Wspomnienia - ebook
Wspomnienia - ebook
Nadieżda została wdową z powodu wiersza o straszącym z Kremla góralu, który ma „palce tłuste jak czerwie” i „karalusze wąsiska”. Jego bohater, Józef Wissarionowicz Stalin, osobiście kazał zesłać Mandelsztama. Nadieżda podążyła za nim. Jednak kiedy w 1938 roku NKWD zabrało go po raz drugi, wyruszył samotnie do łagru. Dla Nadieżdy było jasne, że już się nie zobaczą, a satrapa zrobi wszystko, żeby zniszczyć każdy ślad życia jej męża. Nauczyła się na pamięć jego niepublikowanych wierszy, żeby przetrwały. Przemyciła je za granicę. Prowadziła własne śledztwo, by wyjaśnić kulisy uwięzienia i śmierci Osipa. Jego efektem są „Wspomnienia”, jedno z najbardziej poruszających świadectw stalinowskiego terroru. Ta książka to zapis walki o przetrwanie spuścizny poety i fascynujący obraz życia codziennego i kulturalnego w Rosji lat dwudziestych i trzydziestych XX wieku.
„Spełnia się przepowiednia Herlinga-Grudzińskiego: dziś wymienia się «Wspomnienia» Nadieżdy Mandelsztam jednym tchem z powieściami Sołżenicyna i «Doktorem Żywego» Pasternaka. Autorka opowiada w nich o ostatnich latach życia jednego z największych poetów XX wieku i jednego z najbardziej nieszczęśliwych. «Wspomnienia» jego żony są głosem pamięci o czasie, w którym państwo wydało wyrok na swobodę myśli, usiłując zdusić wszelkimi sposobami głos poety. Nie udało się. Najwyższy czas, by polski czytelnik poznał w całości to niezwykłe dzieło” – Adam Michnik
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-832-681-800-4 |
Rozmiar pliku: | 5,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na śmierć Nadieżdy Mandelsztam (1899-1980)
Na osiemdziesiąt jeden lat swojego życia Nadieżda Mandelsztam dziewiętnaście lat przeżyła jako żona największego rosyjskiego poety tego stulecia, Osipa Mandelsztama, a czterdzieści dwa – jako wdowa po nim. Na resztę złożyły się dzieciństwo i młodość. Wśród ludzi wykształconych, zwłaszcza literatów, wystarczy być wdową po wielkim człowieku, by zdobyć sobie pewną pozycję. Jest tak szczególnie w Rosji, gdzie przez lata trzydzieste i czterdzieste reżim produkował takie ilości wdów po pisarzach, że w połowie lat sześćdziesiątych wystarczyłoby ich na utworzenie własnego związku zawodowego.
„Nadieżda jest najszczęśliwszą z wdów” – mawiała Anna Achmatowa, mając na myśli światową sławę, jaką Osip Mandelsztam zdobył sobie mniej więcej w tym czasie. Ta skądinąd słuszna uwaga, ze zrozumiałych względów zogniskowana na osobie kolegi po piórze, była jednak spojrzeniem z zewnątrz. Kiedy pojawiły się pierwsze oznaki uznania, pani Mandelsztam miała już sześćdziesiąt kilka lat, poważnie nadwyrężone zdrowie i nader skromne środki do życia. Ponadto owo rzeczywiście powszechne uznanie nie sięgało legendarnej „jednej szóstej świata” – to znaczy samej Rosji. Miała za sobą dwadzieścia lat wdowieństwa, wyzucia z wszystkiego i opuszczenia, Wielką Wojnę (zacierającą osobiste cierpienia) oraz codzienny strach, czy władze bezpieczeństwa nie przyjdą jej aresztować jako żony wroga ludu. Oprócz śmierci, cokolwiek by nastąpiło, mogło tylko oznaczać wytchnienie.
Poznałem ją właśnie w tym czasie, zimą 1962 roku, kiedy z kilkoma przyjaciółmi wybraliśmy się do Pskowa dla obejrzenia tamtejszych kościołów (najpiękniejszych, moim zdaniem, w całym imperium). O zamierzonej podróży do tego miasta dowiedziała się Anna Achmatowa i zaproponowała nam, byśmy odwiedzili Nadieżdę Mandelsztam, która w miejscowym instytucie pedagogicznym uczyła angielskiego; przy okazji przesłała jej paczkę książek. Wówczas po raz pierwszy usłyszałem to imię; do tamtej pory nie wiedziałem nawet o jej istnieniu.
Mieszkała w małym dwupokojowym, wspólnym mieszkaniu. Pierwszy pokój zajmowała kobieta, która, jakby na ironię, nazywała się Niecwietajewa. Drugi należał do pani Mandelsztam i miał osiem metrów kwadratowych powierzchni – tyle, ile przeciętna amerykańska łazienka. Pokaźną jego część zajmowało podwójne żeliwne łóżko; stały tam ponadto dwa wiklinowe krzesła, szafa z niewielkim lustrem i nocny stolik o wszechstronnym zastosowaniu, na którym, obok talerzy z resztkami kolacji, leżał otwarty egzemplarz kieszonkowego wydania książki Isaiaha Berlina Lis i jeż. Obecność tego czerwono oprawnego tomiku w malusieńkiej celce oraz fakt, że właścicielka nie ukryła go pod poduszką na dźwięk dzwonka u drzwi, świadczyć mogły tylko o jednym – że dla Nadieżdy Mandelsztam nastał czas wytchnienia.
Książkę, jak się okazało, przysłała jej Anna Achmatowa, która przez blisko pół wieku była najbliższą przyjaciółką Mandelsztamów – najpierw obojga, a potem owdowiałej Nadieżdy. Achmatowa, sama będąca podwójną wdową (pierwszego jej męża, poetę Mikołaja Gumilowa, w 1921 roku rozstrzelała Czeka – jak u początków swego istnienia nazywało się KGB; drugi, historyk sztuki Mikołaj Punin, zmarł w obozie koncentracyjnym prowadzonym przez tę samą instytucję), pomagała Nadieżdzie Mandelsztam na wszelkie sposoby, a w latach wojny dosłownie uratowała jej życie, przemyciwszy Nadieżdę potajemnie do Taszkentu – dokąd ewakuowano część pisarzy – a następnie dzieląc się z nią codziennymi przydziałami żywności. Mimo iż obaj jej mężowie zginęli z rąk reżimu, a syn od osiemnastu lat poniewierał się po obozach, Achmatowa znajdowała się w nieco lepszym położeniu niż Mandelsztamowa, choćby dlatego, że była uznaną, acz źle widzianą pisarką i wolno jej było mieszkać w Moskwie lub Leningradzie. Żona wroga ludu do wielkich miast po prostu nie miała wstępu.
Ta kobieta przez dziesiątki lat żyła w nieustającej ucieczce, przemierzając zapadłe kąty i prowincjonalne miasteczka wielkiego imperium, osiedlając się w coraz to nowych miejscach, by na pierwszy sygnał niebezpieczeństwa znowu się poderwać. Status osoby wyjętej spod prawa stawał się stopniowo drugą jej naturą. Niewielkiego wzrostu i drobnej budowy, z biegiem lat jeszcze bardziej kurczyła się i wysychała, jak gdyby próbując zmienić się w coś nieważkiego, coś, co w chwili ucieczki dałoby się łatwo ukryć w kieszeni. Podobnie nie posiadała dosłownie żadnego dobytku – żadnych mebli, dzieł sztuki, biblioteki. Książki, nawet zagraniczne, nigdy nie zagrzewały u niej miejsca; po przeczytaniu albo przekartkowaniu przechodziły w następne ręce – tak jak powinno dziać się z książkami. W okresie największej zamożności końca lat sześćdziesiątych i początku siedemdziesiątych najcenniejszym przedmiotem w jej jednopokojowym mieszkaniu na peryferiach Moskwy był wiszący w kuchni na ścianie zegar z kukułką. Złodziej wyszedłby stamtąd zawiedziony; także i ci, którzy przyszliby z nakazem rewizji.
W latach „dostatku”, jakie nadeszły po opublikowaniu na Zachodzie dwóch tomów jej wspomnień, kuchnia Nadieżdy Mandelsztam stała się prawdziwym celem pielgrzymek. Wokół długiego drewnianego stołu – dziesięć razy większego niż nocny stolik w Pskowie – niemal co wieczór zbierali się najwybitniejsi z tych, którzy przeżyli erę stalinowską lub pojawili się dopiero po niej. Mogło się niemal wydawać, że ta kobieta pragnie sobie powetować długoletni żywot pariasa. Wątpię jednak, by tak było, i jakoś lepiej ją zapamiętałem w tamtym małym pokoiku w Pskowie lub przycupniętą na brzegu kanapy w mieszkaniu Achmatowej w Leningradzie, dokąd od czasu do czasu przyjeżdżała po kryjomu z Pskowa, albo wyłaniającą się z głębi korytarza w moskiewskim mieszkaniu Szkłowskiego, gdzie przytuliła się, nim znalazła własny kąt. Może dlatego wyraźniej ją pamiętam na tamtym tle, ponieważ była tam bardziej w swoim żywiole uciekiniera, banity, zbiega – „żebraczego przyjaciela”, jak w jednym ze swoich wierszy pisze o niej Osip Mandelsztam – i taką pozostała do końca życia.
Zdumienie ogarnia, kiedy się pomyśli, że swoje dwa tomy wspomnień zaczęła pisać, mając sześćdziesiąt pięć lat. W rodzinie Mandelsztamów pisarzem był Osip, nie ona. Jeżeli sięgała po pióro, to po to, by skreślić list do przyjaciół albo napisać odwołanie do Sądu Najwyższego. Nie należała też do kategorii osób, które w spokoju starości rozpamiętują swoje długie i urozmaicone życie. Bo te sześćdziesiąt pięć lat trudno nazwać normalnymi. Sowiecki kodeks karny nie na darmo zawiera paragraf stanowiący, że w niektórych obozach jeden rok liczy się za trzy lata. Licząc tym sposobem, można by wykazać, że w obecnym stuleciu wielu Rosjan długowiecznością dorównało niemal biblijnym patriarchom, z którymi łączyła ich inna jeszcze wspólna cecha – umiłowanie sprawiedliwości.
Ale nie samo umiłowanie sprawiedliwości skłoniło ją do tego, by mając sześćdziesiąt pięć lat, wziąć pióro do ręki i poświęcić czas wytchnienia na pisanie wspomnień. Jej książki były owocem takiego samego procesu rekapitulacji, jaki już kiedyś – tyle że na szerszą, bo nie tylko jednostkową skalę – dokonał się w rosyjskiej literaturze. Myślę o wielkiej erupcji rosyjskiej prozy drugiej połowy XIX wieku. Ta wyłoniona jak gdyby znikąd, niespowodowana żadną widomą przyczyną proza była w istocie rzeczy produktem ubocznym rosyjskiej poezji tamtego stulecia. To ona narzuciła ton całej późniejszej twórczości pisarskiej tego kraju i największe dzieła rosyjskiej prozy można uważać za odległe echo i skrupulatne przetworzenie psychologicznej oraz leksykalnej subtelności, jaką objawiła rosyjska poezja pierwszej ćwierci XIX wieku. „Większość postaci Dostojewskiego – powiadała Anna Achmatowa – to postarzali bohaterowie Puszkina – Onieginowie i inni”.
Poezja zawsze poprzedza prozę; w życiu Nadieżdy Mandelsztam ta prawda potwierdziła się na różne sposoby. I jako osoba, i jako pisarka była ona dziełem pary poetów – Osipa Mandelsztama i Anny Achmatowej – z którymi życie nierozerwalnie ją związało. A stało się tak nie tylko dlatego, że pierwszy był jej mężem, a druga – długoletnią przyjaciółką. Ostatecznie czterdzieści lat wdowieństwa mogłoby przyćmić najradośniejsze wspomnienia (które w przypadku ich małżeństwa były rzadkie i nieliczne, choćby dlatego, że wspólne życie przypadło na lata gospodarczej ruiny kraju spowodowanej rewolucją, wojną domową i pierwszymi pięciolatkami). Podobnie Achmatowej nie widywała niekiedy całymi latami, a zwierzeń listownych należało się szczególnie pilnie wystrzegać. Słowo pisane w ogóle było niebezpieczne. I dlatego do utrwalenia tak małżeńskiej, jak przyjacielskiej więzi przyczynił się często praktyczny szczegół – konieczność utrwalania w pamięci tego, co nie mogło być przelane na papier – czyli wiersze obojga poetów.
W tamtej, jak mawiała Achmatowa, „epoce przed wynalezieniem druku”, Mandelsztamowa nie była oczywiście w tej praktyce odosobniona. Jednakże codziennemu, dniem i nocą, powtarzaniu mężowskich wierszy musiało towarzyszyć nie tylko pogłębiające się coraz bardziej ich rozumienie, ale także przywoływanie jego głosu, jemu tylko właściwej intonacji, jakieś najbardziej choćby przelotne odczucie jego obecności, świadomość wreszcie, że z formuły „na dobre i na złe” – zwłaszcza w jej części drugiej – należycie się wywiązał. Coś podobnego musiały wywołać wiersze fizycznie nieobecnej Achmatowej, ponieważ mechanizm pamięci ma to do siebie, że raz puszczony w ruch nie może się zatrzymać. A także wiersze innych pisarzy, pewne idee i etyczne zasady – słowem wszystko, co inaczej nie mogłoby przetrwać.
I rzeczy te stopniowo w nią wrastały. Jeżeli istnieje jakaś namiastka miłości, to jest nią pamięć. A więc zapamiętywanie przywraca intymność. Strofy obojga poetów stawały się stopniowo częścią jej samej, jej mentalności. Stwarzały nie tylko płaszczyznę odniesienia i perspektywę widzenia spraw, ale, co najważniejsze, stawały się językowym wzorcem. Z chwilą więc, gdy zasiadła do pisania swoich wspomnień, musiała – już instynktownie, nieświadomie – do własnych zdań przykładać miarę zaczerpniętą z ich twórczości. Przejrzystość i weredyczna surowość prozy Nadieżdy Mandelsztam, odzwierciedlające umysłowość autorki, są zarazem w swej warstwie stylistycznej pochodną poezji, która tę umysłowość ukształtowała. Książki jej – tak w swojej treści, jak stylu – są nie czym innym jak swoistym postscriptum tej najdoskonalszej wersji języka, którą w istocie tworzy poezja, a którą Nadieżda Mandelsztam przejęła na własność, ucząc się na pamięć strof swojego męża.
Wielka poezja, by użyć zwrotu W.H. Audena, „wymusiła na niej” prozę. W sensie najdosłowniejszym, ponieważ spuścizna obojga poetów tylko w prozie mogła znaleźć kontynuację czy też rozwinięcie. W poezji mogła się jedynie doczekać epigonów. I tak się zresztą stało. Innymi słowy, proza Nadieżdy Mandelsztam stanowiła jedyne dostępne medium, które samemu językowi pozwoliło uniknąć stagnacji. A jednocześnie jedyne medium, w którym mogła się wypowiadać psychika uformowana przez właściwy dwojgu poetom język. Powstałe tym sposobem książki nie były zatem tylko wspomnieniami i przewodnikami wprowadzającymi w życie dwojga wielkich poetów – choć i tę funkcję znakomicie spełniły; przede wszystkim jednak ukazywały świadomość narodu. Albo przynajmniej jej dającą się odtworzyć cząstkę.
Nic więc dziwnego, że z takiego ujęcia wynikło oskarżenie systemu. Dwa tomy wspomnień Nadieżdy Mandelsztam rzeczywiście stały się ziemskim Dniem Sądu nad epoką, w której żyła, i jej literaturą – sądu tym bardziej uprawnionego, iż ambicją tej epoki było stworzenie raju na ziemi. I jeszcze mniej dziwne, że te wspomnienia – zwłaszcza drugi tom – nie spodobały się ani po jednej, ani po drugiej stronie Kremlowskiego Muru. Władze, muszę przyznać, zareagowały uczciwiej niż inteligencja – po prostu posiadanie książek Nadieżdy Mandelsztam uznały za ścigane prawem przestępstwo. Wśród inteligencji natomiast, zwłaszcza moskiewskiej, oskarżenie przez autorkę wielu bardziej lub mniej głośnych jej przedstawicieli o faktyczne współdziałanie z reżimem, wywołało prawdziwą burzę i spowodowało, że ludzki potok przepływający przez kuchnię Nadieżdy wyraźnie osłabł.
Pisano otwarte i półotwarte listy; obrażeni postanawiali nie podawać jej ręki; spory o to, czy słusznie, czy niesłusznie tego albo owego nazwała donosicielem, prowadziły do rozpadu przyjacielskich i małżeńskich związków. Pewien znany dysydent, potrząsając brodą, oświadczył: „Całe nasze pokolenie obrzuciła błotem”. Inni uciekli do swoich dacz, by zamknąwszy się na klucz, wystukiwać własne antymemuary. Był to już początek lat siedemdziesiątych, a w jakieś sześć lat później do podobnego rozłamu miało dojść w tym samym środowisku na tle stosunku Sołżenicyna do Żydów.
Jest coś w świadomości ludzi pióra, co nie pozwala im znieść czyjegoś moralnego autorytetu. Z istnieniem Pierwszego Sekretarza czy Führera pogodzą się, bo to zło konieczne, ale autorytet proroka kwestionować będą z wszystkich sił. Przypuszczalnie dzieje się tak dlatego, że uświadomienie komuś jego moralnej nicości działa bardziej przygnębiająco niż powiedzenie mu, iż jest niewolnikiem. Po co zresztą kopać leżącego. Prorok jednakże kopie leżącego nie po to, aby go dobić, ale żeby go zmusić do stanięcia na nogi. Reakcja obronna w postaci prób podważenia wysuwanych przez pisarza twierdzeń i zarzutów nie bierze się z chęci dotarcia do prawdy, lecz z intelektualnego kołtuństwa zniewolonych. Cóż więc dopiero musi się dziać z literatami, gdy staną w obliczu autorytetu, który – jak w przypadku Nadieżdy Mandelsztam – ma nad nimi nie tylko moralną, ale i kulturalną przewagę.
Chciałbym pójść jeszcze dalej. Rzeczywistość sama w sobie nic nie jest warta. Dopiero nasz odbiór obleka ją w znaczenie. Istnieje przy tym cała hierarchia odbiorów rzeczywistości (i odpowiadających im znaczeń), aż po szczytowe, które przeszły przez najsubtelniejsze i najwrażliwsze filtry. Swoją subtelność i wrażliwość czerpią one z jednego źródła – z kultury i cywilizacji, których narzędziem jest język. I dlatego najtrafniejszą, a może także najsprawiedliwszą ocenę rzeczywistości otrzymuje się z pomocą takiego właśnie filtra – zdobycie go stanowi główny cel dążeń rodzaju ludzkiego. (Okrzyki: „Niesprawiedliwość!”, „Elitaryzm!”, jakie, o paradoksie, podniosą się niechybnie na te słowa z uniwersyteckich kampusów, wolno puścić mimo uszu; kultura jest ex definitione zjawiskiem elitarnym i przenoszenie zasad demokracji w sferę wiedzy prowadzi do zrównania mądrości z brednią).
O niepodważalności ukazanego przez Nadieżdę Mandelsztam wycinka rzeczywistości nie decydują wyjątkowe rozmiary jej bólu, ale to, że posiadała taki właśnie filtr, w który wyposażyły ją największe dzieła rosyjskiej poezji XX wieku. Pogląd, iż cierpienie przydaje sztuce wielkości, to obmierzły fałsz.
Cierpienie zaślepia, ogłusza, łamie i nierzadko – zabija. Osip Mandelsztam był wielkim poetą, n i m wybuchła rewolucja. Tak samo Anna Achmatowa i Maryna Cwietajewa. Każde z nich zostałoby tym, kim zostało, nawet gdyby nie nastąpiło żadne z wydarzeń, które w XX wieku stały się udziałem Rosji. Ponieważ byli u t a l e n t o w a n i. Talent z samej swej natury nie potrzebuje historii.
Czy Nadieżda Mandelsztam stałaby się tym, kim się stała, gdyby nie rewolucja i wszystko, co po niej nastąpiło? Być może nie, skoro swojego przyszłego męża poznała w 1919 roku. Ale zastanawianie się nad tym niczego nie wnosi, prowadząc w mroczne rejony reguł prawdopodobieństwa i historycznego determinizmu. Ostatecznie stała się tym, kim się stała, nie tyle z powodu, ile raczej na przekór temu, co w obecnym stuleciu działo się w Rosji. Kazuista zechce pewnie wtrącić tutaj swoje trzy grosze, dowodząc, że z punktu widzenia historycznego determinizmu „na przekór” znaczy tyle samo, co „z powodu”. Ale to zostawmy historycznym deterministom – gdyby przyszło im się zastanawiać nad semantyką czyjegoś indywidualnego „na przekór”.
A mieliby po temu nie lada powód. Okazało się bowiem, że wątłej sześćdziesięciopięcioletniej kobiecie udało się, jeśli nie wstrzymać na dalszą metę, to przynajmniej zahamować proces rozkładu kultury całego narodu. W swoich wspomnieniach Nadieżda Mandelsztam zawarła więcej niż tylko świadectwo swego czasu: ukazała mianowicie historię w świetle sumienia i w świetle kultury. W takim oświetleniu historia wykrzywia twarz, a jednostka uświadamia sobie stojący przed nią wybór – między ciążeniem do źródeł owego światła a popełnieniem antropologicznej zbrodni przeciwko samej sobie.
Nadieżdzie Mandelsztam nie przyświecał tak wzniosły cel, ale i nie chodziło jej jedynie o porachowanie się z systemem. Wspomnienia podyktowała jej osobista potrzeba, własny temperament, poczucie własnej tożsamości oraz to, co tę tożsamość ukształtowało. A ukształtowała ją kultura za pośrednictwem swoich najlepszych wytworów – wierszy Osipa Mandelsztama. To jego wiersze, a nie jego samego, starała się uchronić od zapomnienia. To po nich, a nie po nim, przez czterdzieści dwa lata nosiła wdowią żałobę. Kochała go oczywiście. Ale sama miłość jest najbardziej elitarnym uczuciem, które dopiero w kontekście kultury uzyskuje trójwymiarowość i głębię, ponieważ nie w łóżku, ale w umyśle zajmuje najwięcej miejsca. Miłość wyjęta z ram kultury staje się płaską, jednowymiarową fikcją. Nadieżda Mandelsztam była wdową po kulturze i myślę, że pod koniec życia bardziej kochała swojego męża niż w dniu ich ślubu. Może to właśnie sprawia, że jej książki nie pozwalają o sobie zapomnieć. To oraz fakt, iż stosunek współczesnego świata do kultury można by również określić mianem wdowieństwa.
Jeśli czegoś jej nie dostawało, to pokory. Pod tym względem zupełnie nie przypominała dwojga poetów swojego życia. Ale oni mieli przecież swoją sztukę, a satysfakcja, jaką czerpali z własnych osiągnięć, pozwalała im zachować lub przynajmniej udawać skromność. Była okropnie uparta, nieznośna, przykra i przewrażliwiona; jej poglądy bywały często nieprzemyślane albo oparte na zasłyszanych pogłoskach. Słowem, niemało w niej było skłonności do wywyższania się, czemu trudno się dziwić, zważywszy wymiar postaci, z którymi obcowała – najpierw bezpośrednio, a potem w wyobraźni. Pod koniec życia jej nietolerancja odstraszała mnóstwo ludzi, co zresztą przyjmowała bez żalu, bo atmosfera adoracji i objawy sympatii ze strony Roberta McNamary czy Willy’ego Fishera (jak nazywał się naprawdę pułkownik Rudolf Abel) zaczynały ją już nużyć. Pragnęła jedynie umrzeć we własnym łóżku i w jakimś sensie wyglądała śmierci, ponieważ „na tamtym świecie znowu będę z Osipem”. „Och nie – słysząc to, odparła Achmatowa. – Wszystko ci się pomyliło. Na tamtym świecie na mnie przyjdzie kolej być z Osipem”.
Spełniło się jej pragnienie: umarła we własnym łóżku. Rzecz dla Rosjanina z jej pokolenia nie byle jaka. Zapewne pojawią się tacy, którzy będą krzyczeli, że Nadieżda Mandelsztam nie rozumiała swojej epoki, że nie nadążała za pędzącym w przyszłość pociągiem historii. No cóż, przekonała się aż nazbyt dobrze – jak niemal wszyscy Rosjanie jej pokolenia – że ów zdążający w przyszłość pociąg ma na swojej drodze dwa przystanki: obóz koncentracyjny i komorę gazową. Na szczęście nie zdążył jej unieść; na jej szczęście, ale i na nasze – bo opisała nam jego trasę. Widziałem ją po raz ostatni 30 maja 1972 roku w kuchni jej moskiewskiego mieszkania. Było późne popołudnie, a ona, paląc papierosa, siedziała w kącie za kredensem rzucającym na ścianę cień. Gęsty mrok pozwalał jedynie odróżnić migoczący ogienek papierosa i przeszywające oczy. Cała reszta – drobna, skurczona postać okryta szalem, dłonie, owal spopielałej twarzy, posiwiałe włosy – ginęła w ciemności. Wyglądała jak pozostałość ogromnego ognia – jak węgielek, który parzy, kiedy go dotknąć.
JOSIF BRODSKI
1981
tłum. Ewa Krasińska
Wspomnienie pochodzi z tomu: Josif Brodski, Śpiew wahadła. Seria „Dzieła zebrane Josifa Brodskiego z Zeszytów Literackich” pod redakcją Barbary Toruńczyk, Warszawa: „Zeszyty Literackie”, 2014.
W okiennej szybie ukazała się kobieca twarz,
i po szkle popłynęły wodniste łzy, jakby baba trzymała je
cały czas w pogotowiu.
Andriej Płatonow, Wykop*
Jedynie to jest silne, czemu towarzyszy upływ krwi.
Zapomnieli tylko, łajdacy, że silnie wychodzi nie u tych,
którzy przeleją krew, ale u tych, których krew przelano.
To właśnie jest prawo krwi na ziemi.
Fiodor Dostojewski, Z notatek^()
* Przekład Andrzeja Drawicza.