- W empik go
Wspomnisz moje słowo - ebook
Wspomnisz moje słowo - ebook
Pełna optymizmu opowieść o miłości i szczęściu, które mogą nas spotkać w każdej chwili i w każdym wieku, nawet gdy porzuciliśmy już marzenia i nie oczekujemy czegoś lepszego od losu.
Pola i Joluśka – mimo skrajnie różnych charakterów – to przyjaciółki na dobre i na złe. Pierwsza permanentnie wikła się w niemające przyszłości związki z żonatymi mężczyznami, druga żyje w celibacie, tkwiąc w fikcyjnym małżeństwie. I tak w trybach szarej codzienności płynie im dzień za dniem.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7564-470-8 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Było gorąco jak na jesienną porę, ale pewnie dlatego, że nie było wcale lata. Padało i padało. Żeby nie te krótkie wakacje na Riwierze i w Meksyku, myślałby, że jesień zaczęła się już w maju. Słońce przelatywało za drzewami, wiatr leciutko smagał jego opaloną twarz. Czasami mijał go jakiś pojazd z rozhisteryzowaną bandą nastolatek. Krzyczały i piszczały na jego widok. Przyzwyczaił się już do takich reakcji, z czasem zainteresowanie rosło, a wraz z jego wiekiem nasilało się jakieś dziwne uwielbianie go przez młode dziewczęta, szczególnie wtedy, gdy prowadził wóz z odkrytym dachem.
Na szczęście początek jesieni był cudowny, ciepły i bezdeszczowy, więc nie denerwował się tak bardzo, gdy dziewczęta krzyczały na jego widok. Ciągle się zastanawiał, kogo im przypomina, że wywołuje aż takie reakcje.
– Stary, ty jesteś ciągle młody i ciągle przystojny! – powiedział Zygi, gdy się ostatnio spotkali. – Więc nie dziw się, że małolaty tak reagują. Gdybyś jeszcze napisał na samochodzie sumę ze swojego konta, przypuszczam, że nie dotarłbyś do domu. Może by cię nawet porwały – rozmarzał się Zygi.
– Nie bredź! Jestem naprawdę pod wrażeniem, ale trudno mi jakoś uwierzyć w czyste intencje tych dziewczynek. Gdzie ich rodzice? Nie mogę patrzeć, jak wystawiają się na sprzedaż! Boże, to obrzydliwe, wystawiają swoje tyłki na pokaz
Andy był wściekły. Chociaż to prawda, że przez te wszystkie lata życia w Ameryce powinien się przyzwyczaić do takich reakcji na swój widok, to jednak ciągle coś pokazywało mu, że nie do końca jest tu u siebie i pewnych rzeczy nie rozumiał i nie chciał rozumieć, i nigdy nie akceptował.
– Ty ciągle żyjesz nie w tym świecie, cały świat tak wygląda. W Polsce też – powiedział to celowo, był ciekaw, jak zareaguje jego przyjaciel. Znają się już tyle lat, a Zygi nie zawsze wie, jak zareaguje jego przyjaciel.
– Co w Polsce? Myślisz, że tam jest też takie rozpasanie obyczajów?
– A ty co myślisz, że nie?!
Andy uśmiechnął się na wspomnienie tej rozmowy. Znają się właściwie od ćwierćwiecza, od dnia, kiedy to Andy wylądował na lotnisku O’Hare ze swoją matką. Tego dnia nie zapomni do końca życia. Większej manipulantki, jak jego rodzona matka nie poznał do tej pory.
Pamięta dzień, gdy pojawiła się w drzwiach babci, wyperfumowana, wystrojona, z maleńką białą walizeczką w ręku i piękną torebką na boku. Resztę bagażu przyniósł kierowca. Nie zdawał sobie sprawy wtedy, w co była ubrana, dopiero po kilku dniach dowiedział się w szkole, że miała strasznie drogie norki na sobie. Przywiozła mu piękną, skórzaną kurtkę i dżinsy. Pasowały tak, jakby były szyte na miarę. Pamięta dwa dni przed wyjazdem, jak spotkał się ostatni raz z Polą, swoją dziewczyną. Długo stali w parku, potem siedzieli na ławce i ciągle się całowali. Pola nawet płakała.
– Wiem, że mnie zostawisz, ja to czuję – mówiła. – Ty już nigdy nie wrócisz! Po co ja się w tobie zakochałam, po co? – Łzy torpedowały jej gardło tak, że nie mogła mówić.
Wtedy dowiedział się, że Pola go kocha i że to, co zaszło między nimi, jest właśnie tego dowodem.
Długo trzymał ją w ramionach, bał się, że jak ją wypuści, to ona zamieni się w małego aniołka i ten aniołek będzie jego niedoścignionym celem w życiu, nieosiągalnym. Pożegnali się przy furtce. Obiecał Poli, że spotkają się jutro. Ale nie było już żadnego jutra. Matka tak zaplanowała dzień i wieczór, że jak pobiegł do parku, to na ich maleńkiej ławce pod rozłożystym klonem znalazł maleńką karteczkę z narysowanym serduszkiem, a było już dobrze po północy. Chciał wierzyć, że to zrobiła Pola. Schował tę karteczkę jak talizman do kieszeni. Chciał pobiec rano do jej domu, ale taksówka była przed czasem, bo matka chciała zajechać na cmentarz i do notariusza, musiała tam zostawić kopertę. Gdy podjeżdżali do poczty, na ulicy zauważył Polę z Joluśką. Kazał się kierowcy zatrzymać na chwilę, matka myślała, że chce skoczyć gdzieś w krzaczek, za potrzebą. W sekundzie dobiegł do Poli, odwrócił ją do siebie, chciał ją mieć dla siebie na zawsze, przytulić i zatrzymać w pamięci, a zobaczył jej zapłakaną twarz. Musiała opowiadać przyjaciółce, że nie przyszedł.
– Pola, moja Poleńka! – Całował jej oczy, usta, włosy, ręce. Łzy ciekły mu po twarzy, że nie mógł mówić. Wtedy też jasno się określił, jakie uczucia żywi do tej dziewczyny. – Kocham cię! Rozumiesz, kocham! Wrócę po ciebie, pamiętaj, wrócę! Nikt mnie nie zatrzyma, nikt!
Joluśka stała, oszołomiona całą tą sytuacją, patrzyła na nich i w głębi duszy cieszyła się szczęściem przyjaciółki. Ale to szczęście było krótkie, za krótkie dla nich. Klakson samochodowy przerwał to pożegnanie. Na ulicy stali ludzie i przyglądali im się z niedowierzaniem. Kręcili głowami. Nikt przecież nie całuje się na ulicy w biały dzień w tym miasteczku, chyba że matka z dziećmi albo babcia, jak odprowadza je do przedszkola. Matka pofatygowała się sama, aby ich rozłączyć, wysiadła z auta i stanęła za nim. Przez długie lata miał jej to za złe.
– Andrzeju, do ciebie mówię! – odezwała się za jego plecami.
Poczuł lodowaty dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Czemu ta obca baba rządzi teraz jego życiem? Nie było jej nigdy, kiedy jej potrzebował. Zgodził się na ten wyjazd tylko ze względu na babcię. Prosiła go od tygodnia, płakała i zaklinała, przekonywała, że musi, aż wreszcie ustąpił i się zgodził.
– Babciu, tylko na jeden rok, ja tu wrócę do ciebie i do Poli – mówił, a serce rozsadzał mu niesamowity żal, nie mógł więcej się opierać. – Jeden rok! Tylko jeden i wrócę. Ożenię się potem i będziemy mieszkać we trójkę.
– Dobrze już, moje dziecko, dobrze, we trójkę, ale teraz polecisz do Stanów, spróbujesz jakoś przyzwyczaić się do mojej córki. Choć nie będzie to łatwe, ostrzegam! Chociaż ją też wychowałam ja, tak samo jak ciebie, a zobacz, co wielki świat z niej zrobił. Umaluje się jak jakaś kukła, nawiesza tych świecidełek, że w oczy razi, i myśli, że jest najważniejsza na świecie. Nie będzie ci łatwo z nią wytrzymać, a musisz się postarać, przywyknąć do niej, bo to ona twoja matka, nie ja, dziecko, obiecaj mi! – prosiła.
Andrzej gładził jej siwą głowę i poruszał śmieszny, siwy. cieniutki warkoczyk, zawinięty wokół jej głowy. Całe życie, gdy był sam, w ciemnościach, czuł pod palcami siwy kosmyk jej włosów. Odkąd pamiętał swoją babcię, ona zawsze miała ten warkoczyk. Długo tuliła go wtedy w swoich ramionach. Zawsze pamiętał jej specyficzny zapach wanilii i miodu, i postanowił, że będzie go pamiętał do końca swojego życia. Nie było to trudne, dom, dzieciństwo i matka, te trzy słowa zawsze kojarzyły mu się tylko z babcią. To ona była jego opoką w najtrudniejszych momentach życia. Bo ta druga kobieta była dla niego tylko obcą osobą. Nie znał jej i nawet nie próbował poznać. Musiała przyjechać, bo wezwano ją dlatego, że babcia była chora i nie mogła już więcej opiekować się prawie dorosłym mężczyzną. Ale o tym też dowiedział się wiele lat później. Od tej chwili babcia przeżyła już tylko trzy miesiące. Tego też nie wiedział wcześniej, dowiedział się, jak już był mężem Helen. Matka wtedy uznała za stosowne powiedzieć mu o tym. Chciała widzieć, jak jej jedynak cierpi. On tak bardzo przypominał jej męża, że nie mogła oprzeć się pokusie zobaczenia łez w jego oczach.
Zapamiętał na zawsze swój pierwszy przyjazd do Ameryki. Lotnisko O’Hare było tak wielkie, że aż straszne, ale na szczęście nie był sam, chociaż na tyle przydała się matka. Tysiące ludzi, walizek, odprawy celne, ciągnące się kolejki i ludzie. Różni ludzie, i biali, i czarni, i Azjaci, i kobiety w sari, i mężczyźni w myckach, i w turbanach. Olbrzymi budynek i dużo świateł. Aż kręciło się w głowie. Andrzej był zachwycony, ale i przytłoczony wielkością tego miejsca. Do odprawy celnej każde z nich stało w innej kolejce. Matka dla residents, a on dla visitors. Rozumiał trochę słów po angielsku – uczył się przecież cztery lata – ale język w rzeczywistości był zupełnie inny, więc dla niego było to też jedno wielkie bełkotanie.
– Kompletny osioł ze mnie, po co ja się zgodziłem jechać nie wiadomo gdzie i nie wiadomo po co – myślał jeszcze tak przez długie miesiące.
Rzeczywistość okazała się bardzo interesująca, zaczął szybko zarabiać, co prawda najpierw jakieś tam grosze, bo musiał chodzić do szkoły. Szybko opanował język i bardzo szybko, nawet jak dla takiego wiercipięty jak on, zaczął zgłębiać tajniki biznesu. Matka zadawała się z coraz to nowym kochankiem. Jeden w jej życiu pozostał na dłużej. Niezwykle miły, starszy pan z bardzo grubym portfelem. Ale i on wkrótce po wyjeździe matki na Bahamy z nowym kochankiem, za jego pieniądze, nie wytrzymał i wkrótce odszedł. Matka wpadła w depresję, bo z wiekiem coraz mniej miała adoratorów, a pieniądze kurczyły się w zastraszającym tempie. Andrzej żył swoim życiem. Zawsze u swego boku miał Zygiego, a i sam od dnia przylotu na lotnisko O’Hare nazywał się Andy.
– Tak będzie wygodniej dla ciebie! – powiedział Zygi. – Oni nie mogą powiedzieć „Andrzej”, tylko bełkoczą „Andzej”, więc jeśli się zgodzisz, abym na ciebie mówił Andy, to będzie super. – Uścisnął mu dłoń, a Andy od razu poczuł się lepiej.
Oglądał całe miasto z okien samochodu, bo jeździli w kółko każdego dnia po południu. Już wtedy Andy marzył o swoim samochodzie, o świetnym radiu z głośnikami i o dziewczynie.
– Dzień, w którym ją sprowadzę, do końca moich dni będę świętował i szanował jak ortodoksyjni Żydzi swoją Torę – śmiał się, szczęśliwy, gdy tylko o tym myślał. Tak bardzo pragnął szczęścia dla niej i dla siebie, że nie wyobrażał sobie, żeby mógł być szczęśliwy z kimkolwiek innym.
O jej ślubie dowiedział się od matki. To było coś w rodzaju wstrząsu termicznego. Jego Pola zdradziła go, a on nie mógł nijak zaradzić, nie mógł temu przeszkodzić. Czuł satysfakcję w głosie matki, gdy to mówiła. Trzy miesiące po jego wyjeździe, tego było za wiele. Nie mógł zrozumieć dlaczego? Upił się wtedy porządnie pierwszy raz w życiu. Nikt się przecież nie odkochuje w kilka minut. On też by chciał, ale nie mógł. Miał straszną ochotę polecieć tam i najlepiej zastrzelić ich oboje. Ale bał się kłopotów i nie chciał smucić babci. Nie wiedział, że ona już nie żyje.
Wpadł wtedy w rytm pracy i nauki. Matka się cieszyła. Zawsze myślał, że cieszy się, bo go nienawidzi. Nie przypuszczał, że cieszy się, ale dlatego, że znowu nie zostanie sama. Od tego czasu ich stosunki były poprawne, a nawet dobre. Matka stawała się do zniesienia, trochę też zaczął ją rozumieć, dlaczego go zostawiła u babci, gdy był mały. Zrozumiał, że to dla jej dobra, chociaż mówiła, że to tylko dla niego. Po to tylko, aby czuł się winny i odpowiedzialny za jej decyzje. Nigdy nie miał problemów z nauką, toteż college zdał z wyróżnieniem i postanowił, że wtedy poleci do Polski, ale znowu nie wyszło. Pojechał z przyjaciółmi w objazdową podróż ze wschodu na zachód, trzema starymi klekoczącymi chevroletami, ale za to z otwieranymi dachami. Było super! Pogoda i towarzystwo! Właśnie wtedy poznał Helen. Trochę przypominała mu dawną dziewczynę, więc szybko się oświadczył, ożenił i czekał, że wszystko się ułoży, a stare pójdzie w zapomnienie. Helen była miłą dziewczyną, ale nigdy nie kochał jej tak mocno, jak kiedyś kochał Polę. Zawsze porównywał je obie. Może nawet przesadzał, przecież nie wiedział, jakby tamta zachowała się w takiej czy innej sytuacji, ale dla niego mit jego dziewczyny był wielki i święty. Zawsze myślał, że ona jest najmądrzejsza, najwspanialsza, najinteligentniejsza, jedna, jedyna i niezastąpiona. Helen, jego zdaniem, robiła wszystko gorzej, mniej znała się na modzie, była za mało oczytana, kompletnie nie znała się na biznesie. Tamta pewnie byłaby lepsza. Nie liczyło się nawet dla niego to, że Helen kochała go najmocniej, jak tylko można.
Andy prowadził maleńki sklepik spożywczy w północnej części Chicago, był szanowanym obywatelem, miał pieniądze, nie musiał prosić o pomoc ani teściów, ani swojej matki. Był samowystarczalny. Jak trudno było pogodzić się jego matce z jego niezależnością, widać było gołym okiem. Wolałaby, aby pracował dorywczo, jak kiedyś, i potrzebował od niej pieniędzy. Ale Andy był przedsiębiorczym, młodym biznesmenem. Powoli otwierał kolejne sklepy i sklepiki, masarnie, które produkowały wyroby na potrzeby jego sklepów, i piekarnie, które piekły pieczywo i wszelkiego rodzaju ciasta. Praktycznie cała produkcja sprzedawała się w jego sklepach. I takim oto sposobem Andy stał się jednym z najbogatszych polskich emigrantów. Zyskał szacunek społeczny i pieniądze. Kupował nieruchomości nie tylko w Chicago i w okolicach, ale też na Florydzie i w Massachusetts. Dorobił się pięknego jachtu, który cumował przez pół roku w Stanach i drugie pół w Europie lub Australii. Z czasem sieć sklepów rozrastała się, piekarnie i masarnie zaopatrywały wiele sieci spożywczych we wszystkich pobliskich stanach. Helen wymyśliła biznes dla siebie. Zajmowała się produkcją pierogów, naleśników, uszek i pyz, we wszystkich smakach. Otwierała kolejne jadłodajnie, oczywiście wspierana pieniędzmi i doświadczeniem męża.