Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wstręt. Thomas Bernhard w San Salvadorze - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
9 września 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,00

Wstręt. Thomas Bernhard w San Salvadorze - ebook

Wstręt. Thomas Bernhard w San Salvadorze to przykład literatury, w której tli się płomień, która zalewa czytelnika kolejnymi falami narracyjnych torsji. Horacio Castellanos Moya nadał swojej głośnej powieści z 1997 roku formę obsesyjnego monologu, ukazując społeczeństwo w stanie upadku: pełne przemocy, podłe i puste. Wstręt jest bezkompromisową tyradą na obyczajowość i kulturę Salwadoru. Został uznany za tak radykalny, że po premierze książki autorowi grożono śmiercią.

Główny punkt odniesienia dla tego dzieła niewątpliwie stanowi twórczość Thomasa Bernharda, z jego mizantropijną postawą oraz charakterystyczną frazą, opartą na rytmie i powtórzeniu. Nowoczesna, intensywna, a zarazem na wskroś ironiczna proza Castellanosa Moi daje wgląd w realia i kondycję egzystencjalną kraju w okresie tuż po zakończeniu wyniszczającej wojny domowej. Można więc czytać tę powieść jako przedstawienie określonej sytuacji społeczno-politycznej, jednocześnie zaś zachowuje ona wymiar uniwersalny. W Salwadorze, czyli wszędzie – zdaje się sugerować pisarz.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66257-11-5
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Fro­taż

W Mu­zeum Sztuki w Ło­dzi znaj­duje się ob­raz Maxa Ern­sta Słońce i las z 1928 roku. Nie­wielki: za­le­d­wie dwa­dzie­ścia sie­dem na dwa­dzie­ścia dwa cen­ty­me­try. Czę­sto się przy nim za­trzy­muję. To przy­kład od­miany sur­re­ali­zmu w sztu­kach wi­zu­al­nych, która naj­sil­niej do mnie prze­ma­wia, wy­daje mi się naj­bar­dziej ma­lar­ska, da­leka od ob­cią­żo­nych li­te­rac­ko­ścią prac Sa­lva­dora Da­lego czy kon­cep­ty­stycz­nej wy­obraźni (ską­d­inąd mi bli­skiego) Re­négo Ma­gritte’a. Za­trzy­muję się i pa­trzę. Las Ern­sta wy­ra­sta przede mną na po­prze­cie­ra­nym, mrocz­nym nie­bie, a za­ła­mu­jące się zie­lone li­nie w nie­sfor­nym na­war­stwie­niu wy­do­by­wają się z płótna ku mnie, ku wi­dzom, mie­rząc się z trój­wy­mia­ro­wo­ścią.

Zie­lona ka­li­gra­fia na po­kry­tym tu­szem pod­łożu. Pod in­nym ką­tem: ciem­ność za oknem zła­pana w sieć z zie­lo­nego sznurka. A może ina­czej: fi­ranka lasu w po­wie­wach wia­tru, która przy­sła­nia noc. Albo tak: mrok roz­my­wany przez fale szu­mią­cych drzew. To ob­raz, który można prze­kła­dać na wiele spo­so­bów, choć żadne słowa nie od­dają mu spra­wie­dli­wo­ści. Nad la­sem, nie cał­kiem od lasu wolne, za­cho­dzi słońce spro­wa­dzone do pu­stego koła z czer­wo­nym ob­wo­dem. Jakby wy­pa­tro­szone, nie świeci, a mimo to zaj­muje w kom­po­zy­cji cen­tralne miej­sce. Dzieje się tam jed­nak coś cie­kaw­szego. Opi­sane sceny nie przy­ku­wają uwagi tak bar­dzo, jak sama ma­te­ria ma­lo­wi­dła – jego szorst­kość, su­ro­wość, war­stwo­wość. Pła­ski ob­raz się uprzed­mio­ta­wia, a wzrok szuka do­peł­nie­nia w wie­dzy, jaką przy­nie­sie do­tyk. Palce nie­cier­pli­wią się, bo ob­raz za­czął do nich mó­wić swoją po­wierzch­nią.

To fro­taż, wy­my­ślona przez Ern­sta tech­nika, która po­lega na po­cie­ra­niu płótna lub kar­tonu w celu wy­do­by­cia tego, co umiesz­czono pod spodem. Chciał­bym sko­ja­rzyć ją z dzia­ła­niem, ja­kie po­dej­mu­jemy, pi­sząc o książ­kach: gdy wy­do­by­wamy to, co prze­sło­nięte, scho­wane i co ujaw­nia się, kiedy w grę wcho­dzi fi­zyczny kon­takt lek­tury; gdy wy­ko­nu­jemy wy­ma­ga­jącą wy­siłku pracę po­le­ga­jącą na prze­ła­ma­niu oporu za­kry­tego tek­stu; gdy dwie rze­czy­wi­sto­ści spo­ty­kają się na rów­nych pra­wach i wza­jem się prze­ni­kają. To, co po­jawi się na płót­nie czy kar­to­nie, nie jest do końca tym, co znaj­duje się nie­wi­doczne pod spodem. Nie po­wsta­łoby, gdyby nie – cza­sem przy­pad­kowe – wy­pu­kło­ści i wklę­śnię­cia, samo nie jest jed­nak wy­pu­kło­ścią ani wklę­śnię­ciem. Po­dob­nie dzieje się, kiedy przy­cho­dzi nam pi­sać o li­te­ra­tu­rze: za­kryty tekst prze­nika w obce, przy­kry­wa­jące go ciało, prze­obraża się w nie­do­strze­ganą wcze­śniej po­stać. Widma? Wi­dzia­dła? Cie­nia na ścia­nie? Pewne jego rysy mogą się uwy­dat­nić, inne cał­kiem znik­nąć, jesz­cze inne wzbo­ga­cić się o to, co ak­cy­den­sowe i po­stronne: gę­sią skórkę pod pal­cami, karb, szorst­kość ja­kie­goś źdźbła, może rzęsy lub pa­znok­cia. Czym wtedy staje się fro­taż? Wier­nym od­ci­skiem tego, na czym po­ło­ży­li­śmy pu­sty kar­ton po­wsta­ją­cego szkicu? Tra­fem, od­sła­nia­ją­cym ele­menty fak­tury, któ­rych oko, gdyby nie fro­taż, by nie wy­chwy­ciło? Ob­ra­zem pracy na­szych dłoni, nad­garstka i mię­śni przed­ra­mie­nia? Śla­dem chwi­lo­wego styku, in­tym­nego współ­by­cia, od­dy­cha­ją­cego ero­ty­zmem tar­cia? Pi­sa­nie o li­te­ra­tu­rze to nie wcho­dze­nie w głąb, ale wy­cho­dze­nie na­prze­ciw.

Przy­kła­dam, po­cie­ram i wi­dzę.Biała po­dłużna ko­perta

Przed po­cząt­kiem jest pa­mięć. Choćby pa­mięć wie­czoru, kiedy zaj­rza­łem nie­za­po­wie­dziany do łódz­kich przy­ja­ciół, któ­rzy, nie­wiele ode mnie starsi, byli już w spo­łecz­no­ści pi­sar­skiej – nie prze­sa­dzę – kimś. Przy­cho­dzi­łem do nich czę­sto, żeby słu­chać, jak prze­świe­tlają nie­udane książki, jak w kilku sło­wach po­tra­fią uchwy­cić nie­za­mie­rzoną śmiesz­ność sa­mo­zwań­czych ka­pła­nów po­ezji, jak cie­szą się li­te­ra­turą bez­pre­ten­sjo­nal­nej urody, któ­rej lek­tura by­łaby dla nie­jed­nego z tych ka­pła­nów po­ni­żej god­no­ści. Tego wie­czoru, gdy roz­ma­wia­li­śmy, a roz­ma­wia­jąc, ba­wi­li­śmy się przed­nio, zo­ba­czy­łem na sto­liku ko­pertę. Była biała, po­dłużna – w cza­sach bla­do­nie­bie­skich ko­pert w roz­mia­rze pocz­tó­wek to ra­czej rzad­kość – a w le­wym gór­nym rogu miała na­druk „Spół­dziel­nia Wy­daw­ni­cza «Czy­tel­nik»”. Trudno mi dzi­siaj zro­zu­mieć, a jesz­cze trud­niej wy­ja­śnić, dla­czego wi­dok ko­perty za­adre­so­wa­nej na ma­szy­nie do mo­ich przy­ja­ciół w Ło­dzi wy­wo­łał we mnie dreszcz pod­nie­ce­nia. Wy­daw­nic­two – i to nie byle ja­kie! – ko­re­spon­duje z kimś mi bli­skim, z kim wła­śnie sie­dzę, roz­ma­wiam, upra­wiam small talk. In­sty­tu­cja, a ra­czej in­stan­cja, która lo­ko­wała się w mo­jej wy­obraźni gdzieś w nie­uchwyt­nej sfe­rze (wów­czas na­zwał­bym ją sferą du­cha, po­tem sferą im­pon­de­ra­bi­liów, a dziś ryn­kiem książki) wcho­dzi w oso­bi­stą re­la­cję z mo­imi zna­jo­mymi, pi­sze do nich list, ad­re­suje ko­pertę, na­kleja zna­czek, wy­syła. Wy­daw­nic­two ze swoją ziem­ską sie­dzibą w sto­licy, które ni­gdy wcze­śniej nie ob­ja­wiło mi się ina­czej niż po­śred­nio, po­przez książki, jak Bóg przez pro­ro­ków, które stało za obec­no­ścią w pol­sz­czyź­nie na­zwisk ta­kich jak Ger­trude Stein, Bla­ise Cen­drars, Wil­liam Faulk­ner, Ga­briel Gar­cía Márquez czy Ro­bert Mu­sil, które wy­obra­ża­łem so­bie z sze­roko roz­po­star­tymi skrzy­dłami, jak u bez­gło­wej bo­gini z okła­dek jego naj­słyn­niej­szej se­rii, zstą­piło na świat, przy­brało ludzką po­stać nadawcy li­stu.

Nie mu­siało upły­nąć wiele wody, by li­sty od wy­daw­ców za­częły przy­cho­dzić także i do mnie. Nie miały aury wy­jąt­ko­wo­ści, którą od­czu­łem u przy­ja­ciół z ulicy Wschod­niej. Cza­sem zja­wiały się wręcz nie­chciane – a to że mi­nął ter­min i przy­po­mi­namy, a to znów że przy­kro, ale ty­tuł wy­padł z pla­nów, a to że ko­rekta, i że do końca ty­go­dnia. Był prze­łom lat osiem­dzie­sią­tych i dzie­więć­dzie­sią­tych: wy­dawcy, z któ­rymi współ­pra­cuję, ban­kru­tują, je­den pro­po­nuje wy­płatę za­le­głych ho­no­ra­riów w po­staci ksią­żek, inny po pro­stu znika, jesz­cze inny zmie­nia szyld, za­nim zban­kru­tuje po­now­nie. Przy­ja­ciel ru­sza z wła­sną ofi­cyną, chce opu­bli­ko­wać książkę, która na pewno się sprzeda, wy­daje więc ero­tyki Adama Mic­kie­wi­cza – wiesz­cza ku­pią mło­dzieży ro­dzice, bo szkoła, a mło­dzież po­łknie przy­nętę, bo ero­tyka. Na­kład: pięć­dzie­siąt ty­sięcy eg­zem­pla­rzy, czyli przed­okrą­gło­sto­łowy. Ty­tuł się nie sprze­daje. Ro­dzi­ców od­stra­sza ero­tyka, a mło­dzież – lek­tu­rowy wieszcz. Przy­ja­ciel wciąż ma wiarę, pró­buje ra­to­wać sy­tu­ację i wy­daje wier­sze dla naj­młod­szych z ry­sun­kami jed­nego ze zna­nych gra­fi­ków, z tym że ry­sunki są czarno-białe, na szorst­kim, żółk­ną­cym pa­pie­rze, a w księ­gar­niach za­czy­nają się pię­trzyć dru­ko­wane w Hisz­pa­nii i we Wło­szech lśniące, ja­skra­wo­ko­lo­rowe di­sneje. Przy­ja­ciel plaj­tuje. Wy­ide­ali­zo­wany ob­raz świata książki – świata przed­ryn­ko­wego, książki przed­to­wa­ro­wej – od­cho­dzi w prze­szłość. Dzieją się rze­czy, któ­rych wcze­śniej nie po­tra­fił­bym so­bie wy­obra­zić, a które dziś uznaję za smutne, choć oczy­wi­ste: nie­sprze­dane eg­zem­pla­rze idą na prze­miał, a książki – pra­wie jak filmy, które po­ja­wiają się na ekra­nach, by za­le­d­wie po ty­go­dniu eks­plo­ata­cji znik­nąć – mają co­raz krót­szy okres przy­dat­no­ści do spo­ży­cia. Go­rzej, ła­pię się na tym, że mó­wię o nad­pro­duk­cji li­te­ra­tury, a prze­cież to tak, jakby ktoś mó­wił o na­do­bec­no­ści gwiazd na nie­bie. Za dużo ksią­żek? Już dość? Wię­cej nie zjemy?

Li­te­ra­tura „wró­ciła do nor­mal­no­ści” i Vir­gi­nię Wo­olf można ku­pić w Bie­dronce. Na książki się już nie „po­luje”. Sprze­dać prze­czy­tany ty­tuł w an­ty­kwa­ria­cie gra­ni­czy z nie­moż­li­wo­ścią, prze­czy­tać w ga­ze­cie nie­zdaw­kową re­cen­zję gra­nicę tę naj­czę­ściej prze­kra­cza. Lu­biane księ­gar­nie, które były od za­wsze, zni­kają na za­wsze. Li­te­ra­tura od­daje pole – jedno, dru­gie, trze­cie – jak mo­nar­chia bry­tyj­ska wy­zby­wa­jąca się ko­lej­nych pre­ro­ga­tyw, by dziś, nie ma­jąc już re­al­nej wła­dzy, cie­szyć się po­pu­lar­no­ścią nie mniej­szą niż Spice Girls. Li­te­ra­ture rulz? Skądże. Więc po co dziś jest? Nie od­po­wiem na to py­ta­nie. Jest źle po­sta­wione. Nikt nie za­py­tałby, po co jest fala na rzece. Li­te­ra­tura jest jak fala. Nie jest po coś, bo sama jest czymś. Nie służy ni­czemu, ale jest naj­zwy­czaj­niej po­trzebna.

Ktoś za­py­tał mnie nie­dawno o książki, które w ostat­nich trzy­dzie­stu la­tach od­dzia­ły­wały na na­sze my­śle­nie o nas sa­mych, zmie­nia­jąc wy­mier­nie na­szą rze­czy­wi­stość. I zna­la­złem się w kropce. W Pol­sce chyba je­dy­nym ty­tu­łem, który wpły­nął na to, jak dziś po­strze­gamy sie­bie i na­szą prze­szłość, są Są­sie­dzi. Hi­sto­ria za­głady ży­dow­skiego mia­steczka Jana To­ma­sza Grossa. Opu­bli­ko­wa­nie tej książki na ko­niec dru­giego ty­siąc­le­cia było in­ter­wen­cją w ob­sza­rze naj­głę­biej za­ko­rze­nio­nych pol­skich mi­tów, w świe­cie na­ro­do­wych du­chów i widm, in­ter­wen­cją na miarę fil­mów szkoły pol­skiej, a może od nich po­tęż­niej­szą. Nie tyle dla­tego, że przy­po­mi­nała o tłu­mio­nych czy wy­gum­ko­wa­nych fak­tach, ile że te fakty opi­sała w ob­ra­zach, które nie­jed­nemu ode­brały sen. Jak­kol­wiek by oce­niać samo dzieło, współ­cze­sną hi­sto­rię Pol­ski można dzie­lić na tę przed Są­sia­dami i tę po Są­sia­dach. O ja­kiej in­nej książce można to po­wie­dzieć? Wznie­ciła ogól­no­spo­łeczną dys­ku­sję, któ­rej re­zul­ta­tem były wy­da­rze­nia po­li­tyczne, ce­re­mo­nie i skan­dale na skalę wy­kra­cza­jącą da­leko poza na­sze po­dwórko. No tak, ale Są­sie­dzi to non-fic­tion. Czy ja­ka­kol­wiek po­wieść, choćby naj­bar­dziej ob­ra­zo­bur­cza, naj­bar­dziej wy­wro­towa, miała po­rów­ny­walną siłę ra­że­nia? Pa­mię­tam, ja­kie emo­cje roz­bu­dzała Pa­sja, in­sta­la­cja Do­roty Nie­znal­skiej z 2001 roku, czy spek­takl Gol­gota Pic­nic w re­ży­se­rii Ro­driga Gar­cíi z roku 2014. Albo, by się­gnąć po naj­now­szy przy­kład, Zie­lona gra­nica Agnieszki Hol­land. W tych ob­sza­rach – in­sta­la­cje, te­atr, film – sztuka wciąż po­trafi do­tknąć i drę­czyć, pro­wo­ka­cja bywa sku­teczna, a re­ak­cja ofen­sywna, co ujaw­nia skry­wane do tej pory za­pędy i lęki, od­cie­nie okru­cień­stwa i po­kłady agre­sji. Tym­cza­sem pu­bli­ka­cje książ­kowe, choćby na­ru­szały naj­święt­sze tabu, spo­ty­kają się z obo­jęt­no­ścią. W li­te­ra­tu­rze wszystko dziś można, bo li­te­ra­tura już nie bul­wer­suje. Nie tyle jed­nak z tego po­wodu, że stra­ciła na zna­cze­niu, co ra­czej dla­tego, że zmie­niła spo­sób, w jaki zna­czy.

Zmiany te daje się zresztą za­ob­ser­wo­wać nie tylko u nas. Bo gdy­bym do­stał to samo py­ta­nie o książki okresu po­wo­jen­nego, które wy­mier­nie wpły­nęły na rze­czy­wi­stość, tyle że z li­te­ra­tury świa­to­wej, też miał­bym pro­blem z od­po­wie­dzią. Naj­szyb­ciej przy­po­mniał­bym so­bie za­pewne o Roku 1984 Geo­rge’a Or­wella, po­wie­ści, która opi­sała ustrój to­ta­li­tarny ta­kim ję­zy­kiem, że do dzi­siaj po­słu­gu­jemy się wpro­wa­dzo­nymi wła­śnie w niej, a nie w roz­pra­wach so­cjo­lo­gów okre­śle­niami, ile­kroć tylko mó­wimy o me­cha­ni­zmach to­ta­li­tar­nej lub zbli­ża­ją­cej się do to­ta­li­ta­ry­zmu wła­dzy: Wielki Brat, no­wo­mowa, dwu­my­śle­nie, se­ans nie­na­wi­ści. Or­well nie tylko stwo­rzył nie­fu­tu­ry­styczną an­ty­uto­pię, która na na­szych oczach stała się cia­łem, ale też na­pi­sał ją tak, że miesz­kańcy de­mo­lu­do­wego Wschodu do­strze­gli w niej do­ty­ka­jący ich bez­po­śred­nio sys­tem znie­wo­le­nia, a miesz­kańcy wol­no­ryn­ko­wego Za­chodu wy­czy­ty­wali z dzieła to, co sta­wało się dla nich co­raz groź­niej­szą moż­li­wo­ścią – po­li­tykę po­wszech­nego nad­zoru. Kto z nas pa­mięta, że Bu­dy­nek Mi­ni­ster­stwa Prawdy można zo­ba­czyć do dziś nie w Mo­skwie, a w Lon­dy­nie? Że to lon­dyń­ski Se­nate Ho­use, a nie Łu­bianka, za­in­spi­ro­wał Or­wella?

A póź­niej? Po Or­wellu? Alek­sandr Soł­że­ni­cyn i Ar­chi­pe­lag GU­Łag? Dzieło, które po­ło­żyło kres pew­nej groź­nej ilu­zji? Na pewno tak, choć to też li­te­ra­tura faktu. Przy­wo­łał­bym Sza­tań­skie wer­sety Sal­mana Ru­sh­diego z 1988 roku, bo to książka, za którą lu­dzie go­towi byli za­bi­jać i za­bi­jali. Gorzki pa­ra­doks, gdyż fe­eryczna po­wieść Ru­sh­diego wy­snuta jest ze snów o to­le­ran­cyj­nym, wie­lo­barw­nym świe­cie. I wresz­cie wy­dana w 1985 roku Opo­wieść pod­ręcz­nej Mar­ga­ret Atwood, która wiele lat po pu­bli­ka­cji stała się je­śli nie za­rze­wiem, to z pew­no­ścią aran­żerką pro­te­stów or­ga­ni­zo­wa­nych w obro­nie praw ko­biet. A więc współ­cze­snym świa­tem wstrzą­snęły trzy po­wie­ści? Or­well, Ru­sh­die, Atwood. I to już wszystko? Tak, wszystko. Tylko tyle? Tak, tyle. To dużo? Nie wiem.

Nie wiem, bo mo­głem prze­oczyć waż­kie ty­tuły, zwłasz­cza spoza mo­jego kręgu kul­tu­ro­wego. Nie wiem, bo są książki, któ­rych wpływ jest mniej oczy­wi­sty, mniej spek­ta­ku­larny, które nie­spiesz­nie wcho­dzą w re­ak­cję z na­szą wy­obraź­nią, prze­me­blo­wują na­sze prze­ko­na­nia, we­ry­fi­kują sys­temy war­to­ści, a ślady ich od­dzia­ły­wa­nia ujaw­niają się do­piero po la­tach. Na to, że inne sztuki ro­bią to sku­tecz­niej i szyb­ciej, nie będę się uskar­żał. Mi­nął czas ka­set VHS, mija czas kin, mija epoka spra­wu­ją­cej rząd dusz li­te­ra­tury.

Li­te­ra­tura wró­ciła do nor­mal­no­ści, nie ro­ści so­bie pre­ten­sji do peł­nie­nia roli świec­kiej re­li­gii i nikt już po niej ta­kiego – pa­ja­co­wa­tego, przy­znajmy – he­ro­izmu nie ocze­kuje. Mało kto przy­pi­suje dziś książ­kom moc spraw­czą i moż­li­wość wpły­wa­nia na po­stać świata. I do­brze: żeby uznać jej ko­niecz­ność, nie mu­simy jej ide­ali­zo­wać. Pa­mię­tam swoje nie­do­wie­rza­nie, kiedy przy­szło mi w an­giel­sko­ję­zycz­nym ory­gi­nale Por­tretu ar­ty­sty w wieku mło­dzień­czym, pro­zie tak bar­dzo przez Ja­mesa Joyce’a do­piesz­czo­nej, prze­czy­tać, że dwaj chłopcy „idąc, usie­dli”. Moje nie­do­wie­rza­nie ustą­piło miej­sca po­czu­ciu po­głę­bio­nej bli­sko­ści z tą po­wie­ścią; po­czu­ciu, któ­remu to­wa­rzy­szył mi­mo­wolny uśmiech. Joyce, mój współ­cze­sny, spoj­rzał na mnie za­wsty­dzony, a ja uzy­ska­łem ko­lejny do­wód, że li­te­ra­tura nie jest rze­czą nad­ludzką i po­nad­cza­sową, jest jak naj­bar­dziej ludzka i hi­sto­ryczna, że prze­mija i naj­czę­ściej, na szczę­ście, jest nie­do­sko­nała.

Były czasy, przy­znaję, kiedy się­ga­łem do li­te­ra­tury, by usły­szeć po­twier­dze­nie wła­snych prze­ko­nań, by po­czuć się czę­ścią nie­go­dzą­cej się na re­gla­men­to­wane ży­cie, choć z ko­niecz­no­ści mil­czą­cej wspól­noty. Szu­ka­łem w li­te­ra­tu­rze tego, o czym wpraw­dzie wie­dzia­łem, ale czego sam nie po­tra­fi­łem ująć w słowa. To stąd brał się ów­cze­sny po­wab Ra­portu z ob­lę­żo­nego Mia­sta Zbi­gniewa Her­berta, choć po­eta ten na­dal ocza­ro­wy­wał mnie bar­dziej wer­sami o świ­ta­ją­cych ta­pe­tach. Dziś ma­sowe unie­sie­nia za­stę­pują roz­mowę, słusz­ność prze­ko­nań ro­śnie wraz z liczbą ich wy­znaw­ców, a ja li­te­ra­turę ce­nię za coś prze­ciw­nego – że bywa spo­tka­niem z gło­sem od­ręb­nym, pro­ble­ma­ty­zu­ją­cym, nie­za­leż­nym. Nie szu­kam już u niej po­twier­dze­nia. Chciał­bym wi­dzieć w niej sztukę nie­uf­no­ści. Bo na farsę, w ja­kiej te­raz ży­jemy, na to try­ska­jące sa­mo­za­do­wo­le­niem po­czu­cie, że służy się słusz­nej spra­wie, która za­ła­twia za nas my­śle­nie, naj­sen­sow­niej­szą od­po­wie­dzią jest wła­śnie nie­uf­ność. Czas mamy tak marny, że po­trzebne są nam dziś dy­wer­sja, schi­zma, he­re­zja. Po­trzebni nam są jak ni­gdy wcze­śniej so­li­ści i so­listki. Je­śli ty­siące lu­dzi mówi „białe”, a dwa głosy, że „szare”, to skła­niał­bym się do słu­cha­nia tych dwóch gło­sów. Pi­sa­nie uwia­ry­god­nia się wtedy, kiedy staje po stro­nie ra­czej dwóch niż ty­siąca. Kiedy two­rzy so­jusz z tymi, któ­rych lo­sem jest nie­przy­na­leż­ność.

Być może dla­tego li­te­ra­tura na dru­gie imię ma bez­dom­ność. Bę­dzie o tym mowa w wielu za­miesz­czo­nych tu­taj szki­cach: bez­domni byli bo­wiem Ulis­ses i Le­opold Bloom; wa­łę­sa­jący się po No­wym Jorku Hol­den Caul­field; hin­du­scy bo­ha­te­ro­wie V.S. Na­ipaula; po­dró­żu­jący po Pa­ta­go­nii Bruce Cha­twin; po­dwój­nie wy­klu­czony Ja­mes Bal­dwin; roz­cza­ro­wana ko­mu­ni­zmem Do­ris Les­sing; wy­zwa­la­jący się z Ir­lan­dii Ja­mes Joyce; ame­ry­kań­ski Żyd z po­wie­ści Phi­lipa Ro­tha; czu­jąca się obco we wła­snym szczę­śli­wym domu Vir­gi­nia Wo­olf; so­cja­li­sta Geo­rge Or­well, od któ­rego od­wró­cili się to­wa­rzy­sze po­dróży i za­przy­jaź­nieni wy­dawcy. Li­te­ra­tura zbiera pod swo­imi skrzy­dłami tych, któ­rzy stra­cili bądź od­rzu­cili dom, opo­wiada o bez­dom­nych i bez­dom­no­ści, ale sama też jest bez­dom­no­ścią. Lu­bię my­śleć, że nie ma domu, do któ­rego mu­sia­łaby wra­cać. Że wy­szła z domu i jest z wy­boru wiecz­nym tu­ła­czem. W bez­dom­no­ści li­te­ra­tury tkwi jej ra­cja bytu jako ży­wiołu nie­ła­twej wol­no­ści, ru­chu i prze­mian. Póki jest bez­domna, póty ma coś waż­nego do po­wie­dze­nia.

Dla­tego nie gor­szy mnie, że po śmierci Er­ne­sta He­min­gwaya re­dak­tor Tom Jenks opra­co­wał jego nie­do­koń­czoną po­wieść, zmniej­sza­jąc ob­ję­tość jed­nej z trzech wer­sji ma­szy­no­pisu z ty­siąca stron do trzy­stu. Nie gor­szy mnie, że styl, za jaki tak wy­soko ce­nię Ray­monda Ca­rvera, zo­stał w rze­czy­wi­sto­ści wy­pra­co­wany przez jego re­dak­tora, Gor­dona Li­sha, który zna­cząco skró­cił prze­ga­daną prozę po­grą­ża­ją­cego się w na­łogu pi­sa­rza. Nie gor­szy mnie, że inny re­dak­tor, Da­nis Rose, po­ukła­dał i wy­dał w jed­nym to­mie krót­kie prozy Joyce’a, które ten na­pi­sał, przy­go­to­wu­jąc się do stwo­rze­nia swo­jego ostat­niego i osta­tecz­nego dzieła, choć ni­gdy ich pod wspól­nym ty­tu­łem nie opu­bli­ko­wał. Skan­dal? Nie, bo je­śli tekst cie­szy, do­tyka, po­ru­sza, prze­staje mi prze­szka­dzać, że to nie cał­kiem He­min­gway, nie cał­kiem Ca­rver, nie cał­kiem Joyce. Czę­sto nie wiemy, jaką rolę w po­wsta­wa­niu utwo­rów ode­grali inni: bez­i­mienni re­dak­to­rzy, przy­ja­ciele, mał­żon­ko­wie, ko­le­żanki i ko­le­dzy po pió­rze. Go­tów je­stem przy­jąć, że li­te­ra­tura po­wstaje – je­śli nie za­wsze, to naj­czę­ściej – ze­spo­łowo. „Kiedy pi­szę esej, wy­raź­nie zdaję so­bie sprawę, że głos, jaki w nim sły­szę, to głos Vir­gi­nii Wo­olf i pi­sa­rzy, któ­rych ko­cha­łam jako na­sto­latka” – mó­wiła Za­die Smith i do­da­wała: „Pi­sa­nie to akt wie­lo­krot­nej kra­dzieży, ale krad­nie się z tak wielu źró­deł, że trudno na­wet po­wie­dzieć, skąd po­cho­dzi ten czy inny wą­tek”. Czy Wil­liam Sha­ke­spe­are na­pi­sałby Ham­leta, gdyby nie kro­nika Saxo Gram­ma­ti­cusa i Tra­ge­dia hisz­pań­ska Tho­masa Kyda, z któ­rych strat­ford­czyk za­czerp­nął po­my­sły na fa­bułę? Jak wy­glą­da­łaby Zie­mia ja­łowa bez pracy, którą przy niej wy­ko­nał Ezra Po­und, a jak bez ano­ni­mo­wego udziału Vi­vienne, pierw­szej żony T.S. Eliota? Au­tor­stwo to rze­czow­nik zbio­rowy, przy­kryte jest lnia­nym płót­nem ciem­nie­ją­cego z cza­sem ob­razu.

W śre­dnio­wiecz­nej An­glii, po­cząw­szy już od XIII wieku, wielcy wła­ści­ciele ziem­scy za­częli ogra­dzać pola, z któ­rych ko­rzy­stały lo­kalne, naj­czę­ściej bar­dzo biedne, wal­czące o prze­trwa­nie spo­łecz­no­ści. Gro­dzili grunty gminne, przej­mo­wali je na wła­sność i za­mie­niali w do­cho­dowe pa­stwi­ska dla owiec, do­tych­cza­so­wych zaś użyt­kow­ni­ków ska­zy­wali na jesz­cze więk­szą nę­dzę, wy­mu­sza­jąc na nich prze­nie­sie­nie się do miast lub wy­jazd do za­mor­skich ko­lo­nii. Pro­ces ten na­si­lił się, gdy stary sys­tem go­spo­dar­czy prze­ra­dzał się w bliż­szy nam ka­pi­ta­lizm. Wiem, jak zwod­ni­cze może być my­śle­nie per ana­lo­giam, i obym się my­lił, ale czy nie gro­dzi się nam dziś li­te­ra­tury?

Gro­dzono wcze­śniej: ogra­ni­czano do­stęp do ksiąg świę­tych, za­ka­zu­jąc na przy­kład prze­kła­dów Bi­blii na ję­zyki wer­na­ku­larne; spo­rzą­dzano in­deksy ksiąg za­ka­za­nych, re­gla­men­to­wano – w ko­ścio­łach i na uni­wer­sy­te­tach – ich in­ter­pre­ta­cję; cen­zu­ro­wano nie­wy­godne ty­tuły. Dzi­siej­sze gro­dze­nie ma jed­nak jaw­nie kla­sowy aspekt: jest przej­mo­wa­niem li­te­ra­tury przez tych, któ­rzy in­we­stują w nią swój ka­pi­tał, za­rzą­dzają jej ryn­ko­wym ob­ro­tem i czer­pią z tego za­rzą­dza­nia zy­ski.

Je­śli sztuka słowa po­zwala wyjść poza na­kre­ślone dzi­siaj gra­nice re­ali­zmu, niech moją bez­czelną uto­pią bę­dzie świat, w któ­rym li­te­ra­tura, ta na­sza wspól­nota grun­towa – przy za­pew­nie­niu pod­sta­wo­wych praw twór­com – nie na­leży do ni­kogo. Bo na­leży do wszyst­kich. Skoro po­wstaje jako dzieło fak­tycz­nie zbio­rowe, za­wsze wie­lo­au­tor­skie, ko­rzy­sta­jące z do­robku wspól­nej nam kul­tury, po­winna być, w imię do­bra pu­blicz­nego, wła­sno­ścią po­wszechną. Niech bę­dzie ogól­nie do­stępna, jak służba zdro­wia i edu­ka­cja. Je­śli go­dzimy się, by do­stęp do li­te­ra­tury ogra­ni­czał pie­niądz, go­dzimy się na nie­chlubny cen­zus ma­jąt­kowy – w kul­tu­rze, ale i w de­mo­kra­cji. Bez wol­no­ści li­te­ra­tury nie ma co mó­wić o wol­no­ści słowa. Je­śli nie ju­tro, to po­ju­trze do tej wol­no­ści doj­dziemy.

Mam w rę­kach Te­aching the Be­atles, wy­daną w Lon­dy­nie mo­no­gra­fię na­ukową o tym, jak uczyć o fe­no­me­nie Be­atle­sów. W ostat­nim aka­pi­cie przed­mowy czy­tam, że dzi­wić może brak tek­stów pio­se­nek w książce, choć są one w niej do­kład­nie ana­li­zo­wane i roz­kła­dane na czyn­niki pierw­sze. Re­dak­to­rzy, kiedy się do­wie­dzieli, ja­kich sum za przy­wo­ła­nie tych utwo­rów za­żą­dali wła­ści­ciele praw au­tor­skich, zre­zy­gno­wali z cy­ta­tów, de­cy­du­jąc się na za­stą­pie­nie ich – dla wielu bę­dzie to jak cios w pod­brzu­sze – pa­ra­fra­zami. Nie chcę to­mów, w któ­rych wier­sze będą pa­ra­fra­zo­wane.

Kiedy prawo i po­tężne, mię­dzy­na­ro­dowe in­sty­tu­cje pil­nują, by do­stęp do wier­szy, opo­wia­dań, po­wie­ści mieli tylko ci, któ­rych na nie stać, by stały się one ka­pi­ta­łem mar­szan­dów od li­te­ra­tury, ob­le­ga­ją­cych pi­sa­rzy i przej­mu­ją­cych ich prawa, pa­trzę na sie­bie, na­iw­nego trzy­dzie­sto­latka sprzed de­kad, któ­rego u przy­ja­ciół ze Wschod­niej wpra­wia w stan unie­sie­nia biała po­dłużna ko­perta od war­szaw­skiego wy­dawcy, i nie wie­rzę. Nie wie­rzę, by li­te­ra­tura, ten nasz grunt gminny, stała się to­wa­rem dla uprzy­wi­le­jo­wa­nych, lo­katą ka­pi­tału, przed­mio­tem fi­nan­so­wych spe­ku­la­cji. Niech ta nie­wiara – dziś jesz­cze moż­liwa, ju­tro już być może uznana za eks­tra­wa­gan­cję – bę­dzie ci­chą bo­ha­terką tej książki.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: