Wstręt. Thomas Bernhard w San Salvadorze - ebook
Wstręt. Thomas Bernhard w San Salvadorze - ebook
Wstręt. Thomas Bernhard w San Salvadorze to przykład literatury, w której tli się płomień, która zalewa czytelnika kolejnymi falami narracyjnych torsji. Horacio Castellanos Moya nadał swojej głośnej powieści z 1997 roku formę obsesyjnego monologu, ukazując społeczeństwo w stanie upadku: pełne przemocy, podłe i puste. Wstręt jest bezkompromisową tyradą na obyczajowość i kulturę Salwadoru. Został uznany za tak radykalny, że po premierze książki autorowi grożono śmiercią.
Główny punkt odniesienia dla tego dzieła niewątpliwie stanowi twórczość Thomasa Bernharda, z jego mizantropijną postawą oraz charakterystyczną frazą, opartą na rytmie i powtórzeniu. Nowoczesna, intensywna, a zarazem na wskroś ironiczna proza Castellanosa Moi daje wgląd w realia i kondycję egzystencjalną kraju w okresie tuż po zakończeniu wyniszczającej wojny domowej. Można więc czytać tę powieść jako przedstawienie określonej sytuacji społeczno-politycznej, jednocześnie zaś zachowuje ona wymiar uniwersalny. W Salwadorze, czyli wszędzie – zdaje się sugerować pisarz.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66257-11-5 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W Muzeum Sztuki w Łodzi znajduje się obraz Maxa Ernsta Słońce i las z 1928 roku. Niewielki: zaledwie dwadzieścia siedem na dwadzieścia dwa centymetry. Często się przy nim zatrzymuję. To przykład odmiany surrealizmu w sztukach wizualnych, która najsilniej do mnie przemawia, wydaje mi się najbardziej malarska, daleka od obciążonych literackością prac Salvadora Dalego czy konceptystycznej wyobraźni (skądinąd mi bliskiego) Renégo Magritte’a. Zatrzymuję się i patrzę. Las Ernsta wyrasta przede mną na poprzecieranym, mrocznym niebie, a załamujące się zielone linie w niesfornym nawarstwieniu wydobywają się z płótna ku mnie, ku widzom, mierząc się z trójwymiarowością.
Zielona kaligrafia na pokrytym tuszem podłożu. Pod innym kątem: ciemność za oknem złapana w sieć z zielonego sznurka. A może inaczej: firanka lasu w powiewach wiatru, która przysłania noc. Albo tak: mrok rozmywany przez fale szumiących drzew. To obraz, który można przekładać na wiele sposobów, choć żadne słowa nie oddają mu sprawiedliwości. Nad lasem, nie całkiem od lasu wolne, zachodzi słońce sprowadzone do pustego koła z czerwonym obwodem. Jakby wypatroszone, nie świeci, a mimo to zajmuje w kompozycji centralne miejsce. Dzieje się tam jednak coś ciekawszego. Opisane sceny nie przykuwają uwagi tak bardzo, jak sama materia malowidła – jego szorstkość, surowość, warstwowość. Płaski obraz się uprzedmiotawia, a wzrok szuka dopełnienia w wiedzy, jaką przyniesie dotyk. Palce niecierpliwią się, bo obraz zaczął do nich mówić swoją powierzchnią.
To frotaż, wymyślona przez Ernsta technika, która polega na pocieraniu płótna lub kartonu w celu wydobycia tego, co umieszczono pod spodem. Chciałbym skojarzyć ją z działaniem, jakie podejmujemy, pisząc o książkach: gdy wydobywamy to, co przesłonięte, schowane i co ujawnia się, kiedy w grę wchodzi fizyczny kontakt lektury; gdy wykonujemy wymagającą wysiłku pracę polegającą na przełamaniu oporu zakrytego tekstu; gdy dwie rzeczywistości spotykają się na równych prawach i wzajem się przenikają. To, co pojawi się na płótnie czy kartonie, nie jest do końca tym, co znajduje się niewidoczne pod spodem. Nie powstałoby, gdyby nie – czasem przypadkowe – wypukłości i wklęśnięcia, samo nie jest jednak wypukłością ani wklęśnięciem. Podobnie dzieje się, kiedy przychodzi nam pisać o literaturze: zakryty tekst przenika w obce, przykrywające go ciało, przeobraża się w niedostrzeganą wcześniej postać. Widma? Widziadła? Cienia na ścianie? Pewne jego rysy mogą się uwydatnić, inne całkiem zniknąć, jeszcze inne wzbogacić się o to, co akcydensowe i postronne: gęsią skórkę pod palcami, karb, szorstkość jakiegoś źdźbła, może rzęsy lub paznokcia. Czym wtedy staje się frotaż? Wiernym odciskiem tego, na czym położyliśmy pusty karton powstającego szkicu? Trafem, odsłaniającym elementy faktury, których oko, gdyby nie frotaż, by nie wychwyciło? Obrazem pracy naszych dłoni, nadgarstka i mięśni przedramienia? Śladem chwilowego styku, intymnego współbycia, oddychającego erotyzmem tarcia? Pisanie o literaturze to nie wchodzenie w głąb, ale wychodzenie naprzeciw.
Przykładam, pocieram i widzę.Biała podłużna koperta
Przed początkiem jest pamięć. Choćby pamięć wieczoru, kiedy zajrzałem niezapowiedziany do łódzkich przyjaciół, którzy, niewiele ode mnie starsi, byli już w społeczności pisarskiej – nie przesadzę – kimś. Przychodziłem do nich często, żeby słuchać, jak prześwietlają nieudane książki, jak w kilku słowach potrafią uchwycić niezamierzoną śmieszność samozwańczych kapłanów poezji, jak cieszą się literaturą bezpretensjonalnej urody, której lektura byłaby dla niejednego z tych kapłanów poniżej godności. Tego wieczoru, gdy rozmawialiśmy, a rozmawiając, bawiliśmy się przednio, zobaczyłem na stoliku kopertę. Była biała, podłużna – w czasach bladoniebieskich kopert w rozmiarze pocztówek to raczej rzadkość – a w lewym górnym rogu miała nadruk „Spółdzielnia Wydawnicza «Czytelnik»”. Trudno mi dzisiaj zrozumieć, a jeszcze trudniej wyjaśnić, dlaczego widok koperty zaadresowanej na maszynie do moich przyjaciół w Łodzi wywołał we mnie dreszcz podniecenia. Wydawnictwo – i to nie byle jakie! – koresponduje z kimś mi bliskim, z kim właśnie siedzę, rozmawiam, uprawiam small talk. Instytucja, a raczej instancja, która lokowała się w mojej wyobraźni gdzieś w nieuchwytnej sferze (wówczas nazwałbym ją sferą ducha, potem sferą imponderabiliów, a dziś rynkiem książki) wchodzi w osobistą relację z moimi znajomymi, pisze do nich list, adresuje kopertę, nakleja znaczek, wysyła. Wydawnictwo ze swoją ziemską siedzibą w stolicy, które nigdy wcześniej nie objawiło mi się inaczej niż pośrednio, poprzez książki, jak Bóg przez proroków, które stało za obecnością w polszczyźnie nazwisk takich jak Gertrude Stein, Blaise Cendrars, William Faulkner, Gabriel García Márquez czy Robert Musil, które wyobrażałem sobie z szeroko rozpostartymi skrzydłami, jak u bezgłowej bogini z okładek jego najsłynniejszej serii, zstąpiło na świat, przybrało ludzką postać nadawcy listu.
Nie musiało upłynąć wiele wody, by listy od wydawców zaczęły przychodzić także i do mnie. Nie miały aury wyjątkowości, którą odczułem u przyjaciół z ulicy Wschodniej. Czasem zjawiały się wręcz niechciane – a to że minął termin i przypominamy, a to znów że przykro, ale tytuł wypadł z planów, a to że korekta, i że do końca tygodnia. Był przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych: wydawcy, z którymi współpracuję, bankrutują, jeden proponuje wypłatę zaległych honorariów w postaci książek, inny po prostu znika, jeszcze inny zmienia szyld, zanim zbankrutuje ponownie. Przyjaciel rusza z własną oficyną, chce opublikować książkę, która na pewno się sprzeda, wydaje więc erotyki Adama Mickiewicza – wieszcza kupią młodzieży rodzice, bo szkoła, a młodzież połknie przynętę, bo erotyka. Nakład: pięćdziesiąt tysięcy egzemplarzy, czyli przedokrągłostołowy. Tytuł się nie sprzedaje. Rodziców odstrasza erotyka, a młodzież – lekturowy wieszcz. Przyjaciel wciąż ma wiarę, próbuje ratować sytuację i wydaje wiersze dla najmłodszych z rysunkami jednego ze znanych grafików, z tym że rysunki są czarno-białe, na szorstkim, żółknącym papierze, a w księgarniach zaczynają się piętrzyć drukowane w Hiszpanii i we Włoszech lśniące, jaskrawokolorowe disneje. Przyjaciel plajtuje. Wyidealizowany obraz świata książki – świata przedrynkowego, książki przedtowarowej – odchodzi w przeszłość. Dzieją się rzeczy, których wcześniej nie potrafiłbym sobie wyobrazić, a które dziś uznaję za smutne, choć oczywiste: niesprzedane egzemplarze idą na przemiał, a książki – prawie jak filmy, które pojawiają się na ekranach, by zaledwie po tygodniu eksploatacji zniknąć – mają coraz krótszy okres przydatności do spożycia. Gorzej, łapię się na tym, że mówię o nadprodukcji literatury, a przecież to tak, jakby ktoś mówił o nadobecności gwiazd na niebie. Za dużo książek? Już dość? Więcej nie zjemy?
Literatura „wróciła do normalności” i Virginię Woolf można kupić w Biedronce. Na książki się już nie „poluje”. Sprzedać przeczytany tytuł w antykwariacie graniczy z niemożliwością, przeczytać w gazecie niezdawkową recenzję granicę tę najczęściej przekracza. Lubiane księgarnie, które były od zawsze, znikają na zawsze. Literatura oddaje pole – jedno, drugie, trzecie – jak monarchia brytyjska wyzbywająca się kolejnych prerogatyw, by dziś, nie mając już realnej władzy, cieszyć się popularnością nie mniejszą niż Spice Girls. Literature rulz? Skądże. Więc po co dziś jest? Nie odpowiem na to pytanie. Jest źle postawione. Nikt nie zapytałby, po co jest fala na rzece. Literatura jest jak fala. Nie jest po coś, bo sama jest czymś. Nie służy niczemu, ale jest najzwyczajniej potrzebna.
Ktoś zapytał mnie niedawno o książki, które w ostatnich trzydziestu latach oddziaływały na nasze myślenie o nas samych, zmieniając wymiernie naszą rzeczywistość. I znalazłem się w kropce. W Polsce chyba jedynym tytułem, który wpłynął na to, jak dziś postrzegamy siebie i naszą przeszłość, są Sąsiedzi. Historia zagłady żydowskiego miasteczka Jana Tomasza Grossa. Opublikowanie tej książki na koniec drugiego tysiąclecia było interwencją w obszarze najgłębiej zakorzenionych polskich mitów, w świecie narodowych duchów i widm, interwencją na miarę filmów szkoły polskiej, a może od nich potężniejszą. Nie tyle dlatego, że przypominała o tłumionych czy wygumkowanych faktach, ile że te fakty opisała w obrazach, które niejednemu odebrały sen. Jakkolwiek by oceniać samo dzieło, współczesną historię Polski można dzielić na tę przed Sąsiadami i tę po Sąsiadach. O jakiej innej książce można to powiedzieć? Wznieciła ogólnospołeczną dyskusję, której rezultatem były wydarzenia polityczne, ceremonie i skandale na skalę wykraczającą daleko poza nasze podwórko. No tak, ale Sąsiedzi to non-fiction. Czy jakakolwiek powieść, choćby najbardziej obrazoburcza, najbardziej wywrotowa, miała porównywalną siłę rażenia? Pamiętam, jakie emocje rozbudzała Pasja, instalacja Doroty Nieznalskiej z 2001 roku, czy spektakl Golgota Picnic w reżyserii Rodriga Garcíi z roku 2014. Albo, by sięgnąć po najnowszy przykład, Zielona granica Agnieszki Holland. W tych obszarach – instalacje, teatr, film – sztuka wciąż potrafi dotknąć i dręczyć, prowokacja bywa skuteczna, a reakcja ofensywna, co ujawnia skrywane do tej pory zapędy i lęki, odcienie okrucieństwa i pokłady agresji. Tymczasem publikacje książkowe, choćby naruszały najświętsze tabu, spotykają się z obojętnością. W literaturze wszystko dziś można, bo literatura już nie bulwersuje. Nie tyle jednak z tego powodu, że straciła na znaczeniu, co raczej dlatego, że zmieniła sposób, w jaki znaczy.
Zmiany te daje się zresztą zaobserwować nie tylko u nas. Bo gdybym dostał to samo pytanie o książki okresu powojennego, które wymiernie wpłynęły na rzeczywistość, tyle że z literatury światowej, też miałbym problem z odpowiedzią. Najszybciej przypomniałbym sobie zapewne o Roku 1984 George’a Orwella, powieści, która opisała ustrój totalitarny takim językiem, że do dzisiaj posługujemy się wprowadzonymi właśnie w niej, a nie w rozprawach socjologów określeniami, ilekroć tylko mówimy o mechanizmach totalitarnej lub zbliżającej się do totalitaryzmu władzy: Wielki Brat, nowomowa, dwumyślenie, seans nienawiści. Orwell nie tylko stworzył niefuturystyczną antyutopię, która na naszych oczach stała się ciałem, ale też napisał ją tak, że mieszkańcy demoludowego Wschodu dostrzegli w niej dotykający ich bezpośrednio system zniewolenia, a mieszkańcy wolnorynkowego Zachodu wyczytywali z dzieła to, co stawało się dla nich coraz groźniejszą możliwością – politykę powszechnego nadzoru. Kto z nas pamięta, że Budynek Ministerstwa Prawdy można zobaczyć do dziś nie w Moskwie, a w Londynie? Że to londyński Senate House, a nie Łubianka, zainspirował Orwella?
A później? Po Orwellu? Aleksandr Sołżenicyn i Archipelag GUŁag? Dzieło, które położyło kres pewnej groźnej iluzji? Na pewno tak, choć to też literatura faktu. Przywołałbym Szatańskie wersety Salmana Rushdiego z 1988 roku, bo to książka, za którą ludzie gotowi byli zabijać i zabijali. Gorzki paradoks, gdyż feeryczna powieść Rushdiego wysnuta jest ze snów o tolerancyjnym, wielobarwnym świecie. I wreszcie wydana w 1985 roku Opowieść podręcznej Margaret Atwood, która wiele lat po publikacji stała się jeśli nie zarzewiem, to z pewnością aranżerką protestów organizowanych w obronie praw kobiet. A więc współczesnym światem wstrząsnęły trzy powieści? Orwell, Rushdie, Atwood. I to już wszystko? Tak, wszystko. Tylko tyle? Tak, tyle. To dużo? Nie wiem.
Nie wiem, bo mogłem przeoczyć ważkie tytuły, zwłaszcza spoza mojego kręgu kulturowego. Nie wiem, bo są książki, których wpływ jest mniej oczywisty, mniej spektakularny, które niespiesznie wchodzą w reakcję z naszą wyobraźnią, przemeblowują nasze przekonania, weryfikują systemy wartości, a ślady ich oddziaływania ujawniają się dopiero po latach. Na to, że inne sztuki robią to skuteczniej i szybciej, nie będę się uskarżał. Minął czas kaset VHS, mija czas kin, mija epoka sprawującej rząd dusz literatury.
Literatura wróciła do normalności, nie rości sobie pretensji do pełnienia roli świeckiej religii i nikt już po niej takiego – pajacowatego, przyznajmy – heroizmu nie oczekuje. Mało kto przypisuje dziś książkom moc sprawczą i możliwość wpływania na postać świata. I dobrze: żeby uznać jej konieczność, nie musimy jej idealizować. Pamiętam swoje niedowierzanie, kiedy przyszło mi w angielskojęzycznym oryginale Portretu artysty w wieku młodzieńczym, prozie tak bardzo przez Jamesa Joyce’a dopieszczonej, przeczytać, że dwaj chłopcy „idąc, usiedli”. Moje niedowierzanie ustąpiło miejsca poczuciu pogłębionej bliskości z tą powieścią; poczuciu, któremu towarzyszył mimowolny uśmiech. Joyce, mój współczesny, spojrzał na mnie zawstydzony, a ja uzyskałem kolejny dowód, że literatura nie jest rzeczą nadludzką i ponadczasową, jest jak najbardziej ludzka i historyczna, że przemija i najczęściej, na szczęście, jest niedoskonała.
Były czasy, przyznaję, kiedy sięgałem do literatury, by usłyszeć potwierdzenie własnych przekonań, by poczuć się częścią niegodzącej się na reglamentowane życie, choć z konieczności milczącej wspólnoty. Szukałem w literaturze tego, o czym wprawdzie wiedziałem, ale czego sam nie potrafiłem ująć w słowa. To stąd brał się ówczesny powab Raportu z oblężonego Miasta Zbigniewa Herberta, choć poeta ten nadal oczarowywał mnie bardziej wersami o świtających tapetach. Dziś masowe uniesienia zastępują rozmowę, słuszność przekonań rośnie wraz z liczbą ich wyznawców, a ja literaturę cenię za coś przeciwnego – że bywa spotkaniem z głosem odrębnym, problematyzującym, niezależnym. Nie szukam już u niej potwierdzenia. Chciałbym widzieć w niej sztukę nieufności. Bo na farsę, w jakiej teraz żyjemy, na to tryskające samozadowoleniem poczucie, że służy się słusznej sprawie, która załatwia za nas myślenie, najsensowniejszą odpowiedzią jest właśnie nieufność. Czas mamy tak marny, że potrzebne są nam dziś dywersja, schizma, herezja. Potrzebni nam są jak nigdy wcześniej soliści i solistki. Jeśli tysiące ludzi mówi „białe”, a dwa głosy, że „szare”, to skłaniałbym się do słuchania tych dwóch głosów. Pisanie uwiarygodnia się wtedy, kiedy staje po stronie raczej dwóch niż tysiąca. Kiedy tworzy sojusz z tymi, których losem jest nieprzynależność.
Być może dlatego literatura na drugie imię ma bezdomność. Będzie o tym mowa w wielu zamieszczonych tutaj szkicach: bezdomni byli bowiem Ulisses i Leopold Bloom; wałęsający się po Nowym Jorku Holden Caulfield; hinduscy bohaterowie V.S. Naipaula; podróżujący po Patagonii Bruce Chatwin; podwójnie wykluczony James Baldwin; rozczarowana komunizmem Doris Lessing; wyzwalający się z Irlandii James Joyce; amerykański Żyd z powieści Philipa Rotha; czująca się obco we własnym szczęśliwym domu Virginia Woolf; socjalista George Orwell, od którego odwrócili się towarzysze podróży i zaprzyjaźnieni wydawcy. Literatura zbiera pod swoimi skrzydłami tych, którzy stracili bądź odrzucili dom, opowiada o bezdomnych i bezdomności, ale sama też jest bezdomnością. Lubię myśleć, że nie ma domu, do którego musiałaby wracać. Że wyszła z domu i jest z wyboru wiecznym tułaczem. W bezdomności literatury tkwi jej racja bytu jako żywiołu niełatwej wolności, ruchu i przemian. Póki jest bezdomna, póty ma coś ważnego do powiedzenia.
Dlatego nie gorszy mnie, że po śmierci Ernesta Hemingwaya redaktor Tom Jenks opracował jego niedokończoną powieść, zmniejszając objętość jednej z trzech wersji maszynopisu z tysiąca stron do trzystu. Nie gorszy mnie, że styl, za jaki tak wysoko cenię Raymonda Carvera, został w rzeczywistości wypracowany przez jego redaktora, Gordona Lisha, który znacząco skrócił przegadaną prozę pogrążającego się w nałogu pisarza. Nie gorszy mnie, że inny redaktor, Danis Rose, poukładał i wydał w jednym tomie krótkie prozy Joyce’a, które ten napisał, przygotowując się do stworzenia swojego ostatniego i ostatecznego dzieła, choć nigdy ich pod wspólnym tytułem nie opublikował. Skandal? Nie, bo jeśli tekst cieszy, dotyka, porusza, przestaje mi przeszkadzać, że to nie całkiem Hemingway, nie całkiem Carver, nie całkiem Joyce. Często nie wiemy, jaką rolę w powstawaniu utworów odegrali inni: bezimienni redaktorzy, przyjaciele, małżonkowie, koleżanki i koledzy po piórze. Gotów jestem przyjąć, że literatura powstaje – jeśli nie zawsze, to najczęściej – zespołowo. „Kiedy piszę esej, wyraźnie zdaję sobie sprawę, że głos, jaki w nim słyszę, to głos Virginii Woolf i pisarzy, których kochałam jako nastolatka” – mówiła Zadie Smith i dodawała: „Pisanie to akt wielokrotnej kradzieży, ale kradnie się z tak wielu źródeł, że trudno nawet powiedzieć, skąd pochodzi ten czy inny wątek”. Czy William Shakespeare napisałby Hamleta, gdyby nie kronika Saxo Grammaticusa i Tragedia hiszpańska Thomasa Kyda, z których stratfordczyk zaczerpnął pomysły na fabułę? Jak wyglądałaby Ziemia jałowa bez pracy, którą przy niej wykonał Ezra Pound, a jak bez anonimowego udziału Vivienne, pierwszej żony T.S. Eliota? Autorstwo to rzeczownik zbiorowy, przykryte jest lnianym płótnem ciemniejącego z czasem obrazu.
W średniowiecznej Anglii, począwszy już od XIII wieku, wielcy właściciele ziemscy zaczęli ogradzać pola, z których korzystały lokalne, najczęściej bardzo biedne, walczące o przetrwanie społeczności. Grodzili grunty gminne, przejmowali je na własność i zamieniali w dochodowe pastwiska dla owiec, dotychczasowych zaś użytkowników skazywali na jeszcze większą nędzę, wymuszając na nich przeniesienie się do miast lub wyjazd do zamorskich kolonii. Proces ten nasilił się, gdy stary system gospodarczy przeradzał się w bliższy nam kapitalizm. Wiem, jak zwodnicze może być myślenie per analogiam, i obym się mylił, ale czy nie grodzi się nam dziś literatury?
Grodzono wcześniej: ograniczano dostęp do ksiąg świętych, zakazując na przykład przekładów Biblii na języki wernakularne; sporządzano indeksy ksiąg zakazanych, reglamentowano – w kościołach i na uniwersytetach – ich interpretację; cenzurowano niewygodne tytuły. Dzisiejsze grodzenie ma jednak jawnie klasowy aspekt: jest przejmowaniem literatury przez tych, którzy inwestują w nią swój kapitał, zarządzają jej rynkowym obrotem i czerpią z tego zarządzania zyski.
Jeśli sztuka słowa pozwala wyjść poza nakreślone dzisiaj granice realizmu, niech moją bezczelną utopią będzie świat, w którym literatura, ta nasza wspólnota gruntowa – przy zapewnieniu podstawowych praw twórcom – nie należy do nikogo. Bo należy do wszystkich. Skoro powstaje jako dzieło faktycznie zbiorowe, zawsze wieloautorskie, korzystające z dorobku wspólnej nam kultury, powinna być, w imię dobra publicznego, własnością powszechną. Niech będzie ogólnie dostępna, jak służba zdrowia i edukacja. Jeśli godzimy się, by dostęp do literatury ograniczał pieniądz, godzimy się na niechlubny cenzus majątkowy – w kulturze, ale i w demokracji. Bez wolności literatury nie ma co mówić o wolności słowa. Jeśli nie jutro, to pojutrze do tej wolności dojdziemy.
Mam w rękach Teaching the Beatles, wydaną w Londynie monografię naukową o tym, jak uczyć o fenomenie Beatlesów. W ostatnim akapicie przedmowy czytam, że dziwić może brak tekstów piosenek w książce, choć są one w niej dokładnie analizowane i rozkładane na czynniki pierwsze. Redaktorzy, kiedy się dowiedzieli, jakich sum za przywołanie tych utworów zażądali właściciele praw autorskich, zrezygnowali z cytatów, decydując się na zastąpienie ich – dla wielu będzie to jak cios w podbrzusze – parafrazami. Nie chcę tomów, w których wiersze będą parafrazowane.
Kiedy prawo i potężne, międzynarodowe instytucje pilnują, by dostęp do wierszy, opowiadań, powieści mieli tylko ci, których na nie stać, by stały się one kapitałem marszandów od literatury, oblegających pisarzy i przejmujących ich prawa, patrzę na siebie, naiwnego trzydziestolatka sprzed dekad, którego u przyjaciół ze Wschodniej wprawia w stan uniesienia biała podłużna koperta od warszawskiego wydawcy, i nie wierzę. Nie wierzę, by literatura, ten nasz grunt gminny, stała się towarem dla uprzywilejowanych, lokatą kapitału, przedmiotem finansowych spekulacji. Niech ta niewiara – dziś jeszcze możliwa, jutro już być może uznana za ekstrawagancję – będzie cichą bohaterką tej książki.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------