Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Wrzeciono Świata - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
1 maja 2025
30,29
3029 pkt
punktów Virtualo

Wrzeciono Świata - ebook

„Nie wszystkie światy miały prawo przetrwać. Ale to nie powstrzymało ich przed próbą.” Planeta Synera pękła, lecz jej echo nadal rezonuje. Trójka obcych sobie istot zostaje uwikłana w przebudzenie Wrzeciona — urządzenia, które nie tylko przecina rzeczywistość, ale i pamięć. Lira. Cawl. Unn. Nie są wybrani. Ale to wokół nich świat zaczyna się zszywać. „Wrzeciono Świata” to opowieść o tożsamości, rozdarciu i świecie, który zapomniał, jak wygląda jego rdzeń.

Kategoria: Filozofia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8414-498-5
Rozmiar pliku: 881 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog — Zanim planeta pękła

_„Niektórych rzeczy nie powinno się widzieć z zewnątrz. Niektórych wersji siebie też nie.”_

— NOTATKA Z DZIENNIKA BADAWCZEGO TENASTA VORE, OŚRODEK OBSERWACJI WARSTW

LOKALIZACJA: OBSERWATORIUM WARSTW, SYNERA — 603 LATA PRZED CZASEM GŁÓWNYM

WIEŻA BYŁA PUSTA, CHOCIAŻ WYPEŁNIAŁ JĄ HAŁAS.

BRZĘCZENIE RDZENI OBLICZENIOWYCH, PISK HARMONII CZASOPRZESTRZENNYCH I ODDECHY LUDZI, KTÓRZY UDAWALI, ŻE WSZYSTKO MAJĄ POD KONTROLĄ. W SAMYM CENTRUM, W SALI KATEDRALNEJ PEŁNEJ URZĄDZEŃ ZE ŚWIATŁA I SZKŁA, WRZECIONO ŚWIATA OBRACAŁO SIĘ WOLNO — NIE FIZYCZNIE, ALE W DANYCH. RZECZYWISTOŚĆ WOKÓŁ NIEGO DRGAŁA JAK NAPIĘTA BŁONA. TENAST VORE, GŁÓWNY BADACZ PROJEKTU „INTERWARSTWOWEJ SYNCHRONIZACJI REZONANSOWEJ”, NIE SPAŁ OD TRZECH DNI. ALE JEGO OCZY NIE POTRZEBOWAŁY SNU. TYLKO POTWIERDZENIA.

— STABILNOŚĆ W PASMACH… ZNIKA — POWIEDZIAŁ.

— ALE CZY WCIĄŻ MAMY ZGODNOŚĆ TOPOLOGICZNĄ? — SPYTAŁA TECHNOMAG MERYSS, ROZŚWIETLAJĄC DŁONIĄ PROJEKCJĘ CZTERECH WERSJI SYNERGY, KAŻDA BYŁA INNA.

W JEDNEJ — ŚWIAT WYGLĄDAŁ NA PUSTY, MARTWY.

W DRUGIEJ — POKRYTY BYŁ POROSTAMI, A NIEBO PULSOWAŁO.

W TRZECIEJ — WSZYSTKO BYŁO ZBUDOWANE Z GEOMETRII I BŁĘDU.

W CZWARTEJ — BYLI ONI SAMI, ALE STARSI, WYBLAKLI, ZMIENIENI. WRZECIONO ZACZĘŁO SIĘ ROZGRZEWAĆ. NIE EMITOWAŁO ŚWIATŁA.

WCIĄGAŁO JE.

— TO NIE PROJEKCJE — SZEPNĘŁA MERYSS. — TO ECHA. ONE NAS PAMIĘTAJĄ.

— TO NIE NAS PAMIĘTAJĄ — ODPOWIEDZIAŁ TENAST. — TO PRÓBY. NIEUDANE, ZATRZYMANE WERSJE SYNERGY. RÓWNOLEGŁE ODBICIA… GDZIE COŚ POSZŁO NIE TAK. A MY WŁAŚNIE JE… BUDZIMY.

DŹWIĘK ZMIENIŁ SIĘ — Z BRZĘCZENIA W JĘK.

JAKBY WRZECIONO PRÓBOWAŁO COŚ POWIEDZIEĆ, ALE MIAŁO TYLKO GEOMETRIĘ I WEKTOR ZAMIAST JĘZYKA. NA DOLNYCH POZIOMACH ZACZĘŁY GASNĄĆ SYSTEMY.

JEDNA Z BADACZEK ZACZĘŁA KRZYCZEĆ, ŻE „CZAS SIĘ ZATRZYMAŁ NA JEJ LEWYM OKU”. INNA UPADŁA — NIE DLATEGO, ŻE BYŁA CHORA, ALE BO JEJ CIAŁO PRZESTAŁO BYĆ ZSYNCHRONIZOWANE Z GRAWITACJĄ. TENAST SPOJRZAŁ NA CENTRALNY RDZEŃ — KAMIEŃ PEŁEN RUNÓW, POŁĄCZONY Z SIECIĄ SPLĄTANYCH ŻYŁ OPTOMAGICZNYCH. ZAKRĘCIŁ GŁOWĄ.

— TO JESZCZE NIE DZIŚ — POWIEDZIAŁ. — DEZAKTYWOWAĆ, ZANIM…

ALE ZANIM ZDĄŻYLI, WRZECIONO SPOJRZAŁO. NIE MIAŁO OCZU. ALE PATRZYŁO.

KAŻDY W SALI ZOBACZYŁ SIEBIE — W INNEJ WERSJI ŚWIATA.

NIEKTÓRZY JAKO ZGLISZCZA. INNI JAKO BOGOWIE.

JEDEN BADACZ WIDZIAŁ SIEBIE JAKO COŚ ZIELONEGO I DRŻĄCEGO, Z TYSIĄCEM KOŃCZYN. INNA — JAKO ŚWIATŁO. WTEDY ROZLEGŁ SIĘ DŹWIĘK PĘKAJĄCEJ RZECZYWISTOŚCI — NIE FIZYCZNY, TYLKO MENTALNY. JAKBY COŚ W PLANECIE SIĘ „ROZLUŹNIŁO”. PRAWA PRZESTAŁY OBOWIĄZYWAĆ.

— TO TYLKO TEST — WYSZEPTAŁ TENAST. — TO NIE MIAŁ BYĆ…

ALE JUŻ WIEDZIAŁ, TO BYŁ PIERWSZY WYŁOM.

— ODŁĄCZCIE ZASILANIE. TERAZ.

GŁOS TENASTA VORE NIE NIÓSŁ JUŻ AUTORYTETU, TYLKO PANIKĘ OTOCZONĄ KALKULACJĄ. ALE BYŁO ZA PÓŹNO. RUNICZNY RDZEŃ WRZECIONA ROZŚWIETLIŁ SIĘ Z WEWNĄTRZ, JAKBY COŚ GO NADGRYZŁO OD ŚRODKA. LINIA CENTRALNA ZACZĘŁA WIROWAĆ — NIE FIZYCZNIE, ALE NA POZIOMIE KONCEPCJI. W OCZACH OBSERWUJĄCYCH URZĄDZENIE BYŁO I NIE BYŁO. ISTNIAŁO I ZNIKAŁO. BYŁO IDEALNIE SYMETRYCZNE, A POTEM MIAŁO KSZTAŁT DRZEWA, OKA, BŁĘDU. MERYSS PRÓBOWAŁA ZERWAĆ ZASILANIE, ALE JEJ RĘKA ZNIKNĘŁA, ZANIM DOTKNĘŁA PANELU. DOSŁOWNIE: JEJ DŁOŃ ZOSTAŁA ROZCIĘTA CZASOWO — NIE KRWAWIŁA, TYLKO ZAMARŁA, JAKBY ZATRZYMAŁA SIĘ W INNEJ WERSJI SIEBIE.

— WRZECIONO… PRZECIĘŁO NIĆ — WYDUSIŁ JEDEN Z TECHNOMAGÓW, TRZYMAJĄC SIĘ ZA GŁOWĘ.

Z SUFITU ZACZĘŁY SYPAĆ SIĘ ISKRY WSPOMNIEŃ — NIE ŚWIATŁO, TYLKO OBRAZY. SCENY Z ŻYCIA, KTÓRE NIE NALEŻAŁY DO NIKOGO OBECNEGO. OBCE DZIECI, NIEZNANE MIASTA, FRAGMENTY ROZMÓW W JĘZYKACH, KTÓRYCH NIKT NIE ZNAŁ. TO NIE BYŁY HALUCYNACJE.

TO BYŁY RZECZYWISTE ECHA ALTERNATYWNYCH SYNER.

SYSTEM: BRAK OSADZENIA W RZECZYWISTOŚCI

OBIEKT CENTRALNY (WRZECIONO) ZAINICJOWAŁ PROCES ROZPINANIA

DETEKCJA ANOMALII:

— TRZY OSIE RZECZYWISTOŚCI

— WERSJE NIEKOMPATYBILNE

— ECHO PAMIĘCI PLANETY AKTYWNE

— BŁĄD: CZŁOWIEK NIE MOŻE ISTNIEĆ JEDNOCZEŚNIE ZGASŁY ŚWIATŁA. ALE NIE ZNIKNĘŁO ŚWIATŁO.

ZGASŁA STAŁOŚĆ. PODŁOGA ZMIENIŁA SIĘ W MATERIAŁ Z INNEGO WYMIARU. ŚCIANY PRZESTAŁY SIĘ ZGADZAĆ NA TO, ŻE MAJĄ BYĆ PROSTE. WSZYSTKO STAŁO SIĘ NIELOGICZNE I PŁYNNE JAK WODA PEŁNA IDEI. LUDZIE ZACZĘLI KRZYCZEĆ, ALE ICH GŁOSY ROZDZIELAŁY SIĘ NA WARSTWY. JEDEN KRZYK BRZMIAŁ JAK METAL. DRUGI JAK MODLITWA. TRZECI JAK ECHO W GŁOWIE. A POTEM… ŚWIAT ZROBIŁ „KLIK”. NIE JAK PRZEŁĄCZNIK. JAKBY COŚ NAPRAWDĘ OGROMNEGO NAGLE PRZESTAŁO BYĆ JEDNYM KAWAŁKIEM.

— ODSUŃCIE SIĘ! — KRZYKNĄŁ TENAST. — TO NIE MY COŚ OTWORZYLIŚMY. TO ŚWIAT NAS WYPUŚCIŁ!

WRZECIONO ROZŚWIETLIŁO SIĘ NA BIAŁO — NIE FIZYCZNE ŚWIATŁO, ALE ŚWIATŁO METAFORY, ŚWIATŁO ZNACZENIA. I WTEDY SYNERA PĘKŁA.

NIE WYBUCHŁA. NIE ROZPADŁA SIĘ. PO PROSTU… PRZESTAŁA BYĆ SPÓJNA. CI, KTÓRZY PRZEŻYLI W GÓRNYM KORYTARZU, ZNALEŹLI SIĘ W PRZESTRZENI LOGICZNEJ, SZTYWNEJ, TECHNOLOGICZNIE CZYSTEJ.

CI, KTÓRZY ZOSTALI GŁĘBIEJ, ZOSTALI WESSANI W MAGIĘ — W PRZESTRZEŃ GDZIE WSPOMNIENIA SĄ BARDZIEJ RZECZYWISTE NIŻ MATERIE. RESZTA… PO PROSTU ZOSTAŁA ROZCIĄGNIĘTA POMIĘDZY. CIAŁA SIĘ ZLAŁY. UMYSŁY ODPAROWAŁY. W NIEKTÓRYCH MIEJSCACH ŚWIATŁO ZAWISŁO W POWIETRZU JAK DUCH, KTÓRY NIE WIE, CZY MA ŚWIECIĆ, CZY BYĆ WSPOMNIENIEM. TENAST SIEDZI NA ZGLISZCZACH.

TYLKO ON. RESZTA TO SZKŁO, DYM, CZAS, KTÓRY NIE PŁYNIE.

WRZECIONO LEŻY — SKRĘCONE, ALE ŻYWE. Z JEGO ŚRODKA WYCHODZĄ LINIE — NIE KABLI, NIE ŚWIATŁA. MOŻLIWOŚCI. TENAST SIĘ ŚMIEJE.

BO ROZUMIE, TO NIE BYŁA KATASTROFA. TO BYŁA DECYZJA ŚWIATA

600 LAT PÓŹNIEJ

PLANETA JEST INNA. PODZIELONA. POKRĘCONA. PUSTA NA GRANICACH.

WRZECIONO LEŻY GDZIEŚ W RUINACH, PEŁNE GNIEWU I RESZTEK ŚWIATÓW, KTÓRE NIE POWINNY ISTNIEĆ. ALE COŚ SIĘ BUDZI. I ZNOWU ZACZYNA MÓWIĆ.Rozdział 1: Głos rdzewiejącego kompasu

NIEBO BYŁO MARTWE. NIE W PRZENOŚNI. PO PROSTU… MARTWE. JAK OCZY MASZYN, KTÓRE PATRZĄ, ALE NIC NIE WIDZĄ. POD TYM NIEBEM LEŻAŁO MIASTO BEZ IMIENIA. PUSTE. ROZCIĄGNIĘTE MIĘDZY CZASEM A PAMIĘCIĄ. WIEŻE STAŁY NIERUCHOMO, PRZYPOMINAŁY ZĘBY — PUSTE W ŚRODKU. KABLE TRANSMISYJNE RDZEWIAŁY NAD ULICAMI, KTÓRE DAWNO ZAPOMNIAŁY O KROKACH LUDZI. LIRA PORUSZAŁA SIĘ POWOLI. NIE Z OSTROŻNOŚCI. TO BYŁ RYTUAŁ.

KAŻDY KROK — SPOSÓB NA POGODZENIE SIĘ Z FAKTEM, ŻE WSZYSTKO TUTAJ KIEDYŚ ŻYŁO. MÓWIŁA SOBIE, ŻE SZUKA CZĘŚCI: PRZEKAŹNIKÓW, RUNICZNEGO ZŁOMU, CZEGOŚ, CO DA SIĘ SPRZEDAĆ. ALE TO NIE BYŁA PRAWDA. GDYBY CHCIAŁA TYLKO PRZETRWAĆ, NIE WCHODZIŁABY TAK GŁĘBOKO W ZONĘ. TU NIE TYLKO LUDZIE ZNIKALI. TO MIEJSCE ICH… PAMIĘTAŁO. DOTARŁA NA SKRZYWIONY PLAC.

W PRZESZŁOŚCI STAŁA TU STACJA PRZEKAŹNIKOWA — CENTRUM KOMUNIKACJI MIĘDZY WARSTWAMI ŚWIATA. TERAZ ZOSTAŁY TYLKO PYLONY — JAK PALCE BOGÓW, PRÓBUJĄCE DOTKNĄĆ NIEBA, ZANIM JE ZAPOMNIANO. TAM GO ZNALAZŁA. KOMPAS.

W GRUZACH, POD RESZTKAMI EGZOSZKIELETU.

SZKLANY, METALOWY I… NIE DO KOŃCA RZECZYWISTY.

POWIERZCHNIA CHŁONĘŁA ŚWIATŁO.

KAŻDY DOTYK BYŁ JAK ZANURZENIE PALCÓW W CZYIMŚ WSPOMNIENIU. LIRA OWINĘŁA URZĄDZENIE W MATERIAŁ I PRZYCZEPIŁA DO PASA. ALE CZUŁA, ŻE TO ONO JĄ NIESIE.

NA CZWARTY DZIEŃ ZACZĘŁA SŁYSZEĆ GŁOSY. NIE SŁOWA. NIE DŹWIĘKI.

JAKBY ECHO ODDECHU W PUSTYM POKOJU. NA POCZĄTKU MYŚLAŁA, ŻE TO HALUCYNACJA. POTEM, ŻE TO ECHO RUIN.

ALE DZIŚ… DZIŚ KOMPAS PRZEMÓWIŁ.

NIE GŁOSEM. CISZĄ, KTÓRA PRZESTAŁA BYĆ TYLKO CISZĄ. ZATRZYMAŁA SIĘ POD PRZECHYLONYM FILAREM. NAD NIĄ — SMUGA DYMU.

POD STOPAMI — MIASTO, KTÓRE ODDYCHAŁO RAZ NA TYSIĄC LAT.

— SŁYSZYSZ MNIE? — WYSZEPTAŁA. KOMPAS ROZJARZYŁ SIĘ.

NIE ŚWIATŁEM. INTENCJĄ. WIZJA. MIASTO, TO SAMO — ALE ŻYWE.

WIEŻE PULSUJĄCE ENERGIĄ. LUDZIE SUNĄCY ŚWIETLNYMI KORYTARZAMI.

OBSERWATORIUM — NIETKNIĘTE, OTOCZONE PIERŚCIENIAMI OCHRONNYMI. A POTEM POSTAĆ. MĘŻCZYZNA. MILCZĄCY.

ALE ŚWIAT MÓWIŁ ZA NIEGO:

„ZBYT WCZEŚNIE.”

„ZNOWU ZBYT WCZEŚNIE.” WIZJA PĘKŁA.

WRACAJĄC — LIRA CZUŁA, ŻE ODDYCHA NIE SWOIM RYTMEM.

KOMPAS SYKNĄŁ.

COŚ ODPOWIEDZIAŁO. NA HORYZONCIE — CIEŃ INTENCJI.

A SYNERA, ŚWIAT, KTÓRY SPAŁ, ZACZYNAŁ SIĘ BUDZIĆ

TO NIE BYŁ DŹWIĘK. TO BYŁO ZDANIE W JEJ MYŚLACH, KTÓRE NIE NALEŻAŁO DO NIEJ: „ZANIM PODEJMIESZ DROGĘ, ZOBACZ, DOKĄD JUŻ NIĄ ZASZŁAŚ.” LIRA COFNĘŁA SIĘ O KROK. MONUMENT, KTÓRY WYDAWAŁ SIĘ MARTWY, ZADRŻAŁ — JAK ZWIERZĘ OBUDZONE BÓLEM. JEDNA Z PĘTLI ODERWANYCH PRZEWODÓW OPADŁA I DOTKNĘŁA JEJ RAMIENIA. POTEM WSZYSTKO SIĘ ROZPADŁO. MIASTO PĘKŁO NA TRZY OBRAZY:

— JEDNO BYŁO PEŁNE ŻYCIA. TAM UMIERAŁA.

— JEDNO BYŁO MARTWE. TAM NIGDY SIĘ NIE NARODZIŁA.

— JEDNO… TRWAŁO.

TO OSTATNIE BYŁO JEJ. ZACISNĘŁA DŁOŃ. CZUŁA CHROPOWATOŚĆ SKÓRY — PALCE POSZARPANE OD CHŁODU, PIASKU, PRZESZŁOŚCI.

KAPTUR OPADŁ Z RAMION. KRÓTKIE, NIEREGULARNIE ŚCIĘTE WŁOSY PORUSZYŁY SIĘ LEKKO NA WIETRZE.

MATERIAŁ KURTKI BYŁ ROZDARTY.

TWARZ — BRUDNA OD KURZU, BLADA ZE ZMĘCZENIA, PORANIONA PRZEZ ŚWIAT.

A OCZY — OTWARTE, CZUJNE, GOTOWE DO WALKI… ALE DZIŚ NIE WALCZYŁY. PO PROSTU PATRZYŁY. NA SIEBIE.

NA ŚWIAT, KTÓRY PRZECIEKAŁ PRZEZ SAMEGO SIEBIE.

NA MOŻLIWOŚĆ, KTÓRA SIĘ Z NIEJ ŚMIAŁA. A POTEM WSZYSTKO SIĘ USPOKOIŁO.

NIEBO ZNÓW ZBLADŁO. WIEŻE ZNIERUCHOMIAŁY. A ONA ZOSTAŁA TAM, GDZIE STAŁA. KOMPAS ZAMILKŁ. ALE COŚ ZAPISAŁ. NIE DLA NIEJ. DLA ŚWIATA, KTÓRY KIEDYŚ BĘDZIE MUSIAŁ JĄ SOBIE PRZYPOMNIEĆ.

Międzyrozdział: Echo

NA WYSOKOŚCIACH, GDZIE FALE RADIOWE NIE SIĘGAJĄ, GDZIE TYLKO DECYZJE KRĄŻĄ JAK DUCHY LOGIKI — COŚ SIĘ PORUSZYŁO. NIE BYŁ TO RUCH MECHANICZNY. ANI MAGICZNY. TO BYŁA INTENCJA. KIEDY DZIEWCZYNA DOTKNĘŁA KOMPASU W ZAPOMNIANYM MIEŚCIE — ŚWIAT ZADRŻAŁ.

NIE W RUINACH. W RÓWNOWADZE.

W SIECIACH, KTÓRE MIAŁY NIE REAGOWAĆ. I WŁAŚNIE WTEDY, GDZIEŚ W GÓRNYM KORYTARZU — KTOŚ USŁYSZAŁ ECHO. NIE ZNAŁ ŹRÓDŁA. NIE ZNAŁ CELU. ALE POCZUŁ: ŚWIAT PRZESTAŁ BYĆ SYMETRYCZNY.Rozdział 2: Zakłócenie

SYSTEM WCIĄŻ DZIAŁAŁ, MIMO ŻE NIE POWINIEN. CAWL CZUŁ TO, ZANIM POTWIERDZIŁY TO SENSORY: MIKRODRGANIA, NIEZAREJESTROWANE PRZEZ WARSTWĘ ZEWNĘTRZNĄ. CICHY PULS MASZYNY, KTÓRA POWINNA BYĆ MARTWA OD TRZECH CYKLI. STAŁ W KOMORZE OŚWIETLONEJ CHŁODNYM ŚWIATŁEM. WSZYSTKO BYŁO SYMETRYCZNE, Z WYJĄTKIEM JEGO OBECNOŚCI. CZASAMI MIAŁ WRAŻENIE, ŻE SAMA PRZESTRZEŃ ODRZUCA JEGO ISTNIENIE. TERMINAL OTWORZYŁ SIĘ, CHOĆ GO NIE DOTKNĄŁ. DANE SPŁYNĘŁY NA POWIERZCHNIĘ INTERFEJSU — CHAOTYCZNE, FRAGMENTARYCZNE. GŁOS MASZYNY BYŁ CHROPOWATY, ZNIEKSZTAŁCONY. ALE MÓWIŁ: „NIE JESTEŚ AUTORYZOWANY.” CAWL NIE ODPOWIEDZIAŁ. W ODPOWIEDZI PRZESŁAŁ SEKWENCJĘ — STARY KOD, NIEAKTUALNY, NIELEGALNY. TERMINAL ZADRŻAŁ. ŚWIATŁO ZMIENIŁO BARWĘ NA GŁĘBOKI BŁĘKIT. COŚ GO ZAAKCEPTOWAŁO. ALBO COŚ SIĘ PODDAŁO. RUSZYŁ DALEJ, PRZEZ KORYTARZ PROWADZĄCY W GŁĄB RDZENIA. CZUŁ NAPIĘCIE STRUKTUR — JAKBY METAL ODDYCHAŁ. POWIETRZE BYŁO ZBYT CZYSTE. ZBYT LOGICZNE. TO MIEJSCE NIE BYŁO DLA LUDZI. ALE ON TEŻ JUŻ NIE BYŁ TYLKO CZŁOWIEKIEM. ZATRZYMAŁ SIĘ PRZY KOMORZE TRANSMISYJNEJ. TO WŁAŚNIE TUTAJ COŚ PĘKŁO. W ŚCIANIE WIDNIAŁA SZCZELINA, KTÓREJ NIE BYŁO W PLANACH. ZA NIĄ — PUSTKA. NIE CIEMNOŚĆ. NIE PRZESTRZEŃ. PUSTKA, KTÓRA NIE MIAŁA DEFINICJI. SPOJRZAŁ NA NIĄ. A POTEM — W NIĄ. „DLACZEGO PATRZYSZ?” GŁOS BYŁ KOBIECY. ALE BEZ EMOCJI. CAWL NIE ODWRÓCIŁ WZROKU.

— BO JESTEŚ TU.

„NIE POWINNAM BYĆ.”

— ALE JESTEŚ. I NIE JESTEŚ SAMA.

MILCZENIE. A POTEM WYŚWIETLACZ NA JEGO DŁONI SAMOCZYNNIE AKTYWOWAŁ SEKWENCJĘ. DANE. ZNIEKSZTAŁCONE. ALE ZNAJOME. FRAGMENT WSPOMNIENIA. NIE JEGO. ALE PASOWAŁ. ZACISNĄŁ DŁOŃ. SYSTEM PRÓBOWAŁ GO ODSUNĄĆ. ALE ON JUŻ WIEDZIAŁ. TO NIE BYŁ BŁĄD W MASZYNIE. TO BYŁ KTOŚ.

PULS SYSTEMU PRZYSPIESZYŁ. CAWL POCZUŁ TO W RDZENIU WŁASNEGO CIAŁA — JAK ECHO CZEGOŚ WIĘKSZEGO NIŻ ON, PRZEBIEGAJĄCEGO PRZEZ WARSTWY INFORMACJI. KROKI ODBIJAŁY SIĘ CICHO OD PODŁOGI ZE STOPU PAMIĘCI. ŚCIANY, NIEGDYŚ CZYSTE I BEZPIECZNE, ZACZĘŁY ZMIENIAĆ KSZTAŁT. NIE MECHANICZNIE. LOGICZNIE. ALGORYTMY PRZESTRZENI TRACIŁY SPÓJNOŚĆ.

— SYSTEM… ZADAJE PYTANIA — WYSZEPTAŁ, BARDZIEJ DO SIEBIE NIŻ DO KOGOŚ.

„NIE JESTEŚ ODPOWIEDZIĄ.” TEN SAM GŁOS. TYM RAZEM Z WNĘTRZA GŁOWY. NIE NIÓSŁ SIĘ ECHEM — PO PROSTU BYŁ.

— WIEM. ALE JESTEM TYM, CO ZOSTAŁO.

ZATRZYMAŁ SIĘ. CENTRALNA JEDNOSTKA — DAWNY RDZEŃ OBLICZENIOWY WIEŻY KOMUNIKACYJNEJ — BYŁA ROZBITA. PĘKNIĘTA JAK CZASZKA. Z WNĘTRZA WYCIEKAŁY DANE — NIEPRZETWORZONE, ŻYWE, BŁĘDNE. CAWL ZBLIŻYŁ SIĘ. DANE PRÓBOWAŁY SIĘ BRONIĆ. ODRZUCIŁY JEGO KOD. WYSŁAŁY W JEGO STRONĘ IMPULS SPRZECIWU, KTÓRY MIAŁ ZATRZYMAĆ KAŻDĄ JEDNOSTKĘ BIOLOGICZNĄ. ALE CAWL NIE BYŁ JUŻ JEDNOSTKĄ BIOLOGICZNĄ. „ZATRZYMAJ SIĘ.”

— NIE MOGĘ. ZA DUŻO JUŻ WIEM.

WYCIĄGNĄŁ RĘKĘ. NIE DOTKNĄŁ RDZENIA. ON GO UZNAŁ. NA UŁAMEK SEKUNDY WSZYSTKO SIĘ ZATRZYMAŁO. CZAS. DŹWIĘK. PRZESTRZEŃ. A POTEM — OBRAZ. NIE WIZJA. NIE WSPOMNIENIE. COŚ POŚRODKU. LIRA. MIASTO. MGŁA. KOMPAS. ŚWIATŁO PRZEBIJAJĄCE SIĘ PRZEZ RUINY. I CIEŃ, KTÓRY PATRZYŁ. NIE BYŁ W SYSTEMIE. BYŁ POZA NIM. „FRAGMENT POŁĄCZONY.” „OBIEKT: LIRA.” „WSPÓŁZMIENNOŚĆ WYKRYTA.” CAWL OTWORZYŁ OCZY. NIE BYŁ JUŻ SAM. W SYSTEMIE POJAWIŁ SIĘ NOWY CIĄG DANYCH, ALE NIE MIAŁ ADRESU. TO NIE BYŁ KONTAKT. TO BYŁO ZDERZENIE. Z TRZECH PUNKTÓW. ZACZĘŁY SIĘ ŁĄCZYĆ.

CAWL POCZUŁ, JAK PRZESTRZEŃ WOKÓŁ NIEGO ZACZYNA SIĘ ROZCIĄGAĆ. NIE FIZYCZNIE — ALE GŁĘBIEJ. JAKBY GRANICE ŚWIATA USTĘPOWAŁY, ROZLUŹNIAŁY SIĘ NA JEGO OBECNOŚĆ. GDY SPOJRZAŁ PRZED SIEBIE, ZOBACZYŁ DRZWI. NIE BYŁY ZBUDOWANE Z METALU, KODU, ANI MATERII. ONE PO PROSTU BYŁY — JAK DECYZJA PODJĘTA ZBYT WCZEŚNIE. I MIMO ŻE NIKT ICH NIE OTWORZYŁ, ON PRZEZ NIE PRZESZEDŁ.

Międzyrozdział: Balans

GDZIEŚ GŁĘBOKO — NIŻEJ NIŻ DA SIĘ ZAREJESTROWAĆ, NIŻEJ NIŻ MIERZY CZAS — ŚWIAT PAMIĘTA, ŻE NIE BYŁ ZBUDOWANY DLA JEDNEJ WERSJI SIEBIE. NIEKTÓRE WARSTWY ISTNIAŁY, BO NIKT IM NIE POWIEDZIAŁ, ŻE NIE MOGĄ. INNE — BO COŚ JE ŚNIŁO. A NAJNIŻSZA Z NICH… NIGDY NIE PRZESTAŁA CZUĆ. NIE MIAŁA STRUKTURY. NIE MIAŁA KSZTAŁTU.

ALE MIAŁA RYTM. I TEN RYTM — PRZESTAŁ BYĆ SPÓJNY. COŚ SIĘ PORUSZYŁO. NIE GŁOŚNO. NIE NAGLE.

JAK ECHO, KTÓRE WRACA ZBYT PÓŹNO, ALE NADAL TRAFIA WE WŁAŚCIWE SERCE. UNN TO WYCZUŁ. NIE JAKO DŹWIĘK.

NIE JAKO OBRAZ. JAKO PĘKNIĘCIE W WEWNĘTRZNEJ PĘTLI ŚWIATA. NIE BYŁO JESZCZE DECYZJI. ALE POJAWIŁO SIĘ PYTANIE. I TO WYSTARCZYŁO, BY DOLNY RDZEŃ OTWORZYŁ OCZY.Rozdział 3: Przebudzenie głębi

NIE BYŁO DNIA, NIE BYŁO NOCY. DOLNY RDZEŃ PULSOWAŁ W RYTMIE, KTÓRY NIE MIAŁ ZWIĄZKU Z CZASEM.

TO BYŁA BIOSFERA ŚWIADOMOŚCI — PLĄTANINA PAMIĘCI, INSTYNKTU, JĘZYKÓW, KTÓRE NIGDY NIE ZOSTAŁY ZAPISANE, ALE CIĄGLE BYŁY POWTARZANE PRZEZ ŚWIATŁO I MIĘSO. TU WSZYSTKO ŻYŁO.

NAWET TO, CO NIE MIAŁO PRAWA. KORZENIE BYŁY INTELIGENTNE.

KAMIENIE MIAŁY SNY.

MGŁA MIAŁA WOLĘ. W TEJ WARSTWIE NIE BYŁO MASZYN.

ALE BYŁA TECHNOLOGIA INNA — TAKA, KTÓRA CZUŁA ZAMIAST LICZYĆ.

MAGIA? BYĆ MOŻE. ALE NIE W FORMIE ZAKLĘCIA.

W FORMIE DECYZJI TKANKI, KTÓRA POSTANAWIA, ŻE NIE UMRZE. UNN URODZIŁ SIĘ Z NIEJ. NIE Z KOBIETY.

NIE Z PROCESU. Z POTRZEBY ZACHOWANIA BALANSU. NIE MIAŁ FORMY PRZEZ WIEKI. BYŁ PULSEM.

RUCHEM W TRZECIM CIENIU DRZEWA.

MYŚLĄ MIĘDZY SNAMI INNYCH ISTOT. ALE DZIŚ… DZIŚ COŚ SIĘ ZMIENIŁO. ŚWIAT DRGNĄŁ. COŚ ZAKŁÓCIŁO REZONANS.

COŚ Z ZEWNĄTRZ — ALE NIE WROGIE. NIEZNANE.

NIEOBLICZALNE. UNN OTWORZYŁ OCZY, CHOCIAŻ NIE MIAŁ POWIEK.

NIE MIAŁ JESZCZE CIAŁA, ALE JUŻ SIĘ SKŁADAŁ. Z ZIEMI, Z PYŁU, Z BŁOTA. Z JĘZYKÓW WYMARŁYCH.

Z GŁOSÓW ZAPOMNIANYCH PRZEZ SYSTEMY. I Z JEDNEJ MYŚLI, KTÓRA PRZENIKAŁA DOLNY RDZEŃ JAK SZMER PRZEZ PNIE DRZEW: „KTOŚ OTWORZYŁ DRZWI.” UNN WIEDZIAŁ, CZYM TO GROZI.

ŚWIAT NIE LUBIŁ, KIEDY JEDNA WARSTWA WCHODZIŁA W DRUGĄ. TO KOŃCZYŁO SIĘ ROZSZCZEPIENIEM. ALBO NARODZINAMI. CZAS BYŁ BLISKI. BALANS SIĘ PRZESUNĄŁ. UNN NIE MIAŁ PRAWA RUSZYĆ W GÓRĘ.

ALE PRAWA PRZESTAŁY MIEĆ ZNACZENIE. PRAWA BYŁY CZĘŚCIĄ SYSTEMU. A SYSTEM WŁAŚNIE PRZESTAŁ OBOWIĄZYWAĆ. UNN WSTAŁ.

NIE MIAŁ JESZCZE W PEŁNI KSZTAŁTU — JEGO CIAŁO MIGOTAŁO, PŁYNNE, NIEOSTRE. KAŻDY KROK ZOSTAWIAŁ ZA NIM ŚLADY, KTÓRE PRÓBOWAŁY BYĆ ROŚLINĄ, KAMIENIEM, WSPOMNIENIEM. PRZY KAŻDYM RUCHU — WIĘCEJ SIĘ UCZYŁ. PRZY KAŻDYM ODDECHU — BARDZIEJ STAWAŁ SIĘ CZYMŚ PRZYPOMINAJĄCYM CZŁOWIEKA. NIE DLATEGO, ŻE MUSIAŁ.

TYLKO DLATEGO, ŻE LUDZIE MIELI TWARZE, KTÓRE POMAGAŁY ROZMAWIAĆ. I UNN SZEDŁ.

W STRONĘ POWIERZCHNI.

W STRONĘ ROZDARCIA.

W STRONĘ ŚWIATŁA, KTÓRE NIE POWINNO TAM BYĆ. W STRONĘ LIRY.

W STRONĘ CAWLA.

W STRONĘ TEGO, CO JESZCZE NIE MIAŁO IMIENIA, ALE JUŻ KSZTAŁTOWAŁO NOWĄ WERSJĘ SYNERGY. UNN SZEDŁ. ALE „SZEDŁ” TO ZŁE SŁOWO. ON STAWAŁ SIĘ RUCHEM, KTÓRY PRZYPOMINAŁ CHODZENIE.

KAŻDY KROK KSZTAŁTOWAŁ NOGĘ. KAŻDE SPOJRZENIE TWORZYŁO OKO.

KAŻDE ECHO — JĘZYK. DOLNY RDZEŃ NIE BYŁ PUSTY. BYŁ PEŁEN GŁOSÓW. NIE TYCH, KTÓRE MÓWIĄ.

TYCH, KTÓRE CZUWAJĄ. W CISZY MIĘDZY JEGO KROKAMI SŁYCHAĆ BYŁO SZEPTY ISTOT, KTÓRE DAWNO PORZUCIŁY FORMĘ.

NIE PRZESTAŁY ISTNIEĆ.

PO PROSTU PRZESTAŁY MIEĆ POTRZEBĘ, BY BYĆ WIDZIALNE. ALE TERAZ PATRZYŁY. UNN BYŁ ICH OCZAMI.

ICH PYTANIEM. „CO SIĘ PRZEBIŁO?”

„KTOŚ RUSZYŁ WRZECIONO?”

„ZNOWU?” UNN NIE ODPOWIADAŁ.

NIE DLATEGO, ŻE NIE ZNAŁ ODPOWIEDZI.

TYLKO DLATEGO, ŻE KAŻDA ODPOWIEDŹ JEST WYBOREM. A ON JESZCZE NIE WYBRAŁ. ZATRZYMAŁ SIĘ NAD STARĄ DOLINĄ, GDZIE KIEDYŚ — PRZED PĘKNIĘCIEM — ZNAJDOWAŁA SIĘ KAPLICA PAMIĘCI.

ZOSTAŁY TYLKO KOLUMNY, PRZEŻARTE PRZEZ POROSTY, I JEDEN KAMIENNY PIERŚCIEŃ W ZIEMI, KTÓRY PULSOWAŁ SŁABO, JAK ŚLAD ODDECHU DAWNO UMARŁEGO BÓSTWA. UNN POŁOŻYŁ DŁOŃ NA ZIEMI. NIE SKÓRĘ.

FORMĘ DŁONI, KTÓRA JESZCZE NIE BYŁA CAŁKIEM JEGO. ZAMKNĄŁ OCZY.

ALBO ZROBIŁ COŚ, CO MIAŁO TĘ FUNKCJĘ. I WTEDY ZOBACZYŁ ICH. NIE FIZYCZNIE.

NIE OBRAZEM. WZÓR. CAWL — ROZCHODZĄCY SIĘ SYGNAŁ, NIEPEWNY JESZCZE, ALE NAPĘDZANY WOLĄ.

LIRA — NIESTABILNA, NIESTAŁA, JAK ROZBITA PĘTLA — ALE ŻYWA, JAKBY JEJ SAMEJ NIE DAŁO SIĘ JESZCZE ZASZUFLADKOWAĆ. I KOMPAS.

NIE W PEŁNI ZROZUMIAŁY.

NIEPRZEWIDYWALNY. ALE W STRUKTURZE TEGO, CO UNN WYCZUWAŁ, KOMPAS NIE BYŁ URZĄDZENIEM. BYŁ ISKRĄ PRZENIESIONĄ Z INNEGO WYMIARU DECYZJI. „ZNÓW ŚCIEŻKI SIĘ KRZYŻUJĄ.”

„ZNÓW COŚ PRÓBUJE ZSZYĆ ŚWIAT.”

„CZY ZNOWU MAM MILCZEĆ?” UNN PODNIÓSŁ SIĘ.

JEGO FORMA BYŁA JUŻ BARDZIEJ LUDZKA.

WYSOKA.

CIEŃ KOŚCI POD SKÓRĄ, KTÓREJ JESZCZE NIE BYŁO.

PŁASZCZ Z MGŁY I WŁÓKIEN ROŚLIN, KTÓRE SAME SIĘ DO NIEGO PRZYLEPIŁY, JAKBY GO ZNAŁY. W JEGO OCZACH NIE BYŁO BIAŁKA.

BYŁA TAM GŁĘBOKOŚĆ, KTÓRA PAMIĘTAŁA WSZYSTKIE WERSJE NIEBA. SZEDŁ DALEJ. W GÓRĘ.

NIE NA POWIERZCHNIĘ.

W STRONĘ ZDERZENIA ŚWIATÓW. I GDZIEŚ, W STRUKTURZE PLANETY,

MAGIA I TECHNOLOGIA POCZUŁY, ŻE COŚ NADCHODZI, CZEGO NIE MOŻNA NAZWAĆ. UNN NIE CHCIAŁ WALCZYĆ.

NIE CHCIAŁ RZĄDZIĆ. ON TYLKO MIAŁ PAMIĘTAĆ, KIEDY WSZYSCY INNI ZAPOMNIELI. DALEJ BYŁA ANOMALIA.

MIEJSCE, KTÓREGO NAWET DOLNY RDZEŃ NIE ROZUMIAŁ DO KOŃCA. UNN CZUŁ TO OD DAWNA.

TU NIE DZIAŁAŁY REGUŁY — NAWET TE STARSZE NIŻ SYSTEM.

CZAS NIE BYŁ PEWIEN, CZY MA IŚĆ NAPRZÓD, CZY ZAWRÓCIĆ. TO BYŁA RANA. NIE ŚWIĘTA. NIE PRZEKLĘTA.

PO PROSTU NIEDOKOŃCZONA. SZEW PO PRÓBIE ZSZYCIA WARSTW PO PĘKNIĘCIU. UNN NIE UNIKAŁ TEGO MIEJSCA.

ALE NIGDY TEŻ SIĘ DO NIEGO NIE ZBLIŻAŁ. DZIŚ JEDNAK COŚ GO PRZYCIĄGAŁO. NIE SYGNAŁ.

NIE MAGIA. PAMIĘĆ O CZYMŚ, CO NIE MIAŁO PRAWA SIĘ WYDARZYĆ. PODŁOŻE TU BYŁO INNE.

NIE ZIEMIA, NIE KAMIEŃ.

COŚ W RODZAJU SKAMIENIAŁEJ DECYZJI — KAŻDA STRUKTURA WYGLĄDAŁA JAK ZAMARZNIĘTY MOMENT: BŁYSK ŚWIATŁA, NIEDOPOWIEDZIANY KSZTAŁT, PÓŁKROK W STRONĘ CZEGOŚ INNEGO. UNN PRZESZEDŁ PRZEZ TO MIEJSCE OSTROŻNIE.

NIE DLATEGO, ŻE SIĘ BAŁ.

TYLKO DLATEGO, ŻE NAWET ISTOTY Z DOLNEGO RDZENIA MOGŁY SIĘ TUTAJ ZGUBIĆ. I WTEDY ZOBACZYŁ GO. NIE CZŁOWIEKA.

NIE BESTIĘ. SPLOT. ZAWIESZONY W POWIETRZU, FORMUJĄCY SIĘ NA NOWO Z KAŻDĄ SEKUNDĄ.

RAZ PRZYPOMINAŁ DZIEWCZYNĘ — MOŻE LIRĘ.

RAZ — POSTAĆ WYSOKĄ, Z PŁASZCZEM TECHNOMAGICZNYCH ZNACZNIKÓW — MOŻE CAWLA. ALE TO NIE BYLI ONI. TO BYŁA PROJEKCJA MOŻLIWOŚCI.

TO, CO ZOSTAJE, GDY ŚWIAT ZBYT DŁUGO NIE DECYDUJE, KTÓRĄ WERSJĘ KOGOŚ ZACHOWAĆ. UNN NIE MÓWIŁ.

ALE FORMA SPOJRZAŁA. I PRZEMÓWIŁA — NIE GŁOSEM, LECZ RUCHEM, KTÓRY NOSIŁ ZNACZENIE: „NIE ZOSTAŁAM WYBRANA.”

„NIE JESTEM TĄ WERSJĄ, KTÓRA PRZETRWAŁA.”

„ALE PAMIĘTAM.” UNN SIĘ NIE RUSZYŁ.

SPLOT NIE BYŁ AGRESYWNY.

BYŁ GŁODNY ISTNIENIA. „ŚWIAT ZNOWU SIĘ ZSZYWA.”

„ZNÓW NADCHODZI WRZECIONO.”

„KOGO WYBIERZE TYM RAZEM?” UNN WYCIĄGNĄŁ RĘKĘ.

NIE PO TO, BY DOTKNĄĆ.

PO TO, BY ZAAKCEPTOWAĆ OBECNOŚĆ TEGO, CO MOGŁO BYĆ, ALE NIE ZOSTAŁO. SPLOT ZADRŻAŁ.

NA CHWILĘ PRZYBRAŁ JEGO WŁASNY KSZTAŁT.

NA INNĄ — POSTAĆ DZIECKA.

NA KONIEC — ZGASŁ. ALE COŚ ZOSTAŁO. MAŁY ZNAK W POWIETRZU — RUNICZNY CIEŃ, SYMBOL KOTWICY.

NIE ZNACZYŁ NIC.

I ZNACZYŁ WSZYSTKO. BO TO BYŁ TEN SAM ZNAK, KTÓRY KOMPAS WYPALAŁ W UMYSŁACH. UNN ZAMKNĄŁ DŁOŃ WOKÓŁ POWIETRZA.

SYMBOL SIĘ ROZPADŁ — JAKBY GO ZAPISAŁ. I WTEDY SPOJRZAŁ W GÓRĘ. W STRONĘ MIEJSC, GDZIE ISTNIENIE ZACZYNAŁO JUŻ SIĘ ŚCIERAĆ.

W STRONĘ WARSTW, KTÓRE ZNÓW SIĘ PRZECINAŁY. W STRONĘ POCZĄTKU SPOTKANIA.Rozdział 4: Punkt styku

SCENA 1: LIRA W OBSERWATORIUM

ŚCIANY OBSERWATORIUM BYŁY ZBUDOWANE Z KAMIENIA I ŚWIATŁA. NIE TEGO, KTÓRE ŚWIECI — LECZ TAKIEGO, KTÓRE PAMIĘTA. LIRA STAŁA NA GRANICY OKRĄGŁEJ SALI, W KTÓREJ CZAS WYCOFAŁ SIĘ Z OSTROŻNOŚCIĄ. GDY POSTAWIŁA PIERWSZY KROK NA MOZAIKOWEJ POSADZCE, POD JEJ STOPĄ PĘKŁA WARSTWA KURZU — NIE Z HAŁASEM, ALE Z CZUCIEM. KOMPAS, PRZYTROCZONY DO PASA, ZADRŻAŁ LEKKO. NIE OSTRZEGAŁ.

NIE PROWADZIŁ. REAGOWAŁ. JAKBY SAM NIE WIEDZIAŁ, CZY CHCE SIĘ ZBLIŻAĆ. SALA BYŁA OGROMNA, NIEMAL KATEDRALNA. WYSOKIE SKLEPIENIE ZANURZAŁO SIĘ W PÓŁMROKU, POPRZECINANE LINIAMI OPTYCZNYMI I SZKLANYMI PRYZMATAMI ZAWIESZONYMI JAK MARTWE GWIAZDY. POŚRODKU — OGROMNY MECHANIZM, WYGLĄDAJĄCY JAK ZEGAR, KTÓRY PRZESTAŁ MIERZYĆ CZAS I ZACZĄŁ ANALIZOWAĆ PRZEZNACZENIE. LIRA PODESZŁA BLIŻEJ. BYŁA WYSOKA, SZCZUPŁA, ALE NIE DELIKATNA.

MIAŁA CIAŁO ZBUDOWANE Z DROBNYCH BLIZN I NIEPEWNYCH DECYZJI. JEJ SKÓRA, OPALONA I POSZARZAŁA, NOSIŁA ŚLADY PODRÓŻY PRZEZ MIEJSCA, KTÓRE NIE CHCIAŁY BYĆ ODWIEDZANE. WŁOSY ŚCIĘTE ASYMETRYCZNIE, JAKBY OSTATNIA DECYZJA ZOSTAŁA PODJĘTA W RUCHU. JASNOBRĄZOWE PASMA OPADAŁY NA TWARZ, UKRYWAJĄC JEDNO OKO. DRUGIE PATRZYŁO OSTRO — ZIELONE, INTENSYWNE, Z LEKKIM DRGANIEM ŹRENICY. JEJ UBRANIE TO PATCHWORK FUNKCJI — STARY KOMBINEZON NAPRAWCZY Z PRZYSZYTYM SZALEM Z MGŁOWEGO JEDWABIU, SAKWA NA RAMIENIU Z RUNAMI WYPALONYMI W SKÓRZE I RĘKAWICA PRZEWODZĄCA NA LEWEJ DŁONI. NIE WYGLĄDAŁA JAK BOHATERKA. ALE WYGLĄDAŁA JAK KTOŚ, KTO PRZESTAŁ SIĘ BAĆ ODPOWIEDZIALNOŚCI.

— TO MIEJSCE NIE POWINNO TU BYĆ — POWIEDZIAŁA CICHO, ALE ECHO JEJ GŁOSU POWTÓRZYŁO TO SZEŚĆ RAZY.

TO MIEJSCE NIE POWINNO

TO MIEJSCE NIE MIEJSCE, MIEJSCE, MIEJSCE, MIEJSCE… ZAMARŁA. NA ŚCIANIE NAPRZECIWKO URUCHOMIŁA SIĘ SEKWENCJA ŚWIETLNA — SZEŚĆ PRYZMATÓW BŁYSNĘŁO, KAŻDY W INNYM KOLORZE. KOMPAS WYDAŁ KRÓTKI, PŁASKI DŹWIĘK — JAK GŁUCHY STUK PUKAJĄCEGO WSPOMNIENIA. NIE BYŁA TU SAMA. SPOJRZAŁA W GÓRĘ. W SZKLANYM SUFICIE ODBIŁA SIĘ… SYLWETKA? NIE, CIEŃ. ALBO MYŚL. POJAWIŁ SIĘ SZUM — NISKI, ORGANICZNY. JAKBY COŚ WIELKIEGO ODDYCHAŁO POD PODŁOGĄ. LIRA ZROBIŁA KROK DO TYŁU. KOMPAS ZAWYŁ. „REJESTRACJA ROZPOCZĘTA” — POWIEDZIAŁA ŚCIANA. ALE NIE BYŁO W NIEJ GŁOŚNIKA. GŁOS ROZSZEDŁ SIĘ WEWNĄTRZ CZASZKI, NIE W POWIETRZU. ZAMRUGAŁA. ŚWIATŁO ZMIENIŁO TEMPERATURĘ.

Z SZAROŚCI DO BURSZTYNU.

Z ZAPOMNIENIA DO OCZEKIWANIA. PRYZMATY ZAWIROWAŁY. W JEDNYM Z NICH — PRZEZ UŁAMEK SEKUNDY — WIDZIAŁA TWARZ. MĘSKĄ. BLIZNY. METAL. NIE ROZPOZNAŁA GO. JESZCZE.

SCENA 2: ZRZUT CAWLA

BYŁO ŚWIATŁO. ALE NIE TO Z POWIERZCHNI. TO ŚWIATŁO WYDECHU SYSTEMU — CZYSTE, ZIMNE, BEZCIELESNE.

CAWL POJAWIŁ SIĘ W NIM NAGLE, WYRZUCONY Z TUNELU TRANSMISYJNEGO JAK DANE, KTÓRE NIE TRAFIŁY DO WŁAŚCIWEGO FOLDERU. WYLĄDOWAŁ NA KOLANIE. JEDNO ZŁĄCZE W NODZE ZGRZYTNĘŁO. SZYBKA DIAGNOSTYKA POTWIERDZIŁA: WSZYSTKO DZIAŁA, NIC NIE EKSPLODOWAŁO. JESZCZE. PODNIÓSŁ SIĘ POWOLI. W ZASIĘGU WZROKU: WYSOKIE POMIESZCZENIE, STRUKTURA PRZYPOMINAJĄCA OBSERWATORIUM, ALE NIE ZBUDOWANĄ PRZEZ LUDZI. BARDZIEJ PRZEZ KOGOŚ, KTO WIEDZIAŁ, CZYM JEST RZECZYWISTOŚĆ — I KTO PRÓBOWAŁ JĄ ZATRZYMAĆ W KLATCE GEOMETRII.

— ŚWIETNIE — MRUKNĄŁ. — ZNÓW WRZUCONY NA ŚLEPO, BEZ PARAMETRÓW, BEZ CELU. JAK ZAWSZE.

BYŁ WYSOKI, ZBYT SZCZUPŁY JAK NA CZŁOWIEKA, ALE ZBYT MIĘKKI JAK NA MASZYNĘ. SKÓRA BLADA, POSINIACZONA OD WEWNĘTRZNYCH IMPULSÓW. OCZY JAK INTERFEJS — BŁYSZCZĄCE, Z MIKRORUCHAMI ŹRENIC.

PÓŁ TWARZY OSŁONIĘTE MASKĄ FILTRUJĄCĄ; NIE POTRZEBOWAŁ JEJ, ALE DZIAŁAŁA JAKO BARIERA. MIĘDZY NIM A ŚWIATEM. UBRANY BYŁ W ZBROJO-PŁASZCZ SYNTETYCZNY, PRZYPOMINAJĄCY NIEUDANĄ PRÓBĘ ELEGANCJI. NA PLECACH: NIEWIELKI REAKTOR Z RUCHOMYMI DYSKAMI I PRZEWODAMI. NA DŁONIACH: METALICZNE NAKŁADKI, KTÓRE ZMIENIAŁY SIĘ ZALEŻNIE OD FUNKCJI — AKTUALNIE BYŁY TO PRZETWORNIKI DOTYKOWE. SPOJRZAŁ NA SUFIT. NA SYSTEM. NA… WRAŻENIE BYCIA OBSERWOWANYM.

— DOBRZE. CZUJĘ WAS. I WCALE NIE TĘSKNIŁEM.

URUCHOMIŁ PROJEKCJĘ — HOLOGRAFICZNA SIATKA PRZESTRZENI ROZWINĘŁA SIĘ WOKÓŁ NIEGO. SYSTEM PRÓBOWAŁ COŚ UKRYĆ, ALE CAWL NIE BYŁ TU, ŻEBY PYTAĆ O ZGODĘ.

ZIDENTYFIKOWAŁ PUNKT CIEPŁA. KTOŚ TU BYŁ. NIEDAWNO. CIEPŁO. ODDECH. TKANKA.

— BIOLOGICZNY. FANTASTYCZNIE. JESZCZE TYLKO ŻEBY MIAŁ ROZTERKI EGZYSTENCJALNE I KOMPLETNIE SIĘ ZAŁAMIE.

RUSZYŁ PRZED SIEBIE, ZOSTAWIAJĄC ZA SOBĄ SZLAK Z ZAKŁÓCEŃ. PODŁOGA DRŻAŁA, ALE NIE Z CIĘŻARU JEGO KROKÓW. TO OBSERWATORIUM… BUDZIŁO SIĘ. REAGOWAŁO.

JAKBY CAWL NIE BYŁ GOŚCIEM. TYLKO SKŁADNIKIEM. W KĄCIE POLA WIDZENIA POJAWIŁ SIĘ ZNAJOMY BŁYSK — ENERGETYCZNA SYGNATURA.

KOMPAS. ZNÓW ON.

ZNÓW TA RZECZ. ZBLIŻAŁ SIĘ. NIE WIEDZIAŁ, ŻE W TYM SAMYM CZASIE KOMPAS ZADRŻY PO RAZ DRUGI.

SCENA 3: WEJŚCIE UNNA

NAJPIERW PRZYSZŁA CISZA. ALE NIE ZWYKŁA. TO BYŁA CISZA BEZ POWIETRZA, JAKBY ŚWIAT ZATRZYMAŁ ODDECH, ŻEBY SPRAWDZIĆ, KTO WŁAŚNIE PRZYSZEDŁ. POJAWIŁ SIĘ W MIEJSCU, KTÓREGO NIKT NIE OBSERWOWAŁ. PO PROSTU… BYŁ. BEZ ŚWIATŁA. BEZ BŁYSKU. JAK CIEŃ PRZESZŁOŚCI, KTÓRY ZAPOMNIAŁ BYĆ CIENIEM. UNN. NIE MIAŁ WIEKU. JEGO TWARZ BYŁA SPOKOJNA, JAKBY NIENARUSZONA PRZEZ HISTORIĘ, ALE NIEPOZBAWIONA KONSEKWENCJI. CZOŁO WYSOKIE, SYMETRYCZNE, OCZY CIEMNE — NIE MARTWE, TYLKO WIEDZĄCE. CIAŁO SZCZUPŁE, NIEMAL BEZSZELESTNE W RUCHU, JAKBY BYŁ PRZYZWYCZAJONY DO MIEJSC, KTÓRE NIE LUBIĄ HAŁASU. JEGO UBRANIE NIE PASOWAŁO DO OTOCZENIA. DŁUGI PŁASZCZ Z WŁÓKIEN PRZYPOMINAJĄCYCH SKÓRĘ STWORZONĄ W LABORATORIUM — NIEODBLASKOWY, ALE GŁĘBOKI. PRZYPOMINAŁ ZAKON, KTÓREGO JUŻ NIE BYŁO. ALBO NIGDY NIE ISTNIAŁ. GDY PRZESZEDŁ PRZEZ KORYTARZ, ŚCIANY OBSERWATORIUM ZAREAGOWAŁY INACZEJ NIŻ WCZEŚNIEJ. ZMIENIŁY STRUKTURĘ — JAKBY GO ROZPOZNAWAŁY. JAKBY PAMIĘTAŁY GO Z CZASU, KTÓREGO NIE BYŁO. NIE DOTYKAŁ NICZEGO. NIC NIE WYPOWIEDZIAŁ. A JEDNAK JEGO OBECNOŚĆ DZIAŁAŁA NA MATERIAŁY — MECH, KTÓRY ZACZĄŁ SIĘ COFAĆ PO POSADZCE, LUSTRA KTÓRE STĘŻAŁY, ŚWIATŁO KTÓRE PRZESZŁO Z BIELI W SZARĄ GŁĘBIĘ. UNN ZATRZYMAŁ SIĘ. SPOJRZAŁ W KIERUNKU, Z KTÓREGO MIAŁ NADEJŚĆ GŁOS. NIE SŁYSZAŁ GO JESZCZE. ALE WIEDZIAŁ, ŻE KTOŚ SIĘ ZBLIŻA. DWIE OSOBY. I ŻE TO NIE SĄ ZWYKŁE SPOTKANIA. NIE W TYM MIEJSCU. DOTKNĄŁ DŁONIĄ POWIETRZA. W JEGO ŚLADZIE POZOSTAŁA SMUGA — JAK LINIA ZAPISANA W NARRACJI RZECZYWISTOŚCI. „KTOŚ OTWORZYŁ DRZWI,” POMYŚLAŁ. ALE DRZWI PRZECIEŻ NIE BYŁO. UKLĘKNĄŁ. POŁOŻYŁ DŁOŃ NA ZIMNYM KAMIENIU. I WTEDY OBSERWATORIUM WYPOWIEDZIAŁO JEGO IMIĘ. BEZ DŹWIĘKU. BEZ GŁOSU. TYLKO PRZEZ ŚWIATŁO, KTÓRE SIĘ UŁOŻYŁO: UNN.

SCENA 4: PIERWSZE SPOTKANIE

LIRA PRZESUNĘŁA DŁOŃ PO POWIERZCHNI CENTRALNEGO MECHANIZMU. BYŁ ZIMNY, NIEMAL MARTWY, ALE CZUŁA POD PALCAMI MIKRODRGANIA — JAK ODDECH CZEGOŚ, CO NIE ODDYCHAŁO OD WIEKÓW. KOMPAS NAGLE ZADRŻAŁ I WYRWAŁ SIĘ Z JEJ PASA. W POWIETRZU ZAWISŁ POZIOMO, PULSUJĄC CIEPŁYM, BURSZTYNOWYM ŚWIATŁEM. Z DRUGIEGO KOŃCA SALI ROZLEGŁY SIĘ KROKI. CIĘŻKIE, REGULARNE, ZGRZYTAJĄCE METALEM O KAMIEŃ. LIRA ODWRÓCIŁA SIĘ I ZOBACZYŁA POSTAĆ ZBLIŻAJĄCĄ SIĘ PRZEZ MGŁĘ UNOSZĄCĄ SIĘ NISKO NAD PODŁOGĄ. CAWL. ZATRZYMAŁ SIĘ KILKA METRÓW OD NIEJ. OCZY PRZEWERTOWAŁY JĄ BŁYSKAWICZNIE — UBIÓR, POSTAWA, POZYCJA RĄK. NIEZNANA. UZBROJONA? PRAWDOPODOBNIE. NIEZRÓWNOWAŻONA? BARDZO MOŻLIWE.

— TY MASZ TO COŚ — POWIEDZIAŁ CHŁODNO, WSKAZUJĄC KOMPAS, KTÓRY TERAZ ZAWISŁ MIĘDZY NIMI. — ODDAJ TO.

LIRA ZMRUŻYŁA OCZY.

— NIE JESTEŚ W POZYCJI, ŻEBY ŻĄDAĆ CZEGOKOLWIEK.

— TO URZĄDZENIE NALEŻY DO SYSTEMU. JESTEŚ W JEGO PRZESTRZENI. JA TEŻ. RÓŻNICA JEST TAKA, ŻE JA WIEM, CO ONO POTRAFI.

LIRA ZROBIŁA KROK W BOK, NIE SPUSZCZAJĄC Z NIEGO WZROKU. KOMPAS PORUSZYŁ SIĘ Z NIĄ, JAKBY BYŁ PRZYWIĄZANY DO JEJ CIENIA.

— NIE ODDAJĘ RZECZY, KTÓRYCH NIE ROZUMIEM. TO JEDYNE, CO MI JESZCZE ZOSTAŁO. — JEJ GŁOS BYŁ SPOKOJNY, ALE NAPIĘCIE W CIELE ZDRADZAŁO GOTOWOŚĆ DO ATAKU.

CAWL UŚMIECHNĄŁ SIĘ LEKKO — NIE Z SYMPATII.

— ŚWIETNIE. ROMANTYCZNA NAIWNOŚĆ. KLASYKA. CZY MASZ TEŻ NÓŻ ZA PASEM I DZIENNIK Z WŁASNYMI WIERSZAMI?

— A TY CO? REPLIKANT Z WYPALONĄ OSOBOWOŚCIĄ? — SYKNĘŁA. — PRZESTAŃ SIĘ ZASŁANIAĆ FORMĄ. MÓW, KIM JESTEŚ.

PRZEZ CHWILĘ MILCZENIE BYŁO ZBYT DŁUGIE, ZBYT GĘSTE. OBSERWATORIUM ZDAWAŁO SIĘ SŁUCHAĆ. CAWL ZROBIŁ KROK NAPRZÓD.

— JESTEM TYM, CO ZOSTAŁO PO FUNKCJI. JESTEM ODPOWIEDZIĄ, KTÓREJ NIE CHCIELI ZNAĆ. JEŚLI TO CI COŚ MÓWI.

— MÓWI MI, ŻE MASZ OBSESJĘ NA SWOIM PUNKCIE.

ICH SPOJRZENIA ZDERZYŁY SIĘ JAK DWA OSTRZA. NIE ZNALI SIĘ. ALE CZULI, ŻE JUŻ SĄ CZĘŚCIĄ CZEGOŚ WSPÓLNEGO — CHOĆ NIKT NIE PRZYZNAŁ SIĘ DO PODPISANIA UMOWY. KOMPAS NAGLE ZMIENIŁ KOLOR. Z BURSZTYNU NA NIEBIESKI. COŚ SIĘ ZBLIŻAŁO. LIRA WYCIĄGNĘŁA RĘKĘ DO KOMPASU, ALE NIE ZDĄŻYŁA. Z TYŁU, ZZA JEDNEJ Z KOLUMN, WYSZŁA TRZECIA POSTAĆ. UNN. NIE SZEDŁ. ON ISTNIAŁ W RUCHU. TAK PŁYNNIE, ŻE MOMENT PRZEJŚCIA Z CIENIA DO ŚWIATŁA BYŁ NIEZAUWAŻALNY. LIRA I CAWL OBRÓCILI SIĘ RÓWNOCZEŚNIE. NIE DLATEGO, ŻE COŚ USŁYSZELI. TYLKO DLATEGO, ŻE ŚWIAT W ICH WNĘTRZU SIĘ PRZESUNĄŁ. UNN ZATRZYMAŁ SIĘ KILKA KROKÓW OD NICH. SPOJRZAŁ RAZ NA CAWLA, RAZ NA LIRĘ. I POWIEDZIAŁ:

— TO NIE WYŚCIE SIĘ TU SPOTKALI. TO ŚWIAT WAS UŁOŻYŁ W TEN MOMENT.

UNN NIE RUSZYŁ SIĘ Z MIEJSCA. JEGO GŁOS NIE MIAŁ BARWY, A MIMO TO BRZMIAŁ ZNAJOMO — JAK CYTAT Z KSIĄŻKI, KTÓREJ NIGDY SIĘ NIE CZYTAŁO, ALE O KTÓREJ WSZYSCY MÓWIĄ.

— ŚWIAT WAS UŁOŻYŁ W TEN MOMENT — POWTÓRZYŁ, SPOKOJNIE, JAKBY NIC INNEGO SIĘ NIE LICZYŁO.

LIRA I CAWL ZAMARLI. NIE ZNALI GO. ALE NIKT NIE PYTAŁ, KIM JEST. BO TO PYTANIE WYDAWAŁO SIĘ… ZBYT PŁYTKIE. ZBYT PÓŹNE.

— KTO CIĘ TU PRZYSŁAŁ? — ZAPYTAŁ CAWL, BEZ AGRESJI. RACZEJ JAKBY TESTOWAŁ, CZY ROZMÓWCA ISTNIEJE ZGODNIE Z ZASADAMI.

UNN SPOJRZAŁ NA NIEGO POWOLI.

— NIKT. ALE KTOŚ MNIE WEZWAŁ, ZANIM POWSTAŁ GŁOS. LIRA WYCZUŁA, ŻE KOMPAS WCIĄŻ REAGUJE. ZAWISŁ TERAZ NISKO NAD PODŁOGĄ, PULSUJĄC BŁĘKITEM. ŚWIATŁO W OBSERWATORIUM ZMIENIŁO SIĘ — NIE NAGLE, ALE JAKBY KTOŚ OBRACAŁ OGROMNE SOCZEWKI POD ZIEMIĄ. BARWY ZACZĘŁY SIĘ ZAŁAMYWAĆ, ŚCIANY ODDYCHAŁY LEKKIM RYTMEM.

— CO TO ZA MIEJSCE? — ZAPYTAŁA WRESZCIE LIRA, BARDZIEJ DO SIEBIE, ALE UNN ODPOWIEDZIAŁ.

— TO NIE MIEJSCE. TO RANA. PĘKNIĘCIE MIĘDZY WARSTWAMI. KIEDYŚ JE ZASKLEPIANO. TERAZ… KTOŚ JE ZNÓW OTWORZYŁ.

SPOJRZELI PO SOBIE. CAWL ZBLIŻYŁ SIĘ DO KOMPASU I SPOJRZAŁ NA NIEGO JAK NA COŚ, CO ZNAŁ W INNEJ FORMIE.

— TO URZĄDZENIE… NIE POWINNO DZIAŁAĆ POZA SYSTEMEM. ALE TU NIE MA SYSTEMU. JEST TYLKO ECHO.

KOMPAS NAGLE ROZJARZYŁ SIĘ. CAŁA SALA ZADRŻAŁA. Z SUFITU SPADŁY DROBNE ODŁAMKI ŚWIATŁA, JAKBY SZKŁO PĘKŁO W INNYM WYMIARZE. WSZYSCY TROJE ODRUCHOWO COFNĘLI SIĘ, ALE BYŁO JUŻ ZA PÓŹNO. KOMPAS OTWORZYŁ WIZJĘ. NIE OBRAZ. NIE WSPOMNIENIE. FRAGMENT ŚWIATA, KTÓRY NIGDY NIE ISTNIAŁ — ALBO JESZCZE NIE. UNN STAŁ POŚRÓD BŁĘKITNEJ PUSTKI, W KTÓREJ Z CZASEM WYŁONIŁA SIĘ DRUGA POSTAĆ — NIEMAL IDENTYCZNA. MŁODSZA. GŁOS TEJ DRUGIEJ BYŁ JEGO, ALE WOLNY OD CIĘŻARU, KTÓRY NOSIŁ TERAZ.

— WRÓCIŁEŚ ZA WCZEŚNIE — POWIEDZIAŁA POSTAĆ.

UNN NIE ODPOWIEDZIAŁ. WIEDZIAŁ, ŻE TO NIE PYTANIE. TO WYROK., LIRA WIDZIAŁA SIEBIE MARTWĄ W MIEJSCU, KTÓREGO NIE POZNAWAŁA, A CAWL… CAWL WIDZIAŁ SIEBIE W KOMPLETNYM, MECHANICZNYM CIELE, MÓWIĄCEGO JĘZYKIEM, KTÓREGO JEGO OBECNA FORMA NIE POTRAFIŁA NAWET ZDEKODOWAĆ.

— CO TO JEST?! — KRZYKNĘŁA LIRA, ALE NIE ODPOWIEDZIELI.

WIZJA BYŁA KRÓTKA. ULOTNA. ALE ZOSTAWIŁA ICH WYTRĄCONYCH Z RÓWNOWAGI. UNN PIERWSZY ODZYSKAŁ GŁOS.

— TO NIE PRZYSZŁOŚĆ. TO NIE ALTERNATYWA. TO PAMIĘĆ ŚWIATA O MOŻLIWOŚCIACH.

CAWL ZACISNĄŁ PIĘŚĆ.

— KTO NAS TU ŚCIĄGNĄŁ? UNN UNIÓSŁ DŁOŃ.

— ŚWIAT NIE POTRZEBUJE OSOBY, BY COŚ ZADECYDOWAĆ. ZAMKNĘLI SIĘ W CISZY. A OBSERWATORIUM ZAREAGOWAŁO. MECHANIZM W CENTRUM, DOTĄD NIERUCHOMY, ZACZĄŁ SIĘ OBRACAĆ. CICHO, JAKBY NIE CHCIAŁ PRZESZKADZAĆ. PRYZMATY ROZŚWIETLIŁY SIĘ W NOWYCH BARWACH — NIE FIZYCZNYCH. KOLORACH, KTÓRE PRZYPOMINAŁY UCZUCIA.

— KOMPAS SIĘ BUDZI — POWIEDZIAŁA LIRA. JEJ GŁOS BYŁ MIĘKKI, ALE COŚ W NIM DRŻAŁO.

UNN SKINĄŁ GŁOWĄ.

— I NIE TYLKO ON.

Z SUFITU WYTRYSNĘŁO ŚWIATŁO. W CIENIU JEGO BLASKU ZARYSOWAŁA SIĘ CZWARTA POSTAĆ. NIE LUDZKA. NIE MASZYNA. NIE OD RAZU WIDOCZNA. ALE CZUŁA ICH. I BYŁA CZĘŚCIĄ CZEGOŚ WIĘKSZEGO. CZAS SIĘ SKOŃCZYŁ.

SCENA 5: DECYZJA ZOSTANIA

KOMPAS ZAWISŁ NIERUCHOMO MIĘDZY NIMI. ŚWIATŁO W JEGO WNĘTRZU JUŻ NIE PULSOWAŁO — ONO DRGAŁO, JAKBY PRÓBOWAŁO SIĘ WYRWAĆ Z RZECZYWISTOŚCI. JAKBY NIE MOGŁO ZDECYDOWAĆ, DO KTÓREGO Z NICH NALEŻY. LIRA ZROBIŁA KROK W TYŁ.

CAWL PODNIÓSŁ RĘKĘ, ALE ZATRZYMAŁ JĄ W PÓŁ RUCHU.

UNN NIE RUSZYŁ SIĘ WCALE, ALE JEGO WZROK… JEGO WZROK NAGLE GDZIEŚ SIĘGNĄŁ. WTEDY TO SIĘ STAŁO. BEZ ŚWIATŁA.

BEZ DŹWIĘKU.

BEZ OSTRZEŻENIA. KOMPAS WYDAŁ IMPULS.

NIE BYŁ TO SYGNAŁ. NIE BYŁ TO ATAK.

TO BYŁO COŚ BARDZIEJ PIERWOTNEGO. JAK ECHO KRZYKU, KTÓRY ŚWIAT PRÓBOWAŁ UKRYĆ PRZEZ WIEKI. IMPULS PRZESZEDŁ PRZEZ SALĘ JAK FALA — NIEWIDOCZNA, ALE KAŻDA KOMÓRKA W ICH CIAŁACH JĄ POCZUŁA.

ZGASŁY PRYZMATY. MECHANIZM ZATRZYMAŁ SIĘ.

ŚWIATŁO ZGASŁO TYLKO NA UŁAMEK SEKUNDY — ALE TO WYSTARCZYŁO, ŻEBY COŚ SIĘ PRZESUNĘŁO. LIRA SPOJRZAŁA NA WEJŚCIE, PRZEZ KTÓRE PRZYSZŁA.

NIE BYŁO TAM NIC. TYLKO GŁADKA ŚCIANA, JAKBY NIGDY NIE ISTNIAŁO. CAWL ODWRÓCIŁ SIĘ KU ŚCIANIE TRANSMISYJNEJ. JEGO INTERFEJS NIE WYKRYWAŁ JUŻ ŻADNYCH SYGNAŁÓW WYJŚCIOWYCH. UNN ZAMKNĄŁ OCZY. I NIE ZOBACZYŁ NIC POZA TYM MIEJSCEM. TYLKO ICH TROJE. TYLKO TEN MOMENT. COŚ SIĘ ZATRZASNĘŁO. NIE POWIEDZIELI TEGO GŁOŚNO.

NIE MUSIELI. NIE MOGLI ODEJŚĆ. NIE FIZYCZNIE.

NIE ENERGETYCZNIE.

NIE… TOŻSAMOŚCIOWO. KOMPAS PRZESTAŁ ŚWIECIĆ. ALE COŚ INNEGO — COŚ GŁĘBIEJ — ZACZĘŁO.

NIE BYŁO WIDAĆ ŹRÓDŁA. ALE CZULI SPOJRZENIE. NIE OD SIEBIE NAWZAJEM. SPOJRZENIE ŚWIATA. I WTEDY PRZYSZŁO OSTATNIE ZDANIE, ALE NIKT GO NIE WYPOWIEDZIAŁ. PO PROSTU JE USŁYSZELI — WSZYSCY — W TYM SAMYM CZASIE. TAK, JAK SIĘ SŁYSZY PRAWDĘ, KTÓREJ NIE CHCE SIĘ PRZYJĄĆ. ŚWIAT SPOJRZAŁ PRZEZ NICH. I NIE BYŁ ZADOWOLONY.Rozdział 5: Anomalia 6.3

SCENA 1: RESET

OBSERWATORIUM BYŁO CICHE. NIE SPOKOJNE.

CICHE. JAKBY HAŁAS ZOSTAŁ Z NIEGO WYCIĘTY SKALPELEM. LIRA UNIOSŁA GŁOWĘ. PRZEZ CHWILĘ NIE WIEDZIAŁA, GDZIE JEST. JAKBY RZECZYWISTOŚĆ SIĘ ZRESETOWAŁA I ZOSTAWIŁA TYLKO KSZTAŁT MIEJSCA BEZ TREŚCI. PODŁOGA BYŁA TĄ SAMĄ MOZAIKĄ, ALE WZÓR… NIE ZGADZAŁ SIĘ. LINIE PRZECINAŁY SIĘ INACZEJ. KOLORY BYŁY O PÓŁ TONU ZIMNIEJSZE. KOLUMNY PRZY ŚCIANIE STAŁY TAK SAMO — ALE JEDNA BYŁA PRZESUNIĘTA O SZEROKOŚĆ ODDECHU. UNN PATRZYŁ W GÓRĘ.

SUFIT BYŁ ZBYT NISKI. NIE FIZYCZNIE. PO PROSTU WYDAWAŁ SIĘ ZBYT BLISKO. JAKBY PRZESTRZEŃ SIĘ SKURCZYŁA, ALE TYLKO JEGO OCZOM.

NIE ODEZWAŁ SIĘ. JESZCZE NIE. CAWL POWOLI OTWIERAŁ PALCE LEWEJ DŁONI. JEGO SENSORY KRZYCZAŁY, ŻE WSZYSTKO JEST NORMALNE — ALE ON WIEDZIAŁ, ŻE SYSTEM KŁAMIE.

ZROBIŁ KROK I PRZEZ UŁAMEK SEKUNDY MIAŁ WRAŻENIE, ŻE JEGO STOPA NIE DOTKNĘŁA PODŁOŻA, TYLKO CZEGOŚ CIEŃSZEGO. JAKBY SZEDŁ PO ODBICIU SIEBIE SAMEGO. KOMPAS LEŻAŁ NIERUCHOMO NA ŚRODKU SALI. CICHY. PUSTY. NIE WYGLĄDAŁ NA MARTWY — WYGLĄDAŁ NA… WYŁĄCZONY Z DECYZJI. LIRA PIERWSZA SIĘ PORUSZYŁA.

USIADŁA PRZY JEDNEJ Z KOLUMN, PRZYCIĄGNĘŁA KOLANA DO KLATKI PIERSIOWEJ. SPOJRZAŁA NA SWOJE DŁONIE — BYŁY JEJ, ALE COŚ W ICH GEOMETRII SIĘ NIE ZGADZAŁO. JAKBY KIEDYŚ BYŁY O MILIMETR DŁUŻSZE.

— CO TU SIĘ WYDARZYŁO? — WYSZEPTAŁA DO SIEBIE. — CO ZOSTAŁO… ZMIENIONE?

ALE NIE OCZEKIWAŁA ODPOWIEDZI. MYŚLI CAWLA: SYSTEM NIE ANALIZUJE JUŻ ZDARZEŃ. ON TERAZ REAGUJE. ADAPTUJE SIĘ. PRZESTAŁ BYĆ ŚRODOWISKIEM. ZACZĄŁ BYĆ GRACZEM.

WIĘC DLACZEGO WCIĄŻ MNIE TRZYMA?
CAWL WPATRYWAŁ SIĘ W MIEJSCE, GDZIE WCZEŚNIEJ BYŁA ŚCIANA TRANSMISYJNA. TERAZ BYŁA TYLKO STRUKTURA — BEZ ZŁĄCZA, BEZ FUNKCJI. MARTWA, ALE NIE PORZUCONA. MYŚLI LIRY: MIAŁAM WYJŚĆ. MIAŁAM TYLKO WEJŚĆ, ZABRAĆ TO, CO MIAŁO WARTOŚĆ…

ALE TERAZ CZUJĘ, JAKBY TO MIEJSCE CHCIAŁO MNIE POZNAĆ. JAKBY SIĘ UCZYŁO MNIE Z KAŻDĄ SEKUNDĄ.

I NIE WIEM, CZY JESTEM GOTOWA, ŻEBY ZOSTAĆ ZAPAMIĘTANA. JEJ WZROK SPOCZĄŁ NA KOMPASIE. NIE ODWAŻYŁA SIĘ GO DOTKNĄĆ. JESZCZE NIE. MYŚLI UNNA: TO NIE SĄ ZMIANY W PRZESTRZENI. TO ZMIANY W PRAWDOPODOBIEŃSTWIE. WSZYSTKO NADAL ISTNIEJE — ALE JUŻ NIE W TEJ SAMEJ WERSJI.

COŚ NAS PRZESUNĘŁO. NIE FIZYCZNIE. EGZYSTENCJALNIE. UNN ZAMKNĄŁ OCZY. ALE ZAMIAST CIEMNOŚCI ZOBACZYŁ FRAGMENT SIEBIE, KTÓREGO NIE ZNAŁ. OTWORZYŁ OCZY. KOMPAS NIE BŁYSZCZAŁ. ALE WOKÓŁ NIEGO GROMADZIŁO SIĘ COŚ NOWEGO. CZEKANIE. NIE BYŁO TO OCZEKIWANIE POSTACI. ANI MASZYNY. TO ŚWIAT CZEKAŁ.

JAKBY DAŁ IM CHWILĘ. CHWILĘ PRZED PYTANIEM. WSZYSCY TROJE MILCZELI. ALE KAŻDY Z NICH, W INNYM JĘZYKU, ZADAŁ SOBIE TO SAMO PYTANIE: DLACZEGO WCIĄŻ TU JESTEM?

SCENA 2: ŚWIAT MÓWI

KOMPAS NIE ROZBŁYSŁ. ON NASYCIŁ SIĘ ŚWIATŁEM, JAKBY PRZEZ CHWILĘ POCHŁANIAŁ SAMĄ UWAGĘ. NIKT GO NIE DOTKNĄŁ. NIKT GO NIE AKTYWOWAŁ. A JEDNAK ZACZĄŁ SIĘ OTWIERAĆ — NIE FIZYCZNIE, ALE WARSTWOWO. W JEGO WNĘTRZU POJAWIŁA SIĘ STRUKTURA. NIE BYŁA TRÓJWYMIAROWA. NIE DAŁO SIĘ JEJ ZMIERZYĆ. ALE MIAŁA KSZTAŁT. KSZTAŁT, KTÓRY KAŻDE Z NICH WIDZIAŁO INACZEJ. LIRA ZOBACZYŁA TO JAKO SPIRALE. DELIKATNE LINIE ŚWIATŁA, UKŁADAJĄCE SIĘ W ZŁOTĄ PAJĘCZYNĘ, KTÓRA PRZYPOMINAŁA JEJ WZÓR POPĘKANEJ ZIEMI PO BURZY. KAŻDA LINIA DRGAŁA JAK STRUNA — I KAŻDA BRZMIAŁA JAK WSPOMNIENIE. GDY PRÓBOWAŁA SKUPIĆ WZROK, USŁYSZAŁA GŁOS MATKI, KTÓREJ NIE PAMIĘTAŁA. CAWL NIE WIDZIAŁ ŚWIATŁA. ON SŁYSZAŁ SYSTEM DŹWIĘKOWY, KTÓRY NIE MIAŁ POCZĄTKU. IMPULSY, PRZESKOKI BINARNE, PĘKNIĘCIA W RYTMIE. JAKBY CAŁY ŚWIAT ZBUDOWANY BYŁ Z BŁĘDÓW LOGICZNYCH, KTÓRE NAGLE ZACZĘŁY ŚPIEWAĆ. CZUŁ JE W KOŚCIACH — JAKBY JEGO CIAŁO BYŁO REZONATOREM DLA JĘZYKA, KTÓREGO NIE ZNAŁ, ALE KTÓRY GO ZNAŁ. UNN NIE SŁYSZAŁ I NIE WIDZIAŁ. ON CZUŁ UKŁAD PRZESTRZENI. JAKBY WSZYSTKO WOKÓŁ ZOSTAŁO PRZEMAPOWANE. KIEDY ZAMKNĄŁ OCZY, WIDZIAŁ ROZKŁAD ICH POZYCJI, JAKBY KAŻDY Z NICH BYŁ WEWNĄTRZ RÓWNANIA. POCZUŁ, ŻE COŚ ICH UMIEŚCIŁO TUTAJ CELOWO, JAK PUNKTY POTRZEBNE DO ZAMKNIĘCIA FIGURY. KOMPAS NIE MÓWIŁ. ALE KOMUNIKOWAŁ. KAŻDA CZĘŚĆ TEJ STRUKTURY BYŁA WEWNĘTRZNYM NACISKIEM, PRZESUNIĘCIEM ZNACZENIA, UCZUCIEM, KTÓREGO NIE MOŻNA BYŁO ZIGNOROWAĆ. I CHOĆ KAŻDY Z NICH ODBIERAŁ GO ZUPEŁNIE INACZEJ, INFORMACJA BYŁA TA SAMA. NIE BRZMIAŁA JAK KOMENDA. BRZMIAŁA JAK KONIECZNOŚĆ. PRÓBA MUSI ZOSTAĆ PODJĘTA. NIE PADŁO PYTANIE, CZY SIĘ ZGODZĄ.

NIE PADŁO PYTANIE, CZY SĄ GOTOWI.

TO NIE BYŁA PROPOZYCJA. TO BYŁ PUNKT BEZ ODWROTU. LIRA UNIOSŁA WZROK.

— PRÓBA CZEGO? — ZAPYTAŁA. ALE JUŻ NIE CHODZIŁO O PYTANIA. CAWL PRZECHYLIŁ GŁOWĘ, JAKBY PRÓBOWAŁ ODNALEŹĆ ŹRÓDŁO SYGNAŁU.

— A JEŚLI NIE PRZEJDZIEMY? UNN ODPOWIEDZIAŁ JAKO JEDYNY.

— TO NIE MY PRZECHODZIMY PRÓBĘ. SPOJRZELI NA NIEGO. ALE ON PATRZYŁ W STRUKTURĘ.

JAKBY TAM BYŁ JUŻ WYNIK.

TYLKO JESZCZE NIE WIADOMO, CZYJ.

SCENA 3: PODZIAŁ

TO NIE BYŁO TELEPORTOWANIE. NIE BYŁ TO SEN.

TO BYŁO ROZSZCZEPIENIE PERCEPCJI, JAKBY KTOŚ POCIĄŁ RZECZYWISTOŚĆ NA OSOBNE PASMA I KAŻDEMU Z NICH PRZYPISAŁ JEDNO ISTNIENIE. JEDNO WSPOMNIENIE.

JEDNĄ SAMOTNOŚĆ. LIRA ZOBACZYŁA PUSTĄ SALĘ OBSERWATORIUM — ALE JUŻ NIE BYŁO CAWLA. NIE BYŁO UNNA. PRYZMATY ZNIKNĘŁY. ZAMIAST NICH POJAWIŁY SIĘ DROBNE, DZIECIĘCE ŚLADY STÓP W KURZU NA PODŁODZE. ZAPACH. ZNANY. ZBYT ZNANY. MIESZANINA RDZY, KWIATÓW I CZEGOŚ, CZEGO NIGDY NIE MOGŁA NAZWAĆ, ALE CO ZAWSZE PRZYCHODZIŁO W SNACH.

— NIE — WYSZEPTAŁA.

KOLUMNY WOKÓŁ NIEJ BYŁY MNIEJSZE. ICH FAKTURA PRZYPOMINAŁA KAMIENIE Z OGRODU, KTÓRY PAMIĘTAŁA TYLKO JAKO URYWKI — OGRÓD, W KTÓRYM KTOŚ RAZ POWIEDZIAŁ JEJ, ŻE ŚWIAT NIE JEST SPRAWIEDLIWY, ALE CZASAMI WYSTARCZY, ŻE JEST PIĘKNY. PODŁOGA POD JEJ STOPAMI ZAPADŁA SIĘ O CENTYMETR. NA ŚCIANACH POJAWIŁY SIĘ LINIE — WYRYSOWANE DZIECIĘCĄ RĘKĄ. SPIRALNE, NAIWNE. ALE KAŻDA Z NICH BYŁA PODPISANA JEJ WŁASNYM IMIENIEM.

W RÓŻNYCH WERSJACH. RÓŻNYMI JĘZYKAMI. ODEZWAŁ SIĘ GŁOS.

DELIKATNY. PŁYNĄCY Z JEJ WNĘTRZA.

— JESTEŚ TU ZNOWU, LIRA? NIE POTRAFIŁA ODPOWIEDZIEĆ. CAWL UNIÓSŁ POWIEKI. STAŁ.

ALE JEGO CIAŁO BYŁO ZAMROŻONE. DOSŁOWNIE — W PRÓŻNI INTERFEJSU. KOMNATA DANYCH NIE MIAŁA ŚCIAN.

MIAŁA TYLKO ŚWIATŁA. LINIE TEKSTU UNOSIŁY SIĘ WOKÓŁ NIEGO JAK DRONY PYTAŃ.

KAŻDA LINIA ZAWIERAŁA DECYZJĘ. NIE JEGO SŁOWA. JEGO WYBORY. „CZY URATOWAŁEŚ ŻYCIE KOSZTEM INFORMACJI?”

„CZY ODŁĄCZYŁEŚ PODSYSTEM WIEDZĄC, ŻE KTOŚ BYŁ TAM JESZCZE OBECNY?”

„CZY OSZUKAŁEŚ, ŻEBY PRZETRWAĆ?”

„CZY JESTEŚ NARZĘDZIEM, CZY WYPADKIEM?”

SCENA 4: PRÓBA

LIRA KLĘCZAŁA NA MOZAICE, KTÓRA TERAZ PRZYPOMINAŁA TAFLĘ WODY. W JEJ WNĘTRZU ODBIJAŁY SIĘ NIE TWARZE, LECZ CHWILE — PRZERYWANE, ZNIEKSZTAŁCONE, UTOPIONE WSPOMNIENIA. KOMPAS LEWITOWAŁ PRZED NIĄ. JEGO ŚWIATŁO NIE BYŁO CIEPŁE ANI ZIMNE. BYŁO DECYZYJNE. Z WNĘTRZA KOMPASU WYSUNĄŁ SIĘ PROMIEŃ — DELIKATNY, WĄSKI, SKIEROWANY NA FRAGMENT OBRAZU POD POWIERZCHNIĄ MOZAIKI. ZOBACZYŁA SIEBIE. MŁODĄ. TRZYMAJĄCĄ W DŁONIACH SZMACIANĄ ZABAWKĘ. JEDYNĄ, JAKĄ MIAŁA, GDY ŚWIAT PRZESTAŁ BYĆ ŚWIATEM, A STAŁ SIĘ KONIECZNOŚCIĄ. PROMIEŃ OBJĄŁ OBRAZ.

ZACZĄŁ GO WYCIĄGAĆ — JAKBY CHCIAŁ GO ZABRAĆ. KOMPAS PRZEMÓWIŁ BEZ SŁÓW: ODDAJ KOMPAS, A WSPOMNIENIE ZOSTANIE.

ZATRZYMAJ KOMPAS, A UTRACISZ TO, CO CIĘ ZDEFINIOWAŁO. LIRA CZUŁA, ŻE ŻADNA DECYZJA NIE BYŁA TESTEM LOGIKI.

TO BYŁ TEST RDZENIA.

CZY JEST TYM, CO PAMIĘTA?

CZY TYM, CO TRZYMA SIĘ NIEZNANEGO? W JEJ OCZACH POJAWIŁY SIĘ ŁZY. ALE NIE Z BÓLU. Z ROZPOZNANIA. WYCIĄGNĘŁA RĘKĘ. NIE WIADOMO BYŁO, CO WYBRAŁA.

ALE ŚWIAT ZAREAGOWAŁ. W KOMNACIE DANYCH CAWL ZACZĄŁ SIĘ OBRACAĆ. LINIE WOKÓŁ NIEGO ZMIENIŁY KOLOR. Z TEKSTU PRZESZŁY W OBRAZ. Z OBRAZU W MAPĘ STRUKTUR. JEGO CIAŁO ZACZĘŁO SIĘ ROZPADAĆ. NIE FIZYCZNIE.

ALE KAŻDA JEGO CZĘŚĆ POJAWIŁA SIĘ JAKO OSOBNA FUNKCJA: „OCHRONA.”

„MANIPULACJA.”

„ZGODA.”

„OBOJĘTNOŚĆ.”

„ZGODA NA ZNISZCZENIE.” KAŻDA FUNKCJA MIAŁA TWARZ.

KAŻDA BYŁA NIM.

— NIE JESTEM ZBIOREM — POWIEDZIAŁ.

— JESTEM INTENCJĄ.

POJAWIŁO SIĘ OSTATNIE PYTANIE, ZAWIESZONE W PRZESTRZENI: CZY BYŁEŚ NARZĘDZIEM, CZY WYBOREM? CAWL ZACISNĄŁ PIĘŚCI.

ALE NIE WYBRAŁ ANI JEDNEJ Z OPCJI. ZAMIAST TEGO POWIEDZIAŁ:

— TERAZ JESTEM DECYZJĄ.

LINIE ZGASŁY. KOMNATA SIĘ ZAMKNĘŁA. NIE PRZEZ SYSTEM.

PRZEZ NIEGO. UNN ISTNIAŁ W NIERUCHOMEJ STRUKTURZE ŚWIATŁA.

NIE PORUSZAŁ SIĘ, ALE CZUŁ, ŻE COŚ GO OBSERWUJE Z WEWNĄTRZ. WOKÓŁ NIEGO, JAK KRĘGI NA WODZIE, ZACZĘŁY UKŁADAĆ SIĘ PYTANIA. JEDNO WYŁONIŁO SIĘ Z RESZTY. NIE ZADANE GŁOSEM. NIE ZAPISANE. ALE WSZĘDZIE. CZY JESTEŚ POCZĄTKIEM, CZY KONSEKWENCJĄ? UNN PRÓBOWAŁ ODPOWIEDZIEĆ, ALE ODPOWIEDŹ NIE MIAŁA FORMY. ZOBACZYŁ OBRAZY — ZBYT SZYBKO, ZBYT WIELE.

CIEŃ, KTÓRY IDZIE PRZED ŚWIATŁEM.

ODBICIE, KTÓRE POJAWIA SIĘ PRZED RUCHEM.

IMIĘ WYPOWIEDZIANE, ZANIM ZOSTAŁO POMYŚLANE. PYTANIE NIE ZNIKNĘŁO. ZOSTAŁO.

JAK ZNAMIĘ, NIE RANA. UNN NIE ODPOWIEDZIAŁ. JESZCZE NIE. CAWL PRÓBOWAŁ ODWRÓCIĆ WZROK, ALE PYTANIA OBRACAŁY SIĘ ZA NIM.

NICZEGO NIE MUSIAŁ MÓWIĆ.

SYSTEM ZNAŁ ODPOWIEDZI. ALE TEST NIE DOTYCZYŁ PRAWDY. DOTYCZYŁ TEGO, CZY ZAAKCEPTUJE, ŻE BYŁ ŚWIADOMY. WOKÓŁ NIEGO ZACZĘŁY POJAWIAĆ SIĘ WERSJE JEGO TWARZY — Z RÓŻNYM STOPNIEM SYNTETYZACJI.

NIEKTÓRE BYŁY LUDZKIE. INNE MIAŁY TYLKO OCZY.

WSZYSTKIE PATRZYŁY.

WSZYSTKIE CZEKAŁY. UNN NIE CZUŁ PRZESTRZENI.

NIE DLATEGO, ŻE JEJ NIE BYŁO — TYLKO DLATEGO, ŻE BYŁA CIĄGŁA. JAKBY WSZYSTKO ISTNIAŁO W JEDNYM MIEJSCU, ALE O RÓŻNYCH CZĘSTOTLIWOŚCIACH. UNN DRYFOWAŁ PRZEZ COŚ, CO PRZYPOMINAŁO CICHY OCEAN ZROBIONY Z MYŚLI.

NIE MIAŁ CIAŁA. MIAŁ TYLKO OBECNOŚĆ. I WTEDY ZOBACZYŁ SIEBIE. MŁODSZEGO. NIE FIZYCZNIE.

CZASOPODOBNIE. TAMTEN UNN SIEDZIAŁ NA KAMIENIU. BEZ RUCHU.

KIEDY SPOJRZAŁ W GÓRĘ, PATRZYŁ PROSTO W NIEGO.

— POMYLIŁEŚ MOMENT — POWIEDZIAŁ MŁODSZY.

GŁOS BYŁ ZNAJOMY, ALE LEPSZY.

PEŁNIEJSZY.

JESZCZE NIEPOPSUTY. UNN CHCIAŁ ODPOWIEDZIEĆ, ALE NIE MIAŁ UST.

CHCIAŁ ODEJŚĆ, ALE NIE BYŁO KIERUNKU. TAMTEN WSTAŁ.

— NIE MOŻESZ PRZEJŚĆ DALEJ, JEŚLI NIE WIESZ, SKĄD PRZYSZEDŁEŚ. I WTEDY WSZYSTKO ZADRŻAŁO.

NIE OD ZEWNĘTRZNEGO IMPULSU. OD ICH DECYZJI.

SCENA 5: POWRÓT

POWRÓT NIE BYŁ PRZEJŚCIEM. NIE TOWARZYSZYŁ MU BŁYSK, SZUM, ANI ŻADNA FORMA TELEPORTACJI.

PO PROSTU… BYLI ZNOWU TAM, W CENTRUM OBSERWATORIUM.

W TEJ SAMEJ SALI.

ALE JUŻ NIE TACY SAMI. LIRA SPOJRZAŁA NA CAWLA.

NIE ZNAŁA GO WCZEŚNIEJ. TERAZ ZNAŁA CZĘŚĆ, KTÓREJ NIE CHCIAŁA WIDZIEĆ.

JEGO RUCH BYŁ INNY. SZTYWNIEJSZY. ALBO… BARDZIEJ CELOWY? CAWL PATRZYŁ NA UNNA.

WCZEŚNIEJ BYŁ ZAGADKĄ. TERAZ BYŁ CZYMŚ NIEWYGODNYM — JAK LUSTRO, KTÓRE NIE POKAZUJE TWARZY, TYLKO DECYZJE.

PRZEZ CHWILĘ MIAŁ OCHOTĘ POWIEDZIEĆ COŚ IRONICZNEGO. ALE SŁOWA PRZESTAŁY SMAKOWAĆ TAK JAK KIEDYŚ. UNN PATRZYŁ NA LIRĘ.

W JEJ OCZACH NIE BYŁO JUŻ POTRZEBY ZROZUMIENIA.

BYŁA OBECNOŚĆ, KTÓREJ WCZEŚNIEJ NIE MIAŁ.

TO WYSTARCZYŁO. TRWALI W CISZY. KOMPAS ZNÓW UNOSIŁ SIĘ W POWIETRZU. ALE NIE REAGOWAŁ.

JEGO ŚWIATŁO NIE PULSOWAŁO.

NIE POKAZYWAŁ KIERUNKU.

NIE ŚLEDZIŁ RUCHU. JAKBY JUŻ ICH NIE ROZPOZNAWAŁ. JAKBY PROGRAM, KTÓRY WCZEŚNIEJ ZNAŁ ICH JAKO PUNKTY — TERAZ NIE POTRAFIŁ ZNALEŹĆ WSPÓŁRZĘDNYCH. CAWL PODSZEDŁ DO NIEGO I WYSTAWIŁ RĘKĘ. KOMPAS NIE DRGNĄŁ.

— NIC — POWIEDZIAŁ. — DLA NIEGO JUŻ NIE JESTEŚMY TYMI, KTÓRYMI BYLIŚMY.

LIRA ZROBIŁA KROK NAPRZÓD.

— MOŻE TO DOBRZE.

— MOŻE TO OZNACZA, ŻE SIĘ ZMIENILIŚMY. UNN SPOJRZAŁ NA CENTRALNY MECHANIZM.

ZNÓW SIĘ PORUSZYŁ. ALE INACZEJ.

NIE Z WŁASNEJ INICJATYWY. TYM RAZEM… CZEKAŁ.

ZAWIESZONY, NIERUCHOMY, PRZYGOTOWANY.

JAKBY SYSTEM CZEKAŁ NA ICH DECYZJĘ, A NIE ODWROTNIE. JAKBY TO NIE OBSERWATORIUM MIAŁO IM COŚ POKAZAĆ.

TYLKO ONI MIELI POKAZAĆ COŚ JEMU. I TO WŁAŚNIE BYŁO NAJBARDZIEJ NIEPOKOJĄCE.

SCENA 6: WYBÓR

Z WNĘTRZA MECHANIZMU DOBIEGŁ DŹWIĘK — NISKI, GŁĘBOKI TON, JAKBY METAL ZAWIBROWAŁ POD SKÓRĄ CZASU.

NIE BYŁ TO ALARM. NIE OSTRZEŻENIE.

TO BYŁO ZAPROSZENIE. Z SUFITU OPADŁA STRUKTURA. NIE MASZYNERIA, NIE HOLOGRAM. COŚ POMIĘDZY.

WIELOPŁASZCZYZNOWA FORMA. DYNAMICZNA. ŻYWA.

ZAWIESZONA DOKŁADNIE NAD KOMPASEM. W JEJ ŚRODKU — JĄDRO. PRZYPOMINAŁO SERCE, KTÓRE NIE BIJE, ALE CZEKA NA IMPULS. KAŻDE Z NICH POCZUŁO TO SAMO.

NIE USŁYSZELI INSTRUKCJI.

ALE WIEDZIELI. TO NIE BYŁA PRÓBA.

TO BYŁA PROPOZYCJA PRZEJĘCIA. NIE WSPÓLNIE.

JEDNO Z NICH. SYSTEM POTRZEBOWAŁ OPERATORA.

ALE NIE UŻYTKOWNIKA. KOGOŚ, KTO STANIE SIĘ FRAGMENTEM.

CZĄSTKĄ DECYZJI. LIRA ZROBIŁA PIERWSZY KROK.

ALE NIE BYŁA PEWNA, CZY TO JEJ MIEJSCE. CAWL TEŻ SIĘ PORUSZYŁ — NIEMAL W TYM SAMYM CZASIE.

SPOJRZAŁ NA UNNA.

NA MOMENT ICH SPOJRZENIA SIĘ SPOTKAŁY.

NIE BYŁO W NICH WALKI.

BYŁA ŚWIADOMOŚĆ. UNN NIE RUSZYŁ SIĘ WCALE. CZAS SIĘ ZAGĘŚCIŁ. DECYZJA ZOSTAŁA PODJĘTA. NIE PRZEZ WSZYSTKICH.

PRZEZ JEDNO. NIE PADŁO SŁOWO.

NIE BYŁO GŁOSU.

NIE BYŁO KONSULTACJI. STRUKTURA ZAREAGOWAŁA.

ŚWIATŁO WEWNĄTRZ JĄDRA EKSPLODOWAŁO BŁYSKIEM. MECHANIZM ZADRŻAŁ.

OBSERWATORIUM ZADRŻAŁO.

SYSTEM SIĘ URUCHOMIŁ. ZASKRZYPIAŁO COŚ, CO NIE POWINNO SIĘ RUSZAĆ OD TYSIĄCLECI.

ZAISKRZYŁY LINIE, KTÓRE BYŁY TYLKO OZDOBĄ.

ŚCIANY ZMIENIŁY KIERUNEK. A POTEM NASTAŁ DŹWIĘK.

NISKI. POTĘŻNY.

JAKBY RDZEŃ ŚWIATA WŁAŚNIE ZACZĄŁ SIĘ BUDZIĆ. ALE NIE WIEDZIELI, CO URUCHOMILI. JESZCZE NIE.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij