika kluski z roladą, a po nich ze dwa jasne pełne gwarantowały dłuższe posiedzenie i spory zapas czasu.
Gwarantowały albo i nie…
Płoszy go dźwięk – odgłos, jaki zwykle wydaje z siebie ten, kto nieopatrznie postawi bosą podeszwę stopy na ostrej krawędzi. Teofil unosi głowę… Nad nim – metr wyżej, może półtora – wystaje z muru gzyms parapetu. Mieszkanie kierownika – terra incognita. Zapamiętał z lekcji geografii. Odgłos powtarza się. Jeszcze raz i ponownie. Ciekawość rozpala wyobraźnię chłopca, podpowiada, że aby dotrzeć do źródła tajemniczych dźwięków, dłonie i stopy muszą poszukać solidnego oparcia pośród wątłych gałęzi winnego szkieletu.
Teofil nie waha się ani chwili, już taki ma charakter, krew nie woda, wszędobylski wichlyrz, jak to często słyszy z matczynych ust. Pręży dziecięce muskuły, czyli obciągnięte skórą kości, i – zagryzając zęby – gramoli się kawałek po kawałku. Okno mieszkania państwa Ploschke jest coraz bliżej, w zasięgu ręki. Teofil nie ma już najmniejszych wątpliwości, iż dźwięki, które wabią chłopaka jak syreni śpiew, dobiegają właśnie stamtąd. Jeszcze parę centymetrów, jeszcze trochę… Czuje, jak powoli dopada go zmęczenie, palce drętwieją, a mięśnie zaczynają drżeć z wysiłku i… strachu. Nie, żeby Teofil bał się wysokości, co to, to nie; wspinaczka po drzewach to dla niego chleb powszedni. Sęk w tym, że jakoś nie bardzo wierzy poskręcanym w dziwaczny sposób gałęziom winorośli.
Udało się!
Dłonie chłopca opierają się na parapecie. Teofil wstrzymuje oddech. Serce trzepocze w piersi jak ptak złapany w garść, krople słonego potu napływają do oczu. Nieśmiałe podejrzenie kiełkuje w umyśle chłopaka – jeszcze zbyt niedorzeczne, nazbyt daleko idące przypuszczenie. A jednak! Czuje, jak krew uderza mu do głowy. Ostrożnie wychyla czubek głowy ponad poziom parapetu, z największą ostrożnością próbuje zajrzeć do izby, ale w szybie odbija się tylko rozogniona kula słońca i rozdziawiona, wykoślawiona gęba Teofila.
– Ja! Ja! Sehr gut!5 – jęczy kobieta w regularnie powtarzających się sekwencjach.
5 Ja! Ja! Sehr gut! (niem.) – Tak! Tak! Doskonale!
Teofil przyciska nos do szyby, marszczy czoło, wytęża wzrok. I spływa na niego objawienie. Kurtyna opada i oczom chłopaka ukazują się dziwy nad dziwami, sekrety, które dotąd starsi koledzy przemycali półsłówkami w szemranych rozmowach.
Frau Ploschke… Pani kierownikowa… Taka młoda i powabna. Opiera ręce o framugę okna, szeroko, jakby chciała je objąć, zamknąć w ramionach. Wygięta w łuk. Zamknięte oczy. Głowa odrzucona do tyłu. Włosy spływające lśniącą kaskadą w rytmicznych podrygach, konwulsjach, które wprawiają w ruch jej gibkie ciało, teraz osłonięte jeno cieniutką jak woal haleczką, spomiędzy której wylewają się zapierające dech krągłości, rozbujane walory, no… cycki jak w mordę strzelił, najprawdziwsze babskie cycki, jezderkusie! Dorodne, wydatne, zakończone sterczącymi wisienkami! W dodatku nie byle czyje, bo to cycki kierownikowej, za którą oglądają się wszystkie chłopy we wsi!
Teofil czuje, jak oblewa go fala gorąca – przedziwne uczucie, rodzaj nieznośnie rozkosznego mrowienia, które przenika chłopca na wskroś. Coś w głowie krzyczy, żeby spływał stamtąd jak najszybciej, brał nogi za pas, bo to niedobrze się skończy, że wystarczy chwila, moment, w którym Frau Ploschke otworzy oczy i po drugiej stronie szyby napotka wzrok wścibskiego podglądacza. Ale Teofil jest głuchy na podszepty zdrowego rozsądku, którego resztki kołaczą w ogarniętej pożogą głowie nastolatka… Przyklejony do ściany budynku, chłonie fascynujące widowisko, smakując słodycz zakazanego owocu.
– Ja! Ja! Ja!
Okrzyk kierownikowej przywraca Teofila do życia. Uświadamia mu, że obraz, który kontemplował dotąd w bezbrzeżnym zachwycie, ma głębszy wymiar; kryje mroczną tajemnicę, której znaczenia chłopak nie potrafi jeszcze właściwie zinterpretować. Bo jakże to? Kierownik Ploschke na obiedzie u Szweblika, a Frau Ploschke w ekstazie!?
Gałąź, na której opiera się Teofil, pęka z suchym trzaskiem! Chłopiec traci oparcie; ręce omdlewają z wysiłku, a przerażenie zagląda do oczu.
– Ach du liebe Zeit! Was ist passiert?!6
6 Ach du liebe Zeit! Was ist passiert?! (niem.) – O mój Boże! Co się stało?
Okrzyk Frau Ploschke uświadamia chłopcu, że właśnie został zdemaskowany. W przypływie desperacji wierzga nogami, chcąc znaleźć wśród winnej latorośli choćby najmniejszy punkt zaczepienia. Koniec żartów. W mieszkaniu Ploschków ziemia pali się pod nogami. Teofil słyszy nerwową krzątaninę, wymianę podniesionych głosów. Ktoś próbuje otworzyć okno, mocuje się z klamką, której zgrzyt jeży Teofilowi włosy na karku.
– Schnell! Schnell!7
7 Schnell! (niem.) – Szybko!
Raz kozie śmierć!
Teofil zwalnia uchwyt. Czuje, jak niewidzialne szpony ciągną go w dół, ku ziemi, kalectwu lub śmierci – oto kara za zuchwałość, sposób, w jaki okrutny los rozlicza śmiałków, którzy odważyli się przeniknąć głębię misterium. Przyjdzie mu teraz dumać w wieczności nad maestrią cycków Frau Ploschke… Wyciąga przed siebie ręce, które osuwają się po liściastym zboczu, roztrącają kiście winogron. Gałęzie stawiają daremny opór rozpędzonemu ciału, szarpią ubranie w niemym geście protestu. I nagle jakaś siła osadza Teofila w przestrzeni, wydusza z płuc ostatni dech, ale… to nie ziemia! To Chimek, którego potężne ramiona przyciągają Teofila do parapetu jak magnes.
– Mom cię! – Niedźwiadek sapie z wysiłku, z przejęcia, pieron wie, z czego jeszcze, dyszy jak parowóz.
I wciąga przyjaciela do środka.
– Mało brakowało…
– Wiejemy, Chimek! – Teoś odzyskuje rezon. Z głębi budynku dolatuje odległy tupot pośpiesznych kroków. – Wiejemy natychmiast!
– Nie skończyliśmy zadania…
– Smolić zadanie… – Spogląda na równiutki rządek zdań pokrywających kartkę karnego zeszytu.
Ich darf nicht in der Schule polnisch sprechen.
Nie wolno mi mówić w szkole po polsku.
– Właściwie dlaczego mi nie wolno? – mruczy Teofil pod nosem, ale zrodzone naprędce pytanie już ulatuje w niepamięć, ponaglane nawałą teraźniejszości. Popycha zdezorientowanego Chimka w stronę okna. Chłopcy w pośpiechu przerzucają nogi przez parapet, dają susa do ogrodu i pod osłoną ściany budynku wymykają się na drogę.
Ścigają ich pochylone cienie i wyrzuty sumienia spłoszonych kochanków…2
Do domów wracaliśmy w parszywych humorach. Przygięty do ziemi ciężarem ostatnich wydarzeń, kląłem w duchu, na czym świat stoi, choć właściwie sam sobie byłem winien. Gdybym rankiem nie podpadł kierownikowi, ten nie kazałby mi zostać w szkole po lekcjach. To zaś skończyło się draką, której dalszego ciągu wolałem sobie nie wyobrażać.
Zaczęło się na lekcji o Bertholdzie Schwarzu, legendarnym średniowiecznym alchemiku, któremu historia przypisuje wynalezienie prochu strzelniczego. Cóż, nieprzytomnie zakochany we wszystkim, co wiązało się z wojną, z bronią, z czego można było strzelać, co byle tylko wydawało huk, przysłuchiwałem się wykładowi Ploschkego z otwartą buzią.
– Pragnieniem Bertholda Schwarza było odkrycie kamienia filozoficznego, czyli substancji, dzięki której możliwa stałaby się zamiana metali nieszlachetnych w szlachetne – perorował Ploschke. – Innymi słowy, kamień filozoficzny miał pomóc przeobrazić ołów w złoto. – Słowa kierownika wywołały szmer, który przeleciał przez klasę jak powiew wiatru. – Któregoś dnia Berthold Schwarz przeprowadził doświadczenie, które na zawsze odmieniło oblicze świata, ale niestety… Nie wszystko poszło po myśli alchemika. – Ploschke zawiesił głos i rozłożył ręce. – Otóż przez wymieszanie ze sobą siarki, węgla drzewnego i saletry doprowadził do groźnego wybuchu.
W tym miejscu poderwałem się, jakby mnie ktoś ukłuł szpilką. Wybuch! Miód na uszy! Iskra, która podpaliła wyobraźnię; słowo, po usłyszeniu którego odruchowo sięgnąłem do kieszeni spodni, gdzie trzymałem pudełko zapałek. Posmarowane fosforem główki służyły nam jako proch używany do strzelania z klucza. Zdartą z zapałek siarkę wsypywało się do dziurki w kluczu i zatykało gwoździem. Wystarczyło już tylko zakręcić sznurkiem i z rozmachem walnąć o jakąś płaską powierzchnię, ścianę, kamień – efekt murowany: następował wystrzał. Błysk! Huk! I dym!
Na samą myśl, że siarka, którą miałem przy sobie, mogła posłużyć do przeprowadzenia eksperymentu Bertholda Schwarza, przeszedł mnie dreszcz podniecenia. Przesunąłem dłonią po zniszczonym blacie ławki, trafiając na wgłębienie po sęku, które wprost idealnie nadawało się do moich celów. Wyjąłem z pudełka zapałkę i zabrałem się do ścierania siarki, której opiłki lądowały w dołku. Musiałem działać po cichu, aby nie ściągnąć na siebie uwagi kierownika, więc trwało to i trwało. Kiedy w końcu uznałem, że utarłem wystarczającą ilość, schyliłem się po węgiel drzewny (wykorzystywany na zajęciach rysunku) i w największym skupieniu powtórzyłem czynność. Do pełni szczęścia brakowało już tylko saletry, ale w obecnej sytuacji musiałem obejść się bez tego surowca.
Niezrażony postanowiłem utrzeć zebrane okruchy na proszek. Do tego celu posłużyło mi metalowe okucie ołówka. I tu pojawił się zasadniczy problem – wyraźne skrobanie, dźwięk, który raz po raz wybijał z rytmu lekcji kierownika Ploschkego.
– Ruhe bitte!8 Co się dzieje? Co to za hałasy?
8 Ruhe bitte! (niem.) – Spokój!
Pod ciężarem rechtorskiego spojrzenia natychmiast przerywałem pracę, udając żywo zainteresowanego tematem zajęć. Wystarczyło jednak, że kierownik odwrócił wzrok w inną stronę, a od razu podejmowałem przerwane zajęcie. Lewą dłonią nakrywałem dziurę po sęku, prawą zaś – nie odrywając oczu od Ploschkego – ucierałem alchemiczną mieszankę.
Trwało to wieki. Ciasny otwór ograniczał pole ruchu, zaś wzmożona czujność nakazywała pracować na wyczucie; końcówka ołówka co i rusz wyślizgiwała się z zagłębienia.
– Wszystko dobrze, Kłosek? – Kierownik przycupnął nade mną jak sęp, co właśnie zwietrzył padlinę. – Pocisz się, chłopcze… Masz gorączkę?
– Nein, Herr Direktor! Jestem zwyczajnie ciekawy, co było dalej. To najlepsza lekcja w moim życiu!
– Coś kręcisz, nicponiu…
– Jak Boga kocham…
– Kłosek! – wrzasnął Ploschke. – Du sollst den Namen des Herrn, deines Gottes, nicht missbrauchen!9 – A potem trzepnął mnie otwartą dłonią w potylicę, co dało początek lawinie katastrofalnych wydarzeń.
9 Du sollst den Namen des Herrn, deines Gottes, nicht missbrauchen! (niem.) – Nie będziesz wzywał imienia Pana, Boga twego, nadaremnie!
Pod wpływem ciosu okucie ołówka zeskoczyło z krawędzi otworu i z impetem trafiło w sam środek ucieranej przeze mnie mieszanki. Duch Bertholda Schwarza zmaterializował się w dusznej, klasowej przestrzeni. Zasyczało. Zaiskrzyło. I jak nie hukło!
W sali powstała nieopisana wrzawa. Dzieci z piskiem rzuciły się do ucieczki, za nic mając Ploschkego, który na chwiejnych nogach dreptał w miejscu, wykrzykując niezrozumiałe komendy. W powietrzu unosił się czarny dym, a ja z otwartą gębą wpatrywałem się w poparzone palce, w których dopiero co budził się nieznośny ból.
– Geht’s dir gut?10 Geht’s dir gut, Kłosek?
10 Geht's dir gut? (niem.) – Nic ci nie jest?
Nie docierały do mnie pełne niepokoju słowa kierownika. Choć w uszach jeszcze piszczało, z oczu ciekły łzy, w nosie wierciło, a osmalone palce piekły do żywego, w głowie kołatała tryumfalna myśl: Udało się! Powtórzyłem eksperyment Bertholda Schwarza! Otrzymałem proch strzelniczy! Czego najlepszym dowodem była pokaźna dziura – pamiątka po sęku, w którym jakimś cudem doszło do zapłonu.
– Los! Setzen Sie sich wieder!11 Wracajcie na swoje miejsca!
11 Los! Setzen Sie sich wieder (niem.) – No już! Wracać na swoje miejsca!
Temperatura podszytego paniką strachu wyraźnie spadła, poczucie zagrożenia minęło, choć w klasie dalej wrzało jak w ulu. Uczniowie przekrzykiwali jeden drugiego, Ploschke przekrzykiwał uczniów. Z marnym skutkiem. Mówiąc wprost – było po lekcji. Ploschke, wyraźnie rozdygotany i jeszcze czerwony na twarzy, wychodził z siebie, by zaprowadzić w klasie jako taki porządek, ale upłynęło naprawdę sporo czasu, zanim opanował rozchichotaną grupę i zapędził wszystkich z powrotem do ławek.
– Zapłacisz za to, bandyto! – Wbił we mnie wściekłe spojrzenie, a następnie zrewidował od stóp do głów, publicznie, przed całą klasą, co wywołało kolejną falę niezdrowego rozbawienia.
– Palisz papierosy? – Pomachał mi przed nosem znalezionym w kieszeni pudełkiem zapałek.
– Ależ skąd, panie kierowniku!
– Łżesz, Kłosek! Już ja sobie porozmawiam z twoim ojcem!
– Przysięgam, że mówię prawdę! – Groźba kierownika zawisła nade mną jak chmura gradowa. – Jak Boga kocham!
– Nie bluźnij! Do czego potrzebne ci zapałki?
– Ja…
– Może ty podpalaczem jesteś, co? Tym bydlakiem, co w stodołach ogień podkłada? – Rzucone w twarz ciężkie oskarżenie zabolało jak diabli. Poruszyło zresztą nie tylko mnie – klasa zamarła; w jednej chwili zrobiło się cicho jak makiem zasiał.
Tragiczna seria pożarów zaczęła się wczesnym latem. Ktoś pod osłoną nocy puszczał z dymem okoliczne stodoły. Na ludzi padł blady strach. Z obawy przed podpalaczem powołano nawet specjalną grupę ochotników, których zadaniem było pilnowanie gospodarstw po zmroku.
– Co też pan kierownik… – Otworzyłem usta, ale Ploschke podniósł rękę w wymownym geście, który oznaczał koniec dyskusji. Na jego twarzy błąkał się wyraz mściwej satysfakcji.
– Och, zamilcz, Kłosek! W końcu się doigrałeś!
Oblałem się zimnym potem. Sytuacja zaczęła przybierać niebezpieczny obrót. Oskarżenie Ploschkego, choć niedorzeczne, mogło się okazać fatalne w skutkach. Ludzie od miesięcy żyli w ciągłym napięciu, tylko czekali, aż podpalacz wpadnie w ich ręce. Nietrudno wyobrazić sobie, jak zareagują na wieść o nastoletnim piromanie, który próbował wysadzić szkołę. Poczułem, że ziemia pali mi się pod nogami.
– A może wy coś wiecie, hę? – Ploschke zwrócił się do uczniów, ale jedyną odpowiedzią były wylęknione spojrzenia i miny dobitnie świadczące o tym, że pomówienie kierownika padło na podatny grunt.
To koniec – przemknęło mi przez myśl. – Nie wywiniesz się, Teoś! Właśnie zrobili z ciebie kozła ofiarnego… Ratunek przyszedł z najmniej oczekiwanej strony. Kto by pomyślał, że Alojz Pikulik zdobędzie się na odwagę i stanie w mojej obronie!
– Jaki tam z niego podpalacz, Herr kierownik!
Do szkoły w Płoniewicach przycupniętych między Rybnikiem a Raciborzem uczęszczały dzieci z okolicznych wiosek – Płoniewic, Brzozowa i Leszyc. Tak się jednak jakoś dziwnie złożyło, że chłopcy z Brzozowa nie pałali większym uczuciem wobec kolegów z Płoniewic (a może było dokładnie na odwrót?). Dokuczaliśmy sobie przy byle okazji, skutkiem czego przechylaliśmy szalę złośliwej satysfakcji raz na jedną, raz na drugą stronę. Zatarg nie miał konkretnej przyczyny i tak naprawdę nikt nie wiedział, o co w ogóle toczył się spór ani kiedy wszystko się zaczęło. Faktem była zapiekła, obustronna niechęć.
Tym większe było moje zaskoczenie, kiedy Alojz Pikulik zabrał głos w tej sprawie. Gotów byłem puścić w niepamięć wszystkie nasze dotychczasowe zatargi i zakopać dzielący nas topór wojenny. Okazałem się jednak strasznie naiwny!
– Czyżbyś miał coś do powiedzenia, Pikulik? – Ploschke skrzywił się z niesmakiem.
– Za pozwoleniem, Herr kierownik. Wiem, do czego Kłoskowi potrzebne są zapałki.
Przeklęty zdrajca! Wszystko wypaplał! Wszystko! Że bawię się w strzelanie z klucza, że pozyskiwana z zapałek siarka służy mi właśnie do tego celu; ba, poskarżył, że znikające klucze w szkole to moja sprawka!
– Nieprawda! – Rzuciłem się na Pikulika z pięściami. I chyba bym zatłukł parszywca, gdyby starsi koledzy nie stanęli mi na drodze. – To kłamstwo, Herr Ploschke! Wierutne kłamstwo! Pikulik cygani, aż się za nim kurzy! – krzyczałem, nic sobie nie robiąc z zakazu posługiwania się śląskim, który – podobnie jak polski – doprowadzał Ploschkego do szewskiej pasji. – Jożech yno chcioł powtórzyć wynalazek Bertholda Schwarza! Pan kierownik tak piyknie opowiadali, więc żem sobie pomyśloł: „mom siarka, mom węgiel, spróbuja to ze sobą pomieszać”. No i udało się! A nie gniewajcie się, Herr kierownik! Nie miołech nic złego na myśli! – Ostatnie słowa wyplułem z siebie ze łzami w oczach. – I nie godejcie, że ze mnie jest podpalacz, bo to jest straszne oskarżenie, wiem coś o tym! Dyć stodoła mojego ujca też wygorała!
– Prowda godo! – rzucił ktoś z tłumu. Zdaje się, że Chimek.
– Kłosek nie jest podpalaczem!
– Darujcie mu, Herr kierownik!
– On się yno wygłupioł!
– Spokój! Hinsetzen12! – Rozkaz Ploschkego osadził wszystkich na miejscach. I byłoby się zrobiło cicho jak w grobie, gdyby nie moje pociąganie nosem. Skulony w cierpiętniczej pozie, nie śmiałem podnieść głowy, ale przedłużające się milczenie kierownika dawało pewną nadzieję.
12 Hinsetzen! (niem.) – Siadać!
– Masz więcej szczęścia niż rozumu, Kłosek… Powiadasz, że chciałeś powtórzyć doświadczenie Schwarza? No to gratuluję! Udało ci się! Strach pomyśleć, jak to mogłoby się skończyć, gdybyś w swojej mieszance miał saletrę, synu! Popatrz na mnie! Co też ci przyszło do głowy? – Mars na twarzy kierownika ustąpił miejsca bezbrzeżnemu zdumieniu i czemuś w rodzaju zatroskania. – Uwierz, poparzone palce to najmniejszy z twoich problemów! Cud, że nie oślepłeś!
Ploschke wygłosił obszerny wykład o fatalnych skutkach nierozważnych eksperymentów. Kazał przysiąc, że zrezygnujemy z podobnych praktyk. I nie do końca mi się upiekło, bo natychmiast przesadził mnie do pierwszej ławki, żeby mieć mnie na oku, odebrał zapałki i klucz, a na koniec polecił zostać po lekcjach.
Zaiste pechowy dzień! Jakby wszystko sprzysięgło się przeciwko mnie! I nie obyło się bez dalszego ciągu. Podczas następnych przerw zmuszony byłem opędzać się przed Pikulikiem, który – wraz z bandą swoich przydupasów – próbował dokuczać mi na wszelkie możliwe sposoby. Dranie mieli pewność, że się nie odwinę, gdyż skończyłoby się to dla mnie fatalnie. Udawałem zatem głuchego na docinki, wyzwiska i zaczepki, choć krew się we mnie gotowała. Cierpliwość każdego ma jednak swoje granice. W pewnej chwili wyprowadzony z równowagi, ważący osiemdziesiąt kilo Chimek Bugdoł wziął sprawy we własne ręce. Strzelił w papę jednemu i drugiemu, poprawił kopniakiem w rzyć, rozwiązując tym samym kwestię uszczypliwości. Nie uszło mu to, rzecz jasna, na sucho. Pikulik poskarżył się kierownikowi, który za karę wlepił Chimkowi solidną porcję zadań. Chimek, poczciwe chłopisko, niespecjalnie się tym przejął. Nie pierwszy i nie ostatni raz przyszło nam zostać w szkole po lekcjach.