Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Wschód is good - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
22 marca 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wschód is good - ebook

Zdecydowana większość pozycji książkowych traktujących o Europie Wschodniej koncentruje się na podkreślaniu dziwności, nienormalności, a nawet pewnej patologii tego obszaru. Autorzy opisują oczywiście uroki oraz piękno zwiedzanych miejsc, ale czytelnik po zakończeniu lektury rzadko kiedy miałby odwagę tam pojechać. Natomiast moje odczucia wyniesione z kilkunastu lat podróżowania po Europie Wschodniej są zupełnie inne. Jadę tam zawsze z radością. Gdybym chciał opisać mrożącą krew w żyłach historię, to musiałbym ją wymyślić.

Swoje wrażenia i przemyślenia zawarłem w dwudziestu ośmiu rozdziałach traktujących o: Gruzji, Armenii, Rosji, Krymie, Ukrainie, Białorusi i Rumunii.Chciałem nadać tym tekstom charakter opowieści i gawędy. Nie są to więc typowe relacje czy dzienniki podróży, pisane na gorąco dzień po dniu. Czytelnik znajdzie natomiast relacje z tego, co mnie tam spotkało – w zdecydowanej większości były to przygody pozytywne – bo takie właśnie mi się przydarzają. Nic przecież nie poradzę na to, że naprawdę kocham ten Wschód i że dla mnie Wschód is good!

 

Paweł Krysa

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7779-609-2
Rozmiar pliku: 25 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

‒ Na wakacje jedziemy na Krym. Co ty na to?

‒ Zwariowałeś!? Życie ci niemiłe! Ja bym sobie jeszcze deczko pożyła, a poza tym, mamy dziecko!

Ostatecznie pojechaliśmy, choć żona postawiła warunek, że nie sami oddzielnie, tylko koniecznie z biurem podróży (po raz pierwszy i ostatni). Było wspaniale, wróciliśmy cali i zdrowi, a moja Wiesia zakochała się we Wschodzie. Ja też. I tak nam zostało do dziś.

Dopiero po powrocie dowiedzieliśmy się, że moja przerażona mama dała na mszę, bylebyśmy wrócili żywi i zdrowi.

Ten nasz pierwszy wyjazd wydarzył się na początku XXI wieku. Od tamtego czasu odwiedzam Krym regularnie i od blisko dwudziestu lat słyszę ciągle te same obawy i argumenty. Na początku denerwowały mnie i dziwiły. Od dawna przestały. W końcu zrozumiałem, że to jak świat przedstawiają media musi na ludzi działać w taki właśnie sposób. Uśmiecham się więc tylko i za każdym razem wracam „cały w skowronkach”. Wielu osobom dało to do myślenia. Zaczęli więc najpierw dopytywać, a po jakimś czasie słuchać tego co mówię. Niektórzy odważyli się nawet pojechać. I także wrócili cali i zdrowi.

Ten nasz pierwszy Krym był zupełnie wyjątkowy. Młodzi nauczyciele z bardzo skromnym budżetem, za to z wielkimi marzeniami o smakowaniu Orientu. Zupełnie nie przeszkadzała nam podróż pociągiem, która trwała ponad dobę, jedzenie byle gdzie i byle czego czy spanie w warunkach dziś już dla nikogo chyba nieakceptowalnych. Bo wtedy Krym był jeszcze mocno radziecki, a i my – podobnie jak Rosjanie czy Ukraińcy – przyzwyczajeni na co dzień do takich właśnie realiów. W dodatku byliśmy młodzi i piękni, gotowi więc zaakceptować każdy „social”, byleby tylko dosięgnąć tego naszego wymarzonego Orientu. A Krym był, i nadal jest, najbliższym chyba Polsce Orientem. Choćby taki pałac chanów tatarskich w Bachczysaraju. Sama już nazwa wywoływała ekscytację. Prawdę mówiąc, reaguję tak do dziś.

Wiesia uczyła wtedy (co do dzisiaj się nie zmieniło) szkolnych pierwszaków i na samą myśl, ile z tego co widzi będzie mogła wykorzystać na zajęciach, aż podskakiwała i sama zachowywała się niemalże jak pierwszoklasistka. Ja także uczyłem wtedy w podstawówce i uważałem się za najszczęśliwszego belfra na świecie. Przez wiele lat pracowałem zgodnie z moim wykształceniem jako nauczyciel historii, a potem już w liceum także etnografii. Później zajmowałem się PR-em i marketingiem radiowym, ciągle jeszcze traktując podróże wyłącznie jako pasję. Długo nie przychodziło mi do głowy, że za kilka lat stanie się to dla mnie pracą zarobkową i sposobem na życie. Bo po Krymie przyszedł czas na Kaukaz, następnie kolejne kraje Europy Wschodniej, a znajomi zawsze prosili po powrocie o fotki, relacje i opowieści.

Z czasem zaczęli coraz częściej sugerować napisanie książki. Długo się przed tym broniłem, aż wreszcie doszedłem do wniosku, że to nienajgorszy pomysł. Zdecydowana większość pozycji książkowych traktujących o Europie Wschodniej koncentruje się na podkreślaniu dziwności, nienormalności, a nawet pewnej patologii tego obszaru. Autorzy opisują oczywiście uroki oraz piękno zwiedzanych miejsc, ale czytelnik po zakończeniu lektury rzadko kiedy miałby odwagę tam pojechać.

Natomiast moje odczucia wyniesione z kilkunastu lat podróżowania po Europie Wschodniej są zupełnie inne. Jadę tam zawsze z radością. Gdybym chciał opisać mrożącą krew w żyłach historię, to musiałbym ją wymyślić.

Swoje wrażenia i przemyślenia zawarłem więc w dwudziestu ośmiu rozdziałach, traktujących o: Krymie, Rosji, Ukrainie, Białorusi, Rumunii, Gruzji i Armenii. Ot, taka wycieczka wokół Morza Czarnego. Chciałem nadać tym tekstom charakter opowieści i gawędy. Nie są to więc typowe relacje czy dzienniki podróży, pisane na gorąco dzień po dniu. Czytelnik znajdzie natomiast relacje z tego, co mnie tam spotkało – w zdecydowanej większości były to przygody pozytywne – bo takie właśnie mi się przydarzają. Nic przecież nie poradzę na to, że naprawdę kocham ten Wschód i że dla mnie Wschód is good!

A wszystko zaczęło się w Jałcie…

Biała dama

(Krym)

Gdy otworzyła drzwi, oniemieliśmy. Cała na biało, a kołnierzyk, mankiety i rąbek sukienki pokrywały koronki. Na dłoniach koronkowe rękawiczki. Ale największe wrażenie robiło nakrycie głowy – wielki, niemalże niemieszczący się w drzwiach biały kapelusz – oczywiście także koronkowy. Dama posiadała wiek raczej nieokreślony, choć na pewno średni. Dyskretny makijaż ograniczał się do lekkiej kreski wokół dużych oczu oraz delikatnego różu na wargach i policzkach. Przywitała nas promiennym uśmiechem i cała w lansadach zaprosiła do środka.

Stojąc na klatce starego bloku w Jałcie i pukając do drzwi wejściowych spodziewaliśmy się wszystkiego, ale na Białą Damę absolutnie nie byliśmy przygotowani.

– Jakże się cieszę, że przyjechaliście! Przybysze z Polski! Co za radość! O, dawniej często ich gościłam, ale teraz już zupełnie inne czasy i możliwości mniej. Ale proszę, proszę, wchodźcie i czujcie się jak u siebie w domu! – miałem wrażenie, że mogłaby tak bez końca, podkreślając każdą frazę gestem, mimiką twarzy, swoistym tańcem. Mówiła niby do nas, ale patrzyła wyłącznie na mnie.

– A jak imię szanownego pana?

– Paweł.

– Paweł! Czyli Pasza, Paszeńka! Doskonale, doskonale! Czy mogę tak pana nazywać?

Wszystko było nieco surrealistyczne, ale nowe imię bardzo mi się spodobało, więc z mety zgodziłem się zostać Paszeńką.

– No tak, ja tu gadam bez końca, a wy na pewno zmęczeni i głodni po podróży – stwierdziła bardziej niż spytała, nadal niby tańcząc i wciąż zwracając się tylko do mnie.

– Już uciekam, już nie zanudzam, kochani, tylko jeszcze wam wszystko pokażę, co i jak.

Zaczęło się więc wyjaśnianie, gdzie co jest w kuchni, jak włączyć piecyk w łazience, gdzie będziemy spać i jak zamknąć te upiorne drzwi, które zamknąć nigdy się nie chcą. Tak, oczywiście, tyle razy prosiła o pomoc, ale jakoś się nie udało… sami wiecie…

Fakt, byliśmy i zmęczeni, i głodni, ale w końcu nie co dzień ma człowiek okazję przenieść się w wiek dziewiętnasty. Staliśmy więc cierpliwie, wysłuchując wszystkich rad i wskazówek.

– No to jak, Paszeńka, wydaje mi się, że dacie sobie radę, prawda? Tutaj zapisałam numer telefonu przyjaciółki, u której teraz zamieszkam. W razie jakiegokolwiek problemu, dzwońcie bez obaw. A zresztą i tak wpadnę tu sama od czasu do czasu, mam drugie klucze. No to co, Paszeńka? Uciekam, uciekam i nie zatrzymujcie mnie już, pa, pa! – chwyciła walizeczkę, zwiewnie się zakręciła i wyszła. Drzwi rzeczywiście nie chciały się domknąć.

– No, Paszeńka, gdzieś ty tę metę wytrzasnął… – spytała moja Wiesia z błyskiem drwiny w oku i rozbawieniem na twarzy.

Taaaa…. Prywatna kwatera w Jałcie to rzeczywiście był mój pomysł. I jak się później okazało naprawdę dobry. Cena bardzo przystępna, a lokalizacja świetna. Wszędzie mieliśmy blisko, a co najważniejsze, okno sypialni wychodziło na zarośnięte niczym dżungla podwórko, co podczas wakacyjnej kanikuły okazało się prawdziwym błogosławieństwem. Do sypialni nie wpadał przez całą dobę ani jeden promyk słońca, mieliśmy więc najprawdziwszą klimę, co akurat w Jałcie jest bardzo ważne, gdyż miasto posiada swoją atmosferyczną osobliwość. Polega ona na tym, iż wieczorami nie ma tu ożywczej chłodnej bryzy. Jałtę z trzech stron otaczają góry, a to powoduje, że wieczorny wietrzyk wieje nie od morza w stronę lądu, ale w odwrotnym kierunku. W nocy jest więc duszno i gorąco jak w piecu.

Ruszyliśmy do sypialni. Cóż to był za pokój! Wszystko różowe: ściany, narzuta, pościel, żyrandol i bibeloty na półkach też.

– Witaj Ken, jestem Barbie – stwierdziła Wiesia, kładąc się na wielkim małżeńskim łożu.

– Jeśli o mnie chodzi, wolałbym, żebyś była Króliczkiem.

– Świnia! Lepiej znajdź tu jakąś wolną półkę na nasze rzeczy.

Podszedłem do szafy i otworzyłem drzwi. Zostały mi w rękach, a z wewnątrz wyleciało stado moli. Wetknąłem więc błyskawicznie drzwi na miejsce i dodatkowo przyparłem krzesłem. Ciuchy zostawiliśmy w plecakach. Wiesia poszła obejrzeć kuchnię, a ja łazienkę.

– Boże, może ona i dama, bo o sprzątaniu nie ma zielonego pojęcia. Zobacz, wszystko się lepi!

– W łazience nie lepiej… Dobra, bierzemy się za pucowanie.

Przez następną godzinę każde z nas doprowadzało swoje pomieszczenie do stanu używalności. Nie mam pojęcia, kto wykombinował ten piecyk, ale uruchomienie go wiązało się niemal z napisaniem doktoratu. W końcu jednak się udało. Za to z drzwiami przegrałem totalnie. Walczyłem z nimi na wszelkie sposoby, aż w końcu za radą zaintrygowanego sąsiada, poprosiłem o pomoc ślusarza.

Gdy już się z tym uporaliśmy, mieszkało się naprawdę fajnie. Terma nie wybuchła, z lodówki nie wyskoczył żaden szczur, nie spadł nam też na głowę żyrandol. Gdy dwa dni później Biała Dama wpadła z wizytą, wszystkim była po prostu zachwycona. Ot tak, przypadkiem przechodziła w pobliżu, więc wdepnęła, a my akurat byliśmy w domu. Co za szczęście!

– Cudownie, Paszeńka, cudownie! Co ja bym bez ciebie zrobiła!

Czasami droczę się teraz z moją lepszą połową, że jak mnie wkurzy, to biorę manele i wynoszę się do Jałty.

– Proszę bardzo, droga wolna. Tylko jedź tam tirem. W końcu gdzieś musisz zmieścić wszystkie narzędzia, tonę mydła i kulki na mole.

Nie kocha mnie już, czy co…?Trzy siostry

(Krym)

Było gorąco. Naprawdę gorąco. Ale czegóż w końcu można oczekiwać w Jałcie w środku lata? Prawdę powiedziawszy, zawsze uważam, że lato jest od tego by był upał. Więc i tym razem niespecjalnie mi to przeszkadzało. Problemem było więc tylko, że chcieliśmy coś pozwiedzać, a to wiązało się z codzienną koniecznością jazdy marszrutką bez klimatyzacji i chodzeniem w pełnym słońcu.

W sumie tylko dwa razy w trakcie tych wakacji słońce nie wypalało nam dziur w głowach. Wtedy, gdy poznawaliśmy chłodne, bo wydrążone w skale, piwnice Fabryki Win i Koniaków w Massandrze oraz gdy cały dzień spędziliśmy w błogim cieniu ogrodu botanicznego.

I wreszcie mnie olśniło: morskaja progułka! Jasne, że tak. Wycieczka statkiem jest dokładnie tym, czego nam trzeba, a w Jałcie przecież nie ma z tym najmniejszego problemu.

Stojąc przed kasami dworca morskiego, przeglądaliśmy dostępne możliwości. Stronę zachodnią – Liwadię, Jaskółcze Gniazdo, Foros, Ałupkę – znaliśmy już wcale nieźle. Za to wschodnia – Ajudah, Ałuszta, Gurzuf – była przez nas niemalże nietknięta. Wybór narzucał się więc sam, tym bardziej, że z rozkładu wynikało, iż stateczek odpływa za kwadrans.

Wybieramy Gurzuf. Z kilku powodów: znali go już starożytni Grecy, Bizantyjczycy, Chazarowie, Tatarzy; po jego wąziutkich stromych uliczkach spacerował Mickiewicz, pisząc pewnie gdzieś w pobliżu swe słynne sonety; spacerował Puszkin, który nawet pomieszkiwał tu kilka miesięcy; a w końcu Gorki, Musorgski i Szalapin. Natomiast gubernator Krymu – książę Richelieu – miał tu swój pałac.

Ale dla nas co innego było najważniejsze. Otóż, na wystającym w morze cyplu, zauroczony magią tego miejsca, postanowił wybudować willę sam Antoni Czechow – król rosyjskiego dramatu. Pomieszkiwał w niej potem, często zwłaszcza w ostatnim okresie życia, do dziś w jego domu znajduje się muzeum. W niej także stworzył jedno ze swych wiekopomnych dzieł. Czechow kochał też Jałtę, lecz gurzufska willa Antona Pawłowicza to zupełnie co innego. Jeśli o mnie chodzi, jest z pewnością jedną z ikon Krymu.

Wsiadamy więc na pokład i odbijamy od brzegu. Półwysep, a szczególnie ta jego część najzupełniej słusznie zwana Riwierą, widziana od strony morza doprawdy zapiera dech w piersiach. Bo dopiero taka perspektywa ukazuje nam w pełni czar Krymu.

Morze jest dziś zupełnie spokojne, nieco tylko zmącone kilwaterem. Wydaje się wręcz oleiste. Delikatne fale powoli suną ku brzegowi, będąc niemal czarnymi w swych załamaniach. Co prawda, wiem dobrze skąd wzięła się nazwa tego morza, ale być może właśnie taki efekt odegrał również jakąś rolę w starogreckim umyśle? Bo patrząc w kierunku otwartego morza, jest ono turkusowe. Ale w kierunku lądu – czarne.

Obserwując wszystko z tej odległości mam wrażenie, jak gdyby skały wychodziły wprost z wody. Plaże są tu wąziutkie, a góry wielkie. I ta gra kolorów! Błękitne morze, wąziutki paseczek popielatego nabrzeża, soczysta zieleń roślinności porastającej góry, różne odcienie czerwieni i różu subtropikalnej roślinności, wreszcie różnokolorowe plamy domków i sanatoriów. Panoramy i pejzaże widziane z wielu miejsc na brzegu są równie piękne, ale te od strony morza – jedyne w swym rodzaju. Płyniemy więc zauroczeni, oddając się kontemplacji i dziękując Bogu za cud natury.

W pewnym momencie stateczek przechyla się na prawą burtę. Ki diabeł? Torpeda, czy co? Okazuje się, że w sumie prawie zgadłem, bo obłe ciała delfinów do złudzenia przypominają te pociski. A właśnie stadko tych ssaków jest przyczyną naszego przechyłu, gdyż chyba wszyscy rzucają się w ich kierunku, strzelając z obiektywów ile wlezie. Od losu Titanica ratuje nas drugie stadko, pojawiające się równie nagle po przeciwnej stronie. Delfiny w Morzu Czarnym są codziennością, ale ich pojawienie się zawsze wzbudza te same emocje.

Chwilę później przed dziobem statku pojawia się Ajudah. Czekałem na ten moment od chwili wypłynięcia. Niesamowita pokryta lasem góra, do złudzenia przypominająca gigantycznego niedźwiedzia, który aż po brzuch wszedł do wody gasić pragnienie. Ajudah to góra niezwykła, wzbudzająca podziw zawsze i niemal u wszystkich, nawet u Mickiewicza:

Lubię pooglądać wsparty na Judahu skale,

jak spienione bałwany to w czarne szeregi

ścisnąwszy się buchają, to jak srebrne śniegi

w milijonowych tęczach kołują wspaniale.

Trącą się o mieliznę, rozbiją o fale,

jako wojsko wielorybów zalegając brzegi,

zdobędą ląd w tryumfie i na powrót, zbiegi,

miecą za sobą muszle, perły i korale.

Przed wiekami traktowano ją jako świętą, a pierwsi chrześcijanie budowali tu cerkwie i monastery, które w swych szczątkach przetrwały aż do naszych czasów. Obecnie zaś jest to ścisły rezerwat.

Za każdym razem, gdy jedziemy z Symferopola w kierunku Jałty, już od samej przełęczy wypatruję tej góry. I za każdym razem nieodmiennie rozkoszuję się jej widokiem. Nie ja jeden, bo w zasadzie wszyscy zaczynają wtedy ochać i achać. A teraz widzę niedźwiedzia z innej strony i doprawdy nie wiem, który widok sprawia mi większą frajdę.

Czas jednak wracać do rzeczywistości, bo jeśli widać Ajudah, to znaczy, że za moment przybijemy do celu. Gurzuf znajduje się bowiem przed nim i doskonale widzę już jego skalny cypel. Stateczek właśnie zwolnił, powoli sunąc ku przystani. Można teraz spokojnie podelektować się widokiem miasteczka, które w sezonie letnim, tak jak wszystkie inne na Krymskiej Riwierze, staje się kurortem. Podziwiamy więc luksusowe plaże sanatoriów, w niczym nieustępujące śródziemnomorskim. Jak okiem sięgnąć biel leżaków, różnobarwne plamy parasoli, trzcinowe dachy knajpek i kolorowe sylwetki plażowiczów. Na myśl o tym, że niedługo do nich dołączymy, Wiesia śmieje się całą sobą.

Schodzimy na ląd i momentalnie zagłębiamy się w wąziutkie uliczki. Przepyszny park, jego alejki, fontanny i rzeźby, zostawiamy sobie na wieczór. Ludzi niewiele, za to wszędzie pastelowe domki oraz masy wakacyjnych sklepików i straganów. Bardzo często towar już się w nich nie mieści, wschodnim zwyczajem leżąc pod parasolami wprost na ulicach. Lawirujemy między tym wszystkim, co chwila przy czymś przystając.

Podążamy ciągle w górę. Ludzi teraz jeszcze mniej, a ja nie mogę oprzeć się wrażeniu, że od stu lat niewiele się tu zmieniło i że zaraz zza zakrętu wyjdzie wujaszek Wania. Zamiast niego dostrzegam jednak jadący za mną samochód. Rzecz o tyle nieprawdopodobna, że przez naszą kolorową uliczkę ciężko byłoby przecisnąć się choćby rowerem. Kierowca żiguli doskonale jednak wie, co robi. Samochód nie ma bocznych lusterek i dosłownie milimetry dzielą go od ścian po obydwu stronach. Pomimo tego jedzie pewnie, choć wolno, wioząc towar do sklepiku. Wzorem innych, zanurzamy się we wgłębienie drzwi wejściowych jednego z budynków i wciągamy brzuchy. Ponieważ mam co wciągać, czuję jak żiguli ociera mi się o pępek. Kierowca uśmiecha się przyjaźnie, parkując przed sklepem.

Chwilę później jesteśmy już na szczycie, skąd doskonale widać mur otaczający willę Antona Pawłowicza. Tuż za nim landszaft wręcz malarski, ze skałami cypla w tle. Przed wejściem zaś tabliczka:

W TYM DOMU

W SIERPNIU 1900

A.P. CZECHOW

ZACZĄŁ PRACOWAĆ

NAD POEMATEM „TRZY SIOSTRY”

Uwielbiam dramaty Czechowa, uwielbiam „Trzy Siostry”, a teraz stoję w miejscu, gdzie powstały. Serce przepełnia wzruszenie. Uiszczamy symboliczną opłatę i wchodzimy do wnętrza. Muzeum jest malutkie, bo i sam budynek jest tylko willą. Po mistrzu zostało niewiele. Zastanawiam się nawet, czy pięknie rzeźbiony fotel, o który teraz się opieram, jest tym, którym chciałbym, żeby był. W sumie nie ma to jednak większego znaczenia. Ważne jest samo miejsce, sama świadomość i atmosfera. W końcu jak staniesz na miejscu Kartaginy, to też niczego tam już dziś nie ma. A tłumy jakoś walą.

Nie wiem, ile z tych sprzętów, obrazów i bibelotów pamięta Antona Pawłowicza, ale stojąc na tarasie jego willi i patrząc na to, na co i on patrzył, doskonale rozumiem, jak i dlaczego właśnie tutaj stworzył swe arcydzieło. Z lewej skały nadbrzeża, z prawej wąziuteńki cypel, obejmujący delikatnym ramieniem zatokę. U jej wejścia jeszcze dwie samotne skały, a w środku cud natury, w starożytności bez wątpienia będący portem.

Tak, mieszkając tutaj i ja byłbym w stanie napisać coś ważnego, to pewne ☺️. Cóż, pomarzyć zawsze warto. Niemniej jednak, bez najmniejszego trudu, w dowolnej chwili, jestem w stanie przenieść się tam oczami wyobraźni. Gdybym był milionerem, willa byłaby moja!

Ale ponieważ jeszcze nie jestem, kupuję bilety i schodzimy na plażę Czechowa. Zatoczka jest przepiękna, morze ciepluteńkie, a wszędzie wystają podwodne głazy, na których można usiąść, gdy już zmęczysz się pływaniem. Dno pokrywają różnobarwne kamienie, między nogami pływają rybki. Sama plaża, niestety, maleńka, a ludzi mnóstwo. W końcu znajdujemy jakąś wolną skałę i sadowimy się w jej cieniu. A potem aż do wieczora plażujemy, pływamy i podczytujemy fragmenty „Trzech sióstr”.

Gdy Wiesia nie widzi, obserwuję plażowiczki. Bo ona facetów to oczywiście nie. Ależ gdzie tam! Absolutnie!...

W tym sezonie na Krymie obowiązuje moda na superskąpe stroje oraz stringi – jest więc na co popatrzeć. Największe wrażenie robią na mnie panie, mające swe najlepsze lata i kilogramy dawno za sobą, a pomimo to w stringach i tak paradujące. Widok to zaiste niezwykły.

Ciekawe, że akurat ich, moja małżonka jakoś nie zauważyła…

„Trzy siostry”

Nazwę nadali mu starożytni Grecy, którzy strony świata określali kolorami. Tajemnicza i niebezpieczna północ dostała czerń. Z ich punktu widzenia, Morze Czarne znajdowało się przecież na północy.Tętniło życiem jeszcze dwieście lat temu. Domy (w 1800 roku było ich wciąż dużo – dwieście dwadzieścia siedem, a mieszkało w nich około tysiąc dwieście osób), szkoły, bazary, świątynie, sklepy, kręte uliczki. Niby miasto zwykłe, przeciętne. Ale ani zwykłe, ani przeciętne nigdy nie było. Zostało bowiem wydrążone w skale, na płaskowyżu chronionym z obydwu stron przez kilkudziesięciometrowej wysokości skalne ściany.

Do naszych dni zachowały się dwie wspaniałe bramy z fragmentami murów, wydłubane w skale domy, kenesy – w których przez całe stulecia odbywały się nabożeństwa, kamienne cysterny na wodę, wygładzone jak lustro uliczki, z głębokimi koleinami wydrążonymi w litej skale przez tysiące kół dwukołowych arb. Wrażenie niesamowite, refleksja obowiązkowa.

Kto i kiedy je założył, nie do końca wiadomo. Najczęściej mówi się o VI wieku i Alanach, których schrystianizowali około 860 roku apostołowie Słowian – święci Cyryl i Metody. Przez ponad tysiąc lat życie w zasadzie nie uległo tu większym zmianom. Miasto zawsze było super-twierdzą, którą ciągle ktoś próbował zdobyć. Zawsze też brakowało wody, a deszczówka była na wagę złota. Niedawno archeolodzy odkopali studnię. A przecież musiało ich być więcej. W końcu mieszkało tu kilka tysięcy ludzi, trudniących się głównie handlem i rzemiosłem.

Kim byli następcy Alanów? Karaimami. Alanowie zniknęli z powierzchni ziemi już dawno. Karaimom też to grozi. Kim są, nie do końca wiadomo. Nawet oni sami nie są tego pewni. Miejscowy przewodnik na to pytanie odpowiada tak: albo „zmuzułmanionymi” Żydami, albo „zżydzonymi” Muzułmanami.

Nie tylko on nie wie, uczeni też nie. Wysuwają wprawdzie różne hipotezy, ale żadnej nie są pewni. Pewne jest bowiem tylko jedno: Karaimi mieszkali tu od wieków i wyznawali mocno zaprawioną islamem religię judaistyczną, odrzucając jednak Talmud i nauczanie rabinów (w języku tatarskim Czufut-Kale oznacza Żydowską twierdzę).

Na co dzień posługiwali się swoim językiem, ale w czasie nabożeństw hebrajskim. Zapisywali go różnymi alfabetami: hebrajskim, arabskim, a nawet cyrylicą.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: