- W empik go
Wspomnienia i przygody - ebook
Wspomnienia i przygody - ebook
„Wspomnienia i przygody” to autobiografia napisana przez Arthura Conan Doyle'a opublikowana w „The Strand Magazine” od października 1923 do lipca 1924. Autor tak podsumowuje to co przeżył: „Miałem życie mocno urozmaicone i romantyczne. Wiedziałem, co to znaczy być człowiekiem biednym i wiedziałem, co to znaczy być dość zamożnym. Próbowałem każdego rodzaju ludzkiego doświadczenia. Znałem wielu najwybitniejszych ludzi moich czasów. Miałem długą karierę literacką po przeszkoleniu medycznym, które dało mi tytuł lekarza medycyny w Edynburgu… Podróżowałem jako lekarz na wielorybniku przez siedem miesięcy w Arktyce, a następnie na Zachodnim Wybrzeżu Afryki. Widziałem co nieco z trzech wojen: sudańskiej, południowoafrykańskiej i niemieckiej. Moje życie było usiane przygodami wszelkiego rodzaju. W końcu zostałem zmuszony do poświęcenia ostatnich lat na opowiedzenie światu końcowego wyniku trzydziestu sześciu lat studiów nad okultyzmem... Takie jest życie, które szczegółowo opowiedziałem w moich Wspomnieniach i Przygodach”. Sir Arthur Conan Doyle. Bardzo ciekawa lektura. Owa autobiografia została później opublikowana w formie książkowej przez Hodder & Stoughton Ltd. 18 września 1924 roku.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-325-4 |
Rozmiar pliku: | 326 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I. WSPOMNIENIA WCZESNEGO DZIECIŃSTWA
Pochodzenie. — „H. B.”. — Czwórka Niezwykłych Braci. — Rodowód mojej matki. — Genjusz nieznany. — Moja pierwsza klęska. — Thackeray. — Fenianie. — Wczesna lektura. — Moja pierwsza powiastka.
Urodziłem się w dniu 22 maja 1859 r., w Edynburgu, przy Picardy Place, zwanym tak dlatego, że swego czasu osiedliła się tam gromadka francuskich studentów. W onym czasie było to osiedle poza obrębem murów grodzkich, obecnie jednak stanowi część miasta. W czasie ostatniej mej bytności miałem wrażenie, że dzielnica ta podupadła, lecz za czasów mego dzieciństwa cieszyła się ona dobrą sławą.
Ojciec mój był najmłodszym synem Johna Doyle, który pod inicjałami „H. B.” zdobył sobie jako rysownik wielkie wzięcie w Londynie w czasie od 1825 do 1850 roku. Przybył on do Londynu z Dublinu około roku 1815 i może słusznie uchodzić za twórcę niekrzywdzącej karykatury, która w czasach dawniejszych posługiwała się formą brutalną, zamieniając przedmiot na groteskę, tak co do rysów jak i postaci. Takimi karykaturzystami byli Gilray i Rowlandson. Natomiast mój dziad był dżentelmenem, rysującym dżentelmenów dla dżentelmenów; satyra tych rysunków tkwiła w dowcipie a nie w zniekształceniu rysów. Był to nowy pomysł, który od tego czasu przyjął się w dziale karykatury i spowszedniał. Ponieważ w owym czasie nie było pism humorystycznych, tygodniowy karton z inicjałami „H. B.” był litografowany i rozsyłany. Tradycja mówi, że „H. B.” wywierał znaczny wpływ na bieg spraw politycznych i pozostawał w zażyłych stosunkach z wielu kierownikami spraw publicznych onych czasów. Pamiętam go jako sędziwego starca, wielkiej przystojności i godności, o rysach wybitnie anglo-irlandzkich, typu księcia Wellingtona. Umarł on w r. 1868.
Dziad mój owdowiał jako ojciec licznej rodziny, z której czterech synów i jedna córka, dożyli wieku dorosłego. Wszyscy czterej synowie, odziedziczywszy po ojcu zdolności artystyczne, zdobyli zaszczytne stanowiska. Najstarszy z nich, James Doyle, zasłynął jako autor dzieła „Kroniki Anglji”, które sam ilustrował wielobarwnemi ilustracjami; poświęcił on również trzynaście lat pracy dziełu p. t. „Genealogja Rodów Barońskich w Anglji”, zdradzającemu ogromną pracowitość i wiedzę historyczną. Drugi z rzędu, Henryk Doyle, wielki znawca starych mistrzów malarstwa, został z czasem dyrektorem Galerj i Narodowej w Dublinie. Trzeci syn, Ryszard, zasłynął jako rysownik-humorysta; on to jest twórcą tak popularnej dziś jeszcze okładki znanego pisma humorystycznego „Punch”. Najmłodszy, Karol, był moim ojcem.
Dzięki talentom mego dziadka rodzina Doyle żyła dostatnio w Londynie, przy Cambridge Terrace, a więc w pobliżu słynnego Hyde Parku. „Dziennik Ryszarda Doyle” zawiera między innemi obraz codziennego życia rodzinnego, z którego wynika, że życie to pochłaniało całe dochody, skutkiem czego dorastający synowie musieli się oglądać za posadami. Ojciec mój, mając lat dziewiętnaście, otrzymał stanowisko w Głównym Zarządzie Gmachów i Zabytków Publicznych, w Edynburgu, gdzie spędził niemal całe swe życie; to sprawiło, że ja, z pochodzenia Irlandczyk, urodziłem się w stolicy Szkocji.
Rodzina Doyle, anglo-normandzkiego pochodzenia, była przywiązaną mocno do Kościoła Rzymsko-Katolickiego. Założyciel rodu Doyle, lub D’Oil, należał do odłamu, zamieszkałego w Staffordshire, z którego pochodził Sir Francis Hastings Doyle i wielu innych znakomitości rodu. Brał on udział w najeździe na Irlandję i otrzymał majętności w hrabstwie Wexford, gdzie wkrótce powstał możny zaścianek (klan), w którym wszyscy mieszkańcy przyjęli nazwisko feudalnego pana, podobnie jak ród Burgh dał początek słynnemu klanowi rodziny Burke. Przynależność do głównego pnia rodowego rościmy sobie jedynie na podstawie rysów charakteru i wyglądu zewnętrznego, wspólnych nam i członkom angielskiej rodziny Doyle, tudzież dzięki nieprzerwanemu używaniu tego samego godła i herbu.
Przodkowie moi, podobnie jak przeważna część starych rodzin irlandzkich, trwali przy swej wierze za czasów Reformacji i w konsekwencji padli ofiarą ustaw karnych. Ustawy te były tak dotkliwe dla ziemian, że pradziad mój, wygnany ze swego majątku, osiadł w Dublinie i wziął się do handlu jedwabiem. W Dublinie przyszedł na świat „H. B”.
Mam nadzieję, że czytelnik przyjmie z pobłażaniem tę wycieczkę w dziedzinę genealogji rodzinnej, która nie pozbawiona interesu dla rodziny, może nudzić każdą inną osobę. Dotknąwszy jednak tego przedmiotu, pragnę dodać kilka słów o rodzinie mej matki, która oddawszy się zawodowo studjom archeologji, opracowała wespół ze znanym genealogiem, Sir Arturem Vicars’em, swoim powinowatym, dzieje swej rodziny na przestrzeni przeszło pięciuset lat, dając w rezultacie imponujące drzewo genealogiczne, które mam w tej chwili przed oczyma.
Ojcem jej był William Foley, lekarz z Trinity College, który umarł młodo, zostawiając rodzinę w stanie prawie ubóstwa. Ożenił się on z Katarzyną Pack, której łoże śmiertelne, a raczej biała postać, jak figura woskowa, leżąca na tem łożu, jest najwcześniejszem wspomnieniem mojego życia. Jej bliskim krewnym, stryjem, jeśli się nie mylę, był Sir Denis Pack, który wiódł brygadę Szkocką pod Waterloo. Była to rodzina żołnierska, co nie może dziwić, zważywszy, że pochodziła ona w prostej linji od majora z armji Cromwell’a, który się osiedlił w Irlandji. Jeden z członków tej rodziny, Antoni Pack, otrzymał w bitwie pod Waterloo tak ciężką ranę w głowę, że mu musiano czaszkę srebrem lutować. Żył on później dosyć długo, podlegając od czasu do czasu gwałtownym wybuchom irytacji, zdarzającym się innym ludziom bez równie ważkiego powodu.
Lecz chwała rodu dosięgła swego szczytu, gdy wielebny Ryszard Pack, rektor Kollegium w Kilkenny, poślubił Marję Percy, dziedziczkę irlandzkiej gałęzi rodu Percy z Northumberland. Związek ten spowinowacił nas z dynastją Plantagenetów. Taką to dziwną mieszaninę krwi człowiek posiada w swoich żyłach, krwi naogół pochodzenia szlachetnego i miejmy nadzieję, równie szlachetnych instynktów.
Atoli ta cała romantyczna chwała przodków nie zmieniała w niczem faktu, że owdowiała Katarzyna Pack przybyła z Irlandji do Edynburga w stanie zupełnego ubóstwa. Dlaczego udała się ona właśnie do Edynburga, tego nigdy się nie dowiedziałem. Wynająwszy większe mieszkanie, wyraziła gotowość przyjęcia odpowiedniego lokatora, W tym samym mniej więcej czasie, około roku 1850, Karol Doyle udał się do Edynburga, zaopatrzony w polecające listy do miejscowych księży, którzy mieli czuwać nad moralnością i wiarą młodego człowieka. Czyż mogli się oni wywiązać lepiej ze swego zadania, jak umieszczając go pod dachem wdowy, prawowiernej i pochodzącej z dobrego gniazda? I tak się stało, że dwie odrębne linje irlandzkich tułaczy, spotkały się pod jednym dachem.
Posiadam paczkę listów mego ojca, pisanych w owym czasie, pełnych uznania dla życzliwości, jakiej doznał, tudzież obfitych w spostrzeżenia, dotyczące ówczesnego towarzystwa szkockiego, szorstkiego w obcowaniu, ochoczego do wypitki, lecz przytem bardzo uczynnego, które jednak stanowiło pewne niebezpieczeństwo dla młodzieńca, posiadającego pewien instynkt religijny i temperament artystyczny. W domu znalazła się młodsza córka Marja, jasnooka i bardzo inteligentna, która wyjechawszy na studja do Francji, wróciła stamtąd młodą, wysoce wykształconą kobietą. Reszty łatwo się domyśleć. W roku 1855, Karol Doyle poślubił Marję Foley, moją przyszłą matkę; młoda para po ślubie mieszkała w dalszym ciągu pod dachem mej babki.
Środki młodego małżeństwa były skąpe, gdyż pensja ojca wynosiła zaledwie 240 funtów; powiększał on ją dochodami za swe rysunki. Ten stan rzeczy pozostał niemal bez zmiany do końca życia mego ojca, który był człowiekiem bez wielkich ambicji, skutkiem czego nie doczekał się żadnych zaszczytów, lub odznaczeń.
Malarstwu poświęcał się tylko sporadycznie; nie przynosiło ono zbyt wiele dochodu rodzinie, gdyż Edynburg posiada sporą ilość akwarel, rozdarowanych przez niego. Jednem z moich życzeń, dotąd niewykonanych, jest zebrać o ile możności wszystkie jego obrazy i urządzić w Londynie wystawę Karola Doyle’a, by krytycy mogli się przekonać, że był on nieprzeciętnym i oryginalnym artystą, ze wszystkich braci — mojem zdaniem — stanowczo największym. Nie ograniczał się on w swych kompozycjach do miłych dla oka krasnoludków i podobnych im postaci fantastycznych; malował również postacie dzikie, straszne i potworne, przyczem zachowywał swój odrębny styl, łagodząc rzeczone tematy humorem naturalnym. W tych obrazach był on groźniejszym niż Blake, lecz mniej chorobliwym niż Wiertz. Fakt, że trudno go z kimkolwiek porównać, jest najlepszym dowodem jego oryginalności. Lecz w prozaicznej Szkocji wywoływał on więcej zdumienia niż podziwu, zaś w szerokim świecie Londynu znano go przedewszystkiem jako twórcę piórkowych ilustracji książkowych, które nie tworzyły najtęższego przejawu i wyrazu jego indywidualności. Toteż bardzo prozaicznym wynikiem tych okoliczności był fakt, że matka moja nigdy nie miała więcej jak trzysta funtów rocznie na utrzymanie i wychowanie dużej rodziny. Żyliśmy w hartującej atmosferze ubóstwa i każde z nas rodzeństwa, po kolei starało się pomódz młodszym. Moja szlachetna siostra Annetta, która umarła właśnie w czasie, gdy wszystkim nam zaczęło się lepiej powodzić, wyjechała w bardzo młodym wieku jako guwernantka do Portugalji, skąd przysyłała do domu całą swoją pensję. Moje siostry młodsze, Lottie i Connie, czyniły podobnie; ja także pomagałem w miarę możności. Lecz przy tem wszystkiem, matka ponosiła największe i najcięższe trudy. Często mówiłem do niej: „Na starość, mamusiu, będziesz miała aksamitną suknię, złote okulary i miły ogień na kominku”. Dzięki Bogu, słowa te nie okazały się czczą obietnicą. Ojciec mój, niestety, nie mógł wiele pomódz, gdyż myślą przebywał zawsze w obłokach, mało bacząc na rzeczywistość życiową. Nie rodzina, lecz ludzkość karmi się owocami trudu geniusza. O czasach mego wczesnego chłopięctwa niewiele mam do powiedzenia; dość zaznaczyć, że było ono dość spartańskie w domu, lecz jeszcze bardziej spartańskie w szkole Edynburskiej, gdzie bakałarz starego typu, nie wypuszczający dyscypliny z ręki, zatruwał nam stale życie młodości. Dwa lata, od siódmego do dziewiątego roku życia, nacierpiałem się dość pod ręką tego jednookiego, opryszczonego tyrana, który zdał się zstąpić na ziemię prosto z kart Dickensa. Wieczorami dom i książki były moją pociechą, wyjąwszy odpoczynek sobotni i niedzielny. Moi towarzysze szkolni byli nieokrzesanymi urwisami; ja też rychło uległem ich wpływom. Jeśli teorja reinkarnacji zawiera w sobie jakieś źdźbło prawdy — w kwestji tej nie zająłem dotąd żadnego stanowiska — mam wrażenie, że w czasie jednego z moich uprzednich żywotów, musiałem być szalonym zabijaką, gdyż nic mnie tak nie radowało we wczesnej młodości, jak bójka. Przez jakiś czas mieszkaliśmy wtedy przy małej „ślepej” uliczce, pełnej swoistego życia i gwaru, wynikającego ze sporu między chłopcami, mieszkającymi z obu jej stron. Ostatecznie spór ten miała zakończyć walka w pojedynkę, w której ja przedstawiałem obóz chłopców uboższych, mieszkających w domach czynszowych, zaś mój przeciwnik chłopców zamożniejszych, mieszkających w willach po przeciwnej stronie ulicy. Walka odbywała się w ogrodzie jednej z tej willi i choć trwała długo, nie wydała stanowczego rezultatu. Kiedy po skończonej rozprawie wróciłem do domu, matka zawołała: — Bój się Boga, Arturku, a tobie kto tak oko podbił? Na co odparłem z dumą: — Niech mama lepiej pójdzie zobaczyć podbite oczy Edzia Tulloch’a. Raz jednak spotkała mnie dobrze zasłużona nauczka, gdym zbyt pochopnie wyzwał do walki chłopca szewskiego, który zjawił się na naszem boisku, wysłany oczywiście przez swego majstra. Trzymał on w ręku torbę skórzaną z ciężkiem buciskiem w jej wnętrzu i tą bronią zajechał mnie tak dzielnie przez łeb, żem runął na ziemię prawie bezprzytomny. Była to potrzebna lekcja. Muszę jednak zaznaczyć, że moja zaczepna zapalczywość nigdy nie zwracała się ku słabszym, że przeciwnie często stawałem dobrowolnie w ich obronie.
Dwa zdarzenia z tych czasów zasługują na wzmiankę. Liczni londyńscy przyjaciele mego dziadka mieli zwyczaj odwiedzać nas w przejeździe przez Edynburg, ku wielkiemu zakłopotaniu mych rodziców, by się dowiedzieć „jak sobie Karol radzi”. Jednego z takich gości pamiętam dobrze z czasów mego wczesnego dzieciństwa. Był on wysoki, białowłosy i bardzo uprzejmy. Jakkolwiek byłem wtedy bardzo małym chłopcem, myśl, żem siedział na kolanach Thackeray’a, sprawia mi wielką przyjemność. Miał on wielki podziw dla mej matki, jej szarych oczu irlandzkich i jej żywości celtyckiej; co prawda, umiała ona zyskać sympatję i przychylność wszystkich, z którymi los ją spotkał.
Drugie zdarzenie pozwoliło mi podpatrzeć zaczątek ruchu, należącego dziś do historji. Było to, o ile mnie pamięć nie myli w r. 1866, kiedy jacyś zamożni krewni mej matki, zaprosili nas do King’s Connty w Irlandji; kilka tygodni spędziliśmy w ich zasobnej i dostatniej siedzibie wiejskiej. Konie i psy były mojem głównem i ulubionem towarzystwem, co wytworzyło wielką przyjaźń z młodym stajennym. Bramy stajni wiodły wprost na gościniec, oddzielone odeń jedynie mocną bramą wjazdową, nad którą mieściła się mała izdebka. Jednego poranku, bawiąc się na dziedzińcu, zobaczyłem mego przyjaciela, stajennego, wpadającego co duchu na dziedziniec, z wyraźnym strachem na twarzy; znalazłszy się wewnątrz obejścia zamknął on i zaryglował co żywo bramę, zaczem wspiął się szybko do izdebki nad bramą, dając mi znaki, abym poszedł w jego ślady. Z okienka naszego schronienia ujrzeliśmy gromadę, złożoną z jakichś dwudziestu chłopów, posuwających się chyłkiem wzdłuż drogi. Kiedy się znaleźli naprzeciw bramy, zaczęli obrzucać nas klątwami i grozić pięściami, na co stajenny odpowiedział podobnie. Później dowiedziałem się, że była to grupa Fenian, którzy rozpoczynali długi szereg zamieszek, obecnie dopiero zbliżających się prawdopodobnie do końca.
Podczas tych pierwszych dziesięciu lat życia opanowała mnie pod koniec manja czytania tak wielka, że mała wypożyczalnia, skąd otrzymywaliśmy książki, zawiadomiła matkę, że nie może pożyczać dziennie więcej jak dwie książki. Upodobania moje były normalne, gdyż książki Mayne Reid’a były moją ulubioną lekturą. Rychło też napisałem powiastkę, którą sam ilustrowałem; występował w tej noweli człowiek i tygrys, którzy od chwili spotkania się utworzyli bardzo niewyraźny amalgamat. W rezultacie oświadczyłem matce z bardzo poważną miną, że łatwo ludzi uwikłać w jakąś intrygę, lecz trudniej ich z niej wydobyć; każdy autor opisujący przygody musiał uczynić to samo doświadczenie.II. U JEZUITÓW
Szkoła przygotowawcza. — Błędy edukacji. — Spartańskie wychowanie. — Kara cielesna. — Towarzysze szkolnej ławy. — Ponure przepowiednie. — Poezja. — Imatrykulacja londyńska. — Szkoła niemiecka. — Szczęśliwy rok. — Jezuici. — Przygoda w Paryżu.
Kiedy skończyłem lat dziewięć posłano mnie do szkoły w Hodder, przygotowującej do znanej szkoły Rzymsko-Katolickiej w Stonyhurst, w Lancashire. Była to długa podróż dla chłopca w moim wieku, to też czułem się bardzo samotnym i płakałem gorzko w drodze do stacji Preston, gdzie się złączyłem z wielu przyszłymi towarzyszami niedoli i skąd udaliśmy się końmi, pod pieczą przysłanych na stację Jezuitów, do odległej o dwanaście mil (angielskich) szkoły. Hodder leży w odległości dobrej mili od Stonyhurst; że zaś wszyscy chłopcy są poniżej lat dwunastu, jest to bardzo pożyteczna instytucja, wprowadzająca młodego chłopca w rutynę życia szkolnego, zanim się zetknie ze starszymi chłopcami.
W Hodder spędziłem dwa lata. Ówczesny rok szkolny nie ulegał ciągłym przerwom wakacyjnym, jak się to dziś dzieje. Wyjąwszy sześć tygodni wakacji letnich, chłopcy nie opuszczali szkoły. Naogół te pierwsze dwa lata poza domem były szczęśliwe. Umysłowo i fizycznie dotrzymywałem kroku mym współtowarzyszom. Szczęśliwem zrządzeniem losu byłem pod bezpośrednią pieczą Ojca Cassidy, który okazał się bardziej ludzkim i wyrozumiałym niż większość Jezuitów. Zachowuję zawsze jak najmilsze wspomnienie o nim i jego łagodnej postawie, jaką zajmował wobec nas, wśród których nie brakło urwiszów i psotników. Pamiętam także, że w tym czasie wybuchła wojna francusko-niemiecka, która wywołała niezwykłe poruszenie nawet w naszym zacisznym zakątku.
Z Hodder przeszedłem do Stonyhurst, tego imponującego średniowiecznego budynku, który przed jakiemiś stu pięćdziesięciu laty dostał się w ręce Jezuitów; sprowadzili oni tutaj całe grono nauczycielskie z jednego ze swych kollegjów w Hollandji, z zamiarem stworzenia publicznego zakładu wychowawczego. Plan naukowy, podobnie jak budynek był średniowieczny, lecz rozsądny. O ile wiem, uległ on obecnie zmianom zgodnie z wymaganiami dzisiejszemi. Szkoła obejmowała siedem klas, innemi słowy siedem lat, z których dwa pierwsze spędzało się w Hodder. Rozkład nauk zgodny był z panującą ówcześnie rutyną szkół średnich; obejmował on geometrję, algebrę i filologję klasyczną, udzielane metodą, która na całe życie odstrasza od tych przedmiotów. Pakowanie w głowy chłopców fragmentów Virgila lub Homera bez dania im pojęcia, czem są te fragmenty i jak wyglądało życie czasów starożytnych, jest niewątpliwie niedorzecznym systemem. Jestem przekonany, że inteligentny chłopak nauczyłby się więcej w ciągu tygodnia z dobrego tłumaczenia Homera, niż z rocznego studjum oryginału. System stosowany w Stonyhurst nie był w tej dziedzinie gorszym niż gdzieindziej i da się usprawiedliwić tylko tą zasadą, że jakiekolwiek ćwiczenie intellektu jest lepsze dla rozwoju umysłowego niż żadne. Zasada ta jest mojem zdaniem zupełnie fałszywą. Wyznaję z zupełnie spokojnem sumieniem, że moja znajomość łaciny i greczyzny przydała mi się w życiu bardzo mało, a matematyka nie przyniosła mi żadnej korzyści. Natomiast inne rzeczy, nabyte niemal przypadkiem, jak sztuka czytania na głos, które było moim zwyczajem w domu, podczas gdy matka była zajęta robotą włóczkową, lub znajomość francuskiego, zdobyta przez odczytywanie objaśnień do ilustracji powieści Juljusza Verne’go, oddały mi w życiu ogromne usługi. Moje wykształcenie klasyczne napełniło mnie niechęcią do klasyków tak, że ze zdumieniem przyjąłem ich wdzięk i urok, kiedym w latach późniejszych poznał ich utwory w sposób bardziej rozsądny.
Trudno mi odpowiedzieć na pytanie, czy jezuicki system wychowania jest naogół dobry czy zły; musiałbym w sposób podobny doświadczyć systemu innego, bym mógł dać przedmiotową odpowiedź. Zdaje mi się jednak, że wyniki świadczą na jego korzyść, gdyż zastępy młodzieży, opuszczające Stonyhurst, wytrzymują porównanie z wychowankami każdej innej szkoły publicznej. Mimo znacznej domieszki cudzoziemców i pewnej liczby zawsze niezadowolonych Irlandczyków, nie można nam było zarzucić głębokiego patrjotyzmu; mówiono mi po wojnie, że liczba wychowanków ze Stonyhurst, odznaczona Krzyżem Wictorji i Orderem Walecznych, jest stosunkowo większa, niż z innych szkół publicznych. Nauczyciele jezuiccy niedowierzają naturze ludzkiej i być może, mają rację. Nie wolno nam było ani na chwilę pozostawać samowtór; w rezultacie niemoralność, która szerzy się bardzo w innych szkołach, przejawiła się wśród nas w sposób minimalny. Księża brali udział we wszystkich zabawach i spacerach, zaś jeden z wychowawców obchodził sypialnie w nocy. System ten może osłabić poczucie godności i samodzielność, lecz zmniejsza pokusy i chroni od skandalu. System życia był iście spartański, lecz wszystkie nasze potrzeby były zaspakajane. Chleb suchy z gorącem, dobrze rozwodnionem mlekiem, stanowił nasze skromne śniadanie. Na obiad kawałek mięsa z jarzyną z dodatkiem leguminy dwa razy w tygodniu. Na podwieczorek „chleb i piwo”, które prócz koloru nie miało z piwem nic wspólnego; wreszcie na wieczerzę znowu gorące mleko, chleb z masłem a czasem jakaś jarzyna. W piątek była ryba. Przy takiej dyjecie byliśmy zupełnie zdrowymi. Wszystko w tym zakładzie było proste aż do surowości; wyjątkiem był wspaniały gmach mieszkalny, marmurowa posadzka jadalni z galerją i chórem, piękny kościół i piękne dla oka otoczenie.
Kary cielesne były bardzo surowe. Mówię to z pełnią świadomości, gdyż nie wiem, czy był drugi chłopak z tak bogatem doświadczeniem w tej dziedzinie, jak ja. Narzędzie, którem wymierzano tę karę było dziwne, sprowadzone zapewne także z Hollandji; był to kawałek grubej gumy w kształcie podeszwy. Pod wpływem jednego mocnego uderzenia tym instrumentem dłoń puchła i siniała. O surowości wymierzanych kar świadczy fakt, że normalnie, starszy wychowanek otrzymywał dziewięć razów na każdą dłoń, tudzież, że dziewięć na jedną dłoń stanowiło minimum. Z reguły delikwent nie był zdolnym do otwarcia drzwi, gdy wychodził z pokoju, w którym odbywała się egzekucja. Zdaje mi się jednak, że wyniki tych kar były dodatnie, gdyż wielu z nas uważało za punkt honoru nie okazać bólu, zaś to hartuje życiowo. Fakt, że podlegałem tym karom częściej niż inni, nie wynikał z mojej większej przewrotności, lecz z pewnego rysu mej natury. Rys ten polegał na tem, że o ile gorliwie odpłacałem dobrem za dobre, o tyle buntowałem się przeciw jakimkolwiek groźbom i z zadowoleniem fałszywej dumy starałem się zawsze dowieść, że przemocą nikt ze mną nic nie wskóra. Dlatego często świadomie popełniałem rzeczy naganne i karygodne, dla pokazania, że umiem postawić na swojem. Perswazją można było ze mną więcej wskórać, niż postrachem. Kary, które otrzymałem, należały mi się za moje postępki, lecz te ostatnie były wynikiem złego obchodzenia się ze mną.
Z pośród moich kolegów jeden tylko Bernard Partridge, znany współpracownik „Punch’u”, doczekał dość dużej sławy; w onych czasach było to ciche i łagodne chłopię. Ojciec Thurston, który w tyle lat później miał się stać moim oponentem w kwestjach psychicznych, był o rok wyżej odemnie. Był tam wtedy także nowicjusz zakonny, z którym wprawdzie nie zawarłem bliższej znajomości, lecz którego piękna i uduchowiona twarz wraziła mi się w pamięć. Był to późniejszy słynny kaznodzieja, Bernard Vaughan. Jeśli chodzi o trwałą przyjaźń, to zawarłem ją tylko z jednym z moich ówczesnych kolegów; był to James Ryan, niezwykły chłopiec, który wyrósł na niezwykłego człowieka.
W czasie końcowego stadjum mego rozwoju w Stonyhurst zdałem sobie sprawę, że jest we mnie pewna żyłka literacka, którą nie każdy posiada. Była to dla mnie zupełna niespodzianka, zaś jeszcze w większym stopniu dla moich nauczycieli i wychowawców, którzy nie mieli żadnych nadziei co do moich widoków na przyszłość. Rzeczony incydent zdarzył się w r. 1874, kiedy byłem w klasie szóstej; uczniowie tej klasy mieli obowiązek opracowania danego tematu wierszem. Przeważna część uczniów uważała to oczywiście za nudne i nienaturalne zadanie. Te wymuszone zaloty do Muzy miały zazwyczaj bardzo zabawny charakter. Dla mnie natomiast, który miałem istotne zamiłowanie do poezji, była to praca, zadowalająca zarówno umysł jak i uczucie. Dlatego produkowałem wiersze, które były lichą poezją, lecz zdały się być cudem dla tych, którzy nie posiadali w tym kierunku żadnego powołania. Tematem w rzeczonym wypadku było przejście Izraelitów przez Morze Czerwone i mój wysiłek, choć drewniany i konwencjonalny był jednak technicznie zupełnie poprawny. W każdym razie był to jak się wyrażał znany publicysta, Stead, drogowskaz, który ukazywał kierunek mego powołania. W ostatnim roku pobytu w Stonyhurst byłem redaktorem czasopisma szkolnego, w którem ukazało się sporo mych wierszy, obojętnych co do wartości. Studja w Stonyhurst kończą się egzaminem immatrykulacyjnym w uniwersytecie londyńskim, który złożyłem ku powszechnemu zdziwieniu z odznaczeniem, tak, że opuściłem tę szkołę licząc lat szesnaście z lepszym wynikiem niż ten, jaki zdawał się być prawdopodobnym na podstawie mych świadectw dorocznych.
Muszę tu nadmienić, że wkrótce po mem przybyciu do Stonyhurst, zaproponowano mej matce, że mógłbym być zwolnionym od opłaty szkolnej, gdybym się z jej zgodą poświęcił stanowi duchownemu. Matka odrzuciła tę propozycję, niewątpliwie z korzyścią Kościoła i moją. Ilekroć jednak pomyślę o jej skromnych środkach i jej wysiłkach dla powiązania końca z końcem, widzę w tem odrzuceniu piękny przykład niezależności jej charakteru, gdyż jednem słowem zgody, mogła była oszczędzić roczny wydatek 50 funtów.
Spędziłem jeszcze jeden rok u Jezuitów, gdyż zdecydowano, że jestem za młody na studja zawodowe i postanowiono wysłać mnie do Niemiec dla nauczenia się języka. Wyprawiono mnie do jezuickiej szkoły w Feldkirch, w austrjackiej prowincji Voralberg. Stosunki w tej szkole i całe traktowanie uczniów, było o wiele bardziej ludzkie niż w Stonyhurst, tak, że szybko przemieniłem się z protestującego buntownika na podporę ładu i porządku.
Na początek jednak nie bardzo się spisałem, gdyż zaraz pierwszej nocy po przybyciu płoszyło mi sen z powiek głośne chrapanie jednego z nowych kolegów. Nie mogąc wkońcu znieść tego rzężenia, wyjąłem z łóżka jakiś kołek i podszedłszy do śpiącego, począłem go szturchać mym kijem. Zbudzony ze snu, począł się ze zdumieniem wpatrywać w nieznanego sobie (przybyłem bowiem późnym wieczorem) draba z kijem w ręku. Zamierzałem właśnie ocucić go zupełnie, kiedy uczułem czyjeś dotknięcie na ramieniu, był to jeden z wychowawców, który mnie wyprawił z powrotem do mego łóżka. Następnego dnia musiałem wysłuchać kazania o zbyt swobodnych metodach angielskich wymierzania sobie samemu sprawiedliwości. Lecz było to moje największe wykroczenie przez cały czas pobytu w tej szkole.
Naogół rok ten upłynął szczęśliwie. Wprawdzie w języku niemieckim nie uczyniłem spodziewanych postępów, gdyż w szkole było około dwudziestu chłopców angielskich i irlandzkich, którzy oczywiście trzymali się razem, niwecząc tem samem zamiary tych, którzy ich tu wysłali. Nie uprawiano tu wprawdzie gry w cricket, lecz było dużo saneczkowania, piłka nożna i dziwaczna gra w piłkę na szczudłach. Jedzenie było lepsze niż w Stonyhurst i prawdziwe, jasne piwo niemieckie zamiast tej lury, o której wspominałem.
Nadprogramowo nauczyłem się tam grać na trombonie, dzięki temu, że uczeń, który grał na tym instrumencie w doskonałej orkiestrze dętej, nie wrócił do szkoły. W lecie 1876 opuściłem Feldkirch, zachowując zawsze w miłej pamięci austrjackich Jezuitów i ich starą szkołę.
W istocie muszę wyznać, że mimo wszystkiego co nas dzieli, zachowałem dla Jezuitów wogóle bardzo przyjazne uczucia. Widzę obecnie zarówno ich zalety jak i braki. W wielu dziedzinach obrzucono ich oszczerstwami; tak na przykład po ośmiu latach stałego kontaktu z nimi nie mogę powiedzieć, aby byli mniej prawdomówni lub bardziej kazuistyczni niż ich bliźni. Poznałem ich jako ludzi zdolnych, jasnych umysłów i poważnych; zdarzały się i wśród nich wyjątki, lecz rzadko, gdyż dobór jest bardzo ostrożny, staranny i długotrwały. We wszystkiem, wyjąwszy ich teologję, zasługiwali oni na podziw, lecz właśnie ta ich teologja czyniła ich nieużytymi i nieludzkimi na pozór; jest to naogół rys wspólny wszystkim krańcowym formom katolicyzmu. Człowiek, wstępujący do ich zakonu, jest stracony dla rodziny. Ich ciasny i surowy pogląd na świat, daje im siłę, która cechuje także Purytanów i wszelką wiarę fanatyczną. Są oni pełni poświęcenia, nieustraszeni i raz poraz, czy to w Kanadzie, czy w Południowej Afryce, czy w Chinach, stanowili oni pierwszą straż cywilizacji, ku swej bolesnej szkodzie. Są oni od dawna ostoją Kościoła Rzymskiego. Tragedją jest to, że ci, którzyby chętnie życie swe oddali za starą wiarę, przyczynili się najwięcej do jej upadku, gdyż oni to zdaniem powag takich jak Ojciec Tyrrell i inni moderniści, ponoszą odpowiedzialność za wszystkie krańcowe doktryny, tudzież za ogólne zacieśnienie dogmatyczne, które poprostu uniemożliwiły pozostanie w Kościele ludziom, przejętym naukową żądzą prawdy lub intellektualnem poczuciem swej godności. Nawet Sir Charles Miwart, ostatni z katolików-naukowców, który przez szereg lat usiłował wytrwać na niemożliwem stanowisku, musiał wkońcu dać za wygraną, tak, że obecnie, o ile mi wiadomo, niema ani jednego wybitnego naukowca lub myśliciela, któryby był praktykującym katolikiem. Jest to sprawka wyznawców krańcowych, nad którą umysły umiarkowane boleją, którą moderniści potępiają. Zależy ona od wewnętrznego dyrektorjatu włoskiego, który wydaje rozkazy. Nic nie może przewyższyć bigoterji teologji jezuickiej i ich pozornej nieświadomości, co do wrażenia, jakie wywoływać ona musi na umysły nowoczesne. Pamiętam, że kiedy jako chłopak dorosły słuchałem słynnego kaznodzieji irlandzkiego, Ojca Murphy, który piorunował, że poza kościołem czeka każdego wieczne potępienie, patrzyłem nań z przerażeniem i mam przekonanie, że w onej chwili począł się ów rozdział, który z czasem zmienił się na przepaść między mną i tymi, którzy mną kiedyś kierowali.
W drodze powrotnej do Anglji, zatrzymałem się w Paryżu. Przez całe życie do owej chwili słyszałem wiele o nigdy niewidzianym wuju dziadecznym, nazwiskiem Michał Conan, któremu muszę tu poświęcić kilka słów. Wszedł on do rodziny przez małżeństwo mego dziadka „H. B.” z panną Conan. Brat jej, Michał, był redaktorem pisma p. t. „The Art Journal”; należał on do tej elity intellektualnej, która stworzyła w Irlandji ruch znany jako Sinn Fein. Zajmował się on heraldją i genealogją z tą samą gorliwością co moja matka i wywiódł swój ród jakąś drogą okrężną od książąt Bretonji, których rodowe nazwisko brzmiało Conan; w istocie Arthur Conan był owym nieszczęsnym księciem, któremu król Jan według Szekspira wyłupił oczy. Ten wuj był moim ojcem chrzestnym i stąd moje imiona Arthur Conan.
Żył on w Paryżu i wyraził życzenie, aby jego krewniak i chrześniak, z którym utrzymywał korespondencję, odwiedził go w przejeździe. Załatwiłem się z mymi zasobami pieniężnymi tak skrupulatnie, zwłaszcza po dość sutym obiedzie w Strassburgu, że kiedy stanąłem w Paryżu, zostały mi w kieszeni dwa grosze. Ponieważ trudno było zajechać do nieznanego krewnego i prosić o zapłacenie pojazdu, zostawiłem kufer na stacji i ruszyłem piechotą. Doszedłem do Sekwany i szedłem jej brzegiem do Champs Elysées; obejrzałem z oddalenia Łuk Tryumfalny i wiedząc, że Avenue Wagram, przy której wuj mieszkał, jest niedaleko, puściłem się dalej mimo upału, aż dotarłem do miejsca. Pomnę, że droga i upał wyczerpały mnie tak, iż szukałem pokrzepienia w napoju, który jakiś przechodzień sprzedawał z dużej bańki, którą niósł na plecach, za jednego z moich pensów wypiłem dwa kubki rozwodnionej lukrecji. Tak pokrzepiony, z ostatnim groszem w kieszeni doszedłem do domu wuja. Kilka tygodni spędziłem w Paryżu z tym Irlandczykiem wulkanicznego temperamentu, który cały dzień letni przepędzał bez surduta, obsługiwany przez zahukaną i potulną żonę. Rzecz dziwna, że zarówno z budowy fizycznej jak i z usposobienia jestem podobniejszy do niego niż do typu rodziny Doyle. Zawarliśmy prawdziwą przyjaźń, zaczem wróciłem do domu, świadom, że stoję na progu mego własnego życia.VI. PIERWSZE DOŚWIADCZENIA PRAKTYKI LEKARSKIEJ
Dziwny człowiek. — Jego miesiąc miodowy. — Praktyka w Bristolu. — Telegram z Plymouth. — Sześć zabawnych tygodni. — Intryga. — Pobyt w Southsea. — Tanie meble. — Intryga wychodzi na jaw.
Zakończywszy pierwszy okres mych wędrówek, stanąłem wobec zadania rozpoczęcia mej praktyki lekarskiej. W książce, napisanej w kilka lat później, pod tytułem „The Stark Munro Letters”, opisałem dość szczegółowo wypadki kilku lat następnych; to też do niej odsyłam ciekawego czytelnika, zaznaczając jedynie na wypadek, gdyby któryś z czytelników chciał sobie wytworzyć obraz osoby lub karjery na podstawie tej książki, że cały szereg wypadków w niej opisanych jest wytworem wyobraźni, że zwłaszcza wypadek z obłąkanym i Lordem Saltire w rozdziale czwartym, zdarzył się nie mnie, lecz mojemu przyjacielowi. Poza tem mój cały stosunek z człowiekiem noszącym w książce nazwisko Cullingworth, jego niezwykły charakter, nasze rozstanie się i jego zamiar zrujnowania mnie — wszystko to zdarzyło się zgodnie z opisem. Tu ograniczę się do podania najważniejszej treści, zachowując nazwisko wprowadzone do książki.
Zawarłem przyjaźń z tym niezwykłym studentem medycyny w czasie ostatniego roku mych studjów w Edynburgu. Pochodził on z rodziny, która wydała kilku słynnych lekarzy; ojciec jego był znanym specjalistą chorób infekcyjnych. Członkowie tej rodziny odznaczali się także w dziedzinie sportu i mój przyjaciel był wybitnym przodownikiem znanego klubu piłki nożnej (Rugby); jedyną jego wadą było to, że wpadał w szał podczas gry. Starał się on o międzynarodowe przodownictwo, a jego młodszy brat uznawany był powszechnie za jednego z najlepszych przodowników angielskich.
Jego zdolności umysłowe szły w parze z jego siłą fizyczną. Był on doskonale zbudowany, wzrostu pięciu stóp i dziewięciu cali, ze szczęką buldoga, głęboko osadzonemi, zawsze przekrwionemi oczyma, ocienionemi brwiami krzaczastemi i z czupryną jasno-żółtego koloru, jeżącą się jak szczotka. Człowiek ten nie mógł żyć bez przygód i awantur; snuł wiecznie jakieś niezwykłe plany, w których wykonywaniu okazywał wiele energji i dużo woli, słowem, człowiek czynu i dużej inteligencji. Umarł on stosunkowo wcześnie; pośmiertne oględziny lekarskie wykazały pewne patologiczne cechy jego mózgu. Nie wiem dlaczego przywiązywał on pewną wagę do mych rad i opinji.
Kiedym go spotkał po raz pierwszy, był on właśnie w trakcie jednej ze swych przygód, które zazwyczaj kończyły się ucieczką, lub chwilowym aresztem; w odnośnym wypadku konsekwencje okazały się bardziej trwałemi. Krótko i węzłowato, przygoda polegała na tem, że przyjaciel mój porwał nieletnią, wielkiej urody panienkę z pod dachu jej opiekunów i zawarł z nią potajemnie ślub. Wobec dokonanego faktu, którego żaden prawnik nie mógł zmienić, nie miał on się czego obawiać, chociaż prawo nakłada w tym wypadku kary. Opowiadał mi później, że wziąwszy ślub, udali się do jakiejś nieznanej sobie małej miejscowości i że dla zmylenia pościgu ufarbował swe włosy na czarno, przyczem barwik przyjął się w jedynych miejscach mniej, w drugich więcej; z tą pstrokatą czupryną musiał wyglądać jak osobnik z cyrku Barnuma. Trudno wymyśleć lepszą drogę do rozgłosu niż ta, którą Cullingworth wybrał dla jego uniknięcia. Gdyby się był udał do Londynu, niktby go nie zauważył. Pamiętam, że włosy jego zachowały ten pstrokaty wygląd przez szereg lat.
Po spędzeniu miodowego miesiąca we wspomnianej zapadłej dziurze, do której się schronił, przywiózł on swą żonę do Edynburga, wynajął małe mieszkanie i wprowadził się doń prawie bez mebli. Pamiętam, że obiad, na który mnie raz zaprosił, składał się ze strudla z jabłkami, zaś w braku krzesła musiałem siedzieć na kilku grubych tomach. Zaznajomiliśmy oboje z przyjaciółmi naszej rodziny, uczyniliśmy, cośmy mogli, by młodą żonę jakoś rozerwać, lecz po pewnym czasie małżeństwo to się rozeszło i na jakiś czas wszystko ucichło.
Lecz niedługo przed moją podróżą do Afryki, otrzymałem od Cullingworth’a telegram, w którym błagał mnie o odwiedzenie go w Bristolu, dodając, że potrzebuje mej rady. Ja byłem wtedy w Birmingham, więc uczyniłem zadość jego prośbie bez zwłoki. Przybywszy do Bristolu, znalazłem go w wielkim i pięknym domu i zaraz musiałem wysłuchać jego żałosnej historji; rozpoczął on praktykę na wielką skalę w nadziei, że pacjenci jego ojca będą korzystać z jego usług. Okazało się jednak inaczej; pacjentów nie było, pieniądze się rozeszły, a wierzyciele oblęgali go ze wszech stron. Co robić? Przez dwa dni podejmował mnie iście po królewsku, gdyż nawet w największych kłopotach człowiek ten musiał się bawić i żyć szeroko. Jedyna rada, jaką mu mogłem dać, był układ z wierzycielami. Jak się później dowiedziałem, zebrał on wszystkich wierzycieli razem, wygłosił do nich długą mowę pełną uczucia, wzruszył ich niemal do łez wymownym opisem swej niezasłużonej doli i swej walki z przeciwnościami i uzyskał od nich jednomyślną zgodę na spłacenie długów wtedy, kiedy będzie mógł. To był jego sposób postępowania, który nikogo więcej nie bawił tak, jak jego samego.
W parę miesięcy po powrocie z Afryki, otrzymałem znowu telegram — człowiek ten prawie nigdy nie pisał, zawsze telegrafował — który brzmiał mniej więcej tak: „Zacząłem tu praktykę w czerwcu zeszłego roku. Powodzenie kolosalne. Przyjedź najbliższym pociągiem. Dość miejsca na dwóch. Świetne warunki”. Telegram był z Plymouth. Drugi z kolei telegram zwymyślał mnie za zwłokę i gwarantował trzysta funtów w pierwszym roku. Ponieważ to brzmiało zachęcająco, więc pojechałem.
Wypadki następnych sześciu tygodni późnej wiosny i wczesnego lata 1882 roku, nadają się bardziej do jakiejś humorystycznej powieści, niż do poważnej, prawdomównej kroniki. Warunki jakie zastałem w Plymouth były niewiarogodne. W krótkim czasie człowiek ten, pół-genjusz i pół-znachor, zdołał wyrobić sobie praktykę, która mu przynosiła dobrych kilka tysięcy funtów w gotówce. „Bezpłatne porady — lekarstwa na miejscu” — to było jego hasło, że zaś kazał sobie dobrze płacić za lekarstwa, więc w rezultacie bezpłatne porady się opłacały. Używał on narkotyków w sposób nadmierny i ryzykowny, lecz z bardzo dodatniemi wynikami. Pamiętam wypadek, w którym wodna puchlina ustąpiła zupełnie pod wpływem sporej dozy jakiegoś olejku; wieść o tem rozeszła się z szybkością błyskawicy. Ludzie przybywali z odległości 20 i 30 mil, tak, że nie tylko jego pokój przyjęć, lecz schody i korytarze były pełne pacjentów. Jego stosunek do nich był nadzwyczajny. Krzyczał on i wrzeszczał, ryczał ze śmiechu, beształ, żartował, popychał, czasem wypędzał na ulicę, czasem przemawiał do wszystkich ze szczytu klatki schodowej. Pół dnia spędzone z nim wśród pacjentów, bawiło więcej niż najlepsza pantomina, tak, że człowiek czuł się osłabionym ze śmiechu. Miał on pod ręką stary, zniszczony tom Prawa Medycznego, które podawał jako Biblję i na tę księgę kazał przysięgać starym kobiecinom, że nie będą pić więcej herbaty. Nie wątpię, że zdziałał on wiele dobrego, gdyż kierował się on zarówno wiedzą, jak i rozsądkiem, lecz sposób jego postępowania był krańcowo niekonwencjonalny. W drugim końcu korytarza siedziała jego żona, która wykonywała recepty i przyjmowała pieniądze, zgodnie z ceną wyrażoną na kartce, którą zbadany pacjent przynosił. Wieczorem Cullingworth wracał do swej wspaniałej rezydencji poza miastem z workiem srebra pod pachą, z ogromnym, rozwianym płaszczem, zarzuconym na ramiona, z kapeluszem na bakier, szczerząc zęby do każdego lekarza, którego zgorszona twarz ukazywała się w oknie mijanego domu.
Przygotował on i urządził dla mnie pokój, wyposażając go w stół operacyjny i dwa krzesła, gdzie miałem leczyć pacjentów, których leczenia sam się nie chciał podjąć. Mam przekonanie, że moja metoda zawodowa musiała być nudną w porównaniu z jego, której nie umiałbym naśladować nawet gdybym był chciał. Mimo to, na brak pacjentów skarżyć się nie mogłem, tak, że miałem wrażenie, iż mogę zdobyć sobie praktykę. Raz udałem się na wieś, gdzie dokonałem operacji bardzo trudnej; polegała ona na wycięciu raka, który się wywiązał w nosie człowieka, przywykłego do trzymania krótkiej glinianej fajki tuż pod nosem. Udanie się tej operacji, która nie zdeformowała nosa, zdało się być dobrą wróżbą na przyszłość.
Lecz nad nićmi mego losu pracowały jeszcze inne wpływy. Matka moja była bardzo niezadowoloną z mojej przyjaźni z Cullingworth’em. Jej duma rodzinna była dotkniętą, być może słusznie, chociaż moje wędrówki po świecie wytworzyły we mnie pewne cygaństwo obyczajowe, tak, że nie odczuwałem wtedy tych spraw. Przeciwnie, lubiłem Cullingworth’a, co więcej, dziś jeszcze wspominam o nim z przyjemnością; podziwiałem jego zalety i znajdowałem upodobanie w jego kawałach. Ta moja postawa, która skłaniała mnie nawet do występowania w obronie mego przyjaciela, tem więcej irytowała moją matkę; napisała ona do mnie kilka listów z wyrzutami, w których nie obwijała wcale w bawełnę swej opinji o Cullingworth’ie i jego charakterze. Ponieważ miałem zwyczaj zostawiania mej korespondencji na stole, listy te — jak się później dowiedziałem — przeczytał zarówno Cullingworth, jak i jego żona. Nie sądzę, że wyrządzam mu jakąś krzywdę tem oświadczeniem, gdyż ostatecznie sami się przyznali do tego dobrowolnie. Wynik był ten, że Cullingworth, który ciągle węszył jakąś intrygę przeciw sobie, doszedł do przekonania, że opinja mej matki musiała być odbiciem mojej, chociaż w rzeczywistości wywołała ją moja obrona jego charakteru. Zauważyłem, że w stosunku do mnie się zmienił, a nawet kilka razy dostrzegłszy jego ukradkowe, wyraźnie nieprzyjazne spojrzenia, zapytałem go wprost o powód tej zmiany. Oczywiście odpowiedzi nie otrzymałem, lecz nie przychodziło mi wcale na myśl, że człowiek ten dążył do zrujnowania mnie, co oczywiście materjalnie byłoby bez znaczenia, gdyż nie posiadałem żadnego mienia, lecz moralnie mogło być wielką krzywdą zarówno dla mnie, jak i dla mojej matki.
Pewnego dnia przyszedł on do mnie i oświadczył mi, że obecność moja komplikuje jego praktykę, że zatem lepiejby było, gdybyśmy się rozstali. Zgodziłem się na to bez najmniejszej obrazy, zapewniając go, że nie przybyłem wcale, aby mu szkodzić, że jestem mu wdzięczny za wszystko, co dla mnie uczynił, niezależnie od faktu, że uczynność jego nie wydała spodziewanych wyników. Z kolei zaczął mi doradzać bardzo mocno, abym rozpoczął praktykę na własną rękę. Odpowiedziałem, że mi brak kapitału. Na to odparł, że mi będzie pożyczał funta tygodniowo do czasu, dopóki nie stanę na własnych nogach, tudzież, że zwrócę dług tylko w miarę możności. Podziękowałem mu bardzo serdecznie i rozejrzawszy się po okolicy, postanowiłem spróbować szczęścia w Portsmouth; nie znałem wprawdzie tej miejscowości, lecz wnioskowałem, że stosunki tam muszą być analogiczne do tych, jakie poznałem w Plymouth. Spakowawszy całe moje mienie ziemskie w jeden kuferek, wsiadłem na irlandzki parostatek w lipcu 1882 i udałem się do Portsmouth, gdzie nie miałem żywej duszy znajomej. Gotówka moja wynosiła niecałe dziesięć funtów; miała ona nie tylko pokryć bieżące wydatki, lecz starczyć na wynajem i umeblowanie domu. Co do życia z tygodnia na tydzień, nie troszczyłem się zbytnio, gdyż przyrzeczony funt tygodniowo wystarczał zupełnie na potrzeby osobiste; resztę kapitału tworzyły wrodzony optymizm i młodość.
Po przybyciu do Portsmouth, wynająłem na tydzień pokój umeblowany. Zaraz pierwszego wieczoru zamieszałem się mimowoli w kłótnię, a raczej bójkę uliczną, w której stanąłem w obronie kobiety, bitej i kopanej przez jakiegoś opryszka. Niezbyt zachęcający początek, a tem dziwniejszy, że pierwszym pacjentem, który się zjawił u mnie po otwarciu praktyki, był właśnie ten opryszek. Przypuszczam, że mnie nie poznał, ja natomiast nie miałem co do niego najmniejszej wątpliwości. Z bójki tej wyszedłem prawie cało, rad, że się obeszło bez skandalu. Tak to już drugi raz oberwałem guza w obronie niewinności uciśnionej.
Tydzień cały upłynął mi na oglądaniu pustych domów, aż w końcu wynająłem dom pod nazwą „Bush Villa”, którego właściciel zmienił obecnie tę nazwę na „Doyle House”. Komorne roczne wynosiło czterdzieści funtów. Obawiałem się w duchu, że ajent może zażądać depozytu, lecz podanie nazwiska mego stryja jako „referencji” wzbudziło dostateczne zaufanie. Zapewniwszy się co do domu i otrzymawszy klucz od niego, udałem się do Portsea, gdzie za sumę czterech funtów nabyłem sporo starych mebli, które zaspokoiły w zupełności moje najniezbędniejsze potrzeby. Na parterze urządziłem pokój do przyjęć, a na piętrze moją sypialnię. Następnie przybiłem tabliczkę z mojem nazwiskiem, nabytą jeszcze w Plymouth, kupiłem czerwoną lampkę na kredyt i tak przygotowałem się do rozpoczęcia zawodu z dwoma funtami w kieszeni, Ponieważ nie stać mnie było na służbę, przeto sam czyściłem mą tabliczkę mosiężną, zamiatałem i utrzymywałem czystość w domu. Przekonałem się, że mogłem wyżyć zupełnie przyzwoicie za niecałego szylinga dziennie, więc byłem zaopatrzony na dość długi czas.
W tym czasie posłałem kilka nowel do czasopisma „London Society”, które obecnie nie istnieje, lecz wtedy było w pełni powodzenia pod doskonałą redakcją niejakiego Hogg’a. W kwietniowym numerze z roku 1882, wydrukowano tam nowelkę p. t. „Kości”, dziś na szczęście zapomnianą, zaś w numerze z poprzedniego grudnia powiastkę p. t. „The Gully of Bluemansdyke”; obie one powstały pod wpływem rozczytywania się w opowiadaniach Bret Harte’a. Wraz z wymienionemi poprzednio stanowiły one cały mój ówczesny dorobek. Napisałem do pana Hogg’a, przedstawiając mu swoje położenie i posłałem mu dla grudniowego numeru nową powiastkę p. t. „My Friend the Murderer”. Hogg przysłał mi za nią dziesięć funtów, które odłożyłem na komorne za pierwszy kwartał. Sprawił mi on mniejszą przyjemność w szereg lat później, kiedy oświadczył, że wszystkie te pierwociny literackie nabył na własność i wydał następnie pod mojem nazwiskiem.
Dobrze się jednak stało, że miałem te dziesięć funtów, gdyż Cullingworth, dowiedziawszy się o moich zobowiązaniach, wymierzył mi cios, który jego zdaniem powinien był mnie zgnieść. Przysłał mi on krótki list — tym razem wyjątkowo nie telegram, — w którym przyznawszy się, że czytał listy mojej matki, wyrażał swe zdziwienie, jak mogłem był żywić wobec niego podobne uczucia, żyjąc pod jego dachem i oświadczał, że nie chce mieć więcej nic wspólnego ze mną. W rzeczywistości nie miał powodu do żadnego żalu, lecz gotów jestem przyznać, iż on wierzył naprawdę w istnienie takiego powodu. W każdym razie zemsta jego dowodziła nienormalności umysłu.
W pierwszej chwili byłem zupełnie oszołomiony. Lecz spaliwszy raz mosty za sobą, nie mogłem się cofać. Odpisałem Cullingworth’owi z wyraźną pogardą i przestałem o nim myśleć. Faktem jest, że ponownie usłyszałem o nim dopiero w jakieś pięć lat później, kiedy mnie doszła wieść o jego przedwczesnej śmierci. Był to człowiek niezwykły i mógł być naprawdę czemś wielkiem. Jego rozrzutne życie pozostawiło jego żonę prawie w biedzie.