Wstań i idź - ebook
Wstań i idź - ebook
Nieczęsto przytrafia nam się trzymać w ręku podobny zbiór. W jednym tomie zebrano rozproszone teksty napisane przez Tomasza Kołodziejczaka na przestrzeni trzydziestu lat. Pierwsze powstały jeszcze za czasów komuny. Te najstarsze napisane zostały z czystej pasji tworzenia. W kolejnych przebija coraz głębsza refleksja dojrzewającego człowieka. I coraz większy strach przed szaleństwem zmieniającego się na gorsze świata. Szczególnie cennym uzupełnieniem zbioru są komentarze Autora pokazujące genezę opowiadań, ich związki z innymi utworami oraz przemiany zachodzące w środowisku twórców fantastyki.
Andrzej Pilipiuk
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7964-115-4 |
Rozmiar pliku: | 4,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Metog przyczaił się do skoku. Zaryczał i niczym wielki kot runął na człowieka. Steven nacisnął spust i martwe zwierzę zwaliło się na trawę tuż obok jego stóp. Mężczyzna włożył pistolet za pas i przerzucił przez plecy bezwładne cielsko.
Rozglądając się czujnie po okolicznych skałkach, ruszył w powrotną drogę. W pogoni za metogiem zapuścił się zbyt głęboko na terytorium moorów i w każdej chwili mógł się natknąć na pograniczny patrol.
Szedł ostrożnie, uważał na każdy krok, gdyż teren był szczególnie ciężki. Drogę zagradzały skalne wyrwy, stopy obsuwały się na piargach, a w każdej większej szczelinie rósł elemit.
Błysk. Kątem oka dostrzegł składającą się do strzału postać i odruchowo rzucił się na ziemię. Gorąca struga stopiła kamień tuż obok jego głowy. Wtulając się całym ciałem w płytkie wgłębienie, wyciągnął miotacz.
Laserowy snop przeorał skałę centymetry od jego twarzy.
Steven poderwał się i skoczył w stronę pionowej granitowej płyty. Przywarł do niej plecami, ciężko oddychając. Zyskał trochę czasu, jednak wiedział, że kamień stopi się w morderczym ogniu. Rozejrzał się, rozpaczliwie szukając drogi ratunku. Skała, za którą przycupnął, zaczęła się nagrzewać. Jego osłona była początkiem płytkiego wyżłobienia, naturalnej transzei ciągnącej się w stronę granitowego wyniesienia. Padł na ziemię, odpoczął chwilę, a potem ostrożnie, by nie wychylić się ponad osłonę, powoli zaczął pełznąć pod górę. Całym ciałem przylgnął do nagrzanej od słońca granitowej powierzchni, palcami szukał wyrw i szczelin, co chwila obsuwał się po stromym zboczu. Po kilku minutach wdrapał się na szczyt. Ostrożnie wychylił głowę zza kamieni i od razu zobaczył przeciwnika. Za głazem leżał potężny moor. Lufa jego karabinu nieustannie pluła ogniem w stronę skałek, za którymi uprzednio skrył się Steven.
Mężczyzna wymierzył i strzelił. Laserowa struga uderzyła w skałę tuż obok karku moora. Leżący poderwał się. Był wielki – dwa metry wzrostu, potężne barki, Steven nigdy jeszcze nie widział takiego olbrzyma wśród filigranowych w porównaniu z ludźmi moorów. Obcy nie próbował się bronić, teraz chciał już tylko skryć się jak najszybciej. Biegł kilkanaście metrów po stromym zrębie, uskakując na boki, starając się zmylić strzelca. Jednak Steven trafił. Moor wrzasnął i zatrzymał się. Przez chwilę chwiał się, balansował nad krawędzią szczeliny, obiema rękami trzymając się za zranioną nogę. Drugi strzał uderzył go w pierś. Moor bezgłośnie runął w dół.
Steven zbiegł z góry i zatrzymał się na skraju jaru. Na dnie kotliny rosło obrzydliwe, płaskie cielsko elemitu. Martwy moor leżał na jego powierzchni z bezwładnie rozrzuconymi rękami. Po chwili rozległ się głośny bulgot, skórzasta błona rozwarstwiła się i trup powoli wpłynął do wnętrza rośliny. Otwór zasklepił się, wydzielając obficie brunatną ciecz.
Steven obserwował to wszystko z obrzydzeniem, ale i z zainteresowaniem. Po raz pierwszy widział istotę wchłanianą przez elemit. Bardzo rzadko polował w okolicy, gdzie rosło ich tak wiele.
Przypomniał sobie opowiadania stryja. Sto lat temu, w początkowej fazie kolonizacji, zniszczono mnóstwo elemitów. Po pierwszym wypadku, gdy dwójka malutkich dzieci wdrapała się na jedną z roślin i została pożarta żywcem, ludzi ogarnęła nienawiść do tych niewinnych stworów. Była to zresztą nienawiść zręcznie podsycana przez psychologów i rząd. Standard życia każdej grupy ludzkiej przesiedlanej na inną planetę gwałtownie spadł. Często dochodziło do rozruchów. W takich wypadkach lepiej było, gdy agresja kierowała się przeciw mieszkańcom obcych światów, a nie przeciw władzom.
Niszczono więc elemity setkami. Płonęły, pękały rozprute miotaczami, bluzgały fontannami brunatnej ropy.
Wreszcie, gdy w promieniu wielu kilometrów od bazy nie rosła już ani jedna roślina, dano im spokój.
Stryj Stevena był biologiem i przez pewien czas badał elemity. Jednak gdy okazało się, że w żaden sposób nie przydadzą się one osadnikom, Akademia skierowała naukowców do innej pracy.
Steven wrócił do porzuconego metoga. Pragnął jak najszybciej znaleźć się na terytorium ludzi. Cały czas zastanawiał się, dlaczego moor go zaatakował. Nie miał do tego najmniejszego prawa. Według wszelkich porozumień powinien tylko odebrać człowiekowi broń i zdobycz, a potem odprowadzić go do granicy. Tymczasem żołnierz strzelał bez ostrzeżenia.
Można by to potraktować jako wybryk pewnego bezkarności strażnika, ale z drugiej strony... Nie tak dawno do kolonii moorów przyleciał kosmolot, którego nie obejmowały żadne harmonogramy. Steven bał się wojny. W historii Otor nie doszło jeszcze do poważnego starcia, choć kilka razy sytuacja była bardzo napięta. Chodziło głównie o podział złóż sendykonu, będącego jedynym bogactwem planety. Podobne sytuacje bardzo często kończyły się konfliktem. Wielkie układy o podziale kosmosu nigdy nie obejmowały tak zapadłych systemów gwiezdnych jak Otor. Na pograniczu, gdzie rozmywały się strefy bezwzględnych wpływów, ludzie i moorowie stawali niejednokrotnie do bezpośredniej walki. A już najgorzej było w wypadkach tak zagmatwanych jak na Otor. Misje badawcze ruszyły do tego układu po odebraniu dziwnych, nierozszyfrowanych do dziś sygnałów biegnących z planety we wszystkie kierunki. Nadała je bez wątpienia cywilizacja rozumna. Potem gwiazda wzmogła swoją aktywność. Sygnały urwały się.
Nie znaleziono żadnych śladów istnienia cywilizacji – dzieł sztuki, budowli, urządzeń. Przy okazji tych badań odkryto bogate złoża sendykonu i szybko zamieniono placówkę badawczą na osadę górniczą, pozostawiając jednak sekcję Akademii. Wkrótce na Otor powstała też baza moorów.
Steven zobaczył wysoki, kilkumetrowy słupek pomalowany w poziome żółto-niebieskie pasy. Minął go szybko i zadowolony zwolnił nieco kroku. Wszedł na terytorium Ziemian.
•
Filip otarł rękawem spocone czoło.
– Co za cholerny upał! Na dworze skwar, a oni nie włączą nawet klimatyzacji. A tamci siedzą! No ale oby się tylko dobrze dogadali – przerwał na chwilę. – A co się dzieje u was? Wczoraj wieczorem wezwali ambasadora do radiostacji, gadał chyba z godzinę. Kiedy wyszedł z sali łączności, był strasznie zdenerwowany. Poznaję to po uszach. Widziałeś jego uszy? Kiedy się wścieka, zaczyna nimi trząść. Sam nie wiem, jak on to robi, próbowałem kiedyś przed lustrem, ale... – urwał. – Steven!
– Co? – Mężczyzna drgnął. Nie słuchał tego, co mówi kolega, cały czas przyglądał się zebranemu pod ratuszem tłumowi moorów.
Do diabła, dobrze, że te okna mają kraty, pomyślał. Ta hołota jest wyraźnie podenerwowana.
– Jak to co? Wyglądałeś przed chwilą jak nieprzytomny. Opowiadaj, co się tam u was działo?
– Mieliśmy kłopoty na granicy. W nocy zaatakowali naszych strażników. Na szczęście nie było ofiar. Następnego dnia tuż po zmroku ataki się powtórzyły. Tym razem już na nich czekaliśmy. Osaczyliśmy paru w jednym z tych głębokich wąwozów, wiesz, dwadzieścia kilometrów na wschód od Peranu. Zapędziliśmy ich do naszej dziury, a sami szliśmy z dwóch stron. Zobaczyłbyś nasze miny, gdy spotkaliśmy się pośrodku. Tamci zniknęli, normalnie jakby wyparowali. Chłopaki tak się wściekli, że rozwalili kupę elemitów, które rosły w wąwozie. Mało mnie nie ogarnęły mdłości, taka brudna, lepka maź, leje się i leje całymi strugami, jak woda z rozwalonej manierki. Stryj mówił mi kiedyś, że elemity łączą się ze sobą pod ziemią cienkimi, długimi arteriami – przerwał na chwilę. – Najgorsze zaczęło się, gdy wracaliśmy. Zebrałem już cały oddział i poszliśmy do miasta. I wtedy jak nie pieprznie nas po plecach! Walił zza jakiejś skały, zanim się zorientowaliśmy, kilku naszych leżało już na ziemi. Chciałem wziąć faceta żywcem, otoczyliśmy go nawet, ale któryś z chłopaków nie wytrzymał i rąbnął z działka. Wiesz, jaką moc ma rura, nie było nawet czego zbierać. Straciłem siedmiu ludzi, a kilkunastu leży w szpitalu. Pamiętasz Jerry’ego? Ten rudy, ciągle się kłócił z biologiem. Ucięło mu rękę po łokieć. A Anton, taki mały, ze starszego rocznika, świetnie grał w piłkę, zginął tam, w wąwozie... – urwał. Wstał z krzesła i podszedł do zakratowanego okna. – Spójrz na te mordy. Rzygać się chce. Wrzeszczą, rozdziawiają swoje płaskie pyski. Cisnąć by tam ze dwa granaty.
– To nie tak, Steven. Tu też się dzieją jakieś dziwne rzeczy. Szef oczywiście wiele mi nie mówił, więc mogę ci powtórzyć tylko to, co nadają w telewizji. W ciągu czterech ostatnich dni też kilku ich strażników zginęło. Ktoś zniszczył im parę budynków, dwa w samym centrum miasta. Widziałem wypalone ruiny. To dlatego tak się pieklą. Oczywiście za wszystko winią nas. Ambasada otoczona jest kordonem policji, w mieście ogłoszono stan wyjątkowy. Ludzie, którzy tu pracują, nie mogą wyjść nawet na spacer. Jeśli już gdzieś jedziemy, to tylko w pancernym furgonie.
Steven zamyślił się. Przez chwilę siedzieli w milczeniu.
– To prowokacja. Nie ma co się przejmować ich gadaniem. Od dwóch dni łamię sobie głowę nad tym, co się stało z tymi bydlakami z wąwozu. Pod ziemię się nie zapadli, zresztą rano przeszukaliśmy to miejsce dokładnie. Nie ma tam żadnych grot, tuneli, jaskiń. Nic. A tamci jednak zniknęli. Czekaj!... Przyszedł mi do głowy kretyński pomysł. To nie musieli być moorowie.
– Nie moorowie? Więc kto?
– Bionty. Pomyśl tylko. Wyprzedzają ludzkość w tej dziedzinie, mogli już przecież wyprodukować doskonałe roboty biologiczne. Tam, w wąwozie, załatwiły się same, żebyśmy ich nie złapali... Tak, to jest naprawdę możliwe. Pół roku temu przyleciał do nich statek, choć nie był to termin odbioru rudy...
– Awaria układu sterowniczego.
– Widziałeś to? Bo ja nie. Mogli powiedzieć, co chcieli, a naprawdę przywieźli im gotowe bionty albo urządzenia do ich produkcji.
Steven znów stanął przy oknie i przez chwilę oglądał zatłoczony plac. Wreszcie jego wzrok powędrował dalej, w stronę pustej prawie ulicy. Zamarł. Chwilę stał w bezruchu, a potem gwałtownie zbliżył twarz do szyby.
– To przecież niemożliwe! Niemożliwe... – powtarzał, wpatrując się w doskonale widoczną z tej odległości postać. Pod ścianą wysokiego budynku stał potężnie zbudowany moor, tak wielki, jakich spotyka się niezwykle rzadko. Zdawał się sobowtórem tego zabitego przed kilku dniami. I co dziwniejsze, jego nogę i pierś opasywały szare bandaże.
Drzwi za plecami Stevena otworzyły się. Od razu odwrócił się od okna.
Pierwszy z sali obrad wyszedł Karthy – zastępca gubernatora, za nim McNell – ambasador, akademik Asenberg, wreszcie dostojnicy i notable moorów. Nikt się nie uśmiechał. Spuszczone głowy, zaciśnięte wargi, blade twarze.
Cholera, pomyślał Steven, przyłączając się do tego pochodu, nie dogadali się.
Uzbrojeni strażnicy otworzyli drzwi na dziedziniec. Ludzie powoli stąpali po wysokich schodach. Tłum groźnie zafalował, naparł na policyjny kordon.
Steven jeszcze raz poszukał wzrokiem wielkiego moora. Zobaczył go – stał w tym samym miejscu, wciąż nieruchomo. Ich spojrzenia spotkały się. Ten szczególny pojedynek trwał kilka sekund, wreszcie moor wzdrygnął się i odwrócił twarz.
Wsiedli do pancernego transportera, który ospale, jak leniwe zwierzę, podnosił się na poduszce grawitacyjnej. Eskortowany przez dwa motory z morską obstawą, ruszył ulicami miasta. Ktoś krzyknął, ktoś rzucił kamieniem, jednak tłum rozstąpił się i z osady wyjechali spokojnie.
Obandażowany moor poczekał, aż wóz z dyplomatami ruszy, po czym wolnym krokiem podążał w stronę parkingu miejskiego. Za zakrętem dołączyło do niego trzech umundurowanych policjantów.
•
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.Jesteśmy potrzebni
Herens z zadowoleniem spojrzał na cztery kasety leżące na pulpicie. Osiem godzin zapisu – to naprawdę bardzo dobra robota. Był dumny z siebie.
„Ma nosa” – mówili o nim inni Informatorzy. „Umie szukać”.
Był przy tym szybki i sprawny. Obserwując jedno miejsce, mógł równocześnie kontrolować nagrywanie kilku innych kaset. Po każdym pięciogodzinnym dyżurze dostarczał do Centrali sporo interesującego zapisu. Spojrzał na zegarek. Do końca zmiany zostało niecałe dwadzieścia minut. Wcisnął kilka klawiszy. Obrazy na monitorach zmieniły się. Główny ekran pokazywał wnętrze hali produkcyjnej.
•
Stali pochyleni nad obrabiarkami. Twarze niektórych osłaniały ciemne okulary, inni pracowali w ciężkich azbestowych kombinezonach. Co chwila nowy element spadał na transporter i podjeżdżał do kolejnego stanowiska. Jeszcze chwila i przesuwał się dalej. I następny. I następny.
Stary Andrew oblizał wyschnięte wargi. Pracował uważnie, ale i szybko. Jego ruchy były precyzyjne, pewne. Spaw, obrócenie elementu, następny spaw. Pięć godzin dziennie. Dwieście dni w roku. Dwadzieścia pięć lat. Siedemdziesiąt pięć milionów elementów.
Andrew czuł, że jest potrzebny. Urządzenia, które powstawały w ich hali, były wykorzystywane przy budowie aparatów naprawiających sieć elektryczną Domu. Tak im mówiono, bo końcowy efekt swej pracy mogli oglądać jedynie w telewizji – od nich wychodziły tylko półprodukty do dalszego montażu. Andrew wiedział, że to także dzięki niemu nie zdarza się nigdy, aby zawiodła sieć elektryczna. Windy zawsze przewożą tłumy ludzi. Dozatory żywności pompują jedzenie. Drzwi mieszkań rozsuwają się bezszelestnie. Andrew czuł się jednym z budowniczych Domu – stupiętrowego kolosa, bliźniaczo podobnego do tysięcy olbrzymich budynków, w których u progu dwudziestego drugiego stulecia mieszkała ludzkość.
•
Herens obserwował robotników z ironicznym uśmiechem.
Pracujcie sobie, pracujcie. I myślcie, że od was zależy ten świat.
Kątem oka zerkał cały czas na boczne ekrany. Nagle uważniej spojrzał na jeden z nich. Po chwili przeniósł obraz na ekran główny. Włączył zapis i wzmocnił fonię.
•
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.Dziękuję ci, pająku
Wiózł Ziemię. Tłustą Ziemię z Gornau-Nemi, sypki piasek z Kręgów Wallatim, suchy pył z Kraju Płonących Stepów. Ziemię z Katanui, z Puszczy Popiołu, z nadmorskich Wydm Słonego Mroku, ze świętych Kręgów Urutti i Pornu.
Był w Pierścieniu Omarów Bez Snu, w Parowie Noggodel, w Górach Umarłych Orłów, przekroczył Pustynię Szlaków, dotarł hen na północ, do Śnieżnego Morza i Półwyspu Gwiazdy. Tam wdzierał się do Kręgów, by wyrwać garść Ziemi Rodzicielki, by pojmać jej ciało i wywieźć daleko na południe. Najmował koczowników, ludzi Bez Matki, którym nigdy nie dane było ujrzeć swego Kręgu, a którym obiecał garść Ziemi. Szli za nim, a gdy ruszał dalej, odchodzili, a on najmował następnych.
Nie zawsze musiał walczyć. Wchodził do Kręgów, których nikt nie strzegł, w krainach, gdzie od dawna nie mieszkał już żaden człowiek, a Ziemia Rodzicielka trwała bez ofiary.
Kupował Ziemię od takich jak on, Braci Totemu, sprzedawał swoją, garść za garść, tak że w końcu przebył drogę swego ojca, i ojca ojca, i ojca dziadka – Wielką Północną Ścieżkę, pierwszy z trzech Szlaków, jakie przejść musi każdy Atall. Teraz, zebrawszy garść Ziemi z każdego Kręgu na północ od Rzeki Lodowych Wodospadów, wracał do domu. Po trzyletniej wędrówce wracał do siedziby Atallów, by ucałować głazy Pierścienia Zewnętrznego i pokłonić się Matkom Miasta Os.
Wracał. Enri Łowca Ziemi, Strażnik Kamieni, Syn Totemu Pierścienia Zewnętrznego, Jedyny Wędrowiec, Pył Czerwony i Żółty, Dziecko Wszystkich Kręgów z rodu Atallów. Mało jest równych jemu. I mało takich będzie.
Wracał.
Na przedzie karawany kroczyło czterech katanów, kupionych w Oltomar, którzy prowadzili osły objuczone woreczkami z Ziemią. Potem maszerowało sześciu sjeni, niewolników Miasta – tylu tylko ocalało z piętnastki wybranej na wyprawę. Sjeni nieśli najcenniejszą Ziemię, tę z Kręgów najodleglejszych i najpotężniejszych. Dalej szedł Anaron i on, Enri, z tyłu Vallej Sługa, niosący Totem i tarczę, wreszcie Krall i Ponas Smutny, bracia bliźniacy z wolnego rodu Wilczego Mleka, których wyzwolił we Frutti. Ich matkę, najsłynniejszą tancerkę Miasta Os, porwali przed laty wysłannicy Pani na Górze Kościanych Szczytów. Teraz wracali do domu.
Pochód zamykało trzech kupców z Portu Kamieni, prowadzących osły. Wieźli perły i porcelanowe muszle, wonne korzenie i magiczne przedmioty z kurhanów Dormillów. Enri pozwolił kupcom dołączyć do karawany w zamian za usługi, jakie świadczyli mu podczas pobytu nad morzem. Poza tym wędrować większą gromadą było zawsze bezpieczniej, a w Pornie stracił wszystkie psy bojowe i większość sjeni.
Ale teraz, gdy przekroczył Rzekę Lodowych Wodospadów, gdy ucałował ziemię swojego Totemu, czuł się zupełnie bezpieczny. Podzielił więc grupę, wysyłając przodem Medriego i Timora Sługę z psim zaprzęgiem, by wcześniej przybyli do Miasta Os i uprzedzili o jego powrocie.
Szli szybko, trakt był stary i zaniedbany, ale mimo to na tyle szeroki, że nie trzeba było przedzierać się przez las. Wkraczając do Kraju Os, zboczyli zbytnio na wschód, w samo serce Puszczy Pająków, i blisko tydzień zajęło im odnalezienie starej ścieżki. Przypuszczał, że do pierwszej osady dotrą za jakieś dziesięć dni. Wcześniej mógł natknąć się jedynie na myśliwych z plemion Szernenów – ludzi Bez Matki.
Nagle idący za plecami Atalla Ponas krzyknął.
– Stójcie! – Podbiegł do przodu. – Bądźcie cicho! Słyszę...
– Co? – Atall zamknął oczy, próbował się skupić, ale nie słyszał nic prócz szumiącego w gałęziach drzew wiatru.
– To róg – szepnął Ponas.
– Ja nic nie słyszę. – Anaron spojrzał na niego zadziwiony.
– Ja też nie. – Vallej westchnął ciężko.
– A wy? – Atall kiwnął głową na sjeni.
– Tylko wiatr i ptaki, panie.
– No więc, Ponasie?
– Słyszę róg. Nie wiem, czyj to róg, i nie wiem, kto w niego dmie, ale słyszę wyraźnie.
– Nikt prócz ciebie...
– Wybacz, Atallu – wtrącił się Krall – jeśli on mówi, że coś słyszy, to nie kłamie, nic nie oszuka jego zmysłów. Nawet kot przechodzący za jego plecami...
– Przestał! – Ponas drgnął. – Już nie gra. To był róg, Atallu, i, obym się mylił, był to róg Timora.
– Kto mógłby napaść na mojego gońca? Kto uderzyłby w Totem? – Atall zasępił się. – Nawet jeśli ci się tylko przesłyszało, Ponasie, warto zachować czujność.
– Sjeni, wasze pakunki na osły! Zamykacie szyk! – krzyknął Anaron. – Katani z przodu, potem wszystkie zwierzęta. Wasze też, wielmożni – zwrócił się do kupców.
Przegrupowanie nie trwało długo, wkrótce ruszyli dalej. Szli jednak znacznie wolniej, z uwagą wpatrując się w napierający na ścieżkę brunatny gąszcz.
Zima miała się ku końcowi. Pierwsze liście zazieleniły się na gałęziach drzew, pierwsze ptaki powracały z południowych krain. Na północy wciąż jeszcze mróz obejmował Ziemię Rodzicielkę swym uściskiem. Ale oni schodzili w niziny, w wielki żyzny obszar Zewnętrznego Kręgu, na którym nie tylko Urodzonym, ale i wielu ludziom Bez Matki żyło się dostatnio i spokojnie. Od pradawnych czasów, gdy Matki Miasta Os opanowały całą tę ziemię, wojownicy rzadko chwytali za topory. Czasem ludzie z Mare-din schodzili z gór, czasem dzicy Szerneni z Puszczy ruszali na niziny, ku Kręgowi. Działo się to zawsze po Łowach, kiedy zrozpaczeni ludzie Bez Matki szli na Miasto Os, by pomścić swych braci, by dopaść Pierścień i porwać garść Ziemi Rodzicielki. Nieliczna, lecz sprawna armia Miasta Os, utrzymywana właściwie wyłącznie dla Łowców, spotykała się zwykle z tymi hordami dzikich ludzi jeszcze na Równinach Wrzosowych Wzgórz i nigdy nie dawała podejść do Kręgu bliżej niż na tydzień marszu. Walka była zawsze zacięta i krótka. Nikt nie wracał do Mare-din ani do Puszczy.
Atall myślał o tym wszystkim, bo szli właśnie zachodnimi graniami dziedzin Szernenów i spotkanie z nimi było pewne. Nie obawiał się tego, nie wyobrażał sobie, by mogli zaatakować Totem i jego, Łowcę Ziemi. Ale kto wie co wydarzyło się w Kraju Os przez minione lata? Kto wie jak krwawych Łowów zażądały Matki? A zaślepieni nienawiścią i bólem Szerneni mogli najpierw zabijać, a potem dopiero patrzeć na znaki.
Tak, bez wątpienia należało być ostrożnym.
– Czy słyszysz coś, Ponasie? – Atall odwrócił się do bliźniaków.
– Tylko głos lasu.
– A jednak wciąż się niepokoisz. – Atall uśmiechnął się.
– Nabieram coraz większej pewności, że róg, który słyszałem, to róg Timora.
– Jak daleko mógł być?
– Nie wiem, czy ścieżka cały czas prowadzi prosto. Myślę jednak, że zanim słońce stanie na środku nieba, dotrzemy do tego miejsca.
– To niedaleko.
– Tak, Atallu.
– Zachować ciszę. – Anaron dał znak Vallejowi.
Atall przesunął sztylet na pierś, Vallej podał mu tarczę i młot, sam ustawił się po prawej stronie Łowcy.
Szli w milczeniu, słońce stało już w zenicie.
Jęk i łoskot padającego na ziemię ciała. Z tyłu. Krzyki ludzi. Strzały grzęznące w tarczach, odbijające się od kaftanów. Trzask rozgarnianych gwałtownymi ruchami gałęzi.
Z lasu wciąż wybiegali wojownicy. Z wściekłością rzucali się na wędrowców. Było ich wielu. Zbyt wielu.
Nie zdołali od razu rozbić małej grupki. Ludzie Łowcy otoczyli objuczone osły, stanęli ramię przy ramieniu, tarcza przy tarczy, w zaciśniętych dłoniach ściskając włócznie albo topory. Tylko Atall dzierżył młot, potężny, pradawny.
Obrońcy rąbali zajadle, uderzali z bezsilną wściekłością, parując ciosy, osłaniając się tarczami. Musieli zginąć, ale kości wielu wrogów nasycą Matkę Rodzicielkę i ta przemieni ich w skałę. Wiele głazów wynurzy się tego dnia z Otchłani.
Padł pierwszy katan. Zaraz potem zwalił się jeden z kupców. I dwóch sjeni.
Tylko wokół Atalla było pusto. Rąbał bez opamiętania, a Vallej i Anaron, osłaniający jego boki, też walczyli dzielnie. Kto tylko zbliżył się do tej trójki, padał rażony celnym ciosem i już zwał trupów piętrzył się wokół nich.
Nagle wrzask radości dobył się z gardeł napastników. Rozbili krąg obrońców, wdarli się w sam środek.
Ryk osłów, krzyki zabitych, wycie zwycięzców.
Nie brali jeńców. Mordowali sjeni i katanów. Padli kupcy. Vallej wił się na ziemi, Krall zachwiał. Czyjeś zalane krwią ręce wyciągnęły się po Totem.
– Tobie moje kości, Matko! – Atall odskoczył od osłaniających go mężczyzn. Runął w tłum napastników. Młot w jego dłoniach zataczał szybkie kręgi, miażdżąc głowy i łamiąc ramiona.
Ostrze włóczni uderzyło Atalla w ramię. Zachwiał się, ale parł dalej, w stronę potężnego wojownika trzymającego nad głową Totem.
Słyszał wrzask zabijanych, słyszał dochodzące zza pleców krzyki Anarona. Młot krążył wciąż w poszukiwaniu żeru tak, że przeciwnicy odstąpili przerażeni jego mocą.
Atall przestępował przez martwe ciała i szedł powoli, lecz nieubłaganie ku barbarzyńcy, który swym dotykiem plugawił Totem.
– Jesteśmy za tobą! – To Anaron. Więc towarzysze żyli jeszcze. Więc ataku od tyłu nie musiał się obawiać. Cisza. Napastnicy rozstąpili się, otoczyli wodzów zwartym kręgiem.
– Daj!
– Weź sam! – Wojownik uśmiechnął się, odsłaniając żółte, wyszczerbione zęby. Tarczę miał okrągłą, jaka przynależy się tylko Urodzonym. Wilcza głowa na żółtym polu.
– Ty jesteś Honwet banita – Atall stwierdził raczej, niż spytał.
– Ja! – Nozdrza wojownika rozdęły się. – Ja!
– Opowiadali mi o tobie w Oltomar.
– To dobrze! – Honwet cisnął Totem na ziemię, przerzucił topór z lewej ręki do prawej. Chodź!
– Pomóż, Matko – szepnął Atall. Zrobił krok do przodu.
Wojownicy zbliżali się do siebie powoli.
Honwet ścisnął w dłoniach stylisko topora, sprężony, gotów do skoku, oczekiwał Atalla.
Ramiona Łowcy Ziemi zataczały powolne kręgi, ciężki młot ze świstem ciął powietrze, a wiszący na piersi sztylet kołysał się miarowo. Atall wiedział, że zdecyduje pojedyncze trafienie. Wystarczy, że raz dosięgnie Honweta. Mężczyzna posuwał się do przodu, powoli, powoli...
Honwet pochylił się. Jego broń była mniej groźna od młota, ale za to lżejsza, mógł uderzyć szybko. Wiedział o tym. I wiedział, że Atall oczekuje jego ataku. By samemu uderzyć. Raz...
Uderzyć. Atall szybkim spojrzeniem obrzucił otaczających ich wojowników. Stali w niemym skupieniu, z szeroko otwartymi ustami, z nabiegłymi krwią oczami, jeszcze zmęczeni bojem, wciąż chwytając nozdrzami zapach świeżej krwi. Patrzyli. Kochali walkę, pojedynek i śmierć. Uwielbiali, gdy bili się dwaj potężni wojownicy. Jak wilcza sfora oczekująca, aż stary przewodnik stada i jego młody rywal rozstrzygną między sobą pojedynek o władzę. To dlatego nie rzucali się na Atalla. Chcieli, by zginął, ale pragnęli też walki.
– Enri! – krzyk Anarona.
Honwet runął przed siebie. Pochylając się nisko, ciął toporem na wysokości pasa. Atall opuścił młot, odskakując, poczuł ostrze rozrywające kaftan, tnące biodro. Młot opadł, ale Honwet znowu stał w bezpiecznej odległości.
Dalej krążyli wokół siebie, nie zbliżając się ani na krok, wpatrzeni w swoje twarze, oddychając głośno.
Honwet uśmiechnął się, szczerząc zęby, przygarbił się, lekko opuścił ręce, ugiął nogi – w każdej chwili gotów do ataku lub ucieczki.
Atall kulał. Czuł ciepło na prawym boku, czuł strużki krwi spływające po nodze. Złą broń wybrał do tej walki. Jego młot mordował w tłumie, jak zwierzę potężne, syte wtedy tylko, gdy wokół dużo żeru. Skuteczny był tam, gdzie mógł znaleźć dużo ciał i krwi, miażdżył i kruszył, wydzierał ludziom życie. Ale tutaj, w walce z szybkim wrogiem, jego mocarne uderzenia stawały się zbyt powolne.
Wojownicy Honweta już nie milczeli. Szemrali groźnie, mruczeli, coś tam szeptali do siebie, nikt jeszcze nie krzyknął, ale Atall czuł, że zaraz zaczną wrzeszczeć. Chcieli walki. I co dziwne, zdawało się, że ruchy Honweta stały się bardziej nerwowe, jakby przestraszył się gniewnego naporu swych ludzi.
I to Honwet pierwszy ruszył do przodu. Tym razem Atall zdołał odskoczyć, lecz młot znowu opadł na próżno.
Banita zaczął tańczyć wokół Łowcy, doskakiwał do niego, błyskawicznie zawracał, starał się obejść, uderzyć z boku.
Atall nie dał się sprowokować. Gdy teraz zada cios i nie trafi, nie będzie już mógł się cofnąć. Młot w jego dłoniach zataczał więc powolne półkola, aż zaczęły boleć ramiona. A Honwet skakał, wciąż tańczył, wymachując toporem, aż dziw brał, że tak potężnie zbudowany mężczyzna może się tak zwinnie poruszać.
Topór miele powietrze. Ruch miarowy, jednostajny.
Honwet naprzeciw. Szczerzy zęby. Jest zbyt daleko, by go sięgnąć. Zbyt daleko. Ale...
Dłonie puściły trzonek. Wirujący młot rozdarł powietrze, aż stęknęło z bólu. Sztylet. Skok do przodu.
Młot nie trafił, nie mógł zresztą trafić. Zarył w ziemię za plecami umykającego Honweta.
Atall znalazł się o krok od niego.
Wycie wojowników.
Krzyk Anarona.
Żeby tylko Honwet nie zdążył wznieść topora!
Zwarli się, obejmując ramionami, i jęknęli prawie jednocześnie. Oczy otwarte szeroko, czerwone z wysiłku twarze, żyły na skroniach. Stopy rwały ziemię, szarpały trawę, żłobiły w mchu czarne koleiny.
Honwet próbował dźwignąć Atalla. Podniósł go nawet, ale kolana się pod nim ugięły, potoczyli się obaj, nie zwalniając uścisku nawet na chwilę.
Wojownicy cofnęli się, robiąc im wolne miejsce.
Anaron i Ponas wsparli się o siebie plecami.
Teraz banita znalazł się na górze. Przygwoździł Atalla do ziemi. Jego napięte ramiona drżały, krew i ślina spływały z rozbitej wargi. Sięgnął po nóż. Na chwilę zwolnił uchwyt.
Atall czekał na to. Szarpnął się, odepchnął Honweta. Poderwał się, podniósł swój sztylet.
I znów stanęli naprzeciw siebie. Wąskie ostrza kościanych sztyletów. Jak żądła.
Honwet zrobił krok w stronę porzuconego topora.
Atall do przodu.
Pchnięcie jak błyskawica.
Chwilę stali w bezruchu, pierś w pierś, twarz w twarz. Dłoń Atalla mocno ściskała nadgarstek uzbrojonej ręki Honweta. Sztylet Łowcy tkwił w piersi banity.
Honwet zachwiał się, patrząc na Atalla wzrokiem, w którym były i strach, i zdziwienie, i nienawiść. Powoli osunął się na ziemię.
Atall skoczył po młot. Podniósł go, drugą ręką chwycił Totem.
– Dzięki, Matko!
– Tutaj! – krzyk Ponasa zniknął we wściekłym ryku napastników.
I znów śmiertelne kręgi młota, krew bijąca na ramiona, czaszki miażdżone jednym muśnięciem, topory Ponasa i Anarona tnące ubrania i ciała. Straszni byli ci trzej, gdy tak mordowali nie po to, by przeżyć, lecz by zabrać ze sobą jak najwięcej wrogów. By pomścić śmierć towarzyszy długiej wędrówki.
Ponas jęknął, pochylił się, padł na kolana. Włócznia przebiła mu ramię. Podniósł się jeszcze, by znów runąć na ziemię.
Atall czuł plecy Anarona, każdy ruch przyjaciela.
Ujrzał śmierć – psi zaprzęg ciągnący jego ciało wokół Pierścienia, płaczki kaleczące swe piersi i uda, ciemność Groty.
Więc bił oślepły i głuchy, nie zważając na to, że śmierci uciec nie może. Moc Ziemi Rodzicielki przenikała jego ciało, dawała ramionom siłę skały i prężność górskiej sosny, czuł w sobie moc wszystkich Kręgów. Moc, którą posiadł w dniu narodzin.
– Koniec, Atallu! – krzyknął Anaron, nim padł na ziemię. Krąg się zamknął. Krew. Krew, pryskające mózgi, rozdarte ciała.
Rogi. Rogi Mistrza Plonu, żałobne granie, oznaczające kres ludzkiego żywota.
Płacz nad ostatnim Atallem, Łowcą Ziemi, Strażnikiem Kamieni, Dzieckiem Wszystkich Pierścieni. O, straszny to czas, gdy odejść trzeba bez dziedzica, w którym krew z krwi i kość z kości stanowią dziedzictwo mocy przodków i wszystkich Ziem Rodzicielek.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.