- W empik go
Wspólnicy - ebook
Wspólnicy - ebook
Jedna z powieści psychologiczno-obyczajowych Georges'a Simenona.
Gdyby Joseph Lambert nie trzymał ręki między udami Edmonde, swojej sekretarki, podczas gdy kierował samochodem, pewnie nie doszłoby do wypadku. Do wypadku, który okazał się straszny w skutkach.
Na szczęście dla tych dwojga nikt nie widział zdarzenia. I oboje mogą milczeć. Tyle że śledztwo zatacza coraz szersze kręgi, a opinia publiczna wydała już wyrok na sprawcę...
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-262-7667-1 |
Rozmiar pliku: | 264 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To, co nastąpiło, było brutalne i gwałtowne, zareagował jednak bez zdziwienia czy sprzeciwu, jakby od dawna się tego spodziewał. W ułamku sekundy, gdy z tyłu dobiegł ryk klaksonu, pojął, że oto nadciąga katastrofa, której nie sposób uniknąć, i że to wszystko jego wina.
Ścigający go dźwięk — wściekły, przyprawiający o dreszcz paniki — nie przypominał zresztą zwyczajnego trąbienia, raczej posępne, rozdzierające wycie syreny, jakie można usłyszeć w porcie mglistą nocą.
Jednocześnie w lusterku wstecznym ujrzał nacierające czerwono-białe cielsko autokaru, wykrzywioną grymasem strachu twarz siwowłosego mężczyzny i zdał sobie sprawę, że sam jedzie środkiem jezdni.
Nie wpadł na to, aby uwolnić rękę, którą Edmonde wciąż ściskała udami. I tak by nie zdążył.
Dotarł prawie do Grandę Côte, gdzie droga skręcała w lewo pod kątem prostym, tak iż miało się wrażenie, że kończy ją mur otaczający posiadłość Châteaur-Roisin.
Od kilku minut padało — dość długo, aby asfalt zdążył się pokryć lepką warstewką.
O dziwo, w tym momencie gotów był zaakceptować wszystko: i katastrofę, i własną winę. Wiedział, że jego życie zostanie przecięte na pół, być może nawet się skończy. Nie wierząc w skuteczność własnych działań, zrobił to, co musiał: podjął wysiłek, aby wolną lewą ręką skorygować tor jazdy. Tak jak się spodziewał, samochód, zamiast odbić w prawo, wpadł w poślizg, obrócił się i ustawił w poprzek drogi.
Mimo to autokar jakimś cudem go wyminął i przemknął obok. Lambertowi wydało się, że słyszy przekleństwo, wykrzyczane przez przerażonego kierowcę. Przez szybę dostrzegł główki nieświadomych niczego dzieci. Rozległ się huk, zgrzyt rozdzieranej blachy i wielki niczym mastodont pojazd, uderzywszy w drzewo, stoczył się w dół nasypu.
Jego własne auto, które niemal stanęło w miejscu, gładko przyśpieszyło i jak gdyby nigdy nic nabierało prędkości, podczas gdy rozpędzony autokar całą swoją masą wbił się czołowo w mur wokół Château-Roisin.
Lambert się nie zatrzymał. Nie przyszło mu nawet do głowy, żeby to zrobić. Chciał jak najszybciej stąd uciec i na nic nie patrzeć. Miał dość trzeźwości umysłu, aby zjechać z głównej drogi i skręcić w prawo, na szosę do Galiniere.
Edmonde nie krzyknęła ani się nie poruszyła. Poczuł jedynie, jak jej ciało sztywnieje i odsuwa się od niego. Odniósł też wrażenie, że zamknęła oczy.
Nie śmiał spojrzeć w lusterko, aby sprawdzić, co pozostawia z tyłu, lecz na pierwszym zakręcie nie zdołał się powstrzymać i rzucił okiem za siebie, na buchające płomienie.
Nigdy, w całym swoim życiu, nie doznał równie potwornego wstrząsu — nawet wtedy, gdy po wybuchu pocisku artyleryjskiego przysypała go ziemia. Wydawało się niemożliwe, że zdoła dalej prowadzić, patrzeć przed siebie na drogę, oddychać. Coś pękło w jego sercu, w jego głowie; spocił się tak, że dłonie ślizgały mu się na kierownicy.
Przeszło mu przez myśl, że powinien się zatrzymać i zawrócić, ale nie miał odwagi. To byłoby ponad jego siły. Nie chciał tego oglądać. Panika pchała go naprzód — niekontrolowany impuls, nad którym nie miał żadnej władzy.
Zarazem jednak był w stanie myśleć analitycznie. W odległości stu metrów od zakrętu i muru, w który uderzył autokar, znajdowała się stacja benzynowa i bar szybkiej obsługi prowadzony przez państwa Despujols. Lambert ich znał. Znał wszystkich w promieniu dziesięciu kilometrów od miasta. Stara pani Despujols była głucha, ale jej mąż, który o tej porze zapewne pracował w ogrodzie, bez wątpienia usłyszał łoskot. Czy mieli w domu telefon? Nie potrafił sobie przypomnieć. Jeśli nie, aby wszcząć alarm, Despujols musiałby pokonać niemal kilometr dzielący ich od wioski o nazwie Saint-Marc. Nie miał samochodu, więc pozostawał rower.
Lambert wciąż nie śmiał spojrzeć na Edmonde, która siedziała obok całkiem nieruchomo. Musiała niepostrzeżenie opuścić sukienkę, bo nie widział już jasnej skóry jej kolan.
Należało coś zrobić, dokądś pojechać, ale jeszcze nie wiedział, dokąd. Po tym, jak skręcił z głównej drogi i znalazł się na szosie do Galiniere, nie miał już prawa zawrócić tam. Nie mógł także pojawić się w odległej o osiemset metrów wiosce, wybrał więc gruntowy trakt z lewej strony. Myśl, że mógłby napotkać jakiegoś wieśniaka, napawała go lękiem.
Kiedy dotrze na drogę szybkiego ruchu wiodącą do Coudray, będzie uratowany. Będzie mógł udawać, że jedzie z dowolnego miejsca: niczego nie widział, wcale nie przejeżdżał tego dnia obok Grandę Côte.
Po prawej mieściło się jakieś gospodarstwo, ale w obejściu nikogo nie zauważył. Ciągle padało — zacinający z ukosa, niemal jesienny deszcz, choć był dopiero koniec lata. Serce biło mu gwałtownie, prawa dłoń drżała na kierownicy.
Odczuwał wstyd i ogromny smutek. Mimo to zmusił się, aby zawczasu o wszystko zadbać, wszystko przewidzieć. Usłyszał własny głos, mówiący:
— Wstąpimy jeszcze do Tréfoux.
Tréfoux było położone po przeciwnej stronie miasta i można tam było dotrzeć drogą szybkiego ruchu. Lambert dobrze znał tutejsze trasy, bo wszędzie rozsiane były place budowy, które niemal codziennie odwiedzał. Tak się złożyło, że wracał właśnie z jednego z nich, z farmy Renondeau, gdzie jego ludzie stawiali blaszaną stodołę.
Wcześniej zbudował w Tréfoux mleczarnię z wzorcową serownią, obecnie zaś w odległości dwustu metrów dalej jego ekipa stawiała rozległą chlewnię, która miała zużywać wytwarzane w mleczarni odpady.
Pracował ciężko, ciężej niż jego ojciec i ktokolwiek w mieście, a teraz cały wysiłek ostatnich dwudziestu pięciu lat miał pójść na marne.
Ile sekund to mogło trwać? Zaledwie kilka. Nie dość, aby zdążył uwolnić unieruchomioną prawą rękę.
Kierowca autokaru musiał nacisnąć klakson po raz pierwszy, gdy znajdowali się w połowie drogi na wzgórze. Lambert nie był pewien. Nie uważał. Niemniej jednak wspomnienia tamtej chwili powracały niczym okruchy złego snu. Autokar zatrąbił, aby dać znać, że się zbliża. Jechał szybko, wiózł powracające z kolonii letnich dzieci do Paryża albo jakiegoś innego miasta na północy kraju.
Lambert dojechał wreszcie do drogi szybkiego ruchu i poczuł się tak, jakby powoli wracał do życia. Ciężarówki i auta osobowe mknęły po gładkiej szosie, w odległości trzystu metrów przed nimi widniał czerwony dystrybutor paliwa, a nieco dalej zajazd z tarasem. Niewiele brakowało, a Lambert zatrzymałby się tam, żeby coś wypić i zapewnić sobie alibi, wtrącając mimochodem, że właśnie wraca z farmy Renondeau i zmierza do Tréfoux.
Czy to nie za wiele ostrożności? Czy nie groziło mu, że ściągnie na siebie podejrzenia? Często zdarzało mu się wstępować do jakiejś wiejskiej gospody na pół karafki białego wina, ale nigdy w towarzystwie swojej sekretarki.
Edmonde rzadko z nim podróżowała. Nie potrafiłby wytłumaczyć, dlaczego akurat tego dnia tuż przed wyjściem z biura niespodziewanie zwrócił się do niej:
— Proszę wziąć plany, panno Pampin, i zaczekać na mnie w aucie.
Marcel, jego brat, który także przebywał wtedy w biurze, obrzucił go tym swoim spokojnym, irytującym spojrzeniem. Co sobie pomyślał? Niech każdy żyje tak, jak mu się podoba. Marcel wybrał życie, które zdawało się mu odpowiadać. To jeszcze nie powód, aby zmuszać innych do postępowania wedle tych samych reguł.
— Naprawdę potrzebne są ci te plany?
Patrząc bratu prosto w oczy, Joseph Lambert odparł:
— Tak.
Nie pierwszy raz dogryzali sobie w ten sposób, o ile można to było w ogóle nazwać dogryzaniem, gdyż Marcel zwykle zaraz się wycofywał, co znów jest pewnym niedopowiedzeniem, jako że w istocie zamiast kontynuować temat, po prostu przyglądał się bratu z uśmiechem na ustach, równie bladym jak jego rzadki, płowy wąsik.
W tamtej chwili już nie padało. Słońce wypełniało pomieszczenia biurowe, które przed trzema laty gruntownie przebudowano i podzielono, jak to w nowoczesnych przedsiębiorstwach, szklanymi przepierzeniami. Joseph jako jedyny dysponował własnym gabinetem, w którym mógł się odizolować i gdzie wolno mu było nawet, pod pretekstem ochrony przed prażącym słońcem, opuszczać drewniane żaluzje. Nic zatem nie stało na przeszkodzie, aby wzywać do siebie pannę Pampin, niby to celem podyktowania jej czegoś albo wykonania dowolnej innej pracy. Nikt, Marcela nie wyłączając, nie ośmieliłby się tam wejść bez pukania.
To, co się właśnie wydarzyło, niewątpliwie musiało się wydarzyć. Nie zastanawiając się nad tym, co robi, Lambert bez żadnego konkretnego zamiaru rzucił do swojej sekretarki: „Proszę wziąć plany, panno Pampin, i zaczekać na mnie w aucie”.
Nie wiedziała, co się za tym kryje.
Zdążyli ujechać trochę ponad dwa kilometry na południe od miasta, gdy rozległ się dźwięk strażackich syren.
Lambert wiedział, że jest już za późno. Był na wojnie, widział wybuchające czołgi i ciężarówki, zestrzelone samoloty.
Musiał zachować zimną krew i nie zwracać uwagi na wycie syren, przypominające rozpaczliwy ryk silnika autokaru.
Mleczarnia połóżona była w dole, nad brzegiem tego samego kanału co jego zakład, ten wszakże znajdował się na obrzeżach miasta, rzut kamieniem od gęsto zamieszkałej dzielnicy. Robotnicy stawiający nową chlewnię zrobili sobie fajrant i na placu budowy został tylko majster, który właśnie wsiadał na rower; przez ramię miał przerzucony chlebak, w którym woził prowiant. Na widok Lamberta uchylił czapki.
— Dobry wieczór, panie Josephie.
Od ponad trzydziestu łat pracował dla Lamberta seniora i znał jego synów, gdy ci byli jeszcze smarkaczami. Mimo to zwracał się do nich: „Panie Marcelu, panie Josephie”. Rzadko miał Okazję mówić „panie Fernandzie”, ponieważ ich trzeci brat mieszkał w Paryżu i prawie nie bywał w rodzinnych stronach.
— Dobry wieczór, Nicolasie. Wszystko w porządku?
Edmonde nie wysiadła z wozu i po raz pierwszy od Grande Côte Lambert odważył się na nią zerknąć. Czy widząc ją, ktokolwiek by się domyślił, że brała udział w tragicznym wypadku?
Rzecz jasna była blada, jednak nie bardziej niż zwykle. Z natury miała bladą cerę, co zdumiewało tym bardziej, że miała także okrągłą twarz, pełne policzki i postawne ciało zdrowej, młodej kobiety.
— Zdążyliście położyć ostatnie dźwigary?
— Na kilka minut przed tą ulewą. Słyszał pan syreny? Pewnie gdzieś się pali.
— Pewnie tak — przyznał Lambert.
Krępowało go, że czuje utkwiony w sobie wzrok Edmonde. O czym myślała? Co sądziła o tym, co zaszło? O tym, co zrobił? Co w tym momencie myślała o _nim_? Nie sposób było odgadnąć. Nigdy dotąd nie widział równie obojętnej twarzy i zastygłego ciała; można ją było obserwować przez długie minuty i nie spostrzec żadnego ruchu.
Kiedy przed rokiem Lambert ją zatrudnił, wkrótce po bankructwie sklepu z artykułami metalowymi Penjarda, którego była sekretarką, inni pracownicy z początku żartowali sobie z jej nazwiska, nie przepuściwszy żadnej okazji, aby przeciągać komicznie jego sylaby:
„Dzień dobry, panno Pampin!”
„Do widzenia, panno Pampin!”
W rozmowach między sobą nazywali ją „Pampinka”. A któregoś dnia Lambert usłyszał przez otwarte okno, jak pewien młody murarz mówi o niej: „Ależ z niej bestyjka!”.
Od strony mleczarni szedł ku nim człowiek ubrany w skórzane sztylpy i sztruksowe spodnie, kierownik zakładu. Stojący obok auta Lambert wyciągnął rękę na powitanie, majster zaś ponownie uchylił czapki.
— Dzień dobry, Bessieres.
— Witam, panie Lambert.
— Słyszał pan syrenę? — zagadnął stary Nicolas.
— Tak. Od razu zatelefonowałem do miasta. Wygląda na to, że autokar pełen dzieci wpadł na mur przy Château-Roisin i stanął w płomieniach.
Chustką wytarł czoło, na którym perlił się pot. Sam miał sześcioro pociech. Widać było, jak bawią się na podwórzu mleczarni; jego żona chodziła już w kolejnej ciąży.
Dla Lamberta była to pierwsza ważna próba. Nie spodziewał się, że nadejdzie tak prędko, i nie zdążył zdecydować, jaką postawę należy przyjąć. Obecność Edmonde działała mu na nerwy. Zdumiał się, słysząc własny głos, całkiem naturalnym tonem zadający pytanie:
— Kolonie letnie?
— Najprawdopodobniej. Szczegóły nie są jeszcze znane.
Lambert także potarł twarz — gest, który jemu samemu wydał się neutralny — i zerknął ukradkiem na swoją dłoń, aby sprawdzić, czy drży. Lepiej się nie przyznawać, że dotarł tu z farmy Renondeau szosą na Coudray. Zawsze miał skłonności do gadulstwa.
— Przyjechałem rzucić okiem na budowę — wymamrotał. — Nicolas mówi, że wystarczy kilka dni słonecznej pogody, a do końca miesiąca uwiniemy się z robotą.
— Wstąpi pan na kieliszeczek?
— Dziękuję. Mam jeszcze coś do zrobienia w biurze.
Zachowywał się całkiem normalnie. Wszystko odbyło się tak, jak powinno pomiędzy dwoma mężczyznami, którzy od dawna się znają i często mają okazję się widywać.
— W domu wszyscy zdrowi?
Zamiast odpowiedzieć, Bessieres mruknął:
— Zastanawiam się, czy nie wskoczyć do auta i nie sprawdzić, co tam się stało...
Rozmowa dobiegła końca. Lambert wsiadł do wozu, zawrócił i odjechał. Na przedmieściach i dalej, w mieście, wyczuwało się już nienaturalne podniecenie. Na progach domów stały grupki ludzi. Mężczyźni i młodzi chłopcy na rowerach pędzili w jednym kierunku.
Na placu przed merostwem, gdzie za pół godziny Lambert był umówiony na brydża w Café Riche, minął ich ambulans zdążający w stronę szpitala; wyglądało na to, że jest pusty. To był najgorszy moment i Lambert prawie zatrzymał się przy krawężniku, czując, że siły go opuszczają.
W kawiarni dostrzegł agenta ubezpieczeniowego Lescure’a w towarzystwie Nédeleca, siedzieli już przy stoliku.
— Nie wstąpi pan do biura? — zapytała Edmonde, widząc, że Lambert waha się, co zrobić.
Po raz pierwszy od Grandę Côte otworzyła usta. Ton miała obojętny, jednak przyszło mu do głowy, że swoim pytaniem w istocie dyskretnie przywołuje go do porządku.
— Chyba rzeczywiście powinienem.
— Jest wpół do szóstej — dodała.
Nie rozumiał, co to ma wspólnego z czymkolwiek.
— I co w związku z tym?
— Zastanawiałam się, czy chciałby pan, abym mu towarzyszyła na Quai Colbert. Może będzie lepiej, jeśli tutaj wysiądę?
Miała rację. Ich biuro zamykano o wpół do szóstej.
— Może pani wysiąść.
— Zostawić panu papiery dotyczące farmy Renondeau?
— Tak.
— To do widzenia, panie Lambert.
— Do widzenia, panno Pampin.
Zamknęła drzwiczki auta i oddaliła się w kierunku pobliskiej dzielnicy Saint-Georges, gdzie mieszkała razem z matką. Widząc, jak znika mu z oczu, Lambert poczuł ulgę. Jednocześnie był zdezorientowany. Niczego nie uzgodnili, ani słowem nie nawiązali do tego, co się stało. Nie wiedział, czy kobieta go wyda, czy raczej będzie milczała. Co on w ogóle o niej wiedział?
— Idziesz? — zagadnął go Weisberg, właściciel miejscowego dyskontu i jeden z graczy w brydża. Lambert właśnie uruchamiał silnik.
— Jeszcze nie. Muszę najpierw wstąpić do biura.
— Dopiero przyjechałeś do miasta?
— W tej chwili.
— Słyszałeś nowinę?
— Dowiedziałem się w mleczarni.
— Pojechałem tam rzucić okiem, ale nie byłem w stanie. To było tak okropne, że natychmiast popędziłem do domu upewnić się, że moje dzieciaki żyją i mają się dobrze.
— Czy ktokolwiek ocalał? — zdołał wykrztusić Lambert.
— Nikt. To znaczy jedna mała, bo autokarem jechali i chłopcy, i dziewczynki. Ale to będzie cud, jeżeli uda się ją uratować. Benezech jest na miejscu, podobnie jak żandarmi. Lada moment spodziewają się przyjazdu wiceprefekta, a przed nocą ma się zjawić sam prefekt.
Benezech, miejscowy komendant policji, również grywał z nimi w brydża. Był to wysoki, rudy mężczyzna o sumiastych wąsach Wercyngetoryksa z bujnym, jasnym owłosieniem na dłoniach.
— To na razie.
— Na razie. Do zobaczenia.
Być może za godzinę, dwie, nikt już nie będzie z nim rozmawiał takim tonem i nie zechce podać mu ręki. Lambert ruszył przed siebie. Twarze ludzi przy drodze były poważniejsze, bardziej ponure niż zwykle. Kobiety płakały na chodnikach i w sklepach.
O ile pamiętał, szosa wiodąca od strony Grandę Côte była pusta, kiedy nią jechali. Lambert był niemal pewien, że nie mijał żadnych nadjeżdżających z przeciwka samochodów ani nie widział ciężarówek zaparkowanych w połowie drogi na wzgórze, gdzie kierowcy często urządzali sobie postój.
Ale co z rowerami? Ktoś jadący na rowerze niechybnie by ich zauważył.
Czy kiedy skręcał w prawo na Galiniere, ktoś z rodziny Despujols nie stał aby na progu? Mało prawdopodobne, ale nie niemożliwe. Citroën Lamberta miał czarną karoserię, takich było sporo w mieście i okolicy. Mało kto jest na tyle spostrzegawczy, aby zapamiętać numer rejestracyjny wozu.
Jakiś wieśniak na polu mógł rozpoznać Lamberta, kiedy go mijali. Przedsiębiorca miał charakterystyczną twarz, w dodatku należał do najbardziej znanych osób w regionie.
Był jednak prawie pewien, że od Château-Roisin nic takiego się nie wydarzyło; jego pamięć zarejestrowała wszystko, łącznie z czerwoną krową, która uciekła z pastwiska i błąkała się przy szosie.
Ale wyżej? Co z człowiekiem pasącym kozy, którego nazwiska Lambert nie znał, a który miał chałupę przy samej drodze szybkiego ruchu i godzinami wypasał na jej poboczu stadko liczące cztery czy pięć zwierząt?
Okoliczni mieszkańcy do tego stopnia przywykli do widoku charakterystycznej sylwetki pasterza kóz, kiedy wjeżdżali na wzgórze albo z niego zjeżdżali, że nie zwracali już na niego uwagi. W tamtym momencie Lambert nie miał jeszcze powodu, aby uważać, kogo mija po drodze. Teraz nabrało to kluczowego znaczenia. Od chwili wypadku do przybycia na miejsce służb ratunkowych nie padało na tyle intensywnie, aby deszcz zdążył zatrzeć na jezdni ślady hamowania. Żandarmi z pewnością się nimi zainteresują, podobnie jak Benezech i jego ludzie.
Lambert czytał w gazetach o zdumiewających metodach rekonstrukcji zdarzeń w sytuacji, gdy brak jest świadków wypadku. Jeśli do tego dojdzie, natychmiast się wyda, że zjeżdżający z pochyłości autokar wykonał ryzykowny manewr, aby uniknąć zderzenia z innym, poruszającym się środkiem jezdni pojazdem, który zamiast zjechać na bok, wpadł w poślizg i zatarasował lewy pas.
Policja niewątpliwie wszczęłaby poszukiwania takiego pojazdu.
Tuż przed bramą zakładu, nad którą wznosił się szyld „J. Lambert i Synowie”, przy nabrzeżu kanału tkwiła przycumowana barka. Ną rozpiętych linach wisiało przemoczone deszczem pranie. W jednym z okien kabiny dziewczynka o bezbarwnych włosach przyciskała nos do szyby; oddech parował, nadając jej wygląd zjawy.
W kabinie, gdzie wcześnie musiało się ściemniać, jaśniała zapalona lampa. Szyper wybrał się zapewne na kieliszeczek do oddalonej o trzysta metrów w dół kanału knajpki, jego żona zaś szykowała tymczasem zupę.
Biuro było zamknięte. Pracownicy wyszli do domów, podobnie jak Marcel, który być może na dźwięk syren pośpieszył na miejsce wypadku. Ponieważ był wątły, podczas wojny zrobili z niego pielęgniarza. Później sam się zapisał do Czerwonego Krzyża. Poważnie traktował swoje obowiązki, podobnie jak całe swoje życie. Szczególnie dumny był ze swego pierworodnego, którego przyjęto na politechnikę; młodszy syn Armand uczył się najlepiej w całym liceum. Co do córki Monique, gdzie indziej Marcel mógł ją posłać, jak nie do szkoły sióstr z klasztoru Nôtre-Dame?
Lambert o mały włos zapomniałby zabrać z auta papiery dotyczące budowy na farmie Renondeau. Wrócił po nie, a potem otworzył drzwi własnym kluczem i położył dokumenty na biurku panny Pampin.
Nocny stróż Jouvion musiał już być w swojej szopie, ukryty za stertami belek, cegieł i kamieni kotwiących, bo ze sterczącego ponad blaszanym dachem komina wydobywał się dym.
Z pierwszego piętra dobiegały czyjeś kroki — żony Lamberta albo ich służącej. Żeby wszystko odbyło się tak, jak zwykle, Lambert wszedł na schody wiodące na górę, do mieszkania.
Wcześniej dom należał do jego rodziców; tutaj przyszedł na świat, podobnie jak obaj jego bracia, w czasach, gdy lokale mieszkalne były znacznie mniej komfortowe i nowoczesne niż obecnie. Kiedy rodzina doczekała się swojej pierwszej łazienki, Lambert miał około siedemnastu lat.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.