Wstyd - ebook
Wstyd - ebook
Wstyd zamyka nam usta. Ale przemilczane sprawy zawsze wracają.
Julia Karlińska, była policjantka nazywana Karlą, uczy historii w liceum medycznym i samotnie wychowuje nastoletnich bliźniaków. Mundur odwiesiła po tragicznej śmierci męża, policjanta, który zginął w wypadku motocyklowym. Sprawcy tragedii nigdy nie odnaleziono.
Ale duchy przeszłości się obudzą, gdy Śmierszynem, miastem Karlińskiej, wstrząśnie wieść o zabójstwie Sławomira Nowaka, znanego profesora matematyki oraz jej kolegi z „medyka”. Będzie to dopiero początek splotu dramatycznych wydarzeń. Tego samego dnia kobieta będzie musiała się zmierzyć z traumą zaginięcia jednego z synów. Kiedy się okaże, że chłopiec nie żyje, instynkt śledczy podpowie Karli, że obie sprawy należy połączyć w jedno śledztwo.
Mocny thriller kryminalny o uczuciu, które może dać początek złu i o mrocznej drodze ku prawdzie, która wyniesiona na powierzchnię, rani do krwi.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67054-97-3 |
Rozmiar pliku: | 491 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W sobotę, gdy Julia Karlińska obudziła się z ulotnym poczuciem szczęścia, jeden z jej synów został znaleziony martwy.
Nie pamiętała już, kiedy nawiedził ją ten błogi stan. Zresztą pojawił się nagle i zniknął szybciej, niż mogła się tego spodziewać. Być może przyniosły go wpadające przez okno połaciowe promienie zimowego słońca, które wyrysowały jasny trapez na wytartych panelach i ścianie pokrytej poszarzałą od kurzu i brudu białą farbą. A może po prostu przyśniło jej się coś miłego. Uśmiech męża, który zginął w drodze do pracy? Ten sam uśmiech z ich ślubnego zdjęcia wiszącego nad wezgłowiem łóżka.
Może.
W każdym razie tuż po przebudzeniu nie pamiętała tego snu, a jednak poczuła się jak w przytulnym kokonie utkanym z ciepła i dobrego nastroju.
Niewykluczone, że stało się tak tylko dlatego, ponieważ wreszcie porządnie się wyspała.
Zerknęła na stolik nocny. Elektroniczny budzik przysłaniały butelka wina i puste kieliszki, więc przestawiła je.
Dziesiąta z minutami.
Ostatnio znaczniej częściej niż poczucie szczęścia pielęgnowała w sobie niesmak i zażenowanie. Tak jak wczorajszego wieczoru, gdy napuściła do wanny gorącej wody i stanęła naga przed lustrem. Przyglądała się sobie jakiś czas, a następnie odwróciła wzrok od wątłych piersi oraz długich zmarszczek, rozchodzących się od pępka po zwiotczałej skórze brzucha, niczym pajęczyna. Pamiątka po bliźniaczej ciąży. Jej prywatny symbol macierzyństwa.
Wstydziła się swojego ciała. Nie tyle samego wyglądu, ile faktu, że ją zawodziło. Wszystko się w niej zmieniało. Niemal tak jak wtedy, kiedy z dziecka stawała się nastolatką. I tamto doświadczenie, o dziwo, również okupiła wstydem. Przynajmniej wówczas, gdy po raz pierwszy zabrudziła krwią piżamę i pościel. Albo kiedy urosły jej piersi. Oplatała się ciasno opaską elastyczną, spłaszczała je, jak tylko mogła, i nosiła luźne, sportowe bluzy. Nie miała ochoty słyszeć męskich gwizdów, gdy szła chodnikiem, a te wcześniej się zdarzały.
I obecnie to ciało także stawało się jej wrogiem.
Od jakiegoś czasu dodawała więcej płynu do prania bielizny, żeby nie czuć kwaśnego smrodu moczu, który wżerał się w materiał. Obwąchiwała wyprane, wysuszone majtki, ale zdarzało się, że ponownie wrzucała je do bębna pralki. Zamiast przyjemnej kwiatowej woni płynu do płukania wciąż wyczuwała ten cholerny, znajomy fetor. Albo to COVID zostawił po sobie omamy węchowe. Bo popuszczała rzadko. Coraz częściej bała się jednak całkowitej utraty kontroli nad pęcherzem. Niekiedy śniła o tym, że trwa lekcja, ona stoi przy tablicy, a ciemna plama moczu wykwita na spodniach, powiększa się, rozlewa na uda i je ogrzewa, aż w końcu uryna ścieka na drewnianą podłogę. I chociaż wydaje jej się, że z całej siły zaciska zwieracze, pęcherz do cna się opróżnia. Kilku uczniów rechocze, pozostali zaś z obrzydzeniem odwracają głowy.
Koszmar, który szybko przemijał, ale zostawiał po sobie lęk. Bała się kresu swojej kobiecości.
Dwa tygodnie wcześniej obchodziła czterdzieste dziewiąte urodziny i miała wrażenie, że wciąż mogłaby się czuć młodo. Prawda była jednak inna.
Miesiąc po miesiącu, rok po roku gasła w niej kobiecość.
I tyle.
„Czas się z tym pogodzić”, westchnęła.
– Nie pierdol, stara dupo – zestrofowała się szeptem i zgarnęła ręką telefon z podłogi. Tkwił tam podłączony do ładowarki.
Przy okazji dotknęła czegoś zimnego.
Klucze.
Odłożyła je i uruchomiła smartfon. Tak najczęściej zaczynała dzień. Nawyk z policyjnej roboty, którą rzuciła po śmierci męża przed dziewięcioma laty. On też był policjantem. Zginął w drodze do Komendy Miejskiej Policji w Toruniu. Wsiadł na hondę VTX, ciężki czarny cruiser, uruchomił dudniący silnik. A ona wciąż słyszała głośne charczenie rur wydechowych, kiedy dodał gazu, i pamiętała błysk słońca na chromowanych częściach.
Przegoniła nawracające wspomnienia.
Na ekranie telefonu widniało pięć nieodebranych połączeń. Wszystkie od Ady Woźniak, nauczycielki polskiego i wychowawczyni synów Karlińskiej, bliźniaków Jana i Pawła. Pracowały razem w Katolickim Liceum Medycznym.
Oddzwoniła i uruchomiła tryb głośnomówiący. Pierwszy wolny sygnał rozbrzmiał, gdy wysunęła spod kołdry stopy w góralskich skarpetach, postawiła je na podłogę i odszukała kapcie. Chłód wdzierał się pod grubą piżamę, dlatego włożyła stary szlafrok męża i przewiązała się ciasno w talii, po czym chuchnęła w zziębnięte dłonie i ponownie przysiadła na łóżku. Ułożyła aparat na podołku.
Koleżanka odebrała po siódmym sygnale.
– Karla, na Boga! Ile można spać? – wydyszała Woźniak, jakby dopiero co skończyła zajęcia aerobiku. Licealistki mogły jej pozazdrościć smukłej figury.
Julia Karlińska lubiła to przezwisko, które przylgnęło do niej z czasów, gdy pracowała na komisariacie.
– Chata pusta, chłopców nie ma, to korzystam. – Ziewnęła, zerkając przez okno. – Stało się coś?
Zima w końcówce stycznia przybrała na sile. Grube konary i gałęzie czarnego szkieletu pobliskiego kasztanowca skuła połyskująca szadź. Ziemię pokrywała solidna warstwa śniegu. Dalej na horyzoncie majaczyła sylwetka wieży kościoła w Śmierszynie, wykończonej hełmem gruszkowym. Łamana linia dachów staromiejskiej zabudowy sięgała od świątyni do ceglanej wieży ratusza. Po prawej, na skraju miasta, na wzniesieniu, znajdował się odrestaurowany dwór otoczony starym parkiem. Tam siedzibę miał „medyk”. Karla widziała zachodnie oszklone skrzydło wybudowanego dwa lata temu internatu. Znała w tym dworze i parku każdy kąt.
– To ty nic nie wiesz? Nie słyszałaś o Sławku Nowaku? – zdziwiła się Ada. W tonie jej głosu słychać było napięcie.
– Ale że co?
– Chryste, naprawdę nic nie słyszałaś? Cały Śmierszyn trąbi o tym od rana.
– Dopiero wstałam. – Karla przeniosła wzrok na stary barometr z termometrem, który odziedziczyła po dziadku. Wisiał na ścianie. Kiedy na niego zerknęła, zrobiło jej się jeszcze chłodniej.
W sypialni było zaledwie osiemnaście stopni.
– Halo? – rzuciła do słuchawki.
Nikt nie odpowiedział.
Spojrzała na ekran i zrozumiała, co się stało. Straciła zasięg. Pokręciła się po pokoju, ale nic to nie dało. Żadnej kreski.
Zeszła więc na parter, gdzie nieprzyjemny chłód był dotkliwszy. Opatuliła się ciaśniej szlafrokiem.
Dwa dni temu, w czwartek, zmieniła ustawienia pieca, bo wiedziała, że synowie cały dzień spędzą w szkole, a po lekcjach pójdą do kolegi z klasy i zostaną tam na dwie noce i jego szesnaste urodziny. Karla potwierdziła to w rozmowie z sympatycznymi rodzicami jubilata. Postanowiła zatem zaoszczędzić nieco pelletu. W piwnicy pozostało siedem piętnastokilogramowych worków tego paliwa. Powinna była dokupić tonę jeszcze przed świętami, ale miała wtedy ważniejsze wydatki. W jej życiu liczył się każdy grosz, ponieważ pensja, mimo że Julia pracowała w szkole prywatnej, wbrew powszechnym wyobrażeniom nie rzucała na kolana. Gdyby nie finansowe wsparcie teściów miałaby spore kłopoty.
W kuchni, gdy pstryknęła czajnik elektryczny, telefon rozdzwonił się ponownie.
– Skaranie boskie z tym zasięgiem – stwierdziła, odbierając połączenie. – No ale…
– Sławek Nowak nie żyje! – Ada weszła jej w słowo.
Karla zastygła, po czym usiadła z wrażenia na najbliższym krześle.
Nowak uczył matematyki. Pracę rozpoczął we wrześniu zeszłego roku. Widywali się w pokoju nauczycielskim na spotkaniach rady pedagogicznej, lecz nie utrzymywali bliższej znajomości. Wysoki i chudy, z łysiną pośrodku głowy. Zawsze wydawał jej się wycofany, introwertyczny. Miły, ale jednak stroniący od towarzystwa. Zresztą tak jak ona sama. Z tego, co pamiętała, oboje byli w podobnym wieku. Nowak
miał żonę i syna, którego Karla dobrze znała z „medyka”, bo chodził do jej klasy. Przygotowywał się do matury.
– O czym ty, do diabła, mówisz? – Karlińska zmarszczyła czoło.
– Podobno ktoś go zamordował. – Koleżanka jęknęła na granicy płaczu.
– Zamordował? – Miała wrażenie, że w domu zrobiło się jeszcze chłodniej. – Jezus Maria. Ale kiedy i gdzie?
– Nie wiem, nie mam pojęcia! To znaczy nie wiem kiedy, chyba w nocy. – Głos Ady Woźniak wyraźnie zadrżał. Zdołała jednak opanować płacz. Pociągnęła nosem i dodała: – Rano zadzwonił do mnie Różycki.
– No i? – Karla ściągnęła brwi.
– Powiedział, że pod domem Nowaka stoją radiowozy, a policjanci ogradzają teren taśmą.
Jan Różycki, dyrektor Katolickiego Liceum Medycznego, mieszkał na tym samym osiedlu co Nowak. Dom Sławka znajdował się na końcu ślepej ulicy.
Karla zapędziła się tam jesienią, kiedy jeszcze biegała rekreacyjnie, by zrzucić kilka kilogramów. Chciała, tak jak latem, skręcić w lewo na wyasfaltowanym placu, przebiec przez niezagospodarowaną działkę, a potem przez las, aż na skraj wysokiego klifu, skąd rozciągał się zapierający dech w piersiach widok na dolinę Jeziora Śmierszyńskiego otulonego gęstymi borami sosnowymi. Tymczasem drogę zagrodził jej płot, za którym wyrastał dom w stanie surowym. Karla oparła ręce o kolana i oddychała ciężko. W słuchawkach wetkniętych w uszy sączyły się dźwięki Krakowskiego spleenu Maanamu. Kora czekała na wiatr, co miał rozgonić ciemne skłębione chmury. W zasadzie czekały na to obie, ale w życiu Karli to wciąż nie następowało.
Przypomniała sobie, że tamtego jesiennego dnia podszedł do niej Nowak i że zlękła się, kiedy dotknął jej ramienia.
Uśmiechnął się przepraszająco.
Karla wyciągnęła słuchawki z uszu i się wyprostowała.
– Cholera, przepraszam, nie zamierzałem cię wystraszyć – rzekł zakłopotany, poruszając dłońmi, jakby je namydlał.
Machnęła ręką i się uśmiechnęła.
– Nic się nie stało. – Każdemu jej oddechowi towarzyszyły kłęby gęstej pary, którą rozwiewał chłodny wiatr. Od zimna zesztywniały jej policzki. Czuła się tak, jakby skóra całkowicie straciła zdolność rozciągania się.
Nie zauważyła go wcześniej. Widocznie pracował w ogrodzie, gdy przybiegła i stanęła przed ogrodzeniem niezabudowanej dotąd działki. Z kieszeni kurtki wystawały mu robocze rękawiczki. Dresowe spodnie, z brudnymi smugami na udach, miały powypychane kolana, a buty poszarzały od siwego kurzu.
– Będziesz miał nowych sąsiadów. – Wskazała na dom z suporeksu z odeskowanym dachem. Obok niewielkiej kupy piachu znajdowała się stężała kałuża betonu, a nieco dalej blaszany garaż zamknięty na kłódkę.
– Podobno kupili tę działkę dwa lata temu i w końcu postanowili się wybudować. COVID wszystkim daje w kość. Tym, co mieszkali w blokach, szczególnie – stwierdził. – Chyba dlatego tak przyspieszyli z robotą.
Pokiwała głową i się rozejrzała. Dom Nowaka wyglądał na zadbany. Żółty tynk ładnie się prezentował w jesiennych promieniach słońca. Winobluszcz mienił się czerwienią i żółcią.
– Kurczę, przepraszam, wybacz mi. – Zestresował się. – Stoimy tak na tym chłodzie, a ja zapomniałem o dobrych manierach. Ciasta nie mam, nie kupiłem, ale może wejdziesz chociaż na gorącą herbatę z miodem? – zaproponował, wskazując na swój dom i pocierając ręce. Przestąpił z nogi na nogę.
Spojrzała w okna i na zamknięte drzwi.
– To miłe, dziękuję, ale… – popatrzyła znacząco na swój strój – nie nadaję się w gościnę. Poza tym jeszcze nie skończyłam treningu – odparła pogodnie.
– Ale i tak znakomicie wyglądasz – skomplementował. – Biegasz nad klifem?
– Słucham?
– Wcześniej, kiedy nie było tu płotu, to biegałaś w stronę klifu, prawda?
– Tak. – Założyła ręce na biodrach. Puls wracał do normy.
– Zastanawiałem się, czy to ty.
– Widziałeś mnie? – zainteresowała się.
Odwrócił się w stronę swojego domu, który wybudowali razem z żoną dwa lata temu. Przynajmniej tak twierdziła Ada. Nowak uniósł rękę w kierunku połaci dachu pokrytego brązową dachówką ceramiczną.
– Mam tam swój, no taki, wiesz, niby gabinet, z którego rozpościera się ładny widok. Szczególnie jesienią, kiedy, tak jak teraz, opadły liście młodych drzew i krzewów i widać urwisko, a za nim połyskującą w słońcu taflę jeziora. Cudna sprawa. Więc może jednak wejdziesz?
– Nie wiedziałam, że matematyk bywa romantykiem – uciekła od drugiej próby zaproszenia jej do domu.
Zaśmiał się, odrzucając głowę do tyłu. Popatrzyli na siebie, a po chwili ciszy Nowak odezwał się ponownie:
– Niewiele o mnie wiesz – zauważył wesoło. – To znaczy, nie zrozum mnie źle… – zastrzegł, unosząc otwarte dłonie. Jedno ramię nie prostowało się w łokciu. – Niewiele wiemy o sobie nawzajem, prawda?
– Ale za to sporo wiem o twoim synu – starała się wybrnąć z niezręcznej sytuacji. – A podobno jabłko pada niedaleko od jabłoni.
– Tak! I tu masz rację. – Uniósł palec wskazujący. – A tak swoją drogą, jak mu idzie z historii?
Zaskoczył ją. Jak każdy rodzic, miał wgląd do dziennika elektronicznego. Musiał wiedzieć, że Mateusz ma u niej same czwórki i piątki.
– Halo, panie profesorze, pobudka! – Rozłożyła ręce. – Uczymy w „medyku”. Nad historią niewielu się tu pochyla. – Ponownie go rozśmieszyła.
– Co racja, to racja. Ale wiesz, gdyby mocno obniżał loty, to daj mi, proszę, znać. Jest w trudnym wieku.
– To zdolny chłopak – dodała, a Nowak wyraźnie się ucieszył z tego komplementu. – Ale jasne, dam ci znać. Mam nadzieję, że będzie okazja. A teraz się zbieram, bo inaczej zastygnę tu jak posąg – skwitowała i rozpoczęła przebieżkę. Mięśnie ud ciążyły. Chwilowa przerwa dała się rozgrzanemu ciału we znaki. Po kilku krokach zwolniła i się odwróciła. – Jeszcze raz dzięki za zaproszenie!
Odmachał jej, po czym wrócił do ogrodu i zamknął za sobą furtkę.
I wtedy, przez chwilę, Karla dostrzegła kogoś w oknie na piętrze. Refleksy promieni słonecznych na szybie sprawiły, że nie była pewna, czy stała tam żona Nowaka, czy jego syn.
Dopiero gdy biegła aleją Jana Pawła II, wysadzaną po obu stronach klonami, które wyglądały jak przerzedzone
przez wiatr czerwone kule zawieszone na prostych pniach, zrozumiała, że musiała się pomylić. Bo żonę Nowaka, Gabrielę, zauważyła za kierownicą białego mercedesa, który podążał w kierunku osiedla papieskiego.
Obok niej siedział Mateusz.
Karla wróciła do rozmowy z polonistką.
– Wiadomo coś więcej? – zapytała koleżankę, kiedy woda w czajniku zabulgotała. Zaparzyła kawę.
– Ale niby co?
– Wiedzą, kto go zabił? Mają sprawcę? – Brzegiem dłoni machinalnie odsunęła okruszki chleba w głąb stołu. Zapach naparu wypełnił kuchnię.
– Nie mam pojęcia. Różycki nic mi o tym nie mówił – odparła Ada.
– A co z Mateuszem i żoną Nowaka?
– Gabrysia wyjechała podobno na weekend do schorowanej matki do Brodnicy.
– A Mateusz?
– Nie wiem.
– Powinnam do niego zadzwonić – uznała Karla.
– Tak, chyba tak.
Zastanawiała się, dlaczego dyrektor postanowił poinformować Adę o zabójstwie Nowaka i czy rozmawiał na ten temat z innymi nauczycielami „medyka”. I chociaż Karlę ewidentnie pominął, mimo że była wychowawczynią klasy Mateusza, to nie zdecydowała się zapytać o to polonistki. Relacje Karli z dyrektorem były co najwyżej poprawne.
Pogadały jeszcze chwilę, a potem obiecały sobie, że się do siebie odezwą, jeśli uda im się dowiedzieć czegoś nowego w wiadomej sprawie.
Karla zostawiła telefon na stole w kuchni i zeszła do piwnicy, żeby dosypać pelletu do niemal pustego podajnika. Pozgniatała opróżnione worki i upchała je w żółtej folii, do której wrzucała plastikowe butelki i opakowania po jogurtach. Później podkręciła temperaturę na piecu. Spodziewała się, że po godzinie, może dwóch, w domu zrobi się już znośnie. Chłopcy mieli wrócić po południu, bo wraz z kolegą, który zaprosił ich na swoje urodziny, zorganizowali sobie w czwartek sesję mistrzostw świata w wirtualnej piłce nożnej, a w piątek bawili się na domówce u solenizanta. Była przekonana, że wiedzą już o śmierci nauczyciela, i dziwiła się tylko, że żaden z nich się do niej nie odezwał, nie spytał, czy ona już wie. A może założyli, że skoro jest koleżanką z pracy Nowaka, to dowiedziała się o tym jako jedna z pierwszych?
Posprzątała w piwnicy, rozłożyła kartony po różnych przesyłkach, tak by zmieściły się w niebieskiej folii do segregacji, zamiotła podłogę i wróciła do salonu.
Przejrzała listę kontaktów w telefonie. Miała w nim numer do Sławka Nowaka, chociaż kiedyś jej się wydawało, że zapisała sobie również numer do jego żony. Ale pamięć aparatu nie kłamała.
Zalogowała się do Commentariusa. W szkolnym dzienniku elektronicznym szybko odnalazła numer komórkowy chłopaka i spróbowała się z nim połączyć. Usłyszała, że abonent jest niedostępny.
Przełączyła się na Messengera i odezwała do Moniki Kardasz, dziewczyny Mateusza. Karla widziała ich w piątek, jak się obściskiwali i całowali w pobliżu szkolnej szatni. Pamiętała też, że Sławek nie był zadowolony z tego związku, przez co pogorszyły się jego relacje z synem. Żalił się w tej sprawie Adzie, a ta podzieliła się tą informacją na kawie z Karlą, gdy niedawno, znudzona długim odosobnieniem, postanowiła ją odwiedzić, czym złamała epidemiczne zakazy. Karla nie protestowała, minął wtedy miesiąc od chwili, kiedy dość łagodnie przeszła zakażenie koronawirusem, ale nie ustrzegła się klasycznych objawów choroby – braku węchu, który cały czas szwankował, i krótkotrwałej utraty smaku.
Kardasz odpisała po chwili.
„Już pani wie?”
„Tak, dlatego zależy mi na kontakcie z Mateuszem. Chciałabym mu jakoś pomóc.”
„Pomóc? Niby jak?”
Dobre pytanie. Jak miała pomóc licealiście? Nie znała na to odpowiedzi, co tylko ją rozdrażniło.
Odrzuciła komórkę na sofę i stłumiła przekleństwo, chociaż Kardasz niczemu nie była winna. Wahania nastroju i wszystko, co złe, Karla zrzucała na karb menopauzy, na niedobór tych cholernych estrogenów. Powinna się udać do ginekologa i uregulować gospodarkę hormonalną. Ale wciąż nie znajdowała na to czasu.
Odetchnęła głęboko i upiła łyk kawy.
Wstała i podeszła do okna, zerkając na mikroskopijny ogródek wysadzony wkoło tujami, które pokrywała czapa śniegu. Położyła dłonie na ciepłym kaloryferze i zaczekała, aż się ogrzeją. Potem potarła nimi policzki i wróciła na sofę.
Sięgnęła po aparat w chwili, gdy usłyszała dźwięk aplikacji oznajmiający nadejście połączenia.
Zerknęła na zdjęcie Moniki Kardasz i dotknęła zielonej słuchawki.
– Dzień dobry, pani profesor. – Dziewczyna leżała na łóżku, czarne włosy rozsypały jej się na poduszce. W zapuchniętych oczach zbierały się łzy, które nieraz musiały spłynąć po policzkach, bo kreski na powiekach się rozmazały.
Karla nie włączyła kamery. Nie zdążyła się dziś przejrzeć w lustrze, ale nie musiała. Przecież niedawno się obudziła i nawet nie uczesała włosów.
– Dzień dobry, Moniko – odezwała się smutnym głosem. – Bardzo mi przykro z powodu tego, co się stało.
Kardasz przyłożyła wolną dłoń do ust, zacisnęła powieki i powstrzymała falę płaczu.
– Co ja mam teraz zrobić? Jak mu pomóc? – spytała po chwili dziewczyna.
– Po prostu przy nim bądź. Okazuj wsparcie. Nie da się więcej zrobić.
Pokiwała głową.
– Jak się dowiedziałaś o tej tragedii? – zapytała Karla.
– Przyszła do nas policja.
– Do was?
– A bo wczoraj, z okazji rozpoczęcia ferii, zrobiliśmy sobie imprezę u mnie w domu. Tak się złożyło, że rodzice wyjechali, więc miałam wolną chatę. No i zgadaliśmy się z ekipą, wpadło kilka osób. Kupiliśmy sobie pizzę „U Natana” i dobrze się bawiliśmy. Niestety, do czasu, bo strasznie się strułam – relacjonowała i nagle musiało dotrzeć do niej, jak Karla mogła to odebrać. – Ale nie z powodu alkoholu, pani profesor, tylko chyba przez tę pizzę właśnie. Pół nocy wymiotowałam, a Mateusz się mną opiekował.
– Rozumiem – stwierdziła Karla.
– Boże, jakie to szczęście, że tu został. Że był tutaj. – Ponownie zasłoniła usta i się rozpłakała. – Przecież gdyby spędził noc w swoim domu, być może też już by nie żył.
Karla w duchu przyznała jej rację.
– Jak Mateusz dowiedział się o tragedii?
– Zadzwoniła jego mama. Odrzucił połączenie i odpisał, że jest u mnie, że u niego wszystko okej, żeby się nie martwiła. Ale ona zadzwoniła ponownie. Wtedy już odebrał. Pani Gabrysia prosiła, żeby wyszedł przed dom.
– Przyjechała po niego?
– Tak. Zaparkowała mercedesa pod domem. Nie wyłączyła silnika i siedziała ze spuszczoną głową. Wychodząc, Mateusz obiecał, że się odezwie – opowiadała licealistka, po czym otarła mokre oczy i zmieniła pozycję. Usiadła, oparłszy plecy o ścianę, widocznie od trzymania telefonu nad twarzą zdrętwiała jej ręka. – Odprowadziłam go do drzwi, pomachałam jego matce, ale nawet nie patrzyła w naszą stronę. Mateusz usiadł obok niej i dopiero wtedy podniosła na niego wzrok. I coś powiedziała. A on tylko ukrył twarz w dłoniach i się pochylił. – Monika pociągnęła nosem. – Matka go przytuliła i wtedy usłyszałam rozpaczliwy krzyk Matiego. Aż zadrżałam. Chciałam podbiec do samochodu, ale tylko zamknęłam drzwi. Wystraszyłam się.
– A czy Mateusz odezwał się później do ciebie?
– Nie. I dlatego zupełnie nie wiem, co robić. Czy iść do niego, czy nie. Z jednej strony chciałabym być przy nim i go pocieszyć, ale z drugiej zwyczajnie się boję.
– Doskonale cię rozumiem, jednak daj mu chwilę. Być może Mateusz potrzebuje odrobiny samotności, skoro wyłączył telefon. Na pewno się do ciebie odezwie.
– Mam nadzieję.
– Tak będzie, zaufaj mi.
– Dziękuję, pani profesor. Cieszę się, że z panią porozmawiałam. I przepraszam, że tak się mażę. – W jej oczach ponownie wezbrały łzy.
– Nie przepraszaj. I trzymaj się, dziewczyno.
Karla zakończyła połączenie i dopiła kawę.
Zastanowiła się, czy nie powinna pójść na górę, żeby się przebrać, lecz odłożyła to na później. Na zewnątrz, mimo pięknego słońca, trzymał srogi mróz, a Karla nie mogła wykluczyć, że będzie musiała wyjść z domu, chociaż w ogóle tego nie planowała.
Wzięła dwa głębsze wdechy i ponownie wybrała numer do Mateusza, ale i tym razem połączenie nie doszło do skutku. Karla ze stresu rozdrapała skórkę przy kciuku. Zlizała kroplę krwi i poczuła w ustach słodki, metaliczny smak.
Zadzwoniła do Gabrieli Nowak.
– Halo. – Głos kobiety brzmiał jak z otchłani.
Karla przedstawiła się i złożyła kondolencje, a żona matematyka uprzejmie podziękowała.
– Jak pani sądzi, czy mogłabym się zobaczyć z Mateuszem? Może mogłabym mu jakoś pomóc w tej trudnej chwili? – Powinna ugryźć się w język, skoro nie przemyślała tej wypowiedzi. Skrzywiła się.
– Przecież jest ze mną – odparła kobieta.
Karla poczuła, jak na jej policzki wypływa gorący rumieniec.
– Rozumiem. Oczywiście. Proszę przekazać synowi wyrazy współczucia. I jeśli w czymkolwiek mogłabym pomóc, może się ze mną skontaktować.
– Niech pani chwilkę poczeka – poprosiła Nowakowa, a Karla usłyszała w tle cichą rozmowę, z której nie zrozumiała ani słowa.
Potem w słuchawce rozległ się niski męski głos.
– Halo?
– Mateusz? – spytała.
– Tak. Dzień dobry, pani profesor – powiedział wolno, jakby wypowiadanie słów sprawiało mu fizyczny ból.
Widziała go oczami wyobraźni. Ciemne, rzadkie włosy z przedziałkiem pośrodku głowy wpadały mu do dużych piwnych oczu. Spiczastą brodę porastał skąpy młodzieńczy zarost, który nieśmiało wspinał się na wysokie kości policzkowe. Mateusz zazwyczaj bywał uśmiechnięty, dobrze się odnajdował w kontaktach z rówieśnikami. Nigdy nie sprawiał kłopotów. Miał wyraziste poglądy i, co bardzo jej imponowało, brał w obronę słabszych. Wyróżniały go umiejętności organizacyjne. Potrafił skrzyknąć niemal całe liceum na czarne marsze w ramach protestów kobiet, przygotował dużą tęczową flagę na paradę równości. Razem z bliźniakami wzięła wtedy w niej udział. Udało mu się ochronić szpaler drzew w pobliżu centrum, kiedy burmistrz, za zgodą rady miasta, zamierzał je wyciąć, żeby ściągnąć w te rejony ważnego inwestora. Dzięki Mateuszowi drzewa ocalono, a inwestor na szczęście okazał się zagorzałym ekologiem.
A teraz słyszała, jak z tego młodego i zdolnego aktywisty, któremu los słabszych nie pozostawał obojętnym, uchodziła wola życia. Jak sam potrzebował pomocy.
Zastanawiała się, co powinna powiedzieć. Wszystkie słowa, które układała sobie, jeszcze zanim do niego zadzwoniła, uleciały jej z głowy.
– Bardzo mi przykro – wydusiła. – Przyjmij moje kondolencje.
– Dziękuję.
Milczeli, ale Karla słyszała cichy poszum każdego oddechu nastolatka.
– Czy jest coś, co mogłabym dla ciebie zrobić?
– Nie, nie sądzę.
– Gdybyś jednak potrzebował jakiejkolwiek pomocy – zastanowiła się, czy podać mu numer telefonu, ale jednak zrezygnowała – wiesz, jak mnie znaleźć.
– Mhm. Dziękuję.
– Do zobaczenia, Mateuszu.
– Do zobaczenia, pani profesor.
Już miała się rozłączyć, kiedy syn Nowaka odezwał się ponownie:
– Pani profesor?
– Tak?
– Może pani zaczekać? – spytał konspiracyjnym szeptem.
Ściągnęła brwi i zmarszczyła czoło.
– Oczywiście.
Odczekała przy wtórze stłumionych nieokreślonych dźwięków, a po chwili dobiegł ją charakterystyczny szum wiatru uderzającego w mikrofon aparatu.
Mateusz musiał wyjść na zewnątrz.
– Pani profesor… – zaczął i zawiesił głos.
Karla postanowiła czekać.
– Czy mój tata mógł mieć jakichś wrogów?
– Wrogów? – Zaskoczył ją tym pytaniem. Sławek Nowak nie wyglądał na osobę, która skrzywdziłaby muchę. Ale przecież go nie znała. Wiedziała tylko, że praca w „medyku” nie była jego głównym zajęciem. Mężczyzna wykładał matematykę na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika, gdzie szefował jednej z katedr na Wydziale Matematyki i Informatyki. Jan Różycki zatrudnił go w „medyku” na początku zeszłego roku szkolnego i był dumny, że grono pedagogiczne wzbogaciło się o kolejnego nauczyciela akademickiego. – Dlaczego o to pytasz?
– Dziwi to panią? Ktoś zabił mojego ojca. – Wyczuła w jego głosie narastającą złość.
– Twój tata był miłym, dobrym człowiekiem. I nie sądzę, żeby miał wrogów.
– Tak pani myśli?
– Tak – odrzekła. – Widywałam się z nim i miałam okazję go poznać.
Wiatr znowu wywoływał głośne trzaski w słuchawce.
– Była pani policjantką, prawda?
Karla zrobiła się czujna.
– Tak – odpowiedziała po chwili wahania.
– W kryminalnych?
– Zgadza się.
Jego oddech przyspieszył.
– To co teraz będzie? – rzucił.
– Nie rozumiem.
– Co zrobi policja?
Przygryzła wargę.
– Zrobi wszystko, żeby znaleźć tego, kto odebrał życie twojemu tacie.
– Ale co konkretnie?
– Mateusz… – zaczęła spokojnym tonem. – To chyba nie jest właściwy…
– Coś pani powiem – przerwał jej ostro. – Mam w dupie, co zrobią, bo to… – Zawiesił głos i pociągnął nosem. – Bo to… już nie przywróci życia mojemu tacie.
Karla usłyszała wybuch płaczu i coś ścisnęło ją w klatce piersiowej. Jakby dawne rany po stracie męża otworzyły się w niej na nowo i zaczęła się z nich sączyć krew.
– Zabiłbym tego skurwysyna, który odebrał mi ojca – warknął Mateusz.
Rozumiała go.
Dawniej, ilekroć stykała się z przemocą wobec dobrych, często bezbronnych ludzi, miała ochotę wyciągnąć broń z kabury i oddać strzał w głowę sprawcy. Ale nigdy tego nie zrobiła. Miała też ochotę zabić tego, kto był winny śmierci jej męża.
Przymknęła oczy.
Pod powiekami odnalazła obraz uśmiechniętego Adama, z tego poranka, kiedy zrobił chłopcom śniadanie i zbierał się do pracy. Pocałował ją, a następnie każdego z bliźniaków, jedzących zupę mleczną z płatkami, potarmosił im włosy i skierował się do drzwi. Odprowadziła go wzrokiem. Adam zatrzymał się w progu i obiecał, że gdy wróci, zabierze chłopców do kina. Ale nie wrócił.
– Mój mąż też był policjantem – stwierdziła, kiedy spod jej powiek spłynęły łzy. Otarła je i kontynuowała: – Zginął na służbie. Pracował w drogówce, ale w okresie wiosenno-letnim zazwyczaj jeździł policyjnym motocyklem. Kochał jednoślady. Miał też swojego cruisera. I pewnego dnia pojechał nim do pracy. Często wybierał drogę do Torunia przez okoliczne wsie, bo tam, jak twierdził, zawsze było bezpieczniej niż na trasie wojewódzkiej. Niestety, zdarzył się wypadek i mój mąż nigdy nie wrócił do domu. Moi chłopcy stracili ukochanego tatę.
Powstrzymała się od tego, by powiedzieć Mateuszowi, że sprawca wypadku, zapewne pijany, uciekł z miejsca zdarzenia i nikt go nie znalazł i nie osądził. Wypadek przytrafił się na pustej, wiejskiej drodze biegnącej skrajem lasu, przed łukiem ze skrzyżowaniem. To, że motocykl Adama zderzył się z innym pojazdem, było pewne. Biegli, na podstawie śladów czerwonego lakieru nienależących do motocykla, ale odnalezionych na jego ramie i baku, ustalili producenta konkretnej farby, a ten wskazał na opla. Prawdopodobnie chodziło o corsę z lat dziewięćdziesiątych. Ale wówczas śledztwo utknęło w martwym punkcie. Przez kilka miesięcy, kiedy chłopcy byli w szkole, Karla kręciła się po tamtych drogach. Odwiedzała wszystkich mechaników, narzekając na hamulce w swojej skodzie, którą wtedy jeździła, a przy
okazji wypytywała o czerwoną corsę. Zafiksowała się na tym punkcie. Domagała się sprawiedliwości. Gdy jednak jej działania nie przyniosły żadnych rezultatów, w końcu dała sobie spokój.
I dopiero wtedy wpadła w czarną otchłań żałoby.
– Mateusz? – rzuciła do słuchawki, bo cisza się przedłużała.
Zerknęła na ekran telefonu. Połączenie zostało przerwane.
Położyła się na sofie w pozycji embrionalnej i ścisnęła kolanami złączone dłonie, w których tkwił aparat. W głowie szalał wir myśli i obrazów.
Uspokoiła się dopiero po kilkunastu minutach. Zamierzała wstać, gdy usłyszała dzwonek domofonu.
Przeszła do korytarza i spojrzała w lustro. Domofon cały czas dzwonił. Poprawiła włosy, ale i tak uznała, że wygląda fatalnie. Naciągnęła kaptur szlafroka, a następnie, zamiast podnieść słuchawkę, od razu przekręciła zamek w drzwiach i je uchyliła. Mróz smagnął ją po łydkach, a potem przedarł się do nozdrzy.
Przed furtką stało dwóch policjantów, obaj z maseczkami zasłaniającymi nos i usta. A mimo to natychmiast ich rozpoznała.
– Cześć, Karla – odezwał się ten wyższy, z gęstym wąsem, podkomisarz Witold Kordecki. – Możemy wejść?
Uznała, że sprawa Nowaka szybko zaczęła nabierać rozpędu. Spodziewała się ich wizyty i rozpytania przeprowadzonego wśród koleżanek i kolegów z pracy matematyka. Może nie liczyła, że nastąpi to tak szybko, ale nastąpić musiało. Zresztą im szybciej, tym lepiej.
– Jasne, wchodźcie. – Machnęła ręką.
Cofnęła się do korytarza i nacisnęła przycisk domofonu. Rozległ się zgrzyt elektromagnesu, a później metaliczny odgłos zatrzaskiwanej furtki.
Skrzypienie śniegu pod butami kolegów narastało, aż wreszcie Kordecki otrzepał buty na ganku i wszedł do wnętrza, ściągając czapkę. Aspirant Rafał Herbst, którego z powodu koloru włosów przezywali na komisariacie „Rudy”, zrobił to samo. Mrugnął do niej i uniósł lekko brodę.
– Wejdźcie, nie będziemy przecież stali w korytarzu – powiedziała.
– Naniesiemy ci śniegu – stropił się Kordecki.
– No i co z tego? Przecież nie mieszkam w muzeum. Chodźcie. – Pokiwała na nich energicznie i sama przeszła do salonu, gdzie ponownie usiadła na sofie, poprawiwszy wcześniej ułożenie koca. Kordecki rozpiął kurtkę i rozsiadł się w fotelu. Czapkę trzymał w rękach. Herbst przysunął sobie krzesło, które stało przy stole między kuchnią a salonem.
– Chodzi o Nowaka? – spytała.
Kordecki odkaszlnął w zaciśniętą pięść.
– Ściągnijcie te szmaty, nie wygłupiajcie się. Swoje już przechorowałam, więc nic mi nie będzie.
– A co, jeśli to ty nas zarazisz? – Herbst się zaśmiał.
– Zamkniesz mnie na dwadzieścia cztery – odparła.
– Niedoczekanie! Żeby twoja choroba zmogła cały komisariat? – Uwolnił się od maseczki i potarł skórę na grzbiecie nosa.
Kordeckiemu nie było do śmiechu. Sapnął, schował swoją maskę do kieszeni kurtki i wyjął notatnik.
– Miejmy to za sobą, dobrze? – Popatrzył najpierw na nią, potem na Herbsta, a następnie wbił wzrok w notatnik.
Karla przypomniała sobie, dlaczego nie przepadała za Kordeckim.
– Nie zapytasz, jak się czuję i co u mnie słychać? – prychnęła z wyrzutem.
Kordecki westchnął teatralnie.
– Jak się czujesz i co u ciebie słychać? – Nawet na nią nie spojrzał.
– Nic specjalnego, ale miło, że pytasz.
Przygryzł wewnętrzną część policzka i pokiwał głową.
Herbst ponownie mrugnął do niej, a jego obsypaną piegami twarz rozjaśnił uśmiech.
– No więc? – rzuciła.
Podkomisarz podniósł zmęczony wzrok.
– Sławomir Nowak nie żyje, ale to już pewnie wiesz – stwierdził.
– Rozmawiałam niedawno z Mateuszem. – Zrobiła pauzę, po czym zapytała: – Opowiecie mi, co się stało?
Kordecki zerknął na Herbsta i skinął głową.
– Żona profesora Nowaka znalazła go dziś w swoim domu. Martwego – zaczął aspirant. – Noc spędził samotnie, bo syn został u dziewczyny, a żona pojechała do matki do Brodnicy. Opiekuje się nią od dłuższego czasu. Jeździ tam mniej więcej raz na tydzień.
Karla wiedziała, że Gabriela Nowak prowadziła gabinet laryngologiczny w Śmierszynie.
– I wróciła w sobotę z samego rana? – zdziwiła się.
– Nic w tym zaskakującego. O dziewiątej, jak co tydzień, miała przyjąć pierwszego pacjenta w prywatnej przychodni przy Mickiewicza – wyjaśnił Herbst.
Karla uznała to za rozsądne wytłumaczenie. Skorzystała z przedłużającej się chwili ciszy.
– Jak zginął Nowak?
Policjanci wymienili spojrzenia.
– Cios twardym tępym narzędziem – odrzekł Kordecki, a kiedy Karla zamierzała otworzyć usta, uniósł otwartą dłoń i zastrzegł: – Ale na tym poprzestańmy. Nie zapominaj, że już u nas nie pracujesz.
Herbst odchylił się na oparcie krzesła i poza zasięgiem wzroku kolegi zbliżył dłoń do głowy, układając kciuk i mały palec w charakterystycznym geście telefonicznej słuchawki.
Karla nie dała po sobie poznać, że odczytała znak, a Kordecki poprawił się w fotelu.
– Teraz nasza kolej – powiedział i pstryknął długopisem.
Przez kilka minut pytał ją o to, kiedy i w jakich okolicznościach poznała Nowaka, jak go odbierała, jakim był nauczycielem i jak się zachowywał w pokoju nauczycielskim. Kordeckiego interesowały też relacje Nowaka z uczniami.
– Był z kimś skonfliktowany? – spytał, bawiąc się długopisem.
– Nie. Przynajmniej nic o tym nie wiem. Młodzi raczej go lubili. Nauczyciele zresztą też. Może nie był specjalnie wylewny, raczej skupiony na pracy, ale zawsze kulturalny i spokojny.
– A ostatnio?
– Co ostatnio?
– Czy w szkole wydarzyło się coś nietypowego?
– Nietypowego?
– Dobrze wiesz, co mam na myśli – mruknął Kordecki.
Karla wróciła pamięcią do ostatniego tygodnia pracy.
– Nie przypominam sobie.
– To może pomyśl – zachęcił. – Nie musisz się spieszyć.
– Wiesz coś, czego nie wiem? – Powstrzymała się od uśmiechu, bo ta rozmowa zaczęła ją bawić.
Poprawiła ułożenie kaptura, by nie spadał jej na oczy.
Kordecki westchnął i położył długopis na środku otwartego notatnika.
– Janek i Paweł są w domu? – spytał, zerkając na kręte drewniane schody.
– Nie. Nocowali u Talarków. Byli tam na urodzinach Sebastiana. A dlaczego pytasz?
– Ostatniej nocy?
– Dwie noce. Z czwartku na piątek i z piątku na sobotę.
Kordecki zakasłał w zaciśniętą pięść i rozłożył szerzej poły kurtki.
– Czy któryś z synów mówił ci o tym, co się wydarzyło w szkole w czwartek?
– W czwartek? – Uniosła brwi.
– Tak. Po lekcjach.
– Nie, nic mi nie mówili, być może dlatego, że od razu po lekcjach poszli razem z Talarkiem do jego domu.
– Nie rozmawialiście przez telefon?
– Nie. Wysłałam im esemesa z pytaniem, czy wszystko w porządku. Odpisali, że tak.
– I nie kontaktowaliście się od tego czasu? – Herbst ściągnął brwi.
Karla poczuła mrowienie w dole pleców.
– Nie. Ale byłabym wdzięczna, gdybyście zechcieli mnie oświecić.
Rudy policjant spojrzał na starszego stopniem kolegę, a ten przewertował notatnik.
– Paweł podobno odwiedził Nowaka po lekcjach, gdy czwarta A wyszła z sali – rzekł Kordecki.
– No i?
– Doszło między nimi do scysji.
– Nie rozumiem.
– A co tu rozmieć, Karla? Po prostu się pokłócili.
– No dobrze, ale o co?
– Tego właśnie chciałbym się dowiedzieć – rzucił Kordecki.
Nie kryła zaskoczenia.
– To skąd w ogóle wiesz o tej kłótni? – zainteresowała się.
Herbst wbił wzrok w podłogę, a Kordecki przejechał dłonią po błyszczącej na czubku głowy łysinie.
– Od żony Nowaka – odparł.
– A ona skąd wiedziała?
– Od męża. Opowiedział jej przez telefon.
– No to w takim razie zapewne znacie już powód tej kłótni.
– Niestety nie. Dlatego chcieliśmy porozmawiać z tobą i bliźniakami – wyjaśnił Kordecki. – Żona Nowaka zadzwoniła do niego tuż po tym, jak twój syn wyszedł z klasy i trzasnął drzwiami. Wyczuła napięcie w głosie męża i była ciekawa powodu.
– Co jej powiedział?
Kordecki przewrócił kartkę.
– Że ma kłopoty z jednym bezczelnym, jak zaznaczył, uczniem. Chodziło o Pawła. Nic więcej nie chciał jej zdradzić, podobno uznał, że nie warto o tym mówić.
Karla otworzyła usta, żeby zaprotestować, ale nie wypowiedziała żadnego słowa.
– Nowak przekazał jej tylko, że będzie musiał z tobą poważnie porozmawiać. Że tak tego nie zostawi. – Kordecki oparł się wygodnie i założył nogę na nogę. Krople wody z czarnego protektora zaczęły skapywać na podłogę, wprost w pośniegowe kałuże.
Herbst skrzyżował ręce.
– Był u ciebie?
Karla zaprzeczyła ruchem głowy, ale bała się, że poznają się na kłamstwie.
Czwartkowy wieczór jednak doskonale pamiętała.
Dostrzegła Nowaka kątem oka, gdy zamierzała wyjść z łazienki.
Zaintrygowana początkowo zastygła, a po chwili wolno zbliżyła twarz do przykręconych żaluzji.
Mężczyzna, który wcześniej zatrzymał się przy furtce, zrobił krok do tyłu i przyjrzał się pozostałym segmentom szeregowca, jakby nie miał pewności, w której części budynku mieszkała.
Nigdy wcześniej u niej nie był.
Nachylił się do domofonu, chcąc zapewne odczytać podświetlony napis, ale nie było tam ani numeru domu, ani nazwiska. Zrezygnowany zszedł z chodnika na jezdnię, robiąc duży krok nad pryzmą zmarzniętego śniegu. Lewa ręka cały czas pozostawała zgięta w łokciu.
Jej oddech sprawił, że na zimnej szybie wykwitła nieregularna plama pary. Ale nie przeszkadzała w obserwacji.
Ucieszyła się, że wchodząc do łazienki, nie zapaliła światła. Mimo to w pomieszczeniu nie było ciemno, bo po jasnych płytkach prześlizgiwała się poświata lampy ulicznej. Poza tym wpadła tu na chwilę, po paczkę mokrych chusteczek, którą zawsze zostawiała w tym samym miejscu, na półce pod lustrem. I kiedy miała ją już w ręku, coś na zewnątrz przyciągnęło jej wzrok.
Ruch.
I nie chodziło wcale o gęsto sypiący śnieg. Płatki, jak rój ciem, wirowały leniwie w trójkącie światła sączącego się z latarni. Dalej niknął w mroku parking. Samochody ustawione wzdłuż jezdni, na granicy z lasem, pokrywała gruba warstwa puchu. Tylko jeden wóz, który zaparkował tam niedawno, wyglądał na ledwie przyprószony śniegiem. Ale nie należał do człowieka, którego obserwowała. Ten musiał tu przyjść pieszo.
Karla zastanawiała się, co robić, uznała jednak, że piłka jest po jego stronie.
Mężczyzna znów podszedł do furtki i wygiął się, jakby chciał dostrzec coś lub kogoś przez kuchenne okno. Ale wszystkie światła w tej części domu pozostały wyłączone, nie licząc nastrojowych lamp w sypialni. Tyle że te okna wychodziły na drugą stronę budynku, na niewielki ogród.
„Czy to na pewno on?”, zastanowiła się. Już po chwili jednak nie miała żadnych złudzeń. Mężczyzna uniósł głowę, na którą miał naciągnięty kaptur. Odruchowo odsunęła się od żaluzji, ale przecież nie mógł jej dostrzec. Za to w tym świetle dobrze widziała jego pociągłą twarz. Nie mogło być mowy o pomyłce. A jednocześnie nie miała pojęcia, czego on od niej chce. Tym bardziej, że do tej pory nie zdecydował się skorzystać z domofonu.
Zerknął na zegarek, wyjął smartfon i ściągnął rękawiczkę, żeby odblokować ekran. Po chwili schował aparat i ponownie spojrzał na zegarek.
Zdradzała go niespotykana nerwowość. Mógł przecież sprawdzić godzinę na ekranie smartfona, a jednak tego nie zrobił. Maskował niepokój, chociaż ona znała go raczej z opanowania. Niewykluczone, że do niej zadzwonił, lecz miała wyciszony aparat. Zamierzała to później sprawdzić.
– Karla? – usłyszała głos z sypialni, ale wciąż patrzyła na osiedlową ulicę, na zwały śniegu między drogą a chodnikiem i na nieodśnieżony fragment przed swoim ogrodzeniem.
Odsunęła się od okna.
– Idę – powiedziała ciszej, niż zamierzała.
– No to chodź…
Nie ruszyła się jednak z miejsca.
Chłód bił od szyby. Od ponad dwóch tygodni termometr na zewnątrz pokazywał kilkanaście kresek poniżej zera.
Mężczyzna kolejny raz przyjrzał się jej domowi, po czym odszedł od furtki na kilka kroków i znowu wrócił w to samo miejsce. Przyłożył dłoń do domofonu i spuścił głowę. Karla wzdrygnęła się w oczekiwaniu na znajomy gong. Ale ten nie wybrzmiał.
Nowak zastygł. Lewą rękę trzymał tak, jakby wisiała na temblaku.
Czy otworzyłaby mu drzwi? Czy jednak, ze względu na okoliczności, udawałaby, że dom stoi pusty? Żyła w małym mieście, w którym niezdrowe plotki krążyły z prędkością światła. Nie mogła sobie na to pozwolić.
Położyła chłodną dłoń na dekolcie, wyczuwając każde uderzenie serca.
Mężczyzna w końcu cofnął rękę i pokręcił głową. Wtedy ulicę rozjaśniły reflektory samochodowe. Rozpoznała czerwoną kurtkę puchową, którą często widywała w pokoju nauczycielskim. Wieszał ją zazwyczaj w pobliżu drzwi.
Zanim samochód przejechał wolno za jego plecami, odbijając bieżnik opon w świeżym śniegu, mężczyzna odwrócił głowę od rażącego światła. A kiedy wóz go minął, wsunął dłonie w kieszenie kurtki i odszedł, spoglądając raz po raz za siebie.
– Karla, no co tak długo? – Z sypialni dobiegło ją mrukliwe ponaglenie.
– Już, już – odparła, ale jeszcze przez kilka minut wpatrywała się w puste miejsce przy furtce.
Tyle że Sławomir Nowak już nie wrócił.
Była ciekawa, jak matematyk zachowa się następnego dnia w szkole. Czy w ogóle powie jej, czego chciał i po co przyszedł?
Nie utrzymywali bliższej znajomości. Po prostu pracowali razem w jednej szkole. Dlatego tym bardziej zdziwiła ją wizyta Nowaka.
– Karla, bo ja tu stygnę!
Chłód przeniknął jej ciało. Straciła ochotę na seks, ale wiedziała, że się od niego nie wymiga.
„Jakoś to przetrwasz”, pomyślała, zamykając za sobą drzwi do łazienki.
W sypialni wpatrywała się w sufit. Poziome pęknięcie poruszało się wraz z nią, raz do góry, raz w dół. Mężczyzna przygniatał ją swoim ciałem i sapał, aż wreszcie stłumił jęk i zastygł. Potem sturlał się na bok i pogładził ją po udzie.
Mruknął coś niezrozumiale. Nie wnikała co.
Między nimi już nie było tak jak dawniej, a jednak nie umiała zrezygnować z tego związku. Po śmierci męża długo nie szukała relacji z mężczyznami. Nie sądziła też, że po raz kolejny zwiąże się z policjantem. Pech polegał na tym, że ten młody gliniarz, młodszy od niej o niemal dziesięć lat, miał jedną poważną wadę. Tą wadą była żona. I dlatego Karla nosiła w sobie poczucie wyrządzonej kobiecie krzywdy. A mimo to nie potrafiła odmówić sobie ulotnego szczęścia.
Kiedy usłyszała pierwsze chrapnięcie, przypomniała sobie o Nowaku przy furtce. Ciekawość nie pozwoliła jej zasnąć. Sięgnęła po telefon, żeby sprawdzić, czy mężczyzna się do niej odezwał, ale nie miała ani żadnego nieodebranego połączenia, ani żadnego nowego esemesa w skrzynce odbiorczej.
Po co w takim razie przyszedł?
Spojrzała na sufit i oczami wyobraźni znów przyglądała się mężczyźnie w czerwonej kurtce. Niezdecydowany, spięty, może podrażniony. Tak to zapamiętała.
W końcu odszedł, a ona została z niewiedzą.
Niewiedzą i bezsennością.
Ale teraz wiedziała już więcej.
Kordecki czekał na odpowiedź Karli, lecz ona gorączkowo szukała w pamięci chwili, w której spotkała się z Nowakiem w szkole, w czwartek. Matematyk kończył pracę wcześniej od niej, tego była pewna. Niewykluczone, że się minęli.
– Pamiętam, że w piątek widziałam go na szkolnym korytarzu. – Przypominała sobie tę scenę. Szła z kilkoma dziewczynami z drugiej B. Założyły kółko historyczne i rozmawiały o filmach na temat drugiej wojny światowej, które chciały zaprezentować podczas Dnia Historyka w marcu. Zaplanowanie obchodów tego dnia spodobało się dyrekcji.
Miała wrażenie, że Nowak ją dostrzegł. Ich spojrzenia przecięły się z daleka, ale gdy się zbliżali i Karla zamierzała się do niego uśmiechnąć, matematyk przystanął tyłem do niej i opierając jedną nogę na ławce, przeszukiwał skórzaną torbę wspartą na udzie.
Przeszła obok niego wraz z licealistkami i nie zamieniła z nim słowa.
– Nie rozmawialiśmy ze sobą – zapewniła.
– Nie? Naprawdę? – Kordecki uniósł wzrok znad notesu. – W czwartek krótko po zmierzchu – zaczął – jeden z twoich sąsiadów zadzwonił na policję, bo jego zdaniem w pobliżu kręcił się „podejrzany typ”. Na miejsce przyjechał patrol i wylegitymował gościa. Wiesz, kto to był?
Karla poczuła intensywne uderzenie gorąca, które sprawiło, że zaczęło jej brakować tchu.
– Chyba nie chcesz powiedzieć, że…
– Tak – przerwał jej Kordecki. – To był Sławomir Nowak we własnej osobie.
– Nie rozumiem…
– Karla! – Podkomisarz zgromił ją wzrokiem. – Bądź tak miła i wyświadcz mi przysługę. Nie pierdol.
Ponownie odchylił się na oparcie fotela.
– Nie widziałam się z nim – odparła, zachowując spokój.
– Sąsiad zauważył go w pobliżu. – Wskazał palcem w kierunku okna.
– Gówno mnie to obchodzi. Nie widziałam się z Nowakiem. Czy to jasne? – fuknęła.
Herbst poprawił się w fotelu, a Kordecki nawet nie drgnął.
– Co robiłaś w piątek wieczorem?
– Słucham?
– Dobrze słyszałaś.
Karla prychnęła i wstała. Kaptur zsunął jej się z głowy, gdy podchodziła do okna. Wyjrzała na zewnątrz, na błyszczący w słońcu śnieg okrywający jej niewielki ogród.
Odwróciła się do policjantów.
– Byłam sama w domu.
– Może to ktoś potwierdzić?
– Ochujałeś? Znasz znaczenie słowa „sama”?
– Pytam, czy ktoś może to potwierdzić. – Podkomisarz nieznacznie podniósł głos.
– Tak. Oczywiście, że może.
– No to słucham.
Kobieta rozejrzała się po swoim domu i rozłożyła ręce.
– Kubki, szklanki i telewizor, ręczniki w łazience i jeszcze moja pościel.
Herbst musiał powstrzymać śmiech, ale Kordecki przygryzł dolną wargę i zmarszczył nos.
– Sama sobie szkodzisz, Karla. – Podkomisarz wydawał się zawiedziony. – Ale jeszcze wrócimy do tej rozmowy. Na razie chciałbym cię prosić, żebyś wezwała chłopców.
– Po co?
– Zadzwoń po nich, jeśli nie chcesz, żebyśmy zaprosili Pawła na komisariat.
Karla z niedowierzaniem pokręciła głową. Wróciła na sofę, gdzie zostawiła komórkę. Nie usiadła. Wybrała numer do Pawła i tak długo wpatrywała się w Kordeckiego, aż ten w końcu przeniósł wzrok na puste kartki w notesie.
Syn odebrał po kilku sygnałach.
– Co tam?
– Migiem do domu – rzuciła, nie pozostawiając pola do dyskusji.
– Słucham? – zdziwił się.
– Jest u mnie policja. Macie natychmiast wrócić do domu. Nie zaraz, nie za chwilę. Natychmiast. Obaj. Czy to jasne? – cedziła słowa.
– Ale jak to?
Nabrała powietrza, żeby nie wybuchnąć.
– Czego nie rozumiesz?
– No bo Janka tu nie ma.
– Co to znaczy? – Zaskoczył ją, a Herbst i Kordecki wymienili spojrzenia.
– No, mama – jęknął. – Nie wkręcaj mnie i nie rób sobie jaj, dobra?
– Paweł! – syknęła.
– No przecież Janka tu nie ma – oznajmił syn oburzony.
– Nie ma go?
– No mama, halo! Wczoraj wrócił do domu. Nie nocował z nami.
Zerknęła na policjantów. Kordecki nadstawił ucha, a Herbst wstał i podszedł do niej.
– Jak to wrócił do domu? Co ty wymyślasz? – Poczuła, jakby niewidzialne ręce zacisnęły się jej na nerkach. Ból w dole pleców był obezwładniający.
– Źle się poczuł i stwierdził, że woli wrócić do domu. Chcieliśmy go z Sebą odprowadzić, ba, rodzice Seby chcieli go odwieźć, ale upierał się, że da radę. Wieczorem przysłał mi esa, że już mu lepiej i że kładzie się spać.
Karla przymknęła oczy i przytrzymała się oparcia sofy.
– Janek nie wrócił do domu na noc – powiedziała głucho i nagle zdała sobie sprawę z powagi sytuacji. Noc była wyjątkowo mroźna. Syn źle się poczuł.
Zbyt długo była policjantką, by pewne obrazy wyrzucić z głowy. Z każdym biciem serca pamięć podrzucała ich coraz więcej. Plama krwi na śniegu, zamarznięte, niemal białe ciało czterolatki, szron na brodzie zmarłego z wyziębienia kloszarda, sine usta staruszki z sąsiedztwa. Kalejdoskop śmierci. Przekleństwo pracy gliniarza.
Czarny scenariusz zawirował w jej głowie, a szum krwi tężał w uszach.
– Mamo? – odezwał się Paweł, a ona ledwie go usłyszała.
– Zaraz po ciebie przyjadę. – Trzęsącą się ręką zakończyła połączenie.
Ciąg dalszy w wersji pełnej