Wspólnik panny Matildy - ebook
Wspólnik panny Matildy - ebook
Jack żyje z dnia na dzień, z trudem wiąże koniec z końcem. Szczęście przy karcianym stoliku już mu nie dopisuje, a wydzierżawiony antykwariat to pasmo kłopotów i zero zysków. Rodzinną posiadłość przejął pozbawiony skrupułów ojczym, który oskarżył Jacka o kradzież i nasłał na niego groźnych zbirów. Zdesperowany Jack wie, że jedynym wyjściem z sytuacji jest natychmiastowa ucieczka z Londynu. Dobrze się składa, że Matilda, właścicielka barki, właśnie potrzebuje pomocnika i zgadza się go przyjąć na pokład. Rejs, w który wspólnie wyruszą, będzie obfitował w wiele przygód i skończy się zupełnie inaczej, niż zaplanowali.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-7449-4 |
Rozmiar pliku: | 736 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Londyn, czerwiec 1816 r._
Jack Rutherford podniósł się z materaca leżącego na podłodze, nalał wody do miski i zaczął się myć. Choć woda była lodowata, bezlitośnie mył nią twarz i pierś w przekonaniu, że zasłużenie się katuje. Trzeci dzień z rzędu z trudem zwlekał się z tego wyra o dziewiątej rano, dręczony kacem, z dzwonami huczącymi w głowie.
Sakramencki z ciebie głupiec, powtarzał sobie.
Rozejrzał się po tandetnym pokoiku na poddaszu. Do diaska, gdzie jego ubranie? Ano tak, leżało na podłodze, tam, gdzie je cisnął, kiedy przywlókł się do domu o trzeciej nad ranem. Zaczął się ubierać, wciągając znoszone bryczesy z koźlej skórki i połataną lnianą koszulę. Potem jeszcze skórzana kamizelka i sfatygowane jeździeckie buty. Zerknął w lustro krzywo wiszące na ścianie i przeczesał palcami zmierzwioną czuprynę, przechodząc do porządku nad cieniem zarostu na szczęce.
Wyglądał jak włóczęga i tak też się czuł. Promienie porannego słońca wpadające przez wysokie okno, kłuły go w oczy i zdawały się przewiercać aż do mózgu. Sam był sobie winien. Kto mu kazał nażłopać się tyle brandy w salonie hazardu u Denny’ego?
Miał dwadzieścia sześć lat i jego życie zmierzało donikąd. Owszem, wygrał pewną sumę przy karcianych stolikach, ale potrzebował dużo więcej, i to szybko.
Z tupotem zbiegł po kręconych schodach do sklepu pełnego reliktów z zeszłej epoki, obrastających kurzem po kątach i na regałach. Otworzył okiennice, wpuszczając dzienne światło, po czym wyszedł i ruszył przed siebie brukowaną ulica, obejrzawszy się przez ramię na dom, który przed chwilą opuścił. Nad drzwiami zwisał wyblakły szyld Antyki pana Percivala, choć nazwanie tych starych gratów zaszczytnym mianem antyków stanowiło dla nich niezasłużoną nobilitację.
Wzdłuż wąskiej ulicy tłoczyły się dwupiętrowe kamieniczki ze sklepikami i knajpkami na parterze, mocno zaniedbane i nadwyrężone zębem czasu. Jego dom wyróżniało brudne okno wystawowe z wyszczerbioną chińską porcelaną, zepsutymi zegarami i zniszczonymi książkami. Ale kiedy przed dwoma miesiącami Jack przejmował dzierżawę antykwariatu, pan Percival zapewniał go, że wchodząc ten interes, trafił na żyłę złota.
Jack raczej mu nie dowierzał.
– Leży nieco na uboczu, prawda? Paddington nie jest pępkiem świata.
– Ależ przeciwnie! Rychło się pan przekona, panie Rutherford, że eleganckie towarzystwo z Mayfair i Westminsteru uwielbia się zapuszczać w te okolice, aby zapolować na historyczne rarytasy, którymi będą mogli ozdobić miejskie rezydencje. Ustaliliśmy, że zawieramy umowę na sześć miesięcy, tak? A pan mi płaci dwadzieścia gwinei za całe wyposażenie i towar, zgadza się?
– Tak – przytaknął ostrożnie Jack i uścisnął dłoń pana Percivala. Głowa mu pękała z bólu i niewyspania. Nie znał się na starociach i nie interesowały go zbytnio, ale musiał z czegoś żyć i czerpać dochody z innego źródła niż hazard, bo wygrane przysparzały mu coraz więcej wrogów.
I tak Jack został antykwariuszem. Bardzo się starał, aby osiągnąć sukces na tym rynku. Przez pierwsze dwa tygodnie otwierał interes punktualnie o ósmej rano, zaczynając od odkurzania gablotek z ozdóbkami i tanią biżuterią. A ceny? Nie miał pojęcia, jak je ustalić, więc robił to na wyczucie. Spał na poddaszu na materacu, posilał się w południe w miejscowej piekarni i opróżniał kufle w pobliskim pubie.
Poznał też sąsiadów. Z lewej miał stolarza, ale rzadko go widywał, gdyż ten zdawał się spędzać czas, sącząc dżin na zapleczu pracowni. Z prawej znajdowała się rzeczona piekarnia prowadzona przez dwie żwawe dziewczyny, Margery i Sue. Interes szedł im całkiem nieźle, podobnie było w niedalekim pubie, gdzie tłumnie przesiadywali barkarze z portu przy pobliskim kanale.
Okolica była ruchliwa, ale rzadko trafiał się powóz kogoś zamożnego, kto mógłby się zainteresować antykami. Prawdę mówiąc, w ciągu dwóch tygodni, odkąd Jack objął sklep, nie pojawił się ani jeden poważny klient. Wpadło tylko paru innych antykwariuszy, którzy rozglądali się i rzucali uwagi w stylu: Widzę, że masz tu kupę gratów. Dam ci za wszystko parę funtów. Powinieneś być wdzięczny za taką ofertę.
Jack uparcie kręcił głową, bo zdążył zauważyć, że ich skryte spojrzenia pożądliwie kierowały się ku przedmiotom, które ostatnio zaczynały się dobrze sprzedawać, czyli wojennym pamiątkom.
Minął już prawie rok od czasu zakończenia długiej wojny z Francuzami i wielu zdemobilizowanych żołnierzy snuło się po ulicach Londynu w poszukiwaniu zajęcia. Mieli niewiele pieniędzy, ale zostało im wyposażenie z czasów wojaczki: pasy, noże, mosiężne guziki od wojskowych kurtek, pistolety i ostrogi.
Pewnego wieczoru Jack zgadał się w kilkoma weteranami w pubie.
– Mam pomysł – powiedział. – Dacie mi te fanty, a ja spróbuję je dla was sprzedać. – I zainwestował w ogłoszenie w „The Times”.
_Do nabycia_
_Pamiątki militarne z kampanii Wellingtona_
_W antykwariacie pana Percivala w Paddington_
Następnego dnia po ukazaniu się ogłoszenia przed sklep Jacka zajechał elegancki powozik, z którego wysiadł wytwornie ubrany dżentelmen.
– Przybyłem – oznajmił z namaszczeniem – aby obejrzeć te wojskowe pamiątki, młody człowieku.
Nie minęło pół godziny, a pojawił się kolejny zamożny klient, a potem jeszcze jeden.
– Ach, bohaterowie spod Salamanki i Waterloo! Pogromcy Napoleona! – wykrzykiwali ze wzruszeniem, przebierając w pistoletach i ostrogach. Jack ochoczo potakiwał, myśląc w duchu, że owi wielbiciele militariów zemdleliby ze strachu na polu bitwy. I bez mrugnięcia okiem inkasował brzęczącą gotówkę.
Mimo takiego popytu udało mu się z trudem odłożyć na czynsz, co oznaczało, że wkrótce będzie musiał podjąć poważną decyzję w kwestii przyszłości. Na razie jednak postanowił zjeść spóźnione śniadanie. Jak na zawołanie zobaczył na ulicy dziewczynę sprzedającą ciepłe bułeczki. Kupił kilka i ruszył wąską ulicą tam, gdzie rozpościerał się o wiele ciekawszy widok.
Był to niedawno zbudowany port na kanale, nazwany Nabrzeżem Paddingtońskim. Dzięki nowo utworzonemu połączeniu z północą, handel i przemysł ożywiły ten rejon Londynu nazywany Małą Wenecją. Tutaj drogi wodne były ważniejsze od lądowych. Jack w zamyśleniu zatrzymał się na krawędzi kei, gdzie stał rząd przycumowanych barek.
Fascynowała go wyczuwalna energia tego miejsca. Ruch na kanale trwał od świtu do zmierzchu. Barki były przeważnie załadowane węglem, który na nabrzeżu szybko i z hurgotem przesypywano na czekające konne lory i przewożono do portowych magazynów. Jack podziwiał załogi barek, które nie ustawały w pracy, nawet gdy ich ładownie zostały opróżnione. Barkarze oraz ich żony i dzieci od razu zaczynali szorować pokłady, potem brali się za łatanie i smołowanie przecieków, aby wreszcie załadować nowy towar – przeważnie drewno lub ziarno – i odpłynąć z nim na północ.
Praca barkarzy była ciężka, tak samo praca koni, ciągnących długie, masywne łodzie ścieżkami holowniczymi wzdłuż brzegów kanałów. Jack zauważył, że ci ludzie dbali o swoje konie równie dobrze, jak kawalerzyści o wojskowe wierzchowce. W pewnym momencie jego uwagę przyciągnął potężny siwy perszeron prowadzony pewną ręką przez młodzika w długim szarym płaszczu i sfatygowanym kapeluszu z szerokim rondem.
Koń niespodziewanie przystanął i bystro zerknął na Jacka, a ten wyciągnął rękę i poklepał go po szyi.
– Cześć, przyjacielu – mruknął. – Pewnie wiele mógłbyś mi opowiedzieć.
– Niech pan lepiej uważa – ostrzegł młodzik w kapeluszu. – On nie lubi obcych.
– Naprawdę? – Jack podrapał konia za uchem, co się wyraźnie spodobało wielkiemu zwierzęciu.
Twarz młodzika krył cień ronda, ale Jack mógłby przysiąc, że zirytowały go zażyłość obcego z jego koniem i sympatia okazana mu przez zwierzę. Szarpnął lonżą, i perszeron przyspieszył kroku, ale chłopak obejrzał się przez ramię.
– Słyszy pan hałas? Te beczki ze smołą są mniej przyjazne niż mój koń – ostrzegł.
Rzeczywiście łomot narastał. Jack obrócił się gwałtownie, w samą porę, aby uskoczyć przed ciężkimi beczkami toczonymi po nabrzeżu. Cholera, mało brakowało! Kiedy ochłonął, po raz ostatni popatrzył na siwka. Najwidoczniej załadunek barki się skończył i chłopak prowadził konia do kuźni.
Jack nagle sobie uświadomił, że ludzie wokół niego ciężko pracują, a on się zwyczajnie obija. Niechętnie zawrócił do sklepu, pociągał go ten rojny, malowniczy świat portu i kanałów. Nie raz zazdrościł ludziom z barek poczucia wspólnoty i przynależności do ich świata. Byli również bystrymi obserwatorami i wkrótce wszyscy wiedzieli, gdzie mieszka ten, którego tytułowali panem Percivalem albo po prostu panem Percy, antykwariuszem. Właśnie grupka młodych kobiet zeszła z łodzi i szła na miejskie targowisko z koszami pełnymi towaru.
– Wszystko dobrze, panie Percy? – zawołała jedna z nich. – Pomóc w czymś szanownemu panu?
Z aprobatą patrzyły na jego kędzierzawe, czarne włosy, skórzaną kamizelkę, bryczesy i wysokie buty. Odpowiedział im szerokim uśmiechem.
– Wszystko dobrze, dzięki – zapewnił.
Nie powiedział całej prawdy.
Kiedy znów znalazł się w mrocznym wnętrzu zakurzonego sklepu, zapalił świece, które oświetliły zagracone wnętrze. Nie miał pojęcia, co dalej robić. Przez parę lat służył w brytyjskiej armii w Hiszpanii jako oficer, którego cenił sam lord Wellington. „Jesteś moim człowiekiem od taktyki, Rutherford”, mawiał dowódca. „Od rozszyfrowywania tajnych planów naszego wroga”.
A jakie on sam miał plany? Musi odzyskać utracone dziedzictwo – oto jego główny cel. I zemścić się na człowieku, który ograbił go z majątku i dumy.
Właściwie ograbił go ze wszystkiego.ROZDZIAŁ DRUGI
– Proszę. Twój Herkules jest gotowy, młody Matty! – Kowal sprawdził, jak się trzymają nowe podkowy i z aprobata kiwnął głową. – Piękny z niego okaz. Powiedz, kiedy będziesz chciał go sprzedać, dobra?
Kuźnia zawsze kojarzyła się Matty z jaskinią goblina – z wielkim paleniskiem jarzącym się w półmroku i lśnieniem metalu. Na pytanie kowala stanowczo pokręciła głową.
– Nigdy go nie sprzedam. To stary przyjaciel i nie zamierzam się z nim rozstawać. – Starannie odliczyła monety na usmoloną dłoń mężczyzny i wyprowadziła Herkulesa na nabrzeże.
Poczciwy kowal się nie domyślał, że Matty jest dziewczyną. Tak jak ten człowiek, którego przed chwilą o mało nie rozjechały beczki ze smołą. Potrząsnęła głową, przywołując w pamięci jego postać. Sprawiał wrażenie aroganta i obiboka, poświęcającego więcej uwagi koniowi niż jej osobie. Zapewne jak większość ludzi uważał ją za jednego z miejscowych chłopaków, najmujących się do różnych posług. I dobrze, niech tak będzie.
Poklepała Herkulesa po szerokim grzbiecie.
– No i jak, staruszku, pasują ci nowe buty?
Koń w odpowiedzi musnął jej szyję miękkimi chrapami. Matty z uśmiechem prowadziła go w stronę przystani na kanale, mijając po drodze spichrze i magazyny.
Nie miała zamiaru rozmyślnie ukrywać swojej płci. Długi płaszcz i kapelusz z szerokim rondem nie były przebraniem. Po prostu już dawno uznała, że męski strój jest praktyczny i wygodny. Miała dziewiętnaście lat i nazywała się Matilda Grey. Całe spędziła na kanałach i kiedy szła wzdłuż zacumowanych barek, ludzie przerywali swoje zajęcia, aby ją pozdrowić.
– Dzień dobry, Matty! Jak tam Herkules? Byłaś z nim u kowala?
– Hercules w porządku – odkrzykiwała. – Oczywiście musiałam go podkuć. Teraz znów może iść przez całe mile.
Wszyscy jej przyjaciele z kanałów wiedzieli, że jest kobietą, ale obcy z zasady brali ją za chłopca – chyba że podeszli bliżej. Jednak Matty nie pozwalała obcym za bardzo się do siebie zbliżać. Kasztanowe włosy ścinała krótko, do ramion, pod długim płaszczem nosiła koszule i spodnie, a na nogach miała solidne skórzane buty, a nie żadne pantofle. W takim stroju czuła się swobodnie i zarazem bezpiecznie.
Tylko jedna rzecz psuła jej nastrój – płacąc kowalowi, uświadomiła sobie, że pieniędzy wystarczy jej na trzy, góra cztery miesiące skromnego życia. Tak dalej być nie może, Matty, powiedziała sobie w duchu. Opłaty portowe, śluzowe, cumownicze oraz koszty stajni i paszy dla Herkulesa były jej stałym zmartwieniem. Może przyjść dzień, kiedy nie będzie w stanie utrzymać konia i barki. I co wtedy?
Rozejrzała się, jakby spodziewała się wskazówek od tego gwarnego miejsca wypełnionego rzędami barek załadowanych ziarnem i drewnem, gotowych do podróży na północ. Jedna barka ciągnięta przez konia zabiera sześć razy więcej towaru niż lora ciągnięta przez cztery konie, słyszała od dzieciństwa od ojca. Kanały są przyszłością.
Jej ukochany tata zmarł przed dwoma laty i wspomnienie ożywiło uczucie straty, wzmacniając lęk. Być może kanały są przyszłością, lecz niekoniecznie dla niej.
Dopiero po chwili usłyszała, że z jednej barek woła do niej kobieta.
– Matty, kochanie, jak się miewasz? Gotowa do następnego rejsu?
Bess, jej najlepsza przyjaciółka, stała na łodzi ze szczotką w ręku. Musiała coś szorować – deski pokładu, pranie albo któreś z dzieci.
– Myślę o swoich planach, Bess – odparła.
– Och, ty i twoje plany! – Bess z cmoknięciem pokręciła głową, ale w jej oczach były ciepło i czułość. – Nie zapomnij o Danielu i o mnie, jeśli będziesz potrzebowała pomocy, dobrze?
– Oczywiście, Bess. Dzięki. – Matty podeszła do swojej łodzi o nazwie Dzika Róża i przywiązała Herkulesa w pobliżu.
Miała zaledwie trzy lata, kiedy umarła jej mama i poczciwa Bess otoczyła małą Matildę czułą opieką. Gotowała obiady dla ojca i córki, zapraszała ich do siebie i pocieszała, kiedy tego potrzebowali. Z czasem ona i jej mąż stali się najlepszymi przyjaciółmi Matty i zawsze mogła na nich liczyć. Jednak Bess nadal chciała jej matkować, a Matty już dawno dorosła i potrzebowała prywatności. Zdjęła buty, weszła na pokład i z ulgą usiadła na wąskiej pryczy w niewielkiej kabinie.
Nadal bardzo brakowało jej ojca. Jako absolwent Oksfordu zarabiał na życie pisaniem artykułów do prasy historycznej i od czasu do czasu wygłaszał wykłady. Mógłby tak wygodnie żyć, lecz kochał kanały równie mocno, jak historię i cenił towarzystwo barkarzy nie mniej niż naukowców z Oksfordu. Uwielbiał w letnie wieczory przesiadywać przy ognisku z ludźmi z innych barek, słuchając niekończących się, barwnych opowieści. Zarazem jak prawdziwy barkarz dbał o swoją Dziką Różę. Każdej wiosny malował łódź i polerował do połysku mosiężne okucia. Matty towarzyszyła mu od wczesnego dzieciństwa. Chodziła za ojcem jak cień, chcąc mu pomagać.
– Zrobimy to razem – odpowiadał.
Ojciec cierpiał po utracie żony, ale Matty widziała, że ich niespieszne podróże po wodnych traktach przynosiły mu ukojenie. Gdziekolwiek się zatrzymywali, z pasją badacza penetrował okolicę, szukając dawnych pól bitewnych czy zamkowych ruin. Czasami wykopywał z ziemi cenne przedmioty i obdarowywał nimi swoich uczonych przyjaciół oraz muzea. Ludzie kanałów byli z niego dumni i nazywali łowcą skarbów.
Od czasu do czasu do Matty docierały szeptane opinie, że ojciec funduje swojej córce samotne i smutne życie. W rzeczywistości nigdy nie czuła się samotna, bo jej rodziną była cała barkarska społeczność. Kobiety jej matkowały i w miarę jak dorastała, przekazywały informacje na temat mężczyzn, jednocześnie rugając swoich synów, jeśli ośmielali się do niej zbliżyć.
Życie z tatą na Dzikiej Róży było cudowne. Latem uczył ją rozpoznawać ptaki żyjące na kanałach, wodne stworzenia i kwiaty. Zimą, kiedy kanały zamarzały, wieczorami opowiadał jej pasjonujące historie. Uczył także córkę praktycznych rzeczy, jak dbanie o łódź czy manewrowanie w śluzie. Dzięki jego radom nigdy nie dała się oszukać w kuźniach czy w gospodach. Matty wyrosła na pannę zaradną i wyposażoną w dużą wiedzę z różnych dziedzin, co rychło jej się przydało, gdy przed dwoma laty tata nagle zmarł.
– To był atak serca – oznajmił doktor ponurym głosem. – Nie ma w tym żadnej twojej winy, moja droga. Nic nie mogłaś poradzić.
Tłum przyjaciół stawił się na pogrzeb, oferując Matty wszelką pomoc i wsparcie.
– Może już czas, Matty, abyś porzuciła barkę i poszukała nowego życia – mówili.
Słyszała, jak szeptali do siebie:
– Dziewczyna w jej wieku, sama na łodzi? Nie, to niebezpieczne.
Wiedziała, że powoduje nimi troska, lecz lekceważyła ich obawy. Zresztą jakie inne życie mogłaby prowadzić, skoro przywykła do wolności na kanałach?
Zaczęła polować na zlecenia, przewożąc lżejsze ładunki na krótkie dystanse, ładując na barkę skrzynie z tkaninami, porcelaną i innymi delikatnymi towarami. Herkules nie był już młodym koniem, lecz miał ogromne doświadczenie. Równo i spokojnie kroczył po ścieżce holowniczej, słuchając ustnych komend swojej pani. Nie płoszyły go kaczki ani inne barki. Matty wprawnie operowała sterem i tyką do odpychania się od brzegów. Stale marzyła, aby popłynąć dalej i znaleźć zaginiony skarb, na którego trop jej ojciec natrafił niedługo przed śmiercią.
– Jesteś jedną z nas, Matty, powtarzali jej barkarze. – I zawsze będziesz, dziewczyno.
Jednak Matty dobrze sobie wiedziała, że tak naprawdę jest samotna, zawieszona pomiędzy światem naukowców z Oksfordu i światem kanałów, w sumie nie należąc do żadnego z nich. Zdawała sobie również sprawę, że dłużej nie da się żyć bez regularnych zarobków i pewnego dnia – być może już na jesieni – będzie musiała sprzedać Dziką Różę. Serce jej się ściskało na samą myśl o takiej ewentualności. Powiedziała Bess, że ma plan, lecz na razie nie miała żadnego.
Sięgnęła pod pryczę, wyjęła blaszane pudełko i otworzyła je. Wewnątrz były skarby, które przechowywała z pietyzmem – trzy celtyckie zapinki z brązu, amulet z epoki żelaza i dwa niewielkie srebrne świeczniki, prawdopodobnie z czasów Tudorów. Na koniec wyjęła złotą monetę zawiniętą w kawałek płótna. Starożytną rzymską monetę.
Uniosła ją do światła. Wiedziała, że nigdy nie zapomni nabożnej czci malującej się na twarzy ojca, kiedy dwa lata temu wygrzebał ten krążek z ziemi i oczyścił z brudu.
– Wiedz, Matty – rzekł – że tam, gdzie jest jedna taka moneta, musi ich być więcej.
Z tym skarbem nigdy się nie rozstanie. Może natomiast sprzedać jakiemuś kolekcjonerowi celtyckie zapinki, aby zarobić na podróż do miejsca, gdzie mogły się znajdować skarby z czasów Imperium Rzymskiego. Niestety był jeszcze jeden problem. Rejs potrwa trzy dni, zatem do tak długiej podróży będzie potrzebowała kogoś do pomocy na barce. Ponieważ kobiety nie najmowały się do takich zajęć, musiałby to być mężczyzna. Matty nie zachwycała taka perspektywa. Z westchnieniem wsunęła monetę, zapinki i resztę skarbów do woreczka, zawiesiła go na szyi i wyszła na pokład.
– Matty!
Znów zobaczyła Bess. Przyjaciółka stała na nabrzeżu, machając do niej kartką trzymaną w dłoni.
– Mam sprawę, Matty – powiedziała. – Właśnie dostałam list i ni w zęba nie rozumiem, o co chodzi.
– List? Daj, przeczytam. – Matty szybko przebiegła wzrokiem tekst. – Bess, to od handlarza zbożem z Brentford. Proponuje wam roczny kontrakt!
– Naprawdę? – Bess aż pokraśniała z radości. – Zaraz powiem Danielowi! Ten człowiek dobrze płaci, bardzo dobrze. Może wpadniesz do nas na kolację, dziewczyno? Trza to uczcić!
– Bardzo chętnie – odparła Matty. – Tylko pozwól, Bess, że najpierw coś załatwię. Postanowiłam spieniężyć parę rzeczy mojego ojca, wiesz, takie dawne skarby, które od niego dostałam, więc wybieram się do miasta. Kiedy wrócę, od razu do was wpadnę.
– Kochana, jeśli potrzebujesz pieniędzy, może ja i Daniel…
– Nie, Bess, dzięki, nie trzeba. W sumie nie muszę sprzedawać tych rzeczy, ale chciałabym, żeby ktoś ocenił, ile są warte.
– Ale po co masz wędrować do miasta, skoro wystarczy przejść kilka kroków dalej?
– Co masz na myśli?
– Mignął mi taki szyld Antyki pana Percivala. Po mojemu sklep jest mocno zapuszczony, ale widziałam młodego człowieka, który go prowadzi. Mój Daniel powiedział, że ten gość musi być łebski. Co ci szkodzi do niego zajrzeć?
Istotnie, Matty nie uśmiechała się daleka wyprawa do antykwariatów w śródmieściu.
– Chyba tak zrobię – powiedziała.
– Tylko się pilnuj, żeby ten Percival cię nie oszwabił. Jak załatwisz sprawę, przyjdź do nas. A po kolacji… – Bess zawahała się na moment. – Chiałabym z tobą chwilę pogadać. Bo wiesz, tak sobie myślimy z Danielem, czy nie powinnaś porzucić tego pływania. Jesteś mądra i uczona, kanałowe życie w pojedynkę nie jest dla ciebie.
Matty uparcie potrząsnęła głową.
– Nie znam innego życia, Bess. I wierz mi, nie chcę go zmieniać na…
Z ulgą zobaczyła, że dzieci Bess biegną do matki. Jedno z nich trzymało kotka.
– Mamuś, mamuś! Popatrz, co nam dał Joe z węglarki za popilnowanie konia! Powiedział, ze kotek nazywa się Sukey i jest bardzo cenny. Możemy go zatrzymać, mamo? Zgódź się, dobrze?
Matty nie czekała, aż Bess wybuchnie i szybko zanurkowała z powrotem do kabiny, lecz nie znalazła ukojenia w jej zaciszu. Słowa przyjaciółki nie dawały jej spokoju.
Ale jak ma porzucić to życie, skoro nie zna innego?
Nie spodziewała się, że ojciec tak wcześnie umrze. Znów dopadła ją tęsknota, ale nie było czasu na smutek. Tata nauczył ją wszystkiego, co trzeba wiedzieć o barkach i kanałach. Dzięki tej wiedzy poradziła sobie i przetrwała. Nie, nie sprzeda Dzikiej Róży. Nie sprzeda Herkulesa. I nigdy, przenigdy nie porzuci ostatniego marzenia ojca.