- W empik go
Wspólna chemia - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2006
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz
laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony,
jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania
czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla
oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym
laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym
programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe
Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny
program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią
niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy
każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Wspólna chemia - ebook
Autor "Seansu", "Ptakona", "Ultra Montany", scenariuszy do wielu filmów, w tym do serialu "Ekstradycja" w bezpretensjonalny sposób pisze o miłosci, zdradzie i pojednaniu.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 83-89143-55-0 |
Rozmiar pliku: | 956 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy słyszę: seks, od razu myślę o Nim, przez największe N, o moim facecie, moim Adamie, bo nosi biblijne imię pierwszego mężczyzny, pierwszego mojego mężczyzny, który pokazał mi raj. Andżelika mówi, że jestem nimfomanką, bo powiedziałam jej, że number oneprzeżywam już, jak on bierze prysznic; z łazienki dobiega szum, a ja wyobrażam sobie jego ramiona, brzuch, i włosy okalające słup miłości, żywy posąg hinduskiego boga Lingi, a na nich, na tych, włosach perlą się krople wody, jak poranna rosa na leśnym poszyciu, a dalej uda, nie masz pojęcia, Andżela, jakie on ma uda, kolana, stopy, arcydzieło natury, a nie jak ci chłopcy, co cały czas biegają na siłownię i pakują, taki facet z siłowni to w ogóle nie mój typ, może tobie się oni podobają, różne są gusta, co nie? A w ogóle to na pewno nie wiesz, co to takiego ten Linga i jego kult, no to sobie przeczytaj w ostatnim „Stylu”, a może w „Cosmo”, wycięłam ten artykuł, jak nie masz, to ci jutro przyniosę do szkółki. Jaka tam ze mnie nimfomanka, jeśli poza nim faceci w ogóle na mnie nie działają, nawet z Kazikiem z Kultu bym się nie przespała, ani z tym no… no co grał w tym filmie, na którym byłyśmy w Multikinie, wiesz, o którego mi chodzi, z nim bym też nie poszła do łóżka, a wiem, że laski szaleją za nim na maksa. Poważnie: seks to dla mnie Adam. Mój mąż. I wcale nie dlatego, że wyznaję jakieś wartości chrześcijańskie, bo nie wyznaję, jestem światłą, nowoczesną, ale po prostu — kocham go.
Miałam to wielkie szczęście, że się spotkaliśmy wtedy, w Jarosławcu, to było w wakacje po siódmej klasie; żeby mój stary wiedział, że straciłam dziewictwo, chyba zlałby mnie pasem, on ma takie poglądy i metody jak ze średniowiecza. Bo matce to wisiało, w ogóle nie interesowała się, co robię, nawet nie zauważyła, że nie nocuję w pensjonacie, gdybym umarła, też by pewnie zorientowała się po trzech dniach.
Andżela, kiedy on bierze z półki żel, już jestem cała mokra, tam w środku. A wiesz, jaki mam wtedy wyczulony słuch? Normalnie słyszę jak piana obmywa jego ciało, i pragnę być wodą, gąbką, każdym kosmetykiem, którego używa, jak one dać mu swój dotyk i zapach, i być wtartą, wchłoniętą porami jego skóry, a teraz ręcznikiem chcę być, bo słyszę, że już po niego sięgnął, za chwilę otworzy drzwi, wyjdzie, a potem osiem kroków, policzyłam, tyle zawsze robi od łazienki do sypialni, a każdy, to najbardziej wyrafinowana gra wstępna, co ja mówię, potem już nie potrzeba żadnej gry, tymi jego ośmioma krokami w korytarzyku ja wchodzę, wbiegam na szczyt, rozumiesz, Andżela? To jest number two,może faktycznie mam coś z nimfomanki, ale dla niego mogę być wszystkim, nawet dziwką, zero zahamowań, tak było od pierwszej nocy, tam w Jarosławcu…
Za szóstym krokiem Adama wielki, stary zegar, który odziedziczyli po jego dziadku i który stał w dużym pokoju, chociaż nijak nie pasował tam do pozostałych mebli i wystroju w stylu Ikei — zakrztusił się kukułką. To oznaczało, że jest godzina trzecia dwadzieścia, a może nawet czterdzieści, bo i takie spóźnienia przytrafiały się starowinie. Adam otworzył drzwi sypialni, zrobił siódmy oraz ósmy krok, po czym nachylił się nad Justyną. Miała kołdrę zsuniętą do bioder i otwarte oczy.
– Śpij, śpij — szepnął, zmieszany tym, że obudził żonę. Naprawdę, starał się brać prysznic cicho, potem na palcach przejść do sypialni, ale mała ma cholernie czujny sen, jak kotek, jak królik; z przyjemnością pogłaskał policzki ciepłe od snu, słodko ogrzane tam, po drugiej stronie jawy, gdzie sam chciał się jak najprędzej znaleźć; po dniu, który trwał blisko dwadzieścia godzin marzył, by zasnąć obok Justyny, przytulony do jej ciała.
Pod zamkniętymi powiekami zobaczył monitor, a na nim słupki cyfr, obrazujące wyniki sprzedaży za ostatni kwartał, do drugiej trzydzieści ślęczeli nad tym, a jeszcze ta kretynka, Teresa, zgubiła gdzieś umowy leasingowe… Poczuł dreszcz, po którym świadomość, jak komputer bezpiecznie się wyłącza, program zamknięty, ekran ciemny, do rana nie ma mnie.
To śni się czy naprawdę? Justyna lekko potrząsa jego ramieniem. Słyszy jej głos:
– Adam, co jest nie tak? Pogadajmy.
Chyba to jednak sen. Raczej na pewno. Justyna przecież nie używa takiego tonu. Ale na wszelki wypadek odpowiada, a może też tylko mu się śni, że odpowiada, w każdym razie do Justyny dobiega jego mamrotanie:
– Wszystko okey. Śpijmy
– Śpijmy, śpijmy — powtórzyła jak echo, i w tym samym momencie poczuła, że właśnie stała się echem, czyli nikim, zupełną nicością i bezsensem wśród nocy, pustką, pośród pustki, i aby czymś się wypełnić, przywołała wspomnienia. Najpierw to spod prysznica, choć nie ustalała kolejności, samo przepchnęło się na pierwsze miejsce. Stała pochylona, rozwartymi dłońmi wsparta o zimne, białe kafelki, i nie widząc Adama, wszystkimi pozostałymi zmysłami, wszelką komórką organizmu doznawała jego obecności za plecami, pośladkami, kręgosłupem, który wił się w esach floresach, a woda, ciepła woda obmywała skórę, cały czas bowiem pieścił ją prysznicem, także wtenczas, gdy oboje uklęknęli i promień rozkoszy, co ją przenikał, stał się nieledwie bolesny; wtedy dopiero odwróciła głowę i nie potrafiąc tak okręcić szyi, by spotkały się ich usta, pocałowała go w policzek.
– Adam — powiedziały chórem wszystkie neurony jej czternastoletniego ciała. A on uśmiechnął się.
– Wiedziałaś, że to ja? A gdyby to był inny facet… Nawet się nie odwróciłaś, kiedy wszedłem.
Wkurzył ją tym tekstem. Nawet w żartach nie znosiła aluzji, że mogłaby to robić z innymi, albo że ma do seksu takie podejście, jak niektóre koleżanki, co faktycznie potrafiłyby stać pod prysznicem, tyłem do zasłonki i czekać, kto pierwszy ją uchyli. Ale to nie ona, nie Justyna. Choć oczywiście jest nowoczesna i bezpruderyjna, co niestety ciągle jeszcze wielu zacofanych facetów myli z kurestwem. Na przykład jej tata.
I za przynależność do ciemnego, męskiego rodu, ugryzła Adama w ramię, aż jęknął.
– Jeszcze raz coś takiego powiesz, to cię ugryzę gdzie indziej!
Lecz zamiast tego pocałowała. I to było takie niesamowite, takie cudowne, że Adamowi natychmiast naprężył się, w ułamku sekundy, ledwie tylko musnęła go tam rozwartymi ustami. Był twardy jak rączka prysznica, którą trzymała w drugiej dłoni, kierując strumień na jego pępek i podbrzusze.
Potem spróbowała odtworzyć, jak było pierwszy raz, tu, w ich własnym mieszkaniu, jeszcze nie na tym tapczanie, gdzie dzisiaj Adam śpi, a ona, by nie pójść na samo dno rozpaczy, kurczowo chwyta się wspomnień; mieli wtedy tylko materac i śpiwór na nim. I kilka poduszek, które kupiła dzień wcześniej na wagę, bo trafiła na wyprzedaż w Auchan; i tych rolet w oknach także jeszcze nie mieli, to był jej pomysł, żeby zamontować, i koniecznie niebieskie, taki kolor bowiem nakazywały zasady feng shui. Lecz owej pierwszej nocy szyby były nieosłonięte i neon hotelu Forum rytmicznie pulsując robił im dyskotekę, i tak fajnie opalizowały w jego świetle puste flaszki i kieliszki na parapecie, bo godzinę wcześniej właśnie parapetówę skończyli. A kiedy neon przygasał i ciemność zlepiała się nad nimi, pierwszym ze zmysłów stawał się węch, kontemplowała więc zapach świeżej farby, którego dawniej nie znosiła, bo któż lubi wąchać farbę emulsyjną, ale teraz to ich mieszkanie było pomalowane, toteż wdychała niby aromat, niby woń bzu na randce w noc majową.
Gdy skończyli się kochać, spytała, jak mu było. Powiedział, że super. Jej też było super, lecz mimo to nie wiadomo skąd jakiś niepokój nagle się przyplątał. Dokuczliwy, narastający, całkiem jak te tramwaje, co właśnie zaczęły wyjeżdżać na miasto i z metalicznym zgrzytem szlifowały nadranną ciszę.
– Pierwszy raz… kochałeś się z własną żoną — szepnęła z tremą. Adam nie zrozumiał, w czym problem.
– Dla mnie jesteś żoną już od dwóch lat — odrzekł z charakterystyczną dla siebie prostotą, lecz to tylko wzmogło obawy Justyny. Tym bardziej, że była świeżo po całej masie lektur na temat psychologii i seksuologii małżeństwa.
– Ale faceci wolą mieć kochanki niż żony. To ich bardziej podnieca — powiedziała, starając się nadać głosowi suche, beznamiętne brzmienie, bo niby jakie emocje może w niej budzić ta oczywista prawda; nie po to jest oczytaną, nowoczesną kobietą, żeby jak głupia gąska z Pcimia łkać, że life is cruel.
– Zależy jacy — zaoponował Adam, ale Justyna nie dała się zwieść.
– Dwoje amerykańskich uczonych udowodniło, że mężczyźni mają naturę poligamiczną. To wynika z odmiennej chemii ich mózgu. W Ameryce były robione bardzo ciekawe badania na zwierzętach.
Pamięta, że w tym momencie mąż zaczął się śmiać i nie dał opowiedzieć o baranie, który może jedną owcę pokryć tylko siedem razy i nigdy więcej, choćby mu nałożyć worek na łeb; Adam śmiał się, tramwaje zgrzytały, Justyna na serio się wkurzyła.
– I lezą potem do łóżka z byle wyciruchem — wycedziła nienawistnie, własnymi słowami streszczając wniosek płynący z amerykańskich badań.
Może chociaż teraz nie będzie się śmiał i przerywał jej w pół słowa. Justyna z determinacją potrząsnęła śpiącym mężem.
– Posłuchaj, jesteśmy nowoczesnym, partnerskim małżeństwem.
Odmruknął coś nieartykułowanego.
– Powiedz mi prawdę, jak przyjacielowi: masz kogoś?
Efekt przeszedł jej oczekiwania: Adam w ułamku sekundy poderwał się i przyjął pozycję siedzącą. Zupełnie, jakby był na sprężynę.
A potem jego nieprzytomny wzrok powędrował od nadgarstka do nocnej szafki, gdzie przed snem położył zegarek.
– O cholera, nie zadzwonił! — westchnął, a był w tym bezmiar skargi i bezsilnej złości — na budzik, wczesną porę, krótki sen, nowy ciężki dzień. Na cały świat. Słysząc głos męża, aż struchlała.
– Nie, dopiero czwarta, śpij — szepnęła i pogładziła go po włosach. Natychmiast z powrotem osunął się na poduszki. Był taki słodki, taki dzieciak, kiedy spał. I te jego rzęsy Długie, cudowne, miała ochotę je całować, ale bała się, że znów go obudzi.
– Tak strasznie cię kocham — mówiła, ale już tylko w myślach. — I dlatego muszę, rozumiesz, muszę wiedzieć, czy mnie nie zdradzasz!
Kiedy rano próbował ją obudzić, zupełnie nie kontaktowała, nie rozumiała, czego od niej chce, problem Ani i jej przedszkola przywaliła gruba warstwa niewyspania oraz okropnych myśli, co dręczyły do świtu, więc żadna córka nie istniała, żadne przedszkole, a tym mniej jakaś tam godzina ósma, na którą należałoby ją odprowadzić. A zresztą, czy to nie bezsens tłuc się z dzieckiem trzy przystanki autobusem, jeśli Adam może ją podrzucić jadąc do firmy? Boże święty, wielkie tam nadłożenie drogi, najwyżej piętnaście minut! A ona przecież musiałaby wstać, umyć się, ubrać, no i make up jeszcze… nie, no chance,Adaś, ty ją odwieź! Chyba nawet mu tego nie powiedziała, tylko wyjęczała w rozespanych myślach, tuląc się do poduszki i rozpaczliwie naciągając kołdrę na głowę; z ulgą przyjęła, że sobie poszedł, nie stoi nad nią, nie gada, nie szarpie, szlaban zagradzający piękną, szeroką autostradę snu podniósł się i Justyna pomknęła tam sto mil na godzinę.
Około trzynastej zadzwonił Mietek; na szczęście słuchawka bezprzewodowego aparatu leżała na wyciągnięcie ręki, nie musiała więc wstawać.
– Obudziłem cię? Sorry. Ale masz niesamowicie seksowny głos, kiedy jesteś taka rozespana.
Mieciu był starszy od niej dobre pięć lat i puszysty. Stale podkreślał, jaki jest bogaty z domu i że czeka go wielka kariera. Do tego jednak musi zrobić maturę, no bo głupio, żeby prezes wielkiej spółki albo banku legitymował się ukończoną podstawówką. Póki co pomagał bratu w interesach, a dokładniej mówiąc stał przedpołudniami za ladą jego sklepu. Zawsze dobrze ubrany i pachnący drogimi, męskimi perfumami, na których punkcie miał hopla. Kiedyś z Andżelą odwiedziły go tam, a on próbował pochwalić się bratu, że są jego kochankami. Bo poza wszystkim Mieciu to erotoman, a dokładnie: erotoman-gawędziarz.
– Chciałbym, Justynko, żebyś budziła się co rano obok mnie — kontynuował swój telefoniczny flirt.
– To niemożliwe, Mietku. Przecież wiesz, że mam męża.
Lubiła, kiedy faceci ją adorowali, bo mogła wtedy odpowiadać tym tekstem. A mało co sprawiało większą frajdę niż chwalenie się, że jest mężatką; i to nie byle jaką, bo żoną samego Adama, najinteligentniejszego i najbardziej seksownego faceta w całej galaktyce. Najchętniej chodziłaby z taką tabliczką na piersiach.
– A czy to przeszkadza? — Mietek, kiedy się denerwował, zaczynał tak jakoś poświstywać nosem; nawet przez telefon dało się to słyszeć. — Przecież nie żyjemy w średniowieczu… Sama mówiłaś, że masz na te sprawy nowoczesne poglądy.
Jego teksty były jak na zamówienie. Wprost idealnie pasujące do ukochanych jej odpowiedzi.
– Posłuchaj, ja nie jestem z Adamem dla konwenansu czy dlatego, że coś tam sobie przysięgliśmy przed ołtarzem. Takie sprawy nie mają dla mnie znaczenia.
Kiedyś trochę się bała, że dochowując małżeńskiej wierności może zostać nazwana mieszczką, kurą domestiką i dinozaurem. Ale na szczęście przeczytała wywiady z kilkoma sławnymi kobietami, które zgodnie twierdziły, że wierność, jeśli wynika z miłości, wcale nie ośmiesza, a przeciwnie — jest czymś pięknym. I tak byłaby wierna Adamowi, bo go kochała, to ją wszakże uspokoiło.
– Czyli nie mam szans? — spytał Mietek, z trudem mieszcząc się w niby to żartobliwej konwencji.
– Możemy być przyjaciółmi — zaproponowała, bo nagle przypomniało jej się, że pojutrze jest sprawdzian z geografii, a Mieciu na pewno ma perfect porobione ściągi. Jedna z tych jego gęsto zadrukowanych, małych kartek, w porę podesłana, uratuje przed jedynką na semestr.
– Dla mnie to za mało — westchnął.
Ten ton źle wróżył. Pod znakiem zapytania, i to wielkim, stawiał rachuby na jego pomoc na sprawdzianie.
– Mietku, zapomnij. Jest tyle fajnych dziewczyn. Na przykład Edyta—Justyna ożywiła się nagle, bo poza wszystkim lubiła swatać; inna rzecz, że nigdy nie udało się jej skojarzyć żadnej pary, ale zawsze to frajda poznać ze sobą chłopaka i dziewczynę, a potem patrzeć, co z tego wyniknie.
– Co za Edyta? — zainteresował się Mietek.
– Moja koleżanka. Nie znasz. Ciągle szuka chłopaka na stałe. Opowiadałam jej nawet kiedyś o tobie…
To ostatnie było o tyle prawdą, że kilka dni temu we dwie z Andżelą w przytomności tejże Edyty oplotkowywały klasę, a najwięcej dostało się niejakiemu Mieczysławowi K., puszystemu erotomanowi.
– Ładna?
– W każdym razie faceci oglądają się za nią na ulicy.
Już zapomniała o sprawdzianie z geografii i bezinteresownie, całym sercem chciała teraz pomóc Mietkowi, a jeszcze bardziej Edycie, żeby wreszcie znalazła to, czego szuka, a raczej — tego, którego szuka i już dłużej nie wypłakiwała się przed nią po kolejnych zawodach.
– Umówię się z nią kiedyś po szkole i pójdziemy całą paczką do pubu.
– Jesteś ekstra kumpela — powiedział Mietek. — Ale wolałbym, żebyś była moją dziewczyną.
– Wiem — użyła smutnego tonu, lecz uśmiechnęła się zadowoleniem. — Jesteś, Mietku, bardzo ciepłym i pozytywnie energetycznym facetem. I bardzo cię lubię.
Mówiła prawdę, bo nie potrafiła kłamać. Nawet dla korzyści. Rzeczywiście tak Mietka w tej chwili odbierała i — autentycznie lubiła. Niby grubego, pluszowego misia, do którego można się przytulić. I żałowała, że Mieciu nie jest nim naprawdę, i niestety — przytulony zachowa się całkiem inaczej niż pluszowy niedźwiadek.
Powinna była już wstać, ale nie mogła się oprzeć, żeby nie zadzwonić do Andżeli. Odebrała jej matka, odęta i oschła, jasne więc, że znowu się żarły.
– Koniec — powiedziała Andżela. — Podjęłam decyzję.
– Wyprowadzasz się z domu? — spytała Justyna.
– Mam do wyboru — odcięcie przeszłości, albo nawrót bulimii — Andżela mówiła to o wiele za głośno jak na potrzeby rozmowy prowadzonej przez sprawne telefoniczne łącza, ale chodziło oczywiście o to, żeby matka w drugim pokoju nie uroniła ani jednego słowa. — Dzisiaj znów całą noc rzygałam. Mój psychoanalityk powiedział mi, że wpadłam w schizogenną pułapkę podwójnego wiązania. Rozumiesz: ja ją jem, a później wyrzyguję z siebie.
– Kogo jesz? — spytała Justyna z niepokojem.
– Moją matkę. To, że nie karmiła mnie piersią wywołało we mnie do dziś nienasycony głód uczuciowo-emocjonalny. Ale to oczywiście chory, toksyczny związek…
Andżela zawsze rzucała takie teksty i bardzo prędko wszyscy w szkole odsunęli się od niej. To zresztą niespecjalnie jej przeszkadzało, dalej przez całe przerwy tokowała o swoich traumach, psychoanalizie, a ostatnio coraz częściej o różnych wróżkach i egzotycznych wierzeniach, czym była do szpiku kości zafascynowana. Potrzeba mówienia tak była w Andżelice silna, że słuchacz w zasadzie się nie liczył, a nawet — mogło go wcale nie być. Do takiej ostateczności nie doszło wszakże, miała bowiem Justynę. Zawsze wierną, cierpliwą, życzliwie zainteresowaną, której nie zrażał skrajny egocentryzm przyjaciółki, ani też jej imagetechno, ale to tak okropnie techno, że aż zdawał się parodią stylu. Justyna chwilami dochodziła do wniosku, że gdyby nie te wszystkie dziwactwa z włosami, ciuchy jak obudowa cyborga i pstrokacizna tatuaży, Andżela po prostu byłaby sobie szarą myszą, jak jej matka — kobieta, za którą na pewno nigdy żaden facet nie obejrzał się na ulicy.
Ale lubiła ją i uważała za bliską przyjaciółkę. Tym bliższą, im bardziej wszyscy inni w klasie unikali i nie lubili Andżeliki. Poczytywała to sobie wręcz za przedmiot dumy, że ona jedna dorosła poziomem do rozmów o psychologii, reinkarnacji i długu karmicznym. Bez dwóch zdań one dwie w klasie w najwyższym stopniu były uduchowione, czyli że miały najstarsze dusze. Andżela pokazała jej, jak wiek duszy się oblicza — trzeba przypisać literom imienia i nazwiska odpowiednie cyfry, po czym zsumować. I chyba jeszcze przez coś podzielić, już dokładnie nie pamięta, w każdym razie wyszło, że taki na przykład Mietek jest od każdej z nich dwa razy młodszy. A reszty klasy to nawet szkoda czasu sprawdzać.
– No a co u ciebie? — spytała Andżela po dwudziestu minutach mówienia wyłącznie o sobie; to i tak był postęp, bo kiedyś w ogóle nie interesowała się sprawami przyjaciółki.
– Bez zmian — odpowiedziała smętnie Justyna.
– Kolejna noc bez seksu?
Miała wrażenie, że słyszy w głosie Andżeli nutkę złośliwej satysfakcji i zrobiło jej się przykro.
– Sama nie wiem. Może to moja wina — westchnęła.
Na dźwięk słowa „wina”, Andżela niespodziewanie ożywiła się.
– Pięknie! Bierz winę na siebie! Ja przez dwadzieścia lat to robiłam. Wszystko, rozumiesz, wszystko było moją winą: to, że ona ma wrzód żołądka, że musi na mnie pracować, że nie znalazła sobie chłopa, nawet to, że kondom pękł i się urodziłam.
Justyna wyobraziła sobie twarz jej matki, która słyszy to wszystko przez akustyczną ścianę ich mieszkania w bloku, i zawstydziła się — za Andżelę i za siebie, że uczestniczy w takiej rozgrywce. Mój Boże, przecież teraz nie będzie mogła spojrzeć tej kobiecie w oczy! A na pewno natknie się na nią w kuchni czy w przedpokoju. I to nie raz jeszcze, bo Andżela tylko tak gada, ale oczywiście nigdzie się nie wyprowadzi. Najwyżej na dwa, trzy dni, do jakiegoś faceta.
– I dopiero Jurek, mój psychoanalityk, otworzył mi oczy. Dziewczyno, mówi, zrzuć ten garb! Nie ma winy, są tylko przyczyny. Kazał mi to napisać na kartce i powiesić nad łóżkiem.
– Wiem — powiedziała Justyna — cała nasza kultura przepojona jest pojęciem grzechu. To zasługa, w cudzysłowie oczywiście, naszej religii.
Gdy to mówiła, a ściśle powtarzała po jednym znajomym Adama, przyszło jej do głowy, że każda przesada jest niedobra — faktycznie, księża na pewno przeginają z tym grzechem, ale powiedzieć, że ludzie w ogóle nie są niczemu winni, to też przegięcie, tylko w drugą stronę. Na przykład — jej matka. Czy można mówić, że nie jest winna? Po tym jak pograła z ojcem? A z nią, Justyną, własną córką, co zrobiła? Jakie dzieciństwo jej zafundowała? I co? Nie ma winy, są tylko przyczyny? A pieprzyć taką filozofię! Tylko, w przeciwieństwie do Andżeli, ona nigdy swojej matce tego nie wygarnie.
Spojrzała na zegarek, była już 14.30.
– Cholera, za godzinę musimy być w szkole! — przerwała przyjaciółce wpół słowa.
To była bardzo dziwna zbieranina ta ich klasa; rozpiętość wieku od siedemnastu do czterdziestu lat, i normalnie cały przekrój społeczny — od takich prawie stuprocentowych inteligentów, którym gdzieś na edukacyjnym szlaku powinęła się noga po lud pracujący miast, a nawet i wsi; tych ostatnich popularnie nazywano pszenno-buraczanymi. Naturalnie, więcej było kobiet, faceci bowiem nie zachodzą w ciążę i dzieci nie rodzą, a co za tym idzie trochę im łatwiej zrobić maturę o czasie w zwykłej szkole dziennej. Ci, którym mimo to się nie udało, mieli na ogół jakąś przeszłość — alkoholową, narkomańską, więzienną, taktownie nikt ich nie wypytywał. No i oczywiście było też kilku zupełnych matołów, i to obojga płci, co to liczyli, że może chociaż tutaj, gdzie płacą za naukę z własnej kieszeni i gdzie wymagania są naprawdę minimalne, dostaną wreszcie ten papierek upragniony-wymarzony; nie tyle przez siebie, ile przez rodziców, którzy do końca, desperacko usiłowali stworzyć swym trzydziestoletnim pociechom lepszą szansę na starcie do kariery. Co pewien czas ktoś ubywał, a to zwykle znaczyło, że wszedł w posiadanie świadectwa maturalnego prostszym sposobem: zamiast męczyć się tu trzy razy w tygodniu, kupił je sobie na bazarze. Justynie też kiedyś ktoś oferował taką fałszywkę, ale uczciwość nie pozwoliła jej skorzystać. Zresztą lubiła chodzić do szkoły, bo to co drugi dzień zapewniało nie tylko życie towarzyskie, ale — co ważniejsze jeszcze — poczucie bycia w grupie, czego przez ostatnie lata strasznie jej brakowało. Bo w podstawówce należała do tych najbardziej lubianych przez klasę, i to ze wzajemnością; rozpłakała się, kiedy ginekolog orzekł, że ciąża jest zagrożona i wystawił zwolnienie do końca roku. Zresztą i tak nie mogłaby się w szkole pokazać z brzuchem, taki to u nas ciemnogród!
Lekarz był przekonany, że to z lęku o dziecko ten płacz, i zaczął pocieszać, mówiąc jakimi to doskonałymi środkami na podtrzymanie dysponuje dzisiaj medycyna; przerwała mu: panie doktorze, ja muszę pójść do szkoły! Edytka nie poradzi sobie sama z konkursem! Chodziło o to, że organizowały z Edytką konkurs na najbardziej oryginalny ciuch jesienny.
Ale oczywiście potrafiła wagarować, i dawniej w podstawówce, i teraz też, jak chociażby dzisiaj, kiedy bez większych oporów uległa namowom Andżeli, żeby zerwać się z fizyki. Po prostu miała wszystkiego potąd: najpierw ta noc, kolejna bez seksu, za to pełna okropnych domysłów, potem na komórce Adama cały dzień odzywała się poczta dźwiękowa, a w firmie mówili, że gdzieś wyszedł, no i wreszcie żenująca afera na polaku, czyli — gwóźdź do trumny.
Babka od polaka jak zwykle nadawała teksty, z których zrozumieć można było dokładnie zero; o jakichś strukturach przekazu, warstwach semiotycznych, semantycznych, nikt w klasie tego nie kumał. I oczywiście wszystko czytała z kartki, no bo jak inaczej? Żeby walić taki wykład z głowy, musiałaby się chyba nauczyć na pamięć słownika wyrazów obcych.
Opowiadała akurat o jakimś uczonym, który zajmował się tymi warstwami se. se…, no, nieważne, gdy nagle coś się w niej zawiesiło — zająknęła się, poczerwieniała i zamilkła. I tylko słychać było szybki i taki nerwowy szelest tych jej karteluszek, które wertowała, szukając dalszego ciągu wątku. Wreszcie rozłożyła je na stole, jak karty w pasjansie, po czym na chwilę wznowiła wykład, ale się okazało, że czyta to już drugi raz. I wtedy Justyna, która siedziała na początku rzędu, spostrzegła, że brakująca kartka jakimś cudem leży akurat pod jej stolikiem.
– Pani profesor, chyba znalazłam!
Ucieszona, że może pomóc, schyliła się i w kucki, z oczami tuż nad podłogą przeczytała pierwsze zdanie:
– Ingarden traktuje utwór literacki jako wielowarstwową strukturę, gdzie warstwą pierwotną, podstawową jest struktura zgłosek, następnie całych wyrazów, a dalej. Czy to ta kartka, pani profesor?
– Tak, tak — nauczycielka rozpromieniła się — bardzo pani dziękuję.
Wtedy Justyna z kartką w dłoni podniosła się spod stolika, a raczej: chciała się podnieść, tylko jakoś źle sobie skalkulowała szerokość blatu i trasę, którą przebyć ma jej głowa. Poczuła nagły, nie wiadomo skąd ból w potylicy i dopiero dobiegający z tyłu śmiech klasy uświadomił jej, co zaszło.
– Boże, nic się pani nie stało? — spytała nauczycielka takim głosem, jakby to jej przydarzyło się stuknąć w głowę.
– Nie, wszystko jest pod kontrolą — podając kartkę, drugą ręką pocierała kontuzjowane miejsce. A potem odwróciła się gwałtownie i ze złością spojrzała na rozbawione twarze.
– Bardzo śmieszne! — rzuciła zjadliwie. — Humor na poziomie Pcimia Dolnego!
Mietek, który siedział dwie ławki za nią, poczerwieniał w tym momencie i zacisnął pięści, jakby chciał kogoś bić. Cholera, żeby mogła cofnąć te słowa, ale — niby skąd miała wiedzieć.
– Dlaczego mnie obrażasz?
I po chwili znów, tylko głośniej, bardziej histerycznie i w dodatku w zupełnej ciszy, jaka nagle zapadła:
– Dlaczego mnie obrażasz?
Świstał przy tym przez nos, jakby w każdej dziurce miał upchnięty sędziowski gwizdek.
– A co? — jeszcze do końca nie ogarnęła sytuacji. — Ty jesteś z Pcimia Dolnego?
Mieciu wstał i wolno podszedł do niej, a jego usta wykrzywiał okropny, sardoniczny uśmieszek, jakim zapewne seryjni mordercy obdarzają swe ofiary tuż przed uduszeniem. Ze strachu usiadła i skuliła się na krześle.
– Posłuchaj, mała — mówił niby to normalnie, lecz w tym spokoju było coś z tykania bomby zegarowej. — Nie ma żadnego Dolnego Pcimia, ani Górnego. Jest po prostu Pcim! I ja się tam urodziłem! I jestem z tego dumny!
– Proponuję, żebyście może porozmawiali o tym na geografii, okej? — nauczycielka nie bardzo wiedziała jak, ale próbowała ratować sytuację. Mietek całkiem ją zignorował.
– Dziś przez telefon powiedziałaś, że mnie lubisz, że jestem ciepły i takie tam duperele. Po co? Żeby potem bardziej zranić? Ach, jakie to dla was typowe.
Baśka z ostatniej ławki, słysząc że przeszedł na liczbę mnogą i generalnie czepia się kobiet, poczuła się nagle z Justyną solidarna.
– Mietek, kurde, o co ci chodzi? Tak się mówi: z Pcimia. Skąd dziewczyna miała wiedzieć, że się tam urodziłeś? Co, w dowód ci zaglądała?
– Proszę o ciszę! — krzyknęła nauczycielka, nagle odnajdując się w swojej roli. — Jesteście chyba państwo dorosłymi ludźmi?!
– Ja tak — odparł Mietek. — Ale nie jestem pewien, czy. wszyscy tu obecni.
Chciał, by były to ostatnie słowa scysji, zgrabny bon mot i żeby należały do niego, tak się jednak nie stało, afera trwała dalej, role tylko się odwróciły: teraz on siedział na swoim krześle, ona zaś stała nad nim, prosząc o wybaczenie, i żeby, do cholery uwierzył, że z tym Pcimiem naprawdę był zbieg okoliczności, straszny, okropny, płakać jej się chciało nad Mietkiem, że taki zdołowany, biedny, jakieś głupie dziewczyny musiały mu kiedyś dopiec, i to ostro, skoro w ten sposób zareagował; a teraz jeszcze ona pakuje mu szpilę, dopisując się do listy dręczycielek nieszczęsnego, grubego misia z Pcimia. Boże mój, a gdybyż to ona z Pcimia była i ktoś robił sobie z tego jaja?! Misiu, rozchmurz się — błagała, powstrzymując łzy, które nie pociekły także i dlatego, że mimo wszystko, gdzieś na marginesie współczucia zachowała świadomość komizmu całej sytuacji.
A im goręcej go przepraszała, tym bardziej Mieciu stawał się odęty i wyniosły. Krzywił się z niesmakiem albo oczy wznosząc do nieba, czy raczej sufitu, skarżył się wzrokiem Panu Bogu, że stworzył podobną idiotkę, Justyna wszakże całą sobą przejęta tym, że wyrządziła mu przykrość, w ogóle tego nie dostrzegała, i nie rozumiała zupełnie, czemu Andżela, Baśka i jeszcze taka Kinga Paciorek odciągają ją od Mietka, perswadując, żeby dała sobie z kretynem spokój.
Trwało to aż do dzwonka, a w międzyczasie nauczycielka dwa razy oświadczyła, że z taką klasą nie ma ochoty dłużej pracować, Baśka zaś zapowiedziała, że jutro kupi świadectwo na bazarze.
Miałam to wielkie szczęście, że się spotkaliśmy wtedy, w Jarosławcu, to było w wakacje po siódmej klasie; żeby mój stary wiedział, że straciłam dziewictwo, chyba zlałby mnie pasem, on ma takie poglądy i metody jak ze średniowiecza. Bo matce to wisiało, w ogóle nie interesowała się, co robię, nawet nie zauważyła, że nie nocuję w pensjonacie, gdybym umarła, też by pewnie zorientowała się po trzech dniach.
Andżela, kiedy on bierze z półki żel, już jestem cała mokra, tam w środku. A wiesz, jaki mam wtedy wyczulony słuch? Normalnie słyszę jak piana obmywa jego ciało, i pragnę być wodą, gąbką, każdym kosmetykiem, którego używa, jak one dać mu swój dotyk i zapach, i być wtartą, wchłoniętą porami jego skóry, a teraz ręcznikiem chcę być, bo słyszę, że już po niego sięgnął, za chwilę otworzy drzwi, wyjdzie, a potem osiem kroków, policzyłam, tyle zawsze robi od łazienki do sypialni, a każdy, to najbardziej wyrafinowana gra wstępna, co ja mówię, potem już nie potrzeba żadnej gry, tymi jego ośmioma krokami w korytarzyku ja wchodzę, wbiegam na szczyt, rozumiesz, Andżela? To jest number two,może faktycznie mam coś z nimfomanki, ale dla niego mogę być wszystkim, nawet dziwką, zero zahamowań, tak było od pierwszej nocy, tam w Jarosławcu…
Za szóstym krokiem Adama wielki, stary zegar, który odziedziczyli po jego dziadku i który stał w dużym pokoju, chociaż nijak nie pasował tam do pozostałych mebli i wystroju w stylu Ikei — zakrztusił się kukułką. To oznaczało, że jest godzina trzecia dwadzieścia, a może nawet czterdzieści, bo i takie spóźnienia przytrafiały się starowinie. Adam otworzył drzwi sypialni, zrobił siódmy oraz ósmy krok, po czym nachylił się nad Justyną. Miała kołdrę zsuniętą do bioder i otwarte oczy.
– Śpij, śpij — szepnął, zmieszany tym, że obudził żonę. Naprawdę, starał się brać prysznic cicho, potem na palcach przejść do sypialni, ale mała ma cholernie czujny sen, jak kotek, jak królik; z przyjemnością pogłaskał policzki ciepłe od snu, słodko ogrzane tam, po drugiej stronie jawy, gdzie sam chciał się jak najprędzej znaleźć; po dniu, który trwał blisko dwadzieścia godzin marzył, by zasnąć obok Justyny, przytulony do jej ciała.
Pod zamkniętymi powiekami zobaczył monitor, a na nim słupki cyfr, obrazujące wyniki sprzedaży za ostatni kwartał, do drugiej trzydzieści ślęczeli nad tym, a jeszcze ta kretynka, Teresa, zgubiła gdzieś umowy leasingowe… Poczuł dreszcz, po którym świadomość, jak komputer bezpiecznie się wyłącza, program zamknięty, ekran ciemny, do rana nie ma mnie.
To śni się czy naprawdę? Justyna lekko potrząsa jego ramieniem. Słyszy jej głos:
– Adam, co jest nie tak? Pogadajmy.
Chyba to jednak sen. Raczej na pewno. Justyna przecież nie używa takiego tonu. Ale na wszelki wypadek odpowiada, a może też tylko mu się śni, że odpowiada, w każdym razie do Justyny dobiega jego mamrotanie:
– Wszystko okey. Śpijmy
– Śpijmy, śpijmy — powtórzyła jak echo, i w tym samym momencie poczuła, że właśnie stała się echem, czyli nikim, zupełną nicością i bezsensem wśród nocy, pustką, pośród pustki, i aby czymś się wypełnić, przywołała wspomnienia. Najpierw to spod prysznica, choć nie ustalała kolejności, samo przepchnęło się na pierwsze miejsce. Stała pochylona, rozwartymi dłońmi wsparta o zimne, białe kafelki, i nie widząc Adama, wszystkimi pozostałymi zmysłami, wszelką komórką organizmu doznawała jego obecności za plecami, pośladkami, kręgosłupem, który wił się w esach floresach, a woda, ciepła woda obmywała skórę, cały czas bowiem pieścił ją prysznicem, także wtenczas, gdy oboje uklęknęli i promień rozkoszy, co ją przenikał, stał się nieledwie bolesny; wtedy dopiero odwróciła głowę i nie potrafiąc tak okręcić szyi, by spotkały się ich usta, pocałowała go w policzek.
– Adam — powiedziały chórem wszystkie neurony jej czternastoletniego ciała. A on uśmiechnął się.
– Wiedziałaś, że to ja? A gdyby to był inny facet… Nawet się nie odwróciłaś, kiedy wszedłem.
Wkurzył ją tym tekstem. Nawet w żartach nie znosiła aluzji, że mogłaby to robić z innymi, albo że ma do seksu takie podejście, jak niektóre koleżanki, co faktycznie potrafiłyby stać pod prysznicem, tyłem do zasłonki i czekać, kto pierwszy ją uchyli. Ale to nie ona, nie Justyna. Choć oczywiście jest nowoczesna i bezpruderyjna, co niestety ciągle jeszcze wielu zacofanych facetów myli z kurestwem. Na przykład jej tata.
I za przynależność do ciemnego, męskiego rodu, ugryzła Adama w ramię, aż jęknął.
– Jeszcze raz coś takiego powiesz, to cię ugryzę gdzie indziej!
Lecz zamiast tego pocałowała. I to było takie niesamowite, takie cudowne, że Adamowi natychmiast naprężył się, w ułamku sekundy, ledwie tylko musnęła go tam rozwartymi ustami. Był twardy jak rączka prysznica, którą trzymała w drugiej dłoni, kierując strumień na jego pępek i podbrzusze.
Potem spróbowała odtworzyć, jak było pierwszy raz, tu, w ich własnym mieszkaniu, jeszcze nie na tym tapczanie, gdzie dzisiaj Adam śpi, a ona, by nie pójść na samo dno rozpaczy, kurczowo chwyta się wspomnień; mieli wtedy tylko materac i śpiwór na nim. I kilka poduszek, które kupiła dzień wcześniej na wagę, bo trafiła na wyprzedaż w Auchan; i tych rolet w oknach także jeszcze nie mieli, to był jej pomysł, żeby zamontować, i koniecznie niebieskie, taki kolor bowiem nakazywały zasady feng shui. Lecz owej pierwszej nocy szyby były nieosłonięte i neon hotelu Forum rytmicznie pulsując robił im dyskotekę, i tak fajnie opalizowały w jego świetle puste flaszki i kieliszki na parapecie, bo godzinę wcześniej właśnie parapetówę skończyli. A kiedy neon przygasał i ciemność zlepiała się nad nimi, pierwszym ze zmysłów stawał się węch, kontemplowała więc zapach świeżej farby, którego dawniej nie znosiła, bo któż lubi wąchać farbę emulsyjną, ale teraz to ich mieszkanie było pomalowane, toteż wdychała niby aromat, niby woń bzu na randce w noc majową.
Gdy skończyli się kochać, spytała, jak mu było. Powiedział, że super. Jej też było super, lecz mimo to nie wiadomo skąd jakiś niepokój nagle się przyplątał. Dokuczliwy, narastający, całkiem jak te tramwaje, co właśnie zaczęły wyjeżdżać na miasto i z metalicznym zgrzytem szlifowały nadranną ciszę.
– Pierwszy raz… kochałeś się z własną żoną — szepnęła z tremą. Adam nie zrozumiał, w czym problem.
– Dla mnie jesteś żoną już od dwóch lat — odrzekł z charakterystyczną dla siebie prostotą, lecz to tylko wzmogło obawy Justyny. Tym bardziej, że była świeżo po całej masie lektur na temat psychologii i seksuologii małżeństwa.
– Ale faceci wolą mieć kochanki niż żony. To ich bardziej podnieca — powiedziała, starając się nadać głosowi suche, beznamiętne brzmienie, bo niby jakie emocje może w niej budzić ta oczywista prawda; nie po to jest oczytaną, nowoczesną kobietą, żeby jak głupia gąska z Pcimia łkać, że life is cruel.
– Zależy jacy — zaoponował Adam, ale Justyna nie dała się zwieść.
– Dwoje amerykańskich uczonych udowodniło, że mężczyźni mają naturę poligamiczną. To wynika z odmiennej chemii ich mózgu. W Ameryce były robione bardzo ciekawe badania na zwierzętach.
Pamięta, że w tym momencie mąż zaczął się śmiać i nie dał opowiedzieć o baranie, który może jedną owcę pokryć tylko siedem razy i nigdy więcej, choćby mu nałożyć worek na łeb; Adam śmiał się, tramwaje zgrzytały, Justyna na serio się wkurzyła.
– I lezą potem do łóżka z byle wyciruchem — wycedziła nienawistnie, własnymi słowami streszczając wniosek płynący z amerykańskich badań.
Może chociaż teraz nie będzie się śmiał i przerywał jej w pół słowa. Justyna z determinacją potrząsnęła śpiącym mężem.
– Posłuchaj, jesteśmy nowoczesnym, partnerskim małżeństwem.
Odmruknął coś nieartykułowanego.
– Powiedz mi prawdę, jak przyjacielowi: masz kogoś?
Efekt przeszedł jej oczekiwania: Adam w ułamku sekundy poderwał się i przyjął pozycję siedzącą. Zupełnie, jakby był na sprężynę.
A potem jego nieprzytomny wzrok powędrował od nadgarstka do nocnej szafki, gdzie przed snem położył zegarek.
– O cholera, nie zadzwonił! — westchnął, a był w tym bezmiar skargi i bezsilnej złości — na budzik, wczesną porę, krótki sen, nowy ciężki dzień. Na cały świat. Słysząc głos męża, aż struchlała.
– Nie, dopiero czwarta, śpij — szepnęła i pogładziła go po włosach. Natychmiast z powrotem osunął się na poduszki. Był taki słodki, taki dzieciak, kiedy spał. I te jego rzęsy Długie, cudowne, miała ochotę je całować, ale bała się, że znów go obudzi.
– Tak strasznie cię kocham — mówiła, ale już tylko w myślach. — I dlatego muszę, rozumiesz, muszę wiedzieć, czy mnie nie zdradzasz!
Kiedy rano próbował ją obudzić, zupełnie nie kontaktowała, nie rozumiała, czego od niej chce, problem Ani i jej przedszkola przywaliła gruba warstwa niewyspania oraz okropnych myśli, co dręczyły do świtu, więc żadna córka nie istniała, żadne przedszkole, a tym mniej jakaś tam godzina ósma, na którą należałoby ją odprowadzić. A zresztą, czy to nie bezsens tłuc się z dzieckiem trzy przystanki autobusem, jeśli Adam może ją podrzucić jadąc do firmy? Boże święty, wielkie tam nadłożenie drogi, najwyżej piętnaście minut! A ona przecież musiałaby wstać, umyć się, ubrać, no i make up jeszcze… nie, no chance,Adaś, ty ją odwieź! Chyba nawet mu tego nie powiedziała, tylko wyjęczała w rozespanych myślach, tuląc się do poduszki i rozpaczliwie naciągając kołdrę na głowę; z ulgą przyjęła, że sobie poszedł, nie stoi nad nią, nie gada, nie szarpie, szlaban zagradzający piękną, szeroką autostradę snu podniósł się i Justyna pomknęła tam sto mil na godzinę.
Około trzynastej zadzwonił Mietek; na szczęście słuchawka bezprzewodowego aparatu leżała na wyciągnięcie ręki, nie musiała więc wstawać.
– Obudziłem cię? Sorry. Ale masz niesamowicie seksowny głos, kiedy jesteś taka rozespana.
Mieciu był starszy od niej dobre pięć lat i puszysty. Stale podkreślał, jaki jest bogaty z domu i że czeka go wielka kariera. Do tego jednak musi zrobić maturę, no bo głupio, żeby prezes wielkiej spółki albo banku legitymował się ukończoną podstawówką. Póki co pomagał bratu w interesach, a dokładniej mówiąc stał przedpołudniami za ladą jego sklepu. Zawsze dobrze ubrany i pachnący drogimi, męskimi perfumami, na których punkcie miał hopla. Kiedyś z Andżelą odwiedziły go tam, a on próbował pochwalić się bratu, że są jego kochankami. Bo poza wszystkim Mieciu to erotoman, a dokładnie: erotoman-gawędziarz.
– Chciałbym, Justynko, żebyś budziła się co rano obok mnie — kontynuował swój telefoniczny flirt.
– To niemożliwe, Mietku. Przecież wiesz, że mam męża.
Lubiła, kiedy faceci ją adorowali, bo mogła wtedy odpowiadać tym tekstem. A mało co sprawiało większą frajdę niż chwalenie się, że jest mężatką; i to nie byle jaką, bo żoną samego Adama, najinteligentniejszego i najbardziej seksownego faceta w całej galaktyce. Najchętniej chodziłaby z taką tabliczką na piersiach.
– A czy to przeszkadza? — Mietek, kiedy się denerwował, zaczynał tak jakoś poświstywać nosem; nawet przez telefon dało się to słyszeć. — Przecież nie żyjemy w średniowieczu… Sama mówiłaś, że masz na te sprawy nowoczesne poglądy.
Jego teksty były jak na zamówienie. Wprost idealnie pasujące do ukochanych jej odpowiedzi.
– Posłuchaj, ja nie jestem z Adamem dla konwenansu czy dlatego, że coś tam sobie przysięgliśmy przed ołtarzem. Takie sprawy nie mają dla mnie znaczenia.
Kiedyś trochę się bała, że dochowując małżeńskiej wierności może zostać nazwana mieszczką, kurą domestiką i dinozaurem. Ale na szczęście przeczytała wywiady z kilkoma sławnymi kobietami, które zgodnie twierdziły, że wierność, jeśli wynika z miłości, wcale nie ośmiesza, a przeciwnie — jest czymś pięknym. I tak byłaby wierna Adamowi, bo go kochała, to ją wszakże uspokoiło.
– Czyli nie mam szans? — spytał Mietek, z trudem mieszcząc się w niby to żartobliwej konwencji.
– Możemy być przyjaciółmi — zaproponowała, bo nagle przypomniało jej się, że pojutrze jest sprawdzian z geografii, a Mieciu na pewno ma perfect porobione ściągi. Jedna z tych jego gęsto zadrukowanych, małych kartek, w porę podesłana, uratuje przed jedynką na semestr.
– Dla mnie to za mało — westchnął.
Ten ton źle wróżył. Pod znakiem zapytania, i to wielkim, stawiał rachuby na jego pomoc na sprawdzianie.
– Mietku, zapomnij. Jest tyle fajnych dziewczyn. Na przykład Edyta—Justyna ożywiła się nagle, bo poza wszystkim lubiła swatać; inna rzecz, że nigdy nie udało się jej skojarzyć żadnej pary, ale zawsze to frajda poznać ze sobą chłopaka i dziewczynę, a potem patrzeć, co z tego wyniknie.
– Co za Edyta? — zainteresował się Mietek.
– Moja koleżanka. Nie znasz. Ciągle szuka chłopaka na stałe. Opowiadałam jej nawet kiedyś o tobie…
To ostatnie było o tyle prawdą, że kilka dni temu we dwie z Andżelą w przytomności tejże Edyty oplotkowywały klasę, a najwięcej dostało się niejakiemu Mieczysławowi K., puszystemu erotomanowi.
– Ładna?
– W każdym razie faceci oglądają się za nią na ulicy.
Już zapomniała o sprawdzianie z geografii i bezinteresownie, całym sercem chciała teraz pomóc Mietkowi, a jeszcze bardziej Edycie, żeby wreszcie znalazła to, czego szuka, a raczej — tego, którego szuka i już dłużej nie wypłakiwała się przed nią po kolejnych zawodach.
– Umówię się z nią kiedyś po szkole i pójdziemy całą paczką do pubu.
– Jesteś ekstra kumpela — powiedział Mietek. — Ale wolałbym, żebyś była moją dziewczyną.
– Wiem — użyła smutnego tonu, lecz uśmiechnęła się zadowoleniem. — Jesteś, Mietku, bardzo ciepłym i pozytywnie energetycznym facetem. I bardzo cię lubię.
Mówiła prawdę, bo nie potrafiła kłamać. Nawet dla korzyści. Rzeczywiście tak Mietka w tej chwili odbierała i — autentycznie lubiła. Niby grubego, pluszowego misia, do którego można się przytulić. I żałowała, że Mieciu nie jest nim naprawdę, i niestety — przytulony zachowa się całkiem inaczej niż pluszowy niedźwiadek.
Powinna była już wstać, ale nie mogła się oprzeć, żeby nie zadzwonić do Andżeli. Odebrała jej matka, odęta i oschła, jasne więc, że znowu się żarły.
– Koniec — powiedziała Andżela. — Podjęłam decyzję.
– Wyprowadzasz się z domu? — spytała Justyna.
– Mam do wyboru — odcięcie przeszłości, albo nawrót bulimii — Andżela mówiła to o wiele za głośno jak na potrzeby rozmowy prowadzonej przez sprawne telefoniczne łącza, ale chodziło oczywiście o to, żeby matka w drugim pokoju nie uroniła ani jednego słowa. — Dzisiaj znów całą noc rzygałam. Mój psychoanalityk powiedział mi, że wpadłam w schizogenną pułapkę podwójnego wiązania. Rozumiesz: ja ją jem, a później wyrzyguję z siebie.
– Kogo jesz? — spytała Justyna z niepokojem.
– Moją matkę. To, że nie karmiła mnie piersią wywołało we mnie do dziś nienasycony głód uczuciowo-emocjonalny. Ale to oczywiście chory, toksyczny związek…
Andżela zawsze rzucała takie teksty i bardzo prędko wszyscy w szkole odsunęli się od niej. To zresztą niespecjalnie jej przeszkadzało, dalej przez całe przerwy tokowała o swoich traumach, psychoanalizie, a ostatnio coraz częściej o różnych wróżkach i egzotycznych wierzeniach, czym była do szpiku kości zafascynowana. Potrzeba mówienia tak była w Andżelice silna, że słuchacz w zasadzie się nie liczył, a nawet — mogło go wcale nie być. Do takiej ostateczności nie doszło wszakże, miała bowiem Justynę. Zawsze wierną, cierpliwą, życzliwie zainteresowaną, której nie zrażał skrajny egocentryzm przyjaciółki, ani też jej imagetechno, ale to tak okropnie techno, że aż zdawał się parodią stylu. Justyna chwilami dochodziła do wniosku, że gdyby nie te wszystkie dziwactwa z włosami, ciuchy jak obudowa cyborga i pstrokacizna tatuaży, Andżela po prostu byłaby sobie szarą myszą, jak jej matka — kobieta, za którą na pewno nigdy żaden facet nie obejrzał się na ulicy.
Ale lubiła ją i uważała za bliską przyjaciółkę. Tym bliższą, im bardziej wszyscy inni w klasie unikali i nie lubili Andżeliki. Poczytywała to sobie wręcz za przedmiot dumy, że ona jedna dorosła poziomem do rozmów o psychologii, reinkarnacji i długu karmicznym. Bez dwóch zdań one dwie w klasie w najwyższym stopniu były uduchowione, czyli że miały najstarsze dusze. Andżela pokazała jej, jak wiek duszy się oblicza — trzeba przypisać literom imienia i nazwiska odpowiednie cyfry, po czym zsumować. I chyba jeszcze przez coś podzielić, już dokładnie nie pamięta, w każdym razie wyszło, że taki na przykład Mietek jest od każdej z nich dwa razy młodszy. A reszty klasy to nawet szkoda czasu sprawdzać.
– No a co u ciebie? — spytała Andżela po dwudziestu minutach mówienia wyłącznie o sobie; to i tak był postęp, bo kiedyś w ogóle nie interesowała się sprawami przyjaciółki.
– Bez zmian — odpowiedziała smętnie Justyna.
– Kolejna noc bez seksu?
Miała wrażenie, że słyszy w głosie Andżeli nutkę złośliwej satysfakcji i zrobiło jej się przykro.
– Sama nie wiem. Może to moja wina — westchnęła.
Na dźwięk słowa „wina”, Andżela niespodziewanie ożywiła się.
– Pięknie! Bierz winę na siebie! Ja przez dwadzieścia lat to robiłam. Wszystko, rozumiesz, wszystko było moją winą: to, że ona ma wrzód żołądka, że musi na mnie pracować, że nie znalazła sobie chłopa, nawet to, że kondom pękł i się urodziłam.
Justyna wyobraziła sobie twarz jej matki, która słyszy to wszystko przez akustyczną ścianę ich mieszkania w bloku, i zawstydziła się — za Andżelę i za siebie, że uczestniczy w takiej rozgrywce. Mój Boże, przecież teraz nie będzie mogła spojrzeć tej kobiecie w oczy! A na pewno natknie się na nią w kuchni czy w przedpokoju. I to nie raz jeszcze, bo Andżela tylko tak gada, ale oczywiście nigdzie się nie wyprowadzi. Najwyżej na dwa, trzy dni, do jakiegoś faceta.
– I dopiero Jurek, mój psychoanalityk, otworzył mi oczy. Dziewczyno, mówi, zrzuć ten garb! Nie ma winy, są tylko przyczyny. Kazał mi to napisać na kartce i powiesić nad łóżkiem.
– Wiem — powiedziała Justyna — cała nasza kultura przepojona jest pojęciem grzechu. To zasługa, w cudzysłowie oczywiście, naszej religii.
Gdy to mówiła, a ściśle powtarzała po jednym znajomym Adama, przyszło jej do głowy, że każda przesada jest niedobra — faktycznie, księża na pewno przeginają z tym grzechem, ale powiedzieć, że ludzie w ogóle nie są niczemu winni, to też przegięcie, tylko w drugą stronę. Na przykład — jej matka. Czy można mówić, że nie jest winna? Po tym jak pograła z ojcem? A z nią, Justyną, własną córką, co zrobiła? Jakie dzieciństwo jej zafundowała? I co? Nie ma winy, są tylko przyczyny? A pieprzyć taką filozofię! Tylko, w przeciwieństwie do Andżeli, ona nigdy swojej matce tego nie wygarnie.
Spojrzała na zegarek, była już 14.30.
– Cholera, za godzinę musimy być w szkole! — przerwała przyjaciółce wpół słowa.
To była bardzo dziwna zbieranina ta ich klasa; rozpiętość wieku od siedemnastu do czterdziestu lat, i normalnie cały przekrój społeczny — od takich prawie stuprocentowych inteligentów, którym gdzieś na edukacyjnym szlaku powinęła się noga po lud pracujący miast, a nawet i wsi; tych ostatnich popularnie nazywano pszenno-buraczanymi. Naturalnie, więcej było kobiet, faceci bowiem nie zachodzą w ciążę i dzieci nie rodzą, a co za tym idzie trochę im łatwiej zrobić maturę o czasie w zwykłej szkole dziennej. Ci, którym mimo to się nie udało, mieli na ogół jakąś przeszłość — alkoholową, narkomańską, więzienną, taktownie nikt ich nie wypytywał. No i oczywiście było też kilku zupełnych matołów, i to obojga płci, co to liczyli, że może chociaż tutaj, gdzie płacą za naukę z własnej kieszeni i gdzie wymagania są naprawdę minimalne, dostaną wreszcie ten papierek upragniony-wymarzony; nie tyle przez siebie, ile przez rodziców, którzy do końca, desperacko usiłowali stworzyć swym trzydziestoletnim pociechom lepszą szansę na starcie do kariery. Co pewien czas ktoś ubywał, a to zwykle znaczyło, że wszedł w posiadanie świadectwa maturalnego prostszym sposobem: zamiast męczyć się tu trzy razy w tygodniu, kupił je sobie na bazarze. Justynie też kiedyś ktoś oferował taką fałszywkę, ale uczciwość nie pozwoliła jej skorzystać. Zresztą lubiła chodzić do szkoły, bo to co drugi dzień zapewniało nie tylko życie towarzyskie, ale — co ważniejsze jeszcze — poczucie bycia w grupie, czego przez ostatnie lata strasznie jej brakowało. Bo w podstawówce należała do tych najbardziej lubianych przez klasę, i to ze wzajemnością; rozpłakała się, kiedy ginekolog orzekł, że ciąża jest zagrożona i wystawił zwolnienie do końca roku. Zresztą i tak nie mogłaby się w szkole pokazać z brzuchem, taki to u nas ciemnogród!
Lekarz był przekonany, że to z lęku o dziecko ten płacz, i zaczął pocieszać, mówiąc jakimi to doskonałymi środkami na podtrzymanie dysponuje dzisiaj medycyna; przerwała mu: panie doktorze, ja muszę pójść do szkoły! Edytka nie poradzi sobie sama z konkursem! Chodziło o to, że organizowały z Edytką konkurs na najbardziej oryginalny ciuch jesienny.
Ale oczywiście potrafiła wagarować, i dawniej w podstawówce, i teraz też, jak chociażby dzisiaj, kiedy bez większych oporów uległa namowom Andżeli, żeby zerwać się z fizyki. Po prostu miała wszystkiego potąd: najpierw ta noc, kolejna bez seksu, za to pełna okropnych domysłów, potem na komórce Adama cały dzień odzywała się poczta dźwiękowa, a w firmie mówili, że gdzieś wyszedł, no i wreszcie żenująca afera na polaku, czyli — gwóźdź do trumny.
Babka od polaka jak zwykle nadawała teksty, z których zrozumieć można było dokładnie zero; o jakichś strukturach przekazu, warstwach semiotycznych, semantycznych, nikt w klasie tego nie kumał. I oczywiście wszystko czytała z kartki, no bo jak inaczej? Żeby walić taki wykład z głowy, musiałaby się chyba nauczyć na pamięć słownika wyrazów obcych.
Opowiadała akurat o jakimś uczonym, który zajmował się tymi warstwami se. se…, no, nieważne, gdy nagle coś się w niej zawiesiło — zająknęła się, poczerwieniała i zamilkła. I tylko słychać było szybki i taki nerwowy szelest tych jej karteluszek, które wertowała, szukając dalszego ciągu wątku. Wreszcie rozłożyła je na stole, jak karty w pasjansie, po czym na chwilę wznowiła wykład, ale się okazało, że czyta to już drugi raz. I wtedy Justyna, która siedziała na początku rzędu, spostrzegła, że brakująca kartka jakimś cudem leży akurat pod jej stolikiem.
– Pani profesor, chyba znalazłam!
Ucieszona, że może pomóc, schyliła się i w kucki, z oczami tuż nad podłogą przeczytała pierwsze zdanie:
– Ingarden traktuje utwór literacki jako wielowarstwową strukturę, gdzie warstwą pierwotną, podstawową jest struktura zgłosek, następnie całych wyrazów, a dalej. Czy to ta kartka, pani profesor?
– Tak, tak — nauczycielka rozpromieniła się — bardzo pani dziękuję.
Wtedy Justyna z kartką w dłoni podniosła się spod stolika, a raczej: chciała się podnieść, tylko jakoś źle sobie skalkulowała szerokość blatu i trasę, którą przebyć ma jej głowa. Poczuła nagły, nie wiadomo skąd ból w potylicy i dopiero dobiegający z tyłu śmiech klasy uświadomił jej, co zaszło.
– Boże, nic się pani nie stało? — spytała nauczycielka takim głosem, jakby to jej przydarzyło się stuknąć w głowę.
– Nie, wszystko jest pod kontrolą — podając kartkę, drugą ręką pocierała kontuzjowane miejsce. A potem odwróciła się gwałtownie i ze złością spojrzała na rozbawione twarze.
– Bardzo śmieszne! — rzuciła zjadliwie. — Humor na poziomie Pcimia Dolnego!
Mietek, który siedział dwie ławki za nią, poczerwieniał w tym momencie i zacisnął pięści, jakby chciał kogoś bić. Cholera, żeby mogła cofnąć te słowa, ale — niby skąd miała wiedzieć.
– Dlaczego mnie obrażasz?
I po chwili znów, tylko głośniej, bardziej histerycznie i w dodatku w zupełnej ciszy, jaka nagle zapadła:
– Dlaczego mnie obrażasz?
Świstał przy tym przez nos, jakby w każdej dziurce miał upchnięty sędziowski gwizdek.
– A co? — jeszcze do końca nie ogarnęła sytuacji. — Ty jesteś z Pcimia Dolnego?
Mieciu wstał i wolno podszedł do niej, a jego usta wykrzywiał okropny, sardoniczny uśmieszek, jakim zapewne seryjni mordercy obdarzają swe ofiary tuż przed uduszeniem. Ze strachu usiadła i skuliła się na krześle.
– Posłuchaj, mała — mówił niby to normalnie, lecz w tym spokoju było coś z tykania bomby zegarowej. — Nie ma żadnego Dolnego Pcimia, ani Górnego. Jest po prostu Pcim! I ja się tam urodziłem! I jestem z tego dumny!
– Proponuję, żebyście może porozmawiali o tym na geografii, okej? — nauczycielka nie bardzo wiedziała jak, ale próbowała ratować sytuację. Mietek całkiem ją zignorował.
– Dziś przez telefon powiedziałaś, że mnie lubisz, że jestem ciepły i takie tam duperele. Po co? Żeby potem bardziej zranić? Ach, jakie to dla was typowe.
Baśka z ostatniej ławki, słysząc że przeszedł na liczbę mnogą i generalnie czepia się kobiet, poczuła się nagle z Justyną solidarna.
– Mietek, kurde, o co ci chodzi? Tak się mówi: z Pcimia. Skąd dziewczyna miała wiedzieć, że się tam urodziłeś? Co, w dowód ci zaglądała?
– Proszę o ciszę! — krzyknęła nauczycielka, nagle odnajdując się w swojej roli. — Jesteście chyba państwo dorosłymi ludźmi?!
– Ja tak — odparł Mietek. — Ale nie jestem pewien, czy. wszyscy tu obecni.
Chciał, by były to ostatnie słowa scysji, zgrabny bon mot i żeby należały do niego, tak się jednak nie stało, afera trwała dalej, role tylko się odwróciły: teraz on siedział na swoim krześle, ona zaś stała nad nim, prosząc o wybaczenie, i żeby, do cholery uwierzył, że z tym Pcimiem naprawdę był zbieg okoliczności, straszny, okropny, płakać jej się chciało nad Mietkiem, że taki zdołowany, biedny, jakieś głupie dziewczyny musiały mu kiedyś dopiec, i to ostro, skoro w ten sposób zareagował; a teraz jeszcze ona pakuje mu szpilę, dopisując się do listy dręczycielek nieszczęsnego, grubego misia z Pcimia. Boże mój, a gdybyż to ona z Pcimia była i ktoś robił sobie z tego jaja?! Misiu, rozchmurz się — błagała, powstrzymując łzy, które nie pociekły także i dlatego, że mimo wszystko, gdzieś na marginesie współczucia zachowała świadomość komizmu całej sytuacji.
A im goręcej go przepraszała, tym bardziej Mieciu stawał się odęty i wyniosły. Krzywił się z niesmakiem albo oczy wznosząc do nieba, czy raczej sufitu, skarżył się wzrokiem Panu Bogu, że stworzył podobną idiotkę, Justyna wszakże całą sobą przejęta tym, że wyrządziła mu przykrość, w ogóle tego nie dostrzegała, i nie rozumiała zupełnie, czemu Andżela, Baśka i jeszcze taka Kinga Paciorek odciągają ją od Mietka, perswadując, żeby dała sobie z kretynem spokój.
Trwało to aż do dzwonka, a w międzyczasie nauczycielka dwa razy oświadczyła, że z taką klasą nie ma ochoty dłużej pracować, Baśka zaś zapowiedziała, że jutro kupi świadectwo na bazarze.
więcej..