- W empik go
Wschód Ziemi. Tom 1. Ziemia osamotniona - ebook
Wschód Ziemi. Tom 1. Ziemia osamotniona - ebook
Przybyli z otchłani kosmosu, żeby nas zniszczyć. Przed pięćdziesięciu laty żądni krwi obcy spustoszyli Ziemię. Większość ludzkości zginęła. Stoczyliśmy się w ciemność. Ale teraz odradzamy się z popiołów. Nadszedł czas, żeby stawić im czoła. Marco Emery urodził się w czasach wojny i na własne oczy widział jak jego matka zostaje pożarta przez obcych. Dołącza do Sił Obronnych Ludzkości, armii złożonej z poborowych, która chroni Ziemię i kosmos. Zanim stanie twarzą w twarz z obcymi, Emery musi przejść podstawowe szkolenie wojskowe i stać się żołnierzem. W starciu z przybyszami z kosmosu, Ziemia jest osamotniona. Jednak my się nie poddamy. Staniemy do walki i zwyciężymy. Jeśli jesteś fanem Gry Endera, Wojny starego człowieka i serii Battlestar Galactica, pokochasz Wschód Ziemi, nową serię powieści science fiction. Książka autora bestsellerów z listy USA Today.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7889-701-9 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Marco i jego matka wracali właśnie do domu, gdy wijce spadły na ziemię.
Ogień topił śnieg.
Tej zimy mnóstwo go nasypało w ruinach Toronto, czwartego co do wielkości miasta-członka osłabionego Sojuszu Północnoamerykańskiego, wyniszczonego zwierzchnictwa kontynentalnego, które było częścią tego, co pozostało ze świata. Pociągi znowu nie jeździły. Przez długie godziny Marco i jego matka maszerowali ulicami, wracając do domu z centrum dystrybucji masek gazowych. Śnieg zaatakował ich jak kolejna inwazja: piętrzył się po bokach, wirował wokół nóg, smagał po twarzy, szarpał płaszcze, powlekał rzęsy i brwi, odrętwiał palce, kości i dusze. Był środek zimy. Najmroźniejszy, najbardziej ponury dzień roku. Najmroźniejszy, najbardziej ponury wiek ludzkości.
– Czterdzieści trzy lata temu – powiedziała tego ranka matka, zmagając się z dokuczliwym chłodem – podczas zimy domy obwieszone były światełkami. Milionami zielonych, czerwonych, żółtych i niebieskich światełek. Pobrzmiewały dzwonki, grała muzyka, nawet drzewa błyszczały od lampek.
Marco zadrżał u jej boku, przedzierając się przez śnieg. W niektóre dni pociągi metra nadal jeździły. Zgrzytały, klekotały, krzesały pod powierzchnią ziemi iskry, pędząc przed siebie jak wielkie drążące robaki z wyżartymi wnętrznościami, wypełnionymi pasożytniczymi pasażerami. Zwykle jednak podziemia były pełne ludzi, którzy byli zbyt przerażeni, żeby wyjść na powierzchnię; którzy chowali się w cieniu. Tysiące. Setki tysięcy. Ukrywali się. Czekali na deszcz.
– Nie wierzę ci – powiedział Marco. Gdy szedł, zawieszone na plastikowym pasku tekturowe pudełko obijało mu się o biodro. Każdej zimy – nowe kartonowe pudełko, nowe filtry, soczewki, igły i gumowy materiał, nowe życie. – Nie wystarczyłoby energii dla całego świata.
– Świat był inny – pogłaskała go po głowie. – Świat był dobry.
Nie, Marco w to nie wierzył. Czterdzieści trzy lata temu? Przed Kataklizmem? Niemal wszyscy z tamtych czasów już nie żyli. Marco miał jedenaście lat; jego matka trzydzieści sześć. To było wszystko, co znali. Zimno. Szczypiący śnieg, który wpijał się w skórę jak zamarznięta pijawka. Wyjące metro i śmierć w podziemnych tunelach pełnych stłoczonych mas; białe, przerażone spojrzenia, szepty i modlitwy. Bolące nogi. Stare opowieści. Wszystkim, co znali, były stare opowieści. Światełka? Ciepło? Między bajki włożyć. Marco był synem bibliotekarzy. Wiedział, czym są opowieści. To kłamstwa.
– Świat był dobry – wyszeptała znowu matka, trzymając go za rękę, gdy z mozołem wlekli się zrujnowaną ulicą. Przedzierali się przez kolejne zaspy śniegu, brodząc pomiędzy gruzami starych kawiarni, restauracji, barów, klubów ze striptizem, biur, salonów tatuażu; duchów minionych pokoleń. Zwiotczałe tekturowe pudełka ociekały wodą, zwisając przy biodrach jak wierni towarzysze. – Świat był dobry.
Mantra. Umierające marzenie. Nawet jeśli świat był dobry, już dawno nikt o tym nie pamiętał. Teraz był jedynie śnieg i ogień.
Przechodzili właśnie przez skutą lodem ulicę, gdy niebo nad ich głowami rozstąpiło się i buchnęło śniegiem, który skłębił się po bokach jak rozsuwana na scenie kurtyna. Zapłonął ogień. Zjawili się oni.
Po drugiej stronie ulicy nieliczni brodzący przez śnieg śmiałkowie zatrzymali się, wskazali w kierunku nieba i krzyknęli. Ich głosy przedarły się przez burzę.
– Wijce!
Marco zastygł w bezruchu. Mroźny wiatr smagał go po twarzy, zerwał kaptur z głowy i rozwiał włosy. Utkwił w nich spojrzenie. Wpatrywał się w niebo, które otworzyło się jak łono, by wylać z siebie podgniłe, wijące się jaja. Pięć pulsujących kokonów spłynęło w dół. Fioletowe, otoczone pomarańczowym płomieniem, jonizowały powietrze, paliły chmury, hucząc i pobłyskując od żaru. Jeden z kokonów uderzył w budynek. Posypały się cegły. Wystrzeliły płomienie. Stworzenia zaskomlały. Kolejny kokon z hukiem runął na ulicę przed Marco i jego matką. Był wielki jak niektóre z zardzewiałych samochodów, które można było jeszcze spotkać na zamarzniętych autostradach. Śnieg stopił się pod kokonem, zamienił w wodę, a następnie w parę. Asfalt popękał. Jajo zaczęło się wykluwać.
Za ich plecami niebo rozpadało się na kawałki. Marco odwrócił się i zobaczył, jak kolejne wijące się jaja koloru indygo spadają na ziemię.
Wijce. Brakowało mu tchu. Nie mógł się ruszyć. Wijce.
Powietrze przesiąkło odorem zjełczałej lawendy.
– Marco, załóż maskę! – Matka otworzyła pudełko tak gwałtownie, że rozerwała tekturę. Ze środka wyglądała maska gazowa, obrzucająca ich szklanym, pełnym potępienia spojrzeniem. Miejsce na usta było wypukłe, okrągłe i wydęte, jak usta tubylców, które Marco widział w magazynach – ich wargi były rozciągnięte krążkami do nieprzyzwoitych rozmiarów. Lawendowy gaz pełzł w ich stronę. Matka założyła maskę na głowę i pociągnęła za paski tak mocno, że wyrwała sobie włosy. Jej oddech rzęził przez filtr, a oczy zamieniły się w wielkie, czarne spodki. Stała się czymś, co pozbawiono człowieczeństwa. Czymś zranionym. Prześladowanym. Starożytnym i przerażonym, bóstwem ze szkła i gumy.
Zesztywniałymi palcami Marco otworzył własne tekturowe pudełko i wyciągnął maskę gazową. Wkładał ją już niezliczoną ilość razy. Czasami zastanawiał się, która z nich była jego prawdziwą twarzą – ta ze skóry, czy ta z gumy, które z oczu należały do niego, który głos był tym prawdziwym głosem z jego dzieciństwa. Założył maskę i gwałtownie zaczerpnął powietrza. Spadały na nich kokony obcych. Opary unosiły się wokół nich w powietrzu – zaraza, która obkurczała ci jaja, sprawiała że dzieci rodziły się z małogłowiem, przywierała do ubrań i spieniała gówno; która śmierdziała jak wata cukrowa i wspomnienia lata, nawet jeśli wchłonęło się odrobinę; która gniła jak koniec dzieciństwa.
Biegli.
Biegli, gdy z nieba spadał na nich deszcz ognia. Biegli, gdy zapadały się zaspy śniegu. Biegli, gdy waliły się budynki. Biegli, gdy leciały rozżarzone, powykręcane fioletowe kokony, gdy unosił się dym, a ludzie uciekali, szukając pod śniegiem włazów, ścieżek ku ciemności. Biegli, gdy ogromny statek pełen stworzeń przesłonił niebo, przyćmił słońce, wydał na świat swoje potomstwo i zarechotał gardłowo swoimi drwiącymi, organicznymi silnikami – jak zwieracze, które otwierają i zamykają się w przełyku.
– Tam, z przodu! – głęboki i metaliczny głos matki wydobył się zza jej maski. Pociągnęła za sobą Marco. Potknął się, a ona podciągnęła go do góry. Pobiegli przed siebie. – Widziałeś znak? Podziemne przejście! Chodź…
Pędzili chodnikiem, gdy na ziemię przed nimi runął kokon. Roztrzaskał się, rozchlapując śluz i buchając dymem. Z jego wnętrzności wyszło stworzenie.
Marco zamarł i wlepił w nie spojrzenie.
Wijce. Scolopendra titaniae. Potwory, które spustoszyły świat ponad czterdzieści lat temu, wyrzynając większość ludzkości. Od tego czasu prześladowały i torturowały ludzi. Przez zasłonę z ognia, dymu i pary Marco widział jedynie cień. Później dostrzegł rzędy szponów jak kolce na ogrodzeniu, szable w zbrojowni czy włócznie starożytnych wojowników. Poskręcane, wijące się opancerzone odwłoki – wielka skolopendra, wysoka na ponad trzy metry, bóstwo. Bóstwo ciemności. Bóstwo zesłane przez gwiazdy. Bóstwo wściekłości. Baal. Władca much. Wył pośród śniegu, wydany na świat głodny, tak bardzo głodny. Każdy skurcz, każde szczęknięcie żuwaczkami oznaczało płacz wygłodzonego stworzenia.
Opary wezbrały, a monstrum rzuciło się w stronę Marco i jego matki.
– Ognia! – krzyknął ktoś z daleka, a w odpowiedzi setki par ciężkich butów zadudniło o ziemię i rozległy się strzały z karabinów maszynowych. Pierścienie z płomieni buchały wokół wylotów setek luf, a nad ich głowami rozległ się ryk odrzutowców, przeszywając niebo jak smoki ze starych książek o pożółkłych stronach. Gdzieś w oddali zaryczały pojazdy opancerzone, które strzelały z dział. Budynki zaczęły się walić. Ognia! Ognia! Wijce. Wijce.
– Mamo!
Pociągnął ją za rękę.
Stworzenie rzuciło się na matkę.
Szpony sięgnęły do przodu, rozcinając i przeszywając ciało, a następnie wyłoniły się z niego, śliskie od szkarłatnej krwi, z której jeszcze przez chwilę unosiła się para, lecz potem zamarzła i rozwiała się jak wietrzny duch na mrozie, jak jej ulatniająca się dusza.
Wijec zwolnił uścisk, a kobieta upadła na śnieg. Pośród bieli, jej czerwona krew wyglądała jak kwiaty maku.
– Ognia!
Zastukotały karabiny maszynowe. Zawyły odrzutowce. Rozpalony do czerwoności metal pędził przed siebie. I ten zapach. Prochu strzelniczego, wojny i dymu. Wielka skolopendra wydawała się niemal tańczyć, gdy kule dziurawiły jej ciało, gruchocząc opancerzone segmenty. Z jej ran tryskała żółta krew. Stawonóg upadł, a jego towarzysze rozpierzchli się po ulicy. Żołnierze SOL biegali, strzelali i sunęli po niebie w swoich maszynach.
Mamo …
Marco uklęknął nad nią ze łzami w oczach. Soczewki w masce zamgliły się. Ujął dłoń, która już robiła się zimna. Dotknął gumowego policzka.
– Mamo...
Cztery dziury ziały w klatce piersiowej kobiety jak schludny rządek dużych, czerwonych guzików. Jej krew wsiąkała w śnieg, przez co wydawało się, że jest jej tak niewiele – kwiaty maku i biel.
– Mamo!
Marco zerwał z niej maskę gazową, odsłaniając bladą twarz i szeroko otwarte oczy. Dłoń matki zamarzła w jego uścisku. Pociągnął ją za rękę. Uderzył w pierś.
Obudź się. Obudź!
Nie żyje. Nie żyje.
Naprzeciw nich przyczajone w śniegu stworzenia poruszyły się. Wstały. Ich zatopione w śniegu szpony były długie jak miecze. Dwa wijce wygięły się, poruszając do przodu na opancerzonych segmentach ciała. Ociekające żuwaczki świadczyły o wielkim głodzie. Ruszyły w kierunku ofiary. Gdyby nie to, że mogły zapolować, musiałyby wygrzebywać odpady. Zbliżyły się…
Marco podniósł się na równe nogi, oddychając z trudem przez maskę gazową. Stanął nad matką, zaciskając pięści.
– Nie dostaniesz jej – jego głos drżał, a łzy przylgnęły do soczewek maski. – To nie jedzenie, nie…
Zaczerpnął gwałtownie powietrza, gdy coś złapało go od tyłu. Z bijącym sercem obrócił się na pięcie i ją zobaczył. Pośród śniegu stała dziewczyna. Miała może jedenaście lat, jak on, może dwanaście. Wysoka i chuda blondynka wpatrywała się w niego przez maskę gazową.
– Chodź ze mną, idioto – pociągnęła go.
Rozpoznał ją. Addy Linden. Chodziła z nim do szkoły, na zajęcia dla „trudnych dzieci”, które odbywały się w klasie na zapleczu budynku i wzbudzały strach w pozostałych uczniach. Mówili, że jej ojciec właśnie wyszedł z więzienia. Był kierowcą ciężarówki, który spowodował wypadek po pijaku, zabijając dwoje dzieci. Addy była nieokrzesana i niespokojna. To była dziewczyna, która śmiała się zbyt głośno, biła się na korytarzach, paliła w łazienkach, zawsze chodziła ze zdartymi do krwi kolanami i łokciami i sprawiała, że inni też krwawili.
– Moja mama – zaczął Marco, gdy stwory zbliżyły się do ciała.
– Kurwa, ona nie żyje idioto – szarpnęła go. – Albo idziesz ze mną, albo tu umierasz.
Marco wślizgnął się w zaspę śniegu. Addy pociągnęła go za sobą, odsuwając od matki. Z wydłużonymi szponami i skurczonymi żuwaczkami wijce ruszyły w stronę ciała, gotowe aby się pożywić. Marco krzyknął i zaczął się wyrywać.
– Addy, muszę do niej iść. – Próbował pobiec z powrotem. – Może ona jeszcze żyje. Może jeszcze mnie potrzebuje. Ona…
– Oni nie żyją. – Uderzyła go tak mocno, że rozbiła szkło soczewki. – Oni, kurwa, nie żyją. Wszyscy. Nasi rodzice nie żyją. Chodź ze mną. Chodź ze mną i żyj.
To wtedy Marco ujrzał dwie osoby na śniegu tuż za nimi. Wysokie i spalone ciała, których złuszczona skóra trzepotała jak kawałki zwęglonego papieru, a stopione maski odsłaniały pozlepiane włosy. Martwa skolopendra leżała zwinięta obok nich; całe trzy metry opancerzonego ciała i szponów – skulone i podziurawione przez kule.
Jej rodzice.
Marco skinął głową. Trzymając się za ręce, ruszyli przed siebie.
Przeskakiwali nad porozrzucanymi cegłami, upadali na śnieg, wstawali i biegli dalej. Nad ich głowami, wydawszy na świat ostatnie jaja, ciemny statek zniknął w chmurach. Mimo to, odrzutowce Sił Obronnych Ludzkości nadal ryczały, a pociski wciąż sypały się z nieba jak komety. Zawalił się kolejny budynek. Żołnierze w białych mundurach pobiegli, strzelając z broni. Zabili kolejnego wijca.
– Jednej brakuje, a druga uciekła Siódmą Ulicą – krzyknął jeden z nich.
W odpowiedzi setka żołnierzy ruszyła w pościg. Marco i Addy pobiegli w przeciwną stronę.
Na śniegu przed nimi wyrósł znak – migotał na czerwono, błyszcząc jak światełka ze starych opowieści. Śnieg stopił się, odsłaniając schody prowadzące do podziemnego metra. Marco i Addy wbiegli w mrok tak szybko, że chłopak poślizgnął się na mokrych stopniach. Gdyby nie pomoc Addy, wywróciłby się. Na samym dole rozciągał się tunel, miejsce, w którym czasem kursowało metro, a teraz tysiące ludzi tłoczyło się razem – tysiące gumowych twarzy ze szklanymi oczami, tysiące okrągłych ust, tysiące żywych spoconych dusz w maskach gazowych, wpatrzonych przed siebie. Migotające neonowe światła odbijały się w ich soczewkach.
Addy i Marco przedarli się przez tłum. Stanęli przy ścianie, czekając w milczeniu. Pozostali napierali na nich w ciszy. Radio zatrzeszczało, budząc się do życia. Z głośników na suficie dobiegł ich głęboki i kojący głos mężczyzny. Człowieka, który towarzyszył Marco całe życie i chociaż nigdy go nie poznał, jego głos słyszał częściej niż własny.
– Na ulicę Yonge w Toronto spadło piętnaście kokonów. Zgładzono piętnaście osobników scolopendra titaniae.
Gdy skończył mówić, rozbrzmiał długi żałobny płacz, jak z aparatury podtrzymującej życie po śmierci pacjenta. Zagrożenie minęło.
Ludzie zdjęli maski gazowe, odsłaniając mokre od potu twarze i włosy. Kilkoro z nich nawet się zaśmiało.
Dwoje nastolatków przyssało się do siebie ustami, co wywołało pomruki ze strony pewnego staruszka. Para kobiet w poszarpanych płaszczach trajkotała w obcym języku, spierając się o torebkę małży. Kilka osób wspięło się z powrotem na powierzchnię, a pociągi z piskiem przejechały po szynach, wywołując fontannę iskier, światła i rdzy. Setki ludzi wsiadły do metra. Życie zaczęło się na nowo w mroźnym sercu zimy, w miejscu, które kiedyś nazywano Ziemią.
Ale nie dla nas. Nie dla mojej matki.
Oczy Marco zaszły łzami. Addy zdjęła maskę, spoglądając na niego twardo zaczerwienionymi oczami, ale potem jej wargi zadrżały i wzięła go w ramiona. Zagubieni jedenastolatkowie obejmowali się na stacji metra niemal łamiąc sobie nawzajem kości, podczas gdy reszta świata z łoskotem i pomrukiwaniem ruszyła przed siebie.Rozdział 2
W ostatnim dniu wolności udał się do biblioteki w poszukiwaniu książki, którą miał zabrać ze sobą do piekła.
Miał osiemnaście lat. To najgorszy wiek. Wszyscy obawiali się osiemnastych urodzin, dlatego nikt ich nie świętował. Była to liczba, o której mówiono ściszonym, żałobnym głosem. Osiemnaście. Cztery sylaby. Łyk powietrza w gardle, uderzenie języka o podniebienie, ciarki przechodzące po plecach. Osiemnaście. Tego dnia przychodzili i cię zabierali. Tego dnia opuszczałeś dom i przechodziłeś przez bramy piekła.
Marco kroczył między regałami swojej biblioteki, ostatniej w Toronto i jednej z ostatnich na świecie. Przez osiemnaście lat, znowu ta okropna liczba, zajmował mieszkanie nad tą właśnie biblioteką. On i jego rodzina, bibliotekarze z pokolenia na pokolenie, zarządzali nią jak starożytna dynastia, mająca za zadanie utrzymać to rozpadające się królestwo, którego lata świetności już dawno minęły. Obok Marco rozciągały się rzędy regałów, tworząc kaniony w zacienionej sali. Książki stały na półkach jak żołnierze, do których jutro dołączy Marco. Małe, zakurzone książki o miękkich okładkach. Ciężkie dzieła w twardych oprawach z podartymi obwolutami. Skórzane tomy ze złotymi grzbietami. Większość z nich była sprzed Kataklizmu, który miał miejsce pięćdziesiąt lat temu. Zostały wydane zanim otworzyło się niebo i wijce spustoszyły świat. Marco przeczytał setki tych książek, spędził nad nimi całe życie. Przeważająca część z nich była zabawna, ekscytująca, straszna lub zachwycająca. Te, które zostały napisane w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat, były ponure, a każde słowo zrodziło się z łez, jak kwiaty pojące się deszczem.
Szedł muskając dłońmi znajome grzbiety książek. Jak w każdą niedzielę, biblioteka była nieczynna. Zresztą nawet jeśli nie zamknięto jej na klucz, nie oznaczało to, że jest otwarta dla gości. Mimo że na zewnątrz życie toczyło się dalej, a lampy oświecały miasto, które wypełniała pozorna radość. Mało kto czytał jeszcze książki. Wpatrywali się w telefony, słuchali muzyki przez słuchawki i spoglądali na świat przez okulary rozszerzonej rzeczywistości. W większości zapomnieli, co to znaczy być człowiekiem, posiadać człowieczeństwo. Czasami Marco prawie nie widział różnicy pomiędzy normalnymi a tymi, których urodzili ludzie wdychający opary wijców. Ludzi z małogłowiem, martwymi oczyma i obwisłymi wargami.
„Wezmę jakąś zabawną książkę – zatrzymał się obok regału. – Pełną dowcipów i anegdot, życia i śmiechu. Idę do piekła. Pozwólcie mi zabrać ze sobą mały kawałek nieba”.
„Piekło?” Wziął głęboki oddech, myśląc o tych, którzy wrócili z tego królestwa. Na papierze przybyło im pięć lat, ale wewnętrznie postarzeli się o pięć stuleci. Niektórzy z nich wrócili pozbawieni kończyn, za to wszyscy zostali pozbawieni radości. Wielu w ogóle nie wróciło. Piekło? Tak. SOL. Siły Obronne Ludzkości. Globalne wojsko stworzone do walki z wijcami. Wyzwanie, któremu ludzie z każdego zakątka wyniszczonej Ziemi musieli stawić czoła w wieku osiemnastu lat, a następnie spędzić pięć lat w piekle.
Marco wziął głęboki oddech i położył dłoń na książce. Pięć lat? Jak miał wybrać jedną książkę – tylko jedną – i nosić ją w kieszeni przez pięć lat? Jak…
Drzwi do biblioteki otworzyły się ze zgrzytem i bibliotekę zalały promienie słońca.
– Marco?
Odwrócił się i zobaczył jak wchodzi, niosąc za sobą słońce i powietrze. W jednej chwili lęk Marco zniknął, a jej blask przytłumił wizję wojny.
– Kemi – powiedział, zmierzając w jej stronę.
Uśmiechnęła się do niego, odsłaniając białe zęby, a na jej policzkach pojawiły się dołeczki. Kochał ten uśmiech. Kemi Abasi, wnuczka nigeryjskich imigrantów, była osobą o łagodnych brązowych oczach i bujnych kręconych włosach. Miała na sobie szarą swetrową kamizelkę założoną na białą koszulę z kołnierzykiem, grafitowe spodnie i naszyjnik, który kupił jej w zeszłym miesiącu z okazji osiemnastych urodzin. Srebrny amulet był w kształcie greckiej litery pi. On kochał słowa; ona od zawsze uwielbiała liczby. On był zajęty pisaniem powieści; ona marzyła o sporządzaniu map odległych galaktyk. Tekturowe pudełko z maską gazową zwisało jej przy biodrze. Pomalowała je na niebiesko i ozdobiła złotymi gwiazdkami. Większość młodych ludzi w ich wieku dekorowała wydawane przez rząd pudełka, zamieniając je w fantazyjne kuferki, które błyszczały i pobrzękiwały.
Pudełko należące do Marco nadal było ze zwykłej tektury.
Wziął Kemi w ramiona i pocałował.
– Hej, głuptasie – poczochrała mu włosy. – To nasz ostatni dzień razem. Dlaczego czaisz się w ciemnościach jak Gollum?
– A co to jest, mój skarbie, ziemniaki? – zapytał.
Zaśmiała się, ale Marco poczuł wewnętrzne ukłucie. Jej słowa wisiały w powietrzu. Nasz ostatni dzień razem.
– Chodź, Hobbicie – złapała go za rękę i pociągnęła. – Mam dla ciebie prezent.
Twarz Marco wykrzywił grymas, gdy obróciła się i ruszyła w kierunku drzwi.
Ogień błysnął mu przed oczami.
Mróz przeszył jego ciało.
Kurwa, ona nie żyje! Kule zaświstały w powietrzu, a Addy złapała go za rękę i szarpnęła. Albo idziesz ze mną, albo tu umierasz!
– Marco? – Kemi odwróciła się w jego stronę. Stała skąpana w blasku słońca. – Idziesz?
Przytaknął, pozwalając aby wspomnienia zbladły. Od tamtych wydarzeń minęło siedem lat, mimo to nadal zawsze gdy ktoś ciągnął go za rękę, ponownie stał pośród śniegu i ognia.
Trzymając się za ręce, Marco i Kemi wyszli z biblioteki na ulicę miasta. Wzdłuż chodnika rosły drzewa klonu, ich czerwone i złote liście z szelestem spadały na ziemię. Mimo chłodu, wielu ludzi wyszło na zewnątrz. Od ostatniego ataku wijców minęło kilka dni. W tym czasie można było oddychać bez maski gazowej, poczuć na skórze promienie słońca, znowu żyć na powierzchni ziemi, a nie w bunkrach czy tunelach metra. Marco wiedział, że przed Kataklizmem w Toronto mieszkało dwa razy więcej ludzi. Na całym świecie żyło dwa razy więcej ludzi. Na ulicach pełno było kawiarni, restauracji, pubów, teatrów – źródeł radości i życia. Dziś wiele z tych starych budynków mieściło w sobie garnizony SOL. Żołnierze stali na dachach, wyglądali przez okna i patrolowali ulice. Przez ulicę przetoczył się ogromny transporter wioząc dwa czołgi. Miasto zadrżało, gdy grom dźwiękowy zatrząsł oknami i wyciszył wszystkie odgłosy. Nad ich głowami zahuczał odrzutowiec uzbrojony w pociski rakietowe, które wystawały z niego jak kły.
Toronto. Miasto miało lata świetności już dawno za sobą, ale nadal było domem dla trzech milionów cywilów i żołnierzy. Pozostawało też jednym z największych miast Sojuszu Północnoamerykańskiego, bastionu cywilizacji i potęgi na trzęsącym się w posadach świecie. Toronto było jedynym miastem znanym Marco, a jutro miał je opuścić na pięć lat. Może i na zawsze.
– To gdzie ten mój prezent? – zapytał Marco.
Kemi nadal trzymała go za rękę. Znowu rzuciła mu ten swój uśmieszek.
– Jeszcze nie teraz. Najpierw coś zjemy – poklepała go po brzuchu. – Może minąć trochę czasu zanim znowu zjesz coś porządnego, więc muszę cię dzisiaj podtuczyć.
Przeszli przez plac zabaw, mijając huśtawki, śmiejące się dzieci, drzewa klonowe i żołnierzy o surowych oczach z karabinami maszynowymi. Zabrała go do Siddharthy, jednego z ich ulubionych miejsc. Przy drzwiach stało dwóch krzepkich strażników z karabinami w dłoniach. Obrzucili Marco i Kemi zimnym spojrzeniem, ale nie wykrywszy lawendowej trucizny, skinęli głowami i odsunęli się na bok. Marco przytrzymał drzwi dla Kemi. Przywitał ich zapach curry i świeżego chleba naan, a przy wejściu natknęli się na złoty posąg Ganesha, dzieła hinduistycznego panteonu, oraz uśmiechniętego kelnera w białym fartuchu. Zajadali się przez dwie godziny, napychając brzuchy kurczakiem w maśle, ostrym gulaszem baranim i parującymi chlebkami pita. Na deser zjedli lody o smaku zielonej herbaty.
– Jestem tak pojedzony, że wystarczy mi na następne pięć lat – stwierdził Marco.
Kemi skinęła głową.
– W takim razie mamy na koncie sukces.
Marco rozejrzał się dookoła, po czym znowu spojrzał na nią, czując łzy w oczach.
– Będzie mi brakowało tego miejsca – sięgnął nad stołem, dotykając jej dłoni. – Będę za tobą tęsknił, żałuję że… – spuścił głowę. – Żałuję, że nie możemy uciec. Tylko ty i ja. Zanim i ty zimą dostaniesz wezwanie. Ucieklibyśmy na południe i…
– Marco! – jej oczy błysnęły. Rozejrzała się nerwowo, a następnie z powrotem spojrzała na niego. – Nie powinieneś… – wydobyła z siebie westchnienie. – Wiem, że jesteś przerażony. Ja też się boję. Ale będzie niesamowicie, Marco. Zobaczymy gwiazdy.
Posłał jej wymuszony uśmiech.
– Ty na pewno. Będziesz latać jakimś wymyślnym statkiem i patrolować Układ Słoneczny. Ja skończę czyszcząc kibelki w jakiejś bazie na pustyni w otoczeniu zacofanych jaskiniowców.
Zaśmiała się.
– Super. Ktoś musi bronić świat przed zacofanymi jaskiniowcami – zamrugała oczami, odganiając łzy. – Chodź ze mną, Marco. Dzisiaj się nie boimy i nie płaczemy. Chcę, żeby nasz ostatni dzień był udany i szczęśliwy. Żebyśmy go zapamiętali.
Kule przecinają powietrze. Wijce pożerają matkę. Addy łapie go za rękę. Kurwa, ona nie żyje, ona…
Przełknął z trudem ślinę, odpychając wspomnienie na bok.
„Dzisiaj się nie boimy – powiedział do siebie w myślach – i nie płaczemy”.
Znowu znaleźli się na zewnątrz, mijając kolejnych żołnierzy, cywili z tekturowymi pudełkami, roześmiane i rozbiegane dzieci, ścigające się psy. Pomimo że od ostatniego ataku minęło tylko kilka dni, miasto tętniło życiem, nawet w chłodny, jesienny dzień. Marco próbował sobie wyobrazić, jak musiało wyglądać przed Kataklizmem, przed pierwszym spotkaniem Ziemi z obcym gatunkiem, przed tym, jak scolopendra titaniae – wijce z kosmosu – wymordowały sześćdziesiąt procent ludzkiej populacji, wypowiadając jej wojnę. Wyobrażał sobie, że musiało tu być podobnie jak tego jesiennego dnia.
Marco i Kemi przechodzili właśnie obok starego kina, gdy w oddali pomarańczowy płomień wypełnił niebo.
Zawyły syreny.
Zamarli, a następnie otworzyli pudełka i założyli maski gazowe. Po drugiej stronie ulicy ludzie odsuwali pokrywy włazów, wskakując do publicznych bunkrów. W dzisiejszych czasach każdy apartamentowiec w mieście musiał je mieć. Żołnierze założyli swoje maski i załadowali karabiny. Kemi rzuciła się w stronę włazu, ale Marco przytrzymał ją za rękę.
– Czekaj – wskazał dłonią na niebo. – To tylko trzy kokony. Są daleko, przy jeziorze.
Stali razem na zewnątrz. Oprócz nich pozostali jedynie żołnierze. Syreny nadal wyły, dźwięk wznosił się i opadał. Pierwszy z kokonów zleciał na miasto, upadając z trzaskiem, który zatrząsnął ulicami. Nawet tutaj, dobre dwa kilometry dalej, zadrżały budynki, popękała ziemia, a Marco poczuł dzwonienie w uszach. W oddali rozległy się strzały, nad ich głowami śmignęły myśliwce.
– Tylko trzy kokony – powtórzył Marco. – A w środku tylko trzy wijce.
Kilka ulic dalej radia żołnierzy ze zgrzytem obudziły się do życia. Wydobył się z nich głęboki, kojący głos, który towarzyszył Marco od dzieciństwa. Słyszał urywki. Trzy skolopendry. Walki trwają. Są ofiary śmiertelne. Pięćdziesięciu dwóch cywili nawdychało się wyziewów. Nie żyje dwudziestu trzech z nich i czworo żołnierzy. Walki trwają. Walki trwają. Wszystkie wijce są martwe. Zagrożenie minęło. Zagrożenie minęło.
Po drugiej stronie miasta syrena złagodniała, przerodziła się w jednotonowy dźwięk i w końcu zamilkła. Zagrożenie minęło. Ludzie wyszli z bunkrów. Miasto żyło dalej – z większym wysiłkiem, nieco wyciszone i chłodniejsze. Dwadzieścia trzy osoby mniej. Nikt już się nie śmiał.
– Minęło pięć dni – powiedziała Kemi napiętym głosem. Jej dłoń zacisnęła się wokół jego. – Dali nam kurwa pięć dni. Nie mogli chociaż poczekać, aż minie tydzień? – Jej oczy zwilgotniały. – Chociaż raz, nie mogli dać nam całego tygodnia?
Marco pogłaskał ją po włosach i pocałował w policzek.
– Pamiętaj co mi powiedziałaś. Dzisiaj nie płaczemy. Dzisiaj jest nasz dzień.
Skinęła, pociągnęła nosem i objęła go.
– Dzisiaj jest nasz dzień.
Poszli dalej, przechodząc przez najstarszy cmentarz w mieście. Niektóre z grobów pochodziły jeszcze z dziewiętnastego wieku. W Toronto nie było już parków, w każdym razie nie takich jak kiedyś. Wszystkie zostały przekształcone w bazy wojskowe. Tereny cmentarza Mount Pleasant pozostały jedynymi zielonymi płucami miasta; wzdłuż żwirowych ścieżek rosły niezliczone ilości drzew: japońskie klony o fioletowych liściach, szeleszczące wiązy, brzozy i jesiony o białych korach, powyginane dęby, dumne sosny i wiele innych gatunków. Pomiędzy zabytkowymi nagrobkami poustawiane były posągi figlarnych nimf i aniołów. Ludzie, którzy zginęli w wojnie, zostali pochowani na mniejszych, bardziej zatłoczonych cmentarzach poza miastem. To miejsce przeznaczone było dla sędziwych dusz i duchów, które spoczęły tutaj na długo przed tym, jak ludzkość poleciała w kosmos i pośród gwiazd dokonała przerażającego odkrycia. Poza biblioteką, to było ulubione miejsce Marco w mieście. Cmentarz był pełen starych opowieści, minionych istnień, wspomnień z lepszej epoki. Podobnie jak biblioteka, w której mieszkał razem z ojcem.
Trzymając Kemi za rękę, Marco szedł i rozmyślał o historiach, które opowiadali starsi ludzie. O tym, jak wijce zdewastowały świat przeprowadzając jeden zmasowany atak, bombardując miasto za miastem, wyrzynając miliardy – był to rok piekła, śmierci i ludzkości zmierzającej ku zagładzie. Starsi nadal z dumą mówili o tym, jak ludzie zawalczyli o byt, połączyli siły i wysłali w kosmos własne statki wojenne. I jak kolejne załogi przepadały bez wieści, aż w końcu nieustraszony pilot, bohater Evan Bryan, zrzucił bombę atomową na rodzimą planetę wijców, zabijając całe ich miliony. Tego dnia zakończył się Kataklizm. Ludzkość wydostała się z płomieni silniejsza, stała się cywilizacją, która miała siłę, aby niszczyć odległe światy, stawiać czoła swoim wrogom i pokonywać ich w czeluściach kosmosu.
Tego dnia era masowych mordów na ludzkości dobiegła końca. Rozpoczęła się długa wojna pozycyjna.
„Już nie mają na tyle odwagi, żeby unicestwiać całe miasta – pomyślał Marco spoglądając na drzewa. Próbował sobie wyobrazić dzień, w którym ogień rozświetlił świat. – Wiedzą, że w odwecie użylibyśmy broni jądrowej. Wiedzą, że jeżeli oni zniszczą nas, my zniszczymy ich. Więc po prostu nas gnębią. Torturują. Z każdym mijającym tygodniem, rokiem, dekadą jesteśmy dziesiątkowani. Nie mogą wbić nam noża prosto w serce, więc chcą nas wykończyć zadając mniejsze, lecz liczniejsze ciosy”.
Z naprzeciwka, żwirową alejką, zmierzała w ich stronę matka pchająca wózek. W środku leżało śliniące się dziecko o pustym spojrzeniu. Twarz malucha była normalnych rozmiarów, ale jego głowa wydawała się zbyt mała, a czaszka zwężona. Kobiety, które nawdychały się gazu wydobywającego się z kokonów, często rodziły takie biedactwa. Ale nawet rodzice tych dzieci byli szczęściarzami. Zwykle jeśli znajdziesz się na tyle blisko kokonu, żeby nawdychać się oparów, szpony wijców dosięgną cię zanim zdążysz urodzić. Marco wiedział o tym aż za dobrze. Ta myśl nie dawała mu spokoju każdej nocy, gdy budził się z koszmarów zlany potem.
„Nie ma godziny, żeby gdzieś na świecie jakiś wijec nie odebrał komuś życia, pomyślał Marco. Zabijają nas. Okaleczają. Boją się wywołać wzajemną destrukcję, ale mogą zadawać nam ból, a jakże – wziął głęboki oddech i podniósł głowę. – A jutro i ja nauczę się, jak zadawać ból wijcom”.
Marco i Kemi kupili dwie duże kawy z bitą śmietaną, a gdy zaczęło padać, pobiegli w stronę jej apartamentowca. Był to zbudowany z brązowej cegły, dziesięciopiętrowy budynek z białymi balkonami. Przy wtórze wyjących odrzutowców wsiedli do windy i udali się na najwyższe piętro. Weszli do eleganckiego, czystego i przestronnego apartamentu. Nad skórzaną kanapą wisiało rodzinne zdjęcie przedstawiające siwego mężczyznę w garniturze, rozpromienioną kobietę w czerwonej sukience, Kemi w swetrowej kamizelce i jej starszego brata w mundurze SOL. Okna rozciągały się od podłogi aż po sufit, ukazując krajobraz miasta. Dym nadal unosił się nad jeziorem, w miejscu gdzie uderzył kokon, gdzie zaledwie godzinę temu zginęły dwadzieścia trzy osoby.
– Moi rodzice znowu wyjechali do Kolumbii – powiedziała Kemi szeptem, który jednak wydawał się zbyt głośny w ogarniętym ciszą mieszkaniu. – W ten wtorek miną cztery lata.
Marco spojrzał w stronę sypialni znajdującej się w głębi korytarza. W środku dostrzegł plakat drużyny Toronto Blue Jays, globus i model myśliwca Firebird, którym latał brat Kemi. Marco nigdy go nie poznał, ale wiele razy przechodził obok jego pokoju. Kiedykolwiek odwiedzał Kemi, spoglądał na zdjęcie przystojnego pilota w mundurze. Ropo Abasi spoczywał teraz na cmentarzu wojskowym w Ameryce Południowej razem z setką innych żołnierzy, którzy zginęli tego tragicznego dnia cztery lata temu, gdy na ich bazę spadł deszcz z osocza wijców.
– Nie chciałaś z nimi jechać w tym roku? – zapytał Marco.
Kemi potrząsnęła głową. – Jeździłam przez trzy lata. Za dwa i pół tygodnia sama wstąpię do wojska. W dodatku to nasz ostatni dzień razem. – Pocałowała go. – W życiu nie chciałabym go przegapić.
Powiedziała „wstąpię do wojska”. Nie „zostanę powołana”. Wstąpi do wojska. Każdego roku SOL rekrutowały miliony młodych ludzi na całym świecie. Osoby, które odmawiały, wrzucano do więziennej celi na pięć lat, czyli na okres trwania ich służby wojskowej. Marco nie wstępował jutro do wojska. „Wstępowanie” sugerowało wolny wybór. Marco nie chciał walczyć. Nie chciał brać udziału w tym niekończącym się cyklu przemocy. Ataki na jednostki wojskowe wijców, wysadzanie w powietrze ich organicznych statków kosmicznych, przypominających pływające worki z mięsem, czy bezustanne ostrzeliwanie kokonów, które spadły na Ziemię. Chciał zostać w bibliotece i pracować nad Żółwiem, swoją powieścią. Wolał opłakiwać matkę, zamiast się mścić.
Chciał o tym wszystkim powiedzieć Kemi, ale czuł się jak tchórz. Jak zdrajca. Wiedział, że ona chciała walczyć, kontynuować rodzinną tradycję, wyróżniać się w wojsku tak jak wyróżniała się w szkole, podobnie jak jej brat. Dlatego nie powiedział nic. Uśmiechnęła się i ponownie go pocałowała.
– Co z tym prezentem, który mi obiecałaś? – zapytał nieco za niskim i trochę zachrypniętym głosem, mając nadzieję, że nie wychwyci w nim cierpienia; przerażenia tym, co czekało go nazajutrz; opłakiwania pustki jaka powstanie, kiedy utraci ją na pięć lat.
Kemi poprowadziła go korytarzem do własnego pokoju, mijając po drodze sypialnię z plakatem drużyny Blue Jays. W tle grała muzyka klasyczna z końca dwudziestego wieku – jej ulubionego okresu, o którym dwa stulecia później już prawie nikt nie pamiętał. Zaciągnęła zasłony, a następnie zdjęła kamizelkę, koszulę i spodnie. Stała przed nim w ognistoczerwonej bieliźnie, która mieniła się jak prawdziwe płomienie. A niech to wszystkie gwiazdy na niebie, była piękna. Była tak piękna, że zaparło mu dech.
Pocałowała go w usta.
– Ja jestem twoim prezentem – powiedziała. – Chcę, żebyśmy to w końcu zrobili. Chcę się z tobą kochać i sprawić, że zabierzesz to wspomnienie ze sobą.
Marco wiele razy całował się z Kemi odkąd poznali się trzy lata temu, od dnia w którym pomogła mu przy równaniach na matematyce. W ostatnim czasie zaczęli się dotykać pod kocem, nadzy, ale nigdy nie odważyli się tego zrobić. Teraz pocałowali się żarliwie. Marco ściągnął ubrania, pogłaskał ją po policzku i spojrzał w oczy. Uśmiechnęła się do niego ze łzami w oczach. Lista utworów zatrzymała się teraz na ich ulubionej piosence – „Lavender” grupy Marillion – jak na ironię, tytuł przywoływał na myśl kolor wyziewów wijców, ale nawet to nie zniechęciło Marco.
– Boję się – wyznała Kemi. Była naga w jego ramionach.
– Jesteś najpiękniejszą kobietą na świecie – powiedział. – Kocham cię.
Pogłaskała go po włosach.
– Kocham cię, Marco.
Znowu się pocałowali, a on poczuł smak jej łez. Ich ciała się splotły i zrobili to, na co nigdy nie mieli odwagi, stając się jednością w ten ostatni dzień. Marco nigdy potem nie pamiętał, jak długo się kochali, czy były to dwie minuty, czy dwie godziny. Wszystko działo się jakby we mgle gorączki, pożądania i nerwowego śmiechu. Gdy było po wszystkim, leżeli obok siebie na łóżku przykryci kocem, a ich nagie ciała pokrywał pot.
– To było niesamowite – wyznał Marco.
Rzuciła mu spojrzenie z ukosa.
– Zaskoczony?
– Zawsze gdy ktoś opowiada o swoim pierwszym razie, zawsze mówią, że jest bardzo krępujący i nigdy nie jest dobry, ale to było… niesamowite.
Gdy leżał na plecach, Kemi ułożyła się na nim i spojrzała mu w oczy. Ujęła jedną dłonią jego policzek.
– Marco, gdy już tam będziesz, bez względu na wszystko, nieważne jak bardzo byś się bał, jakby nie było ciężko, zapamiętaj ten moment. Zapamiętaj mój pocałunek – pocałowała go w usta. – Zapamiętaj, jak dobrze spędziliśmy nasz ostatni wspólny dzień – z jej oczu popłynęły łzy. – Żegnaj, Marco.
Marco zmarszczył brwi. Gdy włączył się kolejny utwór, usłyszał gitarę basową i łomot perkusji z „Seperate Ways” zespołu Journey.
– To nie jest nasz ostatni dzień – powiedział Marco. – Czeka nas jeszcze wiele wspaniałych dni. Nie żegnamy się na zawsze.
Odwróciła wzrok, a po jej policzku spłynęła łza.
– Och, Marco. Tak bardzo cię kocham – znowu spojrzała mu w oczy. – Słuchaj, jeśli poznasz w armii jakąś dziewczynę, możesz pokochać ją, tak jak mnie. Sprawić, że będzie szczęśliwa, tak jak ja.
Jeszcze bardziej zmarszczył brwi. Usiadł na łóżku, a Kemi się z niego zsunęła. Nadal nadzy, siedzieli obok siebie z kocem owiniętym wokół talii.
– Kemi, co ty wygadujesz? – wziął ją za rękę. – Sprawię, że ty będziesz szczęśliwa. Będę kochać ciebie. Nie chcę nikogo innego. Teraz się żegnamy, ale za dwa tygodnie sama wstąpisz do SOL – próbował się uśmiechnąć, ale poczuł gorycz na języku. – Kto wie, może zostaniemy wysłani do tej samej bazy?
Długie kręcone włosy zasłoniły jej twarz. Odezwała się ściszonym głosem.
– Marco, w szeregach SOL jest trzysta milionów żołnierzy. Są nikłe szanse, żebyśmy się tam spotkali.
– W takim razie poczekamy pięć lat – wziął głęboki oddech. – Będziemy do siebie pisać, rozmawiać przez telefon, kiedykolwiek nadarzy się okazja. Gdy skończymy służbę, będziemy mieć tylko dwadzieścia trzy lata, a…
– Marco – oparła się o niego. – Muszę ci coś powiedzieć. Przyjęto mnie do Akademii Wojskowej Julius – spojrzała na niego, wystraszona i podekscytowana jednocześnie. – Znalazłam się w gronie pięciu procent najlepszych aplikantów. Nie zgłaszam się do wojska razem z innymi.
Marco otworzył szeroko oczy. Julius należała do najbardziej prestiżowych akademii wojskowych w Dowództwie Północnoamerykańskim. Wykształcono tam większość sławnych oficerów, generałów i bohaterów wojennych. Niewiele osób dostawało się do tej akademii. A jeszcze mniej ją kończyło.
– Fantastycznie – powiedział. – Jestem z ciebie dumny.
Zamrugała załzawionymi oczami.
– Jeśli skończę Akademię – a taki mam zamiar, Marco – będę oficerem, a nie żołnierzem z poboru. Będę musiała odbyć przynajmniej dziesięć lat służby wojskowej. Może nawet dwadzieścia – łzy znowu popłynęły jej po policzkach. – Przykro mi, Marco, ale… – objęła go. – Możemy się już nigdy nie zobaczyć. Przepraszam. Tak bardzo cię kocham.
Marco wpatrywał się w nią w milczeniu. Na zewnątrz słychać było wycie odrzutowców. Było ich dwadzieścia, może więcej. Przelatywały obok okien, wzbijały się w niebo z rykiem, wyciem i warkotem. Okna zatrzęsły się w ramach, zachwiały się regały, z jednego z nich spadła książka, a muzyka utonęła w całym tym hałasie. Zamigotały żarówki, zgasło światło, po czym znowu zajaśniało oślepiającą bielą.
Marco podniósł się z łóżka. Zdrętwiałymi palcami założył szybko ubranie.
– Marco – Kemi wstała, owijając się kocem. – Proszę, nie żegnajmy się w takim nastroju.
Wyszedł z sypialni. Przemierzył cały apartament, mijając zdjęcie jej rodziny i brata, który zginął na wojnie. Zdjęcie rodziny, której chciał być członkiem; życia, jego starego życia, które dla niego się kończyło. To, kim był przez lata, zostało zburzone jak zamek z piasku i zabrane przez fale we wściekłości i wrzasku.
Kiedy był już przy drzwiach, Kemi złapała go za ramię. Miała na sobie długi T-shirt z wizerunkiem Hendriksa otoczonym fioletową mgłą.
– Kocham cię – powiedziała.
Chciał wyjść. Uciec. Wyjść na ulicę, czując pustkę i zostawiając za sobą odłamki swojego serca jak kawałki rozbitego szkła, żeby w nie weszła, pocięła się, poraniła na zawsze za to, co mu zrobiła. Ale cholera, spojrzał w jej ciemne przejmujące oczy i od razu wiedział, że nie powinien był, bo cała jego wściekłość się rozpłynęła i znowu nie mógł oddychać. Cholera, kochał ją, ale to wszystko było nie do zniesienia. To było zbyt wiele. Przytulił ją mocno, a ona rozpłakała się w jego ramionach. Pocałował ją w czoło.
– Żegnaj – wyszeptał. – Jestem z ciebie dumny. Kocham cię. Na zawsze. Na pewno będziesz świetna.
Cofnął się powoli. Ich ciała odrywały się od siebie kawałek po kawałku, aż w końcu stykali się tylko dłońmi, opuszkami palców, wyciągając przed siebie ręce jakby żadne z nich nie mogło znieść rozłąki. Gdy w końcu ich palce przestały się stykać, poczuł jakby ktoś zerwał obwód elektryczny, stłumił światło, ciepło i powietrze, jakby zepsuła się idealna maszyna, wymarły cywilizacje, a realne światy odchodziły w zapomnienie. Ostatni obraz jaki zapamiętał, to Kemi stojąca w drzwiach w koszulce z Hendriksem, z rozczochranymi włosami, drżącymi ustami i palcami nadal wyciągniętymi w jego stronę.
Marco szedł ulicą. Zachodziło słońce, a zza witryn sklepów i wznoszących się wokół niego apartamentowców szumiały radia, stwarzając atmosferę głębokiego, kojącego spokoju. Zagrożenie minęło. Zagrożenie minęło.Rozdział 4
Dzień, w którym ojciec odwoził ich na port kosmiczny SOL okazał się wyjątkowo upalny. Niebo było bladoniebieskie, a słońce prażyło, mimo że suche liście zaczęły spadać już z klonów i dębów, które rosły pośród miejskich drapaczy chmur. Wjechali na najniższy pas skrzyżowania autostrady 404 prowadzący przez miejską dżunglę. Kolejne trzy poziomy autostrady piętrzyły się nad ich głowami, trzeszcząc od ciężaru samochodów. Marco jechał z przodu, a Addy wyłożyła się z tyłu, z nogami opartymi o skrzynię biegów i papierosem w ustach. Samochód należący do rodziny, pełna wgnieceń Toyota Feline, był modelem, który wyszedł z mody już w momencie, gdy trafił na linię produkcyjną. Śmierdziało w niej papierosami, a podłoga nadal poplamiona była solą i błotem z zeszłej zimy, ale Marco i tak czuł, że będzie tęsknił za jazdą po mieście. Zapatrzył się przed siebie, obserwując żołnierzy z karabinami na plecach, którzy jechali przed nimi w opancerzonych terenówkach. Nie mógł uwierzyć, że za kilka godzin stanie się jednym z nich.
W samochodzie panowała cisza.
Za skrzyżowaniem autostrada zamieniała się w dwupasmową szeroką drogę. Przejeżdżali teraz przez kompleks przemysłowy, ogromną maszynerię, która obsługiwała miasto. Wokół nich piętrzyły się fabryki, magazyny, lotniska i rzędy baraków. Ul z betonu, drutu kolczastego, wieży strażniczych i smogu. Tutaj nie było już żadnych drzew. Nad ich głowami przeleciał myśliwiec – tak nisko, że Marco był w stanie zobaczyć pilota, gdy samolot przechylił się na bok. Na kadłubie znajdowało się godło SOL: płonący feniks odradzający się z popiołów, który miał symbolizować Ziemię budzącą się do życia po Kataklizmie. Myśliwiec przeleciał z takim rykiem, że w oknach zatrzęsły się szyby, a tysiące kierowców odpowiedziało klaksonem.
– Zawsze podobało mi się to godło – rzuciła Addy z tylnego siedzenia. – Feniks. Jest taki dziki.
– Za to ja zawsze uważałem, że symbolem powinien być zwykły obrazek Ziemi – stwierdził Marco.
Addy parsknęła.
– To Siły Obronne Ludzkości, poeto. Bronią ludzi w całej galaktyce, nie tylko na Ziemi. Ale jak wolisz, to możesz służyć w Dowództwie Obrony Terytorialnej Ziemi i pozostać tutaj. Ale ja nie. Zamierzam wytłuc wijce w całym kosmosie. Dołączę do DOPK, czyli Dowództwa Obro…
– Wiem, co to DOPK – przerwał jej Marco.