Wspomnienia. Sinéad O'Connor - ebook
Wspomnienia. Sinéad O'Connor - ebook
Nie urodziłam się, by być gwiazdą pop. Do tego trzeba być dobrą dziewczynką. Nie sprawiać zbyt wielu kłopotów. (…) Dla niektórych rzeczy warto zaprzepaścić karierę. A ja i tak nie chcę już kariery gwiazdy pop, bo nikt mnie nie zna i jestem samotna – Sinead O’Connor
Pierwszą część „Wspomnień” Sinéad poświęca dzieciństwu, zwłaszcza trudnym relacjom z matką, która każe jej rozbierać się do naga i bije aż się zmęczy. Przez nią Sinéad zaczyna też kraść. Trafia w końcu do domu ojca i macochy, którzy choć się starają, nie potrafią do niej dotrzeć. Przekazują ją pod opiekę zakonnic. Przepustką do lepszego świata staje się debiutancki album, gdy jako młodziutka artystka, na swoich warunkach, odnosi wielki sukces.
Trudne dzieciństwo i nieprzepracowane traumy nie dają jednak o sobie zapomnieć. Ma niespełna 21 lat, kiedy na świat przychodzi jej pierwszy syn i bierze ślub. Później urodzi jeszcze trójkę dzieci i tyle samo razy wyjdzie za mąż, choć już nie za ojców swoich dzieci. Dorosłej Sinéad – matce i wiecznie poszukującej artystce, poświęcona jest część druga książki.
Część trzecia to przewodnik po dotychczasowej twórczości O’Connor oraz zapowiedź nowej, możliwe że ostatniej płyty. Sinéad O’Connor napisała „Wspomnienia”, by odzyskać kontrolę nad swoim życiem i sprawić, żeby jej głos był nie tylko usłyszany, ale przede wszystkim zrozumiany. Może też, żeby wytłumaczyć się ze swojego postępowania, ale myli się ten, kto sądzi, że będzie za cokolwiek przepraszać.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-3788-3 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
mojemu ojcu – Johnowi O’Connorowi,
a także Davidowi Rosenthalowi, Bobowi Dylanowi i Jeffowi Rosenowi
Przedmowa
NIE PAMIĘTAM NIC ponad to, co przekazałam mojemu wydawcy. I niż to, co osobiste, oraz to, co pragnę zapomnieć. Zresztą to wszystko, czego nie jestem w stanie przywołać, zapełniłoby dziesięć tysięcy bibliotek, więc pewnie na jedno wychodzi, czy to pamiętam, czy nie.
Nie jestem w stanie tego wszystkiego przywołać głównie dlatego, że dopiero od sześciu miesięcy jestem w swoim życiu tak naprawdę obecna. A kiedy piszę te słowa, mam pięćdziesiąt cztery lata. Jest wiele powodów, dla których tak się stało. Możecie znaleźć je w tej książce. A przynajmniej ich większość.
Byłam naprawdę obecna do czasu ukazania się mojej pierwszej płyty. Później udałam się w jakieś miejsce wewnątrz siebie. Zaczęłam też palić zioło. W sumie nie przestałam tego robić do połowy 2020 roku. Więc owszem – nie bardzo kontaktowałam, a w takiej sytuacji trudno jest przypomnieć sobie różne wydarzenia.
Ciężko też się pisze o tworzeniu muzyki. Choć przy tym akurat byłam obecna. Działo się to gdzieś głęboko we mnie, w miejscu, które znam tylko ja. Gdyby dało się mówić o muzyce, nie byłaby nam potrzebna, więc moja opowieść pewnie nie zawsze będzie jej dotyczyła. Podsumuję po prostu to, co jestem w stanie przywołać – od czasu młodości do teraz.
Kilka osób pominęłam, bo wiem, że cenią sobie prywatność, a parę innych, bo chcę, żeby szlag je trafił, kiedy będą szukać swoich nazwisk w książce, ale ich nie znajdą.
Ponieważ więc nie zawsze byłam obecna, w książce występują dwa głosy, bardzo od siebie odmienne: pierwszy słychać do czasu podarcia zdjęcia papieża w 1992 roku, a później pojawia się drugi, nowy. To dlatego, że napisanie czegokolwiek po „rozdziałach papieskich” (opowiadających o nocy poprzedzającej SNL oraz o samym występie w programie) zajęło mi cztery lata, podczas których raz po raz trafiałam do ośrodków zdrowia psychicznego, gdzie odkrywałam przyczyny swojej nieobecności. Później przemówiłam nowym głosem. I mam nadzieję, że jest to dla czytelnika akceptowalne. (W sumie to wszystko, na co mnie stać).
Ten pierwszy głos postrzegam jako należący do ducha, a drugi – do żywej kobiety. Oba są równie istotne. Nastąpiła symboliczna śmierć, a po niej przyszło odrodzenie. I to słychać. Jestem z tego wręcz dumna.
Cóż, nie zapowiada się, żebym miała w najbliższym czasie zgarnąć nagrodę Bookera. Nie jestem też Bobem Dylanem, Szekspirem, a nawet pisarką tej klasy co mój wspaniały brat Joseph. Przedstawiłam jednak swoją historię tak, jak ją zapamiętałam, i spróbowałam zrobić to w ten sam sposób, w jaki mówię. Pisząc lub dyktując kolejne rozdziały, wyobrażałam sobie, że opowiadam to wszystko pewnej osobie. Nigdy wam jednak nie powiem, kto to taki.
Byłam bardzo młoda, kiedy moja kariera nabrała tempa. Nie miałam czasu, by „odnaleźć siebie”. Myślę jednak, że zobaczycie w tej książce dziewczynę, która siebie odnajduje – ale nie za sprawą sukcesu w branży muzycznej. Ona korzysta ze sposobności, by świadomie i autentycznie stracić rozum, a kiedy już to się dzieje, odzyskuje go i jest lepsza w grę w życie. Dziś jestem starszą kobietą obdarzoną innym głosem. To są dopiero moje pierwsze wspomnienia w formie książkowej. Mam zamiar żyć długo i prowadzić dziennik, żeby nic mi nie umknęło. Teraz jednak musiałam dopuścić do głosu dziecko, które jest we mnie, ponieważ potrzebowało się wypowiedzieć. Zgodziłam się na to, a dziewczynka podrosła i teraz zadecydowała, że pozostanie przy wieku około siedemnastu lat.
Wiedzcie, proszę, że jestem pełna głębokiej i nieskończonej miłości do obydwojga moich rodziców, którzy robili wszystko najlepiej, jak mogli, w bardzo ciężkich czasach dla Irlandii i Irlandczyków. Mój ojciec jest moim idolem – zaznał on więcej cierpienia niż jakakolwiek znana mi istota ludzka, a znosił ten ból z wielkim heroizmem. Jesteśmy rodziną z żołnierskim DNA. Mój stryjeczny dziadek, cioteczny dziadek i pradziadkowie byli wojskowymi. Ich cechy mamy zawsze na podorędziu, zarówno mój ojciec, jak i ja.
Mam szczególną nadzieję, że dopuszczając do głosu moje wewnętrzne dziecko, nie urażę ani nie zdenerwuję nikogo z mojej rodziny. Nie omawiam tu doświadczeń żadnej innej osoby, tylko swoje. I z góry przepraszam, jeśli coś, co napisałam, jednak wyrządzi komuś przykrość. Nie miałam takich intencji.
Zamierzam jedynie wysypać na podłogę wszystkie elementy układanki, którą byłam, i sprawdzić, czy dam radę je ułożyć. Pragnę zostać zrozumiana. Nie chcę też, żeby moją historię opowiadał jakiś ignorant, kiedy mnie już tu nie będzie. Bo tak by się stało, gdybym sama tego nie zrobiła.
Jako artystka mam przede wszystkim nadzieję, że kogoś zainspiruję do bycia naprawdę sobą – wydaje mi się, że moja publiczność składa się z ludzi, którzy doświadczają z tego powodu przykrości. Nie jest lekko być autentycznym. Być może moi słuchacze nie zdają sobie sprawy, że to dzięki nim staję się tą osobą, którą rzeczywiście jestem. Na scenie zawsze mogę być prawdziwa.
Poza sceną – nie za bardzo. Nikt mnie nigdy nie rozumiał, nawet ja sama, o ile nie śpiewałam.
Mam jednak nadzieję, że z tą książką będzie inaczej.
Jeśli nie, spróbujcie ją zaśpiewać i zobaczcie, czy to pomoże.CZĘŚĆ PIERWSZA
Prolog
HEY, HEY, WE’RE THE MONKEES!
NIM ZACZNIEMY, DLA JASNOŚCI umieszczam tu strukturę mojej rodziny i informacje, kiedy z kim mieszkałam.
Moja matka – Marie, i ojciec – John, pobrali się w 1960 roku i zamieszkali w Crumlin, dzielnicy Dublina, gdzie oboje się wychowali. Trzy lata później urodził się mój brat Joe i wówczas wszyscy przeprowadzili się do zasiedlonego przez klasę średnią Glenageary, daleko, na drugą stronę miasta. Już tam, w 1965, przyszła na świat moja siostra Éimear. A czternaście miesięcy później, w 1966, urodziłam się ja. Następnie, w 1968 roku – mój brat John.
Kiedy miałam dziewięć lat, w 1975 roku, ojciec rozsądnie odszedł od mojej matki z powodów, które będziecie po kawałku poznawać w tej książce. Tacie przyznano opiekę nad nami, więc wprowadziliśmy się do niego i jego nowej miłości, mojej (uroczej) macochy – Violi. Ja i mój młodszy brat mieszkaliśmy tam tylko przez sześć miesięcy, bo tęskniliśmy za matką. Zostałam z nią do trzynastego roku życia, kiedy to z własnego wyboru przeniosłam się z powrotem do ojca. Za sprawą tego, czego doświadczyłam w domu mojej matki, nie byłam jednak w stanie się u niego zaadaptować, więc pod koniec trzynastego roku życia udałam się do miejsca eufemistycznie nazywanego „ośrodkiem rehabilitacji dla dziewcząt sprawiających problemy wychowawcze” (chyba cały świat wie, że ojcu należy się zwrot kosztów mojego pobytu, bo gołym okiem widać, że mi to nie pomogło).
W wieku piętnastu lat opuściłam ośrodek i poszłam do szkoły z internatem w Waterford. Tego lata przyłączyłam się do zespołu. Brakowało mi go, kiedy po wakacjach wyjechałam. Dlatego w grudniu, tuż po szesnastych urodzinach – ku wielkiemu przerażeniu mojego biednego ojca – uciekłam i wynajęłam sobie kawalerkę. Gdy zgodziłam się wyjąć kolczyk z nosa, który również sobie zafundowałam, tata pozwolił mi zostać w mieszkaniu. Opłacał mi czynsz, ale nie rachunki, więc musiałam poszukać sobie roboty. Geniusz z niego.
Druga żona mojego ojca, Viola, ma trzy córki z poprzedniego małżeństwa. Mam więc trzy przyrodnie siostry. Ma również syna z moim ojcem, Eoina. Mam więc jeszcze brata.
W 1985 roku moja matka zginęła w wypadku samochodowym. Miałam osiemnaście lat. Później tego samego roku, na zaproszenie wytwórni Ensign Records, która chciała podpisać ze mną kontrakt, wyjechałam do Londynu.
Pierwsze dziecko urodziłam w wieku dwudziestu lat, trzy tygodnie przed premierą mojej pierwszej płyty. Mam jeszcze trójkę dzieci i, na razie, dwoje wnucząt.
Sinéad w wieku około pięciu lat
ARCHIWUM PRYWATNE AUTORKI
PIANINO
BOŻE NARODZENIE SPĘDZAMY W DOMU MOJEJ BABCI ze strony ojca, co zawsze pachnie kapustą (dotyczy to domu, nie samej babci).
Kiedy palą się lampki na choince, gasną wszystkie pozostałe światła na parterze. Dorośli przesiadują w niebieskim cieniu, plecami do salonu, i zajmują się swoimi sprawami. Biegają po schodach w górę i w dół. Jestem tak mała, że nie dostrzegą mnie, jeśli nie spuszczą wzroku. Wchodzenie do salonu mojej babci bez opieki dorosłych jest dla mnie verboten. Tam stoi choinka. Udało mi się do niej zakraść i obmacać prezenty, ale tak naprawdę pragnę czego innego.
Pod ścianą stoi stare pianino. Jego klawisze są pożółkłe jak zęby mojego dziadka. Dźwięki mają echo, dziwny pogłos, jak duchy dzwonów zatopionego statku. Często się tam zakradam, bo pianino mnie wzywa. Wprawia powietrze w wibracje w kształcie ogromnych fal, które lekko mienią się kolorami, jakby chciały zwrócić moją uwagę.
Kiedy uderzam w klawisze, pianino brzmi okropnie smutno. Jest opuszczone. Któregoś razu, o zmierzchu, zapytałam je, czemu tak jest. Bo jestem nawiedzone, odpowiedziało, i kazało mi przyłożyć ucho do swojego podbrzusza, płaskiego drewnianego panelu, położonego na wysokości goleni pianisty. Przycisnęłam do deski prawy policzek, a pianino rzekło: Teraz zagraj kilka nut. I zagrałam, wysoko sięgając prawą ręką, by moja twarz mogła pozostać tam, gdzie była. Pod płynącymi z góry dźwiękami usłyszałam wiele zmieszanych ze sobą głosów, szepczących jeden przez drugi. Nie mogłam wyłapać, co mówiły, tak wiele ich było. Zerwałam się na równe nogi i zapytałam: „Kim oni są?”. Pianino odparło: Historią. Utknęli. Nie mogą się wydostać, kiedy nikt na mnie nie gra, a kiedy wszyscy tak tu siedzą, nie jestem w stanie oddychać. Nie przeszkadza mi, jeśli będziesz na mnie źle grać, po prostu potrzebuję dotyku. Graj na mnie cichutko, łagodnie, lekko, ledwo, ledwo, bo jestem bardzo delikatne, a duchy strasznie obolałe. „Wciąż nie wiem, kim są te wszystkie głosy”, odpowiedziałam. Odparło, że nie chce mi tego wyjaśnić. To przez wojnę, powiedziało. Dziecko nie powinno nic wiedzieć o wojnie. Ludzie nie mówią, więc ich uczucia fruną ku muzyce. Duchy to rzeczy, których ludzie nie chcą pamiętać.
W moim rodzinnym domu w wigilię Bożego Narodzenia klękaliśmy przed szopką w hallu, by umieścić Dzieciątko Jezus w żłóbku. Nie mogło tam spocząć przed północą. Śpiewaliśmy te wszystkie pieśni, które doprowadzały mnie do łez.
Ojciec musiał pomóc mi wstać i odprowadzić mnie po schodach do łóżka. Nie byłam w stanie iść prosto, bo moje ciało opanowały kolędy. Wyginały mnie i skręcały, więc nie mogłam się wyprostować. Mój ojciec rozumie, że płaczę przez piosenki. Nie uważa, że to dziwne. Zamartwiam się, że jestem dziwna, bo muzyka doprowadza mnie do łez i paraliżuje, a jestem tylko dzieckiem. Ojciec śpiewa mi „Scarlet Ribbons”, kiedy już leżę opatulona. Jego głos brzmi bardzo smutno. Często bywa smutny. Jak ja.
Lovely ribbons, scarlet ribbons
Scarlet ribbons for her hair
Ta piosenka nie mieści mi się w głowie. Jest o aniołach, które istnieją i zostawiły wstążki, i o tym, że modlitwy dzieci zostają wysłuchane, i że capo di tutti capi może mieć większą moc sprawczą od rodziców.
Ale ja nie pragnę wstążek, pragnę piosenek, żeby porwały mnie do innego świata. Nie lubię rzeczywistości. Nie chcę do niej wracać po trzech minutach i znów czekać na kolejną okazję, by zniknąć.
DZIADKOWIE
OJCIEC MOJEGO OJCA JEST STOLARZEM. Ptaszarnię, biegnącą wzdłuż ogrodu, zbudował z desek i drucianej siatki. Hoduje w niej kanarki i gołębie pocztowe. Naprawdę go lubię. Jest krąglejszy niż ojciec mojej matki i żartowniś z niego, ma taki smolisty rechot.
Owijałam całą swoją dłoń wokół jego palca wskazującego i ciągnęłam go do ptaszarni, żeby pokazał mi, jak wysyła gołębie z przymocowanymi do łap kapsułkami, w których schowane były liściki, i jak wracają potem bez nich. Dziadek kiedyś zapytał mnie, czy chcę, żeby tłusty ptak wysłał jakąś wiadomość ode mnie, więc kazałam mu napisać: Cześć, Boże, od Nicponia.
Kiedy go spytałam, czemu nazywa mnie „Nicponiem”, dziadek wyjaśnił, że nicpoń to urwis, odważny dzieciak, a ja jestem najśmielsza ze wszystkich dzieci mojej matki. Mówiąc to, odchylił głowę do tyłu i zarechotał przepalonym śmiechem. Sam wyglądał jak duże dziecko, miał takie szczęście w oczach. Lubi mnie za odwagę. Może sam był najśmielszym ze wszystkich dzieci swojej matki.
Wieczorami dziadek z babcią chodzą sami na kufel portera, bo są w sobie zakochani. Lubię patrzeć, jak znikają w głębi ulicy, kiedy bujam się latem na ich furtce. Tu się poznali, na Frances Street w sercu Dublina, w dzielnicy Liberties, historycznie zamieszkanej przez klasę robotniczą. To tutaj znajdują się Guinness i inne browary.
Kiedy mój ojciec miał dwanaście lat, musieli wynieść się z Liberties do Crumlin, bardziej sypialnianej dzielnicy niedaleko centrum miasta. I tak właśnie rodzice mojego ojca zamieszkali przy tej samej ulicy co rodzice mojej matki, czyli na Keeper Road. Moi rodzice poznali się więc na ulicy, przy której oboje dorastali, dokładnie tak samo jak rodzice mojego ojca.
Ojciec mojej matki jest dostawcą pieczywa i nosi staroświecką czarną kamizelkę z zegarkiem kieszonkowym, długi czarny płaszcz i czarne spodnie. Jest bardzo wysoki i szczupły, więc ogólnie rzecz biorąc, wygląda jak odchudzony de Valera.
Dom jego i babci przypomina większość domów starych ludzi. Cała ściana nad kominkiem obwieszona jest wyblakłymi portretami papieży wraz z Ojcem Pio i Matką Bożą, i Chrystusem. W połowie wąskich schodów wisi kinkiet w kształcie Najświętszego Serca Jezusa. Jest naprawdę przerażający. Nikt nie chce się tam zapuszczać, jeśli nie pali się żadne inne światło.
Ojciec mojej matki nie lubi, kiedy kobiety się malują. Nazywa je „Jezebel”. Jego obelgi zazwyczaj są biblijne. „Judasz!”, krzyczy, kiedy wspomina się o tym czy tamtym. Albo „Chryste nazareński!”. W życiu pragnie tylko ciszy, ale nie umie poprawnie wymówić słowa quiet, bo pochodzi z Westmeath. Kiedy za bardzo hałasujemy, wrzeszczy znad gazety: „Quite! Quite!”, przez co wybuchamy śmiechem, a on znowu musi krzyczeć to samo.
Żeby wynagrodzić mu tę udrękę, wieczorami, kiedy jestem z nim sama, staję za jego fotelem i bardzo delikatnie bujam go do snu. Wymyślam melodie w rytm kołysania, żeby moje ruchy przez cały czas były łagodne, a on się nie wybudził. Raz-dwa, trzy, raz-dwa, trzy, raz-dwa, trzy i tak w kółko.
Kitty O’Grady, babcia Sinéad ze strony matki
ARCHIWUM PRYWATNE AUTORKI
SIERPIEŃ 1977
ELVIS NIE ŻYJE. PŁACZĘ TAK, KURDE, STRASZNIE, że nie jestem w stanie pościelić sobie łóżka. Moje ciało nie chce działać. Przez chwilę staram się zarzucić prześcieradło na materac, ale nie daję rady, ramiona odmawiają współpracy. Próbuję przepełznąć na drugi kraniec, trzymając w obu rękach po rogu płachty, ale nie daję rady, nogi odmawiają współpracy. Będę miała przerąbane u matki, że nie pościeliłam. Za bardzo się wstydzę wyjaśniać, czemu zalewam czystą pościel smarkami i łzami albo dlaczego ciągle opadam na kolana, po czym wstaję. Wydaje mi się, że ona też lubi Elvisa. Pewnie w skrytości ducha wie, czemu się tak rozsypałam. Nie złości się za bardzo o łóżko. W sumie to nie złości się wcale, co jest naprawdę nietypowe.
Teraz, kiedy Elvisa już nie ma, muszę sobie znaleźć nowego ojca. Mój własny ojciec nie umarł, tylko od dawna go nie widziałam, bo moja matka go nie lubi. Prawda jest taka, że nie znoszą się nawzajem. Kiedy są razem, robi się strasznie. Nie jest za to zbyt strasznie, kiedy jesteśmy sami z tatą. Ale moja matka jest inna.
Nie wybieram się jednak na poszukiwanie ojca, bo mam Boga. Modlę się do niego, a on zsyła mi różne rzeczy. Oczywiście, że jest ojcem numer jeden. Ale ja jestem dzieckiem. Potrzebuję ojcowskiego głosu, a Bóg takiego nie ma. Z jakiegoś powodu lubię głosy. Nie wiem czemu. Czasem głosy różnych ludzi sprawiają, że chcę się do nich przytulać. Ale strasznie się boję przytulania.
Moje ciało nie reaguje, kiedy ktoś próbuje mnie obejmować. Mojej cioci Lily jest przez to przykro. Lubię ją i naprawdę chcę się do niej tulić. Ale paraliżuje mnie strach, a w głowie widzę górę wilków, każdy uwalany krwią tak bardzo, że nie mogą się ruszać, i tylko jeden z nich biega dookoła, ten, który był na samym spodzie, kiedy wydarzyło się to coś, co się wydarzyło. On jedyny jest czysty. Szuka pomocy.
Od jakiegoś czasu nie widuję też mojej babci, matki mojej matki. Ma łagodny, miły głos. Lubi mnie. Mówi, że jestem uczciwa i żebym nigdy nie przepraszała, jeśli nie jest to szczere. Pozwala mi jeść wszystko, czego nie powinnam. Potrafi mnie uśpić samym tylko patrzeniem w oczy, kiedy leżę opatulona w łóżku. Lubię tykanie jej zegara – sprawia, że słyszę muzykę. Nie widziałam jej chyba od szóstego roku życia. Specjalnie przejechała wtedy długą drogę z Keeper Road, autobusem z przesiadkami, żeby przywieźć mi prezent urodzinowy. Moja matka nie wpuściła jej do domu. Babcia płakała i stała w drzwiach, patrząc, jak siedzę na schodach z oczami wielkimi z przerażenia. Błagała moją matkę. Chciała mnie zobaczyć. Była w swoim brązowym płaszczu. Dała mamie mój prezent. Mama powiedziała, że mogę otworzyć go na schodach, a potem babcia będzie musiała sobie pójść, i że nie może wejść do środka mimo grudniowego ziąbu. Babcia lubi moje urodziny, bo wypadają w święty dzień, a ona kocha Boga tak samo jak mnie.
Miałam na sobie białą piżamę w tygrysy. Uwielbiałam ją. Uśmiechnęłam się do babci oczami, bo wiedziałam, że nie mogę pozwolić, by uśmiechnęła się moja twarz. Babcia zrobiła to samo. Ale jej twarz była zalana łzami. I, jak już powiedziałam, nie widziałyśmy się od tamtej pory. Właściwie to zaczęłam palić, bo ona paliła, a ja lubiłam jej zapach. Dużo się modlę, jak mi kazała. Kocham Boga, jak mi kazała. Proszę go tylko o to, by ze mną był.
Pewnego dnia schodzę na dół, już po śmierci Elvisa, i słyszę głos miłego mężczyzny, który śpiewa do dziewczyny, że nie musi już płakać. Podchodzę do adaptera. Każę mojemu bratu Joemu puścić tę piosenkę ponownie. „Kto to?”, pytam. „Bob Dylan”. Widzę go na okładce płyty i jest tak piękny, jakby Bóg wypuścił swe tchnienie z Libanu i jego oddech zamienił się w mężczyznę.
Nie wolno mi dotykać płyty, kiedy mojego brata nie ma w domu. Czekam codziennie w oknie, bo brat pracuje w wakacje. Wybiegam na ulicę i za róg, by go wpatrywać. Nigdy nie wiem, kiedy wróci. Kiedy go nie ma, nie jest bezpiecznie. Moja matka nie lubi małych dziewczynek.
Podoba mi się, jak śpiewa ten cały Dylan. W myślach nazywam go Mężczyzną z Libanu. Na piersi ma puste nosidełko dla dziecka. Wślizguję się do niego. Jego głos przypomina kocyk. Jest bardzo czuły i kocha dziewczynki. Mogę zasypiać na jego piersi.
No więc przestałam już pukać ludziom z Glenageary do drzwi z pytaniem, czy mogę zostać ich dzieckiem. Robiłam to z przerwami, odkąd skończyłam jakieś sześć lat. Zawsze w końcu i tak przyprowadzali mnie z powrotem do domu, myśląc, że moja matka jest jak każda inna. Dylan nigdy nie dałby się oszukać. Niektórzy częstowali mnie ptysiami serowymi i różnymi takimi. Jedna rodzina miała akurat imprezę składkową, kiedy do nich zapukałam. Miła pani wpuściła mnie do środka, bo płakałam. Powiedziała, że nie może mnie zatrzymać, ale zaprosiła mnie na trochę. Postanowiłam więc posiedzieć pod stołem, bo było tam strasznie dużo ludzi. Dała mi bardzo dużo jedzenia. Wolałabym u niej zostać. Gdy odprowadziła mnie do domu, moja matka nam otworzyła i zachowywała się bardzo miło. Bob jest o wiele lepszym tatą od Elvisa, tak w ogóle. O tym właśnie myślałam przez ten cały czas, kiedy stałam plecami do ściany, a ona kopała mnie w brzuch.
Sinéad w sukience komunijnej
ARCHIWUM PRYWATNE AUTORKI
LOURDES
DOPIERO CO, BO PIĘĆ DNI TEMU, WRÓCILIŚMY Z LOURDES. Było dość dramatycznie. Powiedzmy, że moja matka przeszła „epizod”, po którym zwabiłam do niej księdza, ściągnęłam go za rękę, żeby przyszedł i jej pomógł, bo w sumie pojechaliśmy tam właśnie po to.
Cóż, to ja pojechałam tam właśnie po to. Cała reszta musiała się dostosować, bo poprosiłam o tę wycieczkę w ramach prezentu z okazji bierzmowania. Chodziło o to, żeby zasugerować matce Jezusa, czy może by nie pomogła mojej. Nie powiedziałam nikomu, że tak to sobie wykombinowałam. Pomysł z wycieczką zwalili na karb mojej obsesji na temat Lourdes, o którym czytałam od lat. Powiedziała mi o nim babcia przy okazji moich urodzin, dlatego że na drugie mam Bernadette, tak samo jak dziewiętnastowieczna dziewica, która ujrzała tam Matkę Boską.
Przyszedł dzień planowanego powrotu z Lourdes do Dublina, a wciąż nie pojawił się lek na obłęd mojej matki, więc około szesnastej postanowiłam udać się na polowanie na księdza. Upatrzony delikwent zostały przywleczony przeze mnie za rękaw, bo nie był tak chętny do roboty, jakbym sobie tego życzyła. Zgarnęłam go, kiedy szedł w słońcu wzdłuż bram bazyliki, dzierżąc gazetę. Zmiękł kompletnie, bo nie był w stanie sobie ze mną poradzić (zrobiłam wielkie oczy). Gapił się na mnie, jakbym była nienormalna, bo wierzyłam, że w Lourdes mogą wydarzyć się cuda, choć przecież właśnie taką koncepcję miał sprzedawać na zlecenie swoich szefów.
Matce powiedziałam, że idę na lody, więc jedną ręką popychając księdza, a drugą trzymając go za mankiet – żeby mi się nie wywinął, nauczyłam go wyssanej z palca bajki o tym, jak się spotkaliśmy, którą teraz miał wcisnąć mojej matce. Miałam tylko nadzieję, że będzie wiarygodny, nie jak w przypadku tej historyjki o Lourdes.
Ksiądz idzie więc do jej pokoju. Ja czekam w małym hallu hotelowym i przyglądam się ładnym Francuzkom, które bardzo się starają, żeby nie wyglądać ładnie, skoro są w Lourdes. Ksiądz schodzi po chwili z gazetą pod pachą i czarnym kowbojskim kapeluszem na głowie. Jego zielone oczy są szkliste, a wzrok wbity w podłogę. Kiedy przeciska się obok mojego fotela, daje mi znak głową, że mam pójść za nim na zewnątrz. „Nic nie mogę dla niej zrobić”, mówi i każe mi się modlić, aż skończę osiemnaście lat i opuszczę dom, chyba że uda mi się odejść wcześniej.
Myślę sobie: No, pięknie. Beznadziejny ksiądz. Jak to do cholery możliwe, że go tu przysłali?
Wiecie, bo kilka lat wcześniej sama doświadczyłam własnego cudu z Lourdes. Miałam kurzajkę, brodawkę wirusową. Obok małego palca na lewej stopie. Wielkie, bolesne cholerstwo z czarnym środkiem. Zachowywało się jak dziewczyna ze starej piosenki ludowej, ta, co kocha Anachiego Gordona – jej serce było niewzruszone.
Miałam zaklepany termin w szpitalu na chirurgiczne usunięcie paskudztwa. Oznaczało to chwilę ogromnej chwały, bo miałam być rozpieszczana jak nie wiem co przez przynajmniej dwa dni, wszyscy by mi współczuli i byliby nad wyraz mili, nie mówiąc już o tym, że miałam dostać kilkudniowe zwolnienie ze szkoły, a w szpitalu na pewno dawaliby lody i galaretkę.
W wieczór przed przyjęciem na oddział matka zabrała mnie do łazienki i posmarowała mi kurzajkę odrobiną świętej wody z Lourdes, którą dała jej kilka lat wcześniej moja babcia. A rano kurzajki nie było. Zniknęła bez śladu, nikt by się nie domyślił, że miałam tam jakąś zmianę. Dlatego ja, w przeciwieństwie do mojego kolegi-księdza, wiem, że cuda związane z Lourdes się zdarzają.
Do Lourdes pojechaliśmy z biurem podróży. Odebrano nas z lotniska autokarem wycieczkowym. Podróżowaliśmy z około dwudziestką innych osób z naszej objazdówki. Bo nie byliśmy wyłącznie w Lourdes. Najpierw pojechaliśmy do miasteczka o nazwie Nevers, żeby zobaczyć klasztor, w którym mieszkała i umarła święta Bernadetta po tym, jak odwiedziła ją Najświętsza Panienka.
Mieli tam malutkie ciałko Bernadetty, wystawione w szkatule jak z Królewny Śnieżki, i codziennie ustawiała się kolejka chętnych, by je zobaczyć. Groteskowy żywy obraz. Przypominało mi to zoo w Dublinie. Mieli tam krokodyla w terrarium o długości i szerokości jego ciała, przez co nie mógł się poruszać. Był prawie całkowicie pokryty wodą, wystawał z niej jedynie jego grzbiet. Nad terrarium, pod sufitem, znajdowała się szczelina. Odwiedzający wrzucali przez nią monety, celując w grzbiet zwierzęcia, żeby sprawdzić, czy się zdenerwuje tym, że nie może nawet drgnąć. Ciekawe, co pracownicy zoo zrobili potem z tą całą forsą.
W ciągu trzydziestu lat po śmierci Bernadetty w 1879 roku, trzykrotnie wykopywano jej ciało, by podebrać fragmenty kości na ołtarze. Wygląda na to, że ołtarz nie jest święty, o ile nie zawiera części ciała nieboszczyka. Dla mnie brzmi to raczej diabelsko niż bosko.
W drodze towarzyszył nam przewodnik zwany J. Pracował dla naszego lokalnego biura podróży i był dla mnie bardzo miły. Siedział z przodu i trzymał mikrofon, żeby mówić ludziom, co zobaczą, jeśli wyjrzą przez lewe lub prawe okno. Inicjował wiele wspólnych śpiewów i moja matka zgłaszała mnie kilka razy z piosenką Scarborough Fair, którą posłusznie wykonywałam z wielkim uczuciem, ponieważ w skrytości serca zakochałam się w J. Było mi smutno, kiedy wróciliśmy do domu, bo tęskniłam za widywaniem go każdego dnia.
Cierpiałam i śpiewałam tę piosenkę w samotności. Aż pewnego dnia mi to zbrzydło i postanowiłam przemaszerować te ponad trzy kilometry, czy jakoś tak, do biura podróży, by wyznać mu miłość i poprosić, żeby się ze mną ożenił.
Choć dotarłam tam w porze lunchu, J. siedział przy swoim biurku i rozmawiał przez telefon. Serce zaczęło mi walić z przerażenia. Nie przyszło mi wcześniej do głowy, że on może mieć żonę. Może to właśnie z nią rozmawiał. Odłożył słuchawkę i dostrzegł mnie w drzwiach. Zaskoczony, że dziecko samo przyszło do biura zamówić wycieczkę, kiwnął dłonią, żebym weszła.
Powiedziałam, że muszę z nim porozmawiać na osobności. J. zaprowadził mnie do małej kuchni, posadził przy tycim okrągłym stoliku, nalał szklankę mleka i zapytał, czy chcę ciasteczka, ale ja nie mogłabym nic przełknąć, bo tak mnie mdliło z miłości.
Spodziewałam się, że nie znajdę w sobie odwagi, aby się odezwać, więc wyciągnęłam deklarację swoich uczuć – na piśmie. Czytał ją z niegasnącym uśmiechem, promienie słońca wpadające przez otwarte okno prześwitywały przez jego uroczy brązowy zarost. Kiedy skończył lekturę, ostrożnie złożył mój list i zapytał, czy może go zachować. Powiedział, że to była najsłodsza rzecz, jaką w życiu przeczytał, ale jest o wiele za stary, żeby się ze mną ożenić, albo nawet być moim chłopakiem, bo ma trzydzieści lat. Pewnego dnia poznam jednak chłopaka w moim wieku i tak będzie lepiej.
Dodał też, że należy do mężczyzn, którzy kochają innych mężczyzn. Nigdy nie słyszałam o czymś takim, więc musiał mi trochę powyjaśniać. Wytłumaczył mi, że czasem Bóg stwarza mężczyzn, którzy zakochują się w mężczyznach, i kobiety, które zakochują się w kobietach. Poprosił, żebym zachowała to, co powiedział, dla siebie, bo ludzie niespecjalnie się zgadzają na istnienie mężczyzn kochających mężczyzn. I że często nie uznają tego, co Bóg kocha, i czasami nie kochają tego, co kocha Bóg.
J. powiedział mi, żebym nigdy nie wierzyła, że jakakolwiek miłość jest zła, jeśli tylko jest prawdziwą miłością, i żebym zawsze miała tyle odwagi, żeby powiedzieć komuś, że go kocham, bo to, że wyznałam mu miłość, było aktem odwagi, który go bardzo uszczęśliwił. Powiedział, że jeśli się zdarza, że dorosły zachowuje się wobec dziecka jak jego chłopak, to jest to coś złego, więc od dziś mam już więcej nie wyznawać dorosłym mężczyznom miłości, bo nie wszyscy dorośli mężczyźni są równie godni zaufania co on.
Kiedy zapytał mnie, czemu się w nim zakochałam, odparłam, że dlatego, że był łagodny. Odpowiedział mi, że mam zawsze pilnować, żeby każdy, kogo kocham, taki był. Dodał jeszcze, że mogę przychodzić do niego, kiedy tylko chcę, na mleko i herbatniki, i że będzie moim przyjacielem.
Więc nie było mi przykro, bo dzięki mnie J. się uśmiechał i był dla mnie taki miły. Wracałam do domu niezwykle dumna, że byłam tak odważna, i już sobie wyobrażałam, jaki mógłby być mój przyszły chłopiec. Niedaleko mnie mieszkał pewien Gary, który ciągle zapraszał mnie, żebym poszła z nim na dyskotekę do wrotkarni. Nie zapytałam jeszcze mojej matki, czy mnie puści, bo jest bardzo surowa, ale może to zrobię.