- W empik go
Wszyscy jesteśmy łotrami. Villains. Tom 1 - ebook
Wszyscy jesteśmy łotrami. Villains. Tom 1 - ebook
Przed dwoma tygodniami księżyc nad Ilvernath przybrał purpurową barwę, jaskrawą i oślepiającą, niczym świeża rana na niebie. Nazywano go Krwawym Księżycem – znak, że po dwudziestu latach spokoju znów zbliżał się czas Turnieju. Do opadnięcia Krwawej Zasłony pozostało zaledwie czternaście dni i żaden z braci nie chciał ich spędzić w pogrążonych w ciszy, ponurych korytarzach rezydencji.
Wschodzi Krwawy Księżyc. Opada Krwawa Zasłona. Rozpoczyna się Turniej.
Co pokolenie, gdy wschodzi Krwawy Księżyc, siedem rodzin z odległego miasta Ilvernath wyznacza mistrza, który walczy w Turnieju na śmierć i życie.
Nagroda? Wyłączna kontrola nad tajnym źródłem wysokiej magii. Wygrać może tylko jedna rodzina.
W tym roku, dzięki książce ujawniającej informacje o turnieju, siedmiu mistrzów znalazło się w centrum uwagi całego świata. Każdy z nich ma teraz nowe informacje, nowe sposoby na wygraną, a co najważniejsze, wybór – zaakceptować swój los lub napisać swoją historię na nowo.
Ale jest to historia, która musi zostać spisana krwią.
„Wszyscy jesteśmy łotrami” to pierwszy tom wciągającej dylogii dla młodzieży. Połączenie magii i turnieju, w którym wygra tylko jedna osoba, sprawi, że nie będziesz w stanie jej odłożyć. Jeśli twoimi ulubionymi książkami są takie, jak „Igrzyska śmierci” czy „Lightlark”, koniecznie sięgnij po „łotrów” i daj się porywać intrygującej opowieści, której zakończenia nie jesteś w stanie sobie wyobrazić.
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8321-265-4 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Rodzina Lowe’ów uczyniła z okrucieństwa powód do dumy i, och tak!, szczyciła się nim”.
– Tragiczna tradycja. Prawdziwa historia miasteczka, które posyłało swoje dzieci na śmierć
Rodzina Lowe’ów w długiej, krwawej historii ich miasteczka odgrywała zawsze rolę niekwestionowanych łotrów – i nikt nie pojmował tego lepiej niż bracia Lowe.
Ta rodzina mieszkała w leżącej na uboczu wiekowej kamiennej rezydencji porośniętej mchem i ocienionej drzewami płaczącymi. Niekiedy w noce poprzedzające Halloween dzieci z Ilvernath podkradały się pod wysokie ogrodzenie z kutego żelaza i zachęcały się nawzajem do dotknięcia słynnej kłódki zamykającej łańcuch bramy – tej z wyrytą na niej kosą.
– Oni uśmiechają się jak gobliny – szeptały, gdyż dzieci z Ilvernath uwielbiały baśniowe opowieści, zwłaszcza prawdziwe. – Są bladzi niczym zaraza i milczący jak duchy. Rozedrą ci gardło i wyssą duszę.
Wszystkie te opowieści były prawdziwe.
Obecnie bracia Lowe mieli dość rozsądku, by nie prowokować gniewu mieszkańców miasteczka, jednak to nie powstrzymywało ich przed potajemnym przeskakiwaniem przed świtem przez ogrodzenie, aby zasmakować upajającego ekscytującego dreszczyku.
– Słyszysz to? – Starszy z braci, Hendry Lowe, wstał, strzepnął leśną ściółkę ze swego szarego podkoszulka i kolejno wyłamał z trzaskiem kłykcie dłoni. – To odgłos łamania zasad.
Hendry Lowe był zbyt przystojny, aby przejmować się zasadami. Miał na nosie piegi od popołudniowych drzemek w słońcu i za długie, zbyt rzadko strzyżone czarne kręcone włosy sięgające do uszu i policzków. Jego ubranie pachniało słodko wypiekanymi rano ciastkami, którymi często napychał kieszenie.
A poza tym czarująco odgrywał łotra.
Jego młodszy brat Alistair zeskoczył niezgrabnie z płotu i grzmotnął o grunt. Nie lubił rezygnować z posługiwania się magią, gdyż bez niej nie potrafił niczego robić dobrze – nawet rzeczy tak prostej jak wylądowanie na ziemi. Lecz tej nocy nie mógł marnować swej magicznej mocy.
– Słyszysz to? – powtórzył jak echo, z uśmieszkiem wstając na nogi. – To odgłos łamania kości.
Chociaż bracia wyglądali podobnie, Alistair odziedziczył całkiem inne cechy rodziny Lowe niż Hendry. Miał bladą cerę wskutek spędzania życia pod dachem, oczy koloru popiołu papierosowego, głębokie zakola, przez które włosy pośrodku czoła układały się we wdowi szpic. Nosił we wrześniu wełniany sweter, ponieważ zawsze było mu zimno. W kieszeni trzymał niedzielną krzyżówkę, gdyż stale się nudził. Był o rok młodszy od Hendry’ego, sporo od niego potężniejszy i o wiele bardziej niegodziwy.
Alistair doskonale odgrywał łotra. Nie dlatego, że był z natury okrutny czy otwarcie dumny, ale ponieważ zwykle to lubił. Wiele spośród opowieści szeptanych przez dzieci z Ilvernath pochodziło od niego.
– To gówniany pomysł – powiedział do brata. – Wiesz o tym, prawda?
– Powtarzasz to za każdym razem.
Alistair zadrżał i wsadził ręce w kieszenie.
– Tym razem to co innego.
Przed dwoma tygodniami księżyc nad Ilvernath przybrał purpurową barwę, jaskrawą i oślepiającą, niczym świeża rana na niebie. Nazywano go Krwawym Księżycem – znak, że po dwudziestu latach spokoju znów zbliżał się czas turnieju. Do opadnięcia Krwawej Zasłony pozostało zaledwie czternaście dni i żaden z braci nie chciał ich spędzić w pogrążonych w ciszy, ponurych korytarzach rezydencji.
Droga pieszo im się dłużyła – zużycie pierścienia zaklęcia Stąd Tam, przenoszącego z miejsca na miejsce, byłoby marnowaniem magii na tak krótko przed turniejem, a nie potrafili prowadzić samochodu. Obaj byli pogrążeni w rozmyślaniach. Hendry, sądząc z tego, że wciąż poprawiał włosy i wygładzał rękawy, sprawiał wrażenie, jakby marzył o spotkaniu jakiejś miłej dziewczyny.
Alistair myślał o śmierci, a dokładniej o jej zadawaniu.
Posępne kamienne zabudowania Ilvernath wzniesiono przed szesnastoma wiekami, ale w ciągu kilku ostatnich dekad zostały odnowione, uzupełnione o eleganckie szklane witryny sklepowe i modne restauracje na wolnym powietrzu. Pomimo dezorientującego labiryntu brukowanych jednokierunkowych uliczek, wątpliwych udogodnień i niewielu parkingów miasteczko uważano za obiecujące miejsce uprawiania sztuki i magii.
Co nie znaczy, że siedem przeklętych rodzin z Ilvernath poświęcało wiele uwagi współczesnemu światu, chociaż świat zaczął ostatnio zwracać uwagę na nich.
Ulubionym pubem obu chłopaków był ten Pod Sroką, chociaż nikt by się tego nie domyślił, gdyż rzadko go odwiedzali. Alistair, zdecydowany ukryć ich tożsamość i uniknąć tego, by ich zdjęcia ukazały się w gazetach, wymógł, żeby zmieniali cele swoich nocnych wypadów. Nie mogli sobie pozwolić, aby ich twarze stały się rozpoznawalne; z tego samego powodu odbyli szkolną edukację w domu. Jak ujmowała to ich babka: wystarczyłoby, żeby raz wyszeptano imiona obydwu braci, a mieszkańcy miasteczka wzięliby ich na widły.
Alistair popatrzył ponuro na pub Pod Sroką i jego szyld, mroczny i ciemny w czerwonym blasku księżyca, i zastanowił się, czy cała rzecz była warta zachodu.
– Nie musisz wchodzić do środka – rzekł do niego Hendry.
– Ktoś powinien cię strzec.
Hendry sięgnął pod T-shirt i wyciągnął kryształ kwarcu wiszący na łańcuszku. Wewnątrz pulsowało szkarłatne światło – barwa kamienia zaklęć naładowanego w pełni wysoką magią.
Alistair złapał Hendry’ego za przegub i wepchnął mu kamień z powrotem pod koszulę, zanim ktoś mógłby go zauważyć.
– Szukasz kłopotów.
Hendry tylko mrugnął do niego.
– Szukam piwa.
Magia była na całym świecie cennym dobrem: czymś, co można było znajdować, gromadzić, a potem przekształcić w określone zaklęcia bądź klątwy.
Dawno temu istniały dwa rodzaje magii: przerażająco potężna wysoka magia oraz występująca w obfitości słabsza – zwykła. W trakcie dziejów imperia walczyły chciwie o wejście w posiadanie zapasów wysokiej magii i do czasu, gdy ludzkość wynalazła teleskop i nauczyła się butelkować piwo, zasoby tej magii zostały całkowicie wyczerpane.
A przynajmniej tak sądzono.
Setki lat temu siedem rodzin starło się ze sobą w walce o zdobycie wysokiej magii z Ilvernath. I ostatecznie osiągnęły straszliwy kompromis – klątwę, którą rodziny rzuciły na siebie nawzajem. Ta klątwa pozostawała tajemnicą… aż do zeszłego roku.
Od wszystkich tych siedmiu rodzin wymagano, aby w każdym pokoleniu wybrała mistrza, który weźmie udział w śmiertelnym turnieju. Zwycięzca zdobywał dla swojego rodu wyłączne prawo do wysokiej magii z Ilvernath, które wygasało na początku kolejnego cyklu, gdy znów zaczynał się turniej.
Na przestrzeni dziejów dominował ród Lowe’ów. Na każde trzy turnieje zwyciężał w dwóch. W ostatnim cyklu, przed dwudziestoma laty, ciotka Alistaira w cztery dni uśmierciła wszystkich rywali.
Zanim reszta mieszkańców Ilvernath dowiedziała się o turnieju, mogła wskazywać jedynie na bogactwo i okrucieństwo Lowe’ów jako powody respektu, jaki ta skądinąd tajemnicza i samotnicza rodzina wzbudzała wśród ustawodawców oraz wytwórców zaklęć. Teraz jednak wiedziano dokładnie, jak bardzo w rzeczywistości jest ona niebezpieczna.
Tak więc dzisiejsza noc, z Krwawym Księżycem lśniącym na niebie, była ryzykowną porą na to, aby jedyni dwaj członkowie rodziny Lowe’ów w wieku uprawniającym do udziału w turnieju zaspokoili ochotę na posłuchanie muzyki na żywo i wypicie piwa.
– Tylko jeden kufel – powiedział Hendry, posyłając bratu nikły uśmiech.
Chociaż rodzina Lowe’ów nie wybrała jeszcze oficjalnie swojego mistrza, obaj chłopcy zawsze wiedzieli, że będzie nim Alistair. Dzisiejsza noc oznaczała dla nich o wiele więcej niż tylko okazję do napicia się piwa.
– Dobrze – odrzekł Alistair i otworzył drzwi.
Pub Pod Sroką był zatłoczonym, brudnym lokalem. Powietrze było gęste od dymu tytoniowego; z szafy grającej w kącie dobiegała ogłuszająca muzyka rockowa. Każdy boks przysłaniały kraciaste czerwono-białe kotary. Dla towarzyskich gości ustawiono stoły bilardowe, a dla tych wolących trzymać się na uboczu był flipper z przyciskami lepkimi od dotyku palców wilgotnych od whisky.
W pubie roiło się od poszukiwaczy klątw. Przemierzali świat, aby oglądać magiczne anomalie, takie jak Ilvernath, klątwa w miasteczku Oxacota, która pogrążyła wszystkich mieszkańców we śnie na niemal stulecie, czy klątwa rzucona na ruiny w Môliere-sur-Olenne, skazująca intruzów na gwałtowną śmierć w ciągu dokładnie dziewięciu dni. Teraz turyści skupili się w grupki, szepcząc nad zaczytanymi egzemplarzami Tragicznej tradycji. Ten najnowszy bestseller ujawnił śmiertelny turniej w Ilvernath i to, że zachowała się tam żyła wysokiej magii – co błyskawicznie umieściło to prowincjonalne miasteczko w centrum międzynarodowej uwagi.
– Nie wierzyłem, że Krwawy Księżyc rzeczywiście jest szkarłatny – podsłuchał Alistair szept jednego z nich. – Myślałem, że to tylko taka nazwa.
– Ten turniej to klątwa wysokiej magii. Wysoka magia zawsze jest czerwona – odpowiedział inny.
– Albo może – rzekł przeciągle trzeci głos – jest nazywany Krwawym Księżycem, bo pod nim banda dzieciaków przez trzy miesiące morduje się nawzajem. Przyszło wam to kiedyś do głowy?
Alistair i Hendry przeczłapali przez pub, unikając turystów.
– Myślisz, że nasza babka zacznie dostawać listy od fanów? – spytał Hendry ze śmiechem. – Słyszałem, że w pierwszym rozdziale tej książki jest zdjęcie całej naszej rodziny. Mam nadzieję, że dobrze wyszedłem.
– Przykro mi, ale to zdjęcie sprzed dziesięciu lat – odparł Alistair beznamiętnym tonem.
Hendry przez moment wyglądał na rozczarowanego, ale potem na jego twarzy odbiła się satysfakcja.
– Czyli cały świat wie, że miałeś fryzurę na garnek?
Alistair przewrócił oczami i ruszył w kierunku baru. Chociaż był o rok młodszy od Hendry’ego, jego zapadnięte oczy sprawiały, iż wyglądał na starszego – na tyle, że nigdy nie żądano od niego okazania dowodu pełnoletności.
Złożywszy zamówienie, Alistair zorientował się, że czeka obok dwóch dziewczyn kłócących się ze sobą.
– Naprawdę przyszłaś tu sama? – spytała pierwsza.
Zalatywało od niej mocno tanim piwem i podobnie jak inni goście pubu na każdym palcu miała kryształowy pierścień zaklęć jarzący się białym blaskiem zwykłej magii: Leczenie Kaca, Usuwanie Pryszczy, Zapałka – komplet tego, co może się przydać podczas eskapady po knajpach w piątkową noc.
– Oczywiście, że nie – odparła druga dziewczyna, wygładzając jaskraworude loki. – Tam są moi przyjaciele – oznajmiła, wskazując nieokreślonym gestem cały bar.
– Tak myślałam – rzekła szyderczym tonem podchmielona dziewczyna. – Jesteś teraz sławna, wiesz? Na okładce jednej z gazet kupowanych przez moją mamę jest twoje zdjęcie. Masz na nim spodnie od dresu.
– Wiadomo, że czasami się to zdarza – burknęła rudowłosa.
– Słyszałam, że rodzina Darrowów też już wybrała. Co oznacza, że jak dotąd jest troje mistrzów: Carbry Darrow, Elionor Payne i ty. – Pierwsza dziewczyna uśmiechnęła się złośliwie, co nasunęło Alistairowi przypuszczenie, że były kiedyś przyjaciółkami. – Ale nikt nie chce, żeby zwyciężyli Macaslanowie.
Alistair uświadomił sobie teraz, że rozpoznaje tę rudowłosą. Pochodziła z rodu Macaslanów, który ogłosił ją swoją mistrzynią na wiele miesięcy przed pojawieniem się Krwawego Księżyca, i odtąd paparazzi uczynili z niej twarz turnieju. Alistaira nie zdziwiło, że Macaslanowie zniżyli się do takich desperackich kroków, by ściągnąć na siebie uwagę. Jego babka opisywała ich zawsze jako najpośledniejszą spośród siedmiu rodzin, skłonną użyć niegodnych metod, aby choćby tylko zasmakować władzy. Jednak modna torebka i ładna buzia tej dziewczyny z rodziny Macaslanów nie wskazywały na kogoś, kto musi walczyć o zwrócenie na siebie uwagi.
Słysząc tę rozmowę, kilkoro poszukiwaczy klątw zaczęło się gapić na córkę Macaslanów, ale ona odchrząknęła i odwróciła się do nich plecami.
– Nie obchodzi mnie, co ludzie o mnie myślą – oświadczyła. Lecz Alistair był innego zdania. Jeśli dziewczyna wkłada szpilki, wybierając się do takiej speluny, to znaczy, że zależy jej na reputacji. – W wieczornych wiadomościach nazwano już mnie i mistrza z rodziny Lowe rywalami. Ponieważ to ja zwyciężę.
Podchmielona dziewczyna przewróciła oczami.
– Lowe’owie jeszcze nawet nie ogłosili swojego mistrza. Kimkolwiek jest, nie może być zbyt groźny.
Gdy barman podsunął mu napoje, Alistair wyobraził sobie, jak szybko mistrzyni Macaslanów straci swoją pewną siebie minę, gdy on wyciągnie dłoń z jarzącym się na palcu pierścieniem zaklęć i udowodni jej, jak bardzo się myli.
Ale na to przyjdzie czas, kiedy rozpocznie się turniej.
Jednak gdy odwrócił się ze szklankami piwa w rękach, napotkał spojrzenie dziewczyny od Macaslanów. Przez chwilę wpatrywali się w siebie, oceniając się nawzajem. Ale Alistair odszedł, nie chcąc, by go rozpoznano.
Przy flipperze Hendry wziął od niego jedną ze szklanek i pokręcił głową.
– Myślałem, że wpakowałeś się w kłopoty – powiedział. Wokół jego uszu zamigotało zaklęcie, przypuszczalnie Podsłuchiwania. – Cieszę się, że tego nie zrobiłeś.
– Być może należało – odrzekł Alistair.
Wypił łyk piwa i wbrew sobie się uśmiechnął. Nie powinien odczuwać takiego podekscytowania zbliżającym się turniejem, ale przygotowywano go do niego od dzieciństwa. I był gotowy, żeby zwyciężyć.
– Nie, zdecydowanie nie – zaprzeczył Hendry. – Co takiego mawiasz o naszej rodzinie? „Uśmiechają się jak gobliny. Rozedrą ci gardło i wyssą duszę”. Nie potrafisz się powstrzymać. Nie masz żadnych hamulców.
Chociaż słowa Hendry’ego brzmiały, jakby go krytykował, jego uśmieszek świadczył o czymś przeciwnym.
– I to mówi ten, kto wniósł do tej speluny kamień zaklęć pełen wysokiej magii.
– Ktoś powinien cię strzec – mruknął Hendry, powtarzając dokładnie wcześniejsze słowa brata.
Alistair skrzywił się kpiąco i skierował uwagę na flippera. Grafika maszyny przypominała baśnie, z którymi dorastał: książę ratujący księżniczkę z wieży, rycerz wjeżdżający konno w wir bitwy, wiedźma rechocząca nad kotłem. I ulubieniec Alistaira: smok z paszczą rozwartą w warknięciu, wart sto punktów, jeśli kulka trafi w jego kły.
Podczas gdy Alistair wrzucał monetę do szczeliny, Hendry westchnął i zmienił temat:
– Miałem dziś sen…
– W nocy zwykle się je ma…
– …gdy drzemałem na cmentarzu.
Pomimo swojego uroku i piegowatego nosa Hendry był jednak członkiem rodziny Lowe’ów. Miał w sobie coś z łotra. Rodzinny cmentarz był jego ulubionym miejscem, pełnym częściowo zatartych niepokojących epitafiów poświęconych tym, którzy zmarli młodo; nawet uwzględniając turnieje, w historii ich rodziny wydarzyło się zaskakująco wiele tragedii.
– W tym śnie byłeś prawdziwym potworem – dodał cicho Hendry.
Alistair prychnął i wcisnął guzik inicjujący grę.
– Jak wyglądałem?
– Och, wyglądałeś tak samo.
– Więc co czyniło mnie potworem?
– Zbierałeś pierścienie zaklęć martwych dzieci, ukrywałeś je w swojej szafie z ubraniami, chichocząc i drwiąc z uwięzionych wewnątrz nich dusz.
– Nie bądź śmieszny – odrzekł Alistair. – Nawet teraz zrobiłbym coś takiego.
– Wiesz, powinieneś wyrwać kartkę z książki dziewczyny od Macaslanów i postarać się wydać bardziej sympatyczny. Ten turniej jest inny: klątwa przestała już być sekretem. Spójrz na tych wszystkich turystów! Turyści w Ilvernath! Jeśli zamierzasz przeżyć, będziesz potrzebował sojuszników wśród innych mistrzów. Partnerstwa z wytwórcami zaklęć. Będziesz potrzebował przychylności świata.
Alistair popatrzył uważnie na brata. Hendry łamał ich niewypowiedzianą zasadę, aby nie dyskutować o turnieju, i był nietypowo dla siebie poważny. Poza tym bez znaczenia było, że książka Tragiczna tradycja uczyniła z osobliwego czerwonego księżyca Ilvernath i krwawej historii miasteczka globalny skandal. Rodzina Lowe’ów miała aż nadto wielu wytwórców zaklęć, którzy czekali w kolejce, by zaoferować Alistairowi swoje produkty. Nieszczęście znalazło sposób dopadnięcia tych, którzy przeciwstawili się rodowi Lowe’ów – zapewniły to osławione klątwy ich babki.
– Martwisz się o mnie? – zapytał Alistair.
– Oczywiście.
– Rodzina nie.
– Jestem twoim starszym bratem – rzekł Hendry. – Muszę się o ciebie martwić.
Alistair w pierwszym odruchu chciał, jak zawsze, rzucić jakiś żart. Jednak niezależnie od jego pewności siebie trudno było znaleźć w turnieju coś śmiesznego.
Zabijesz albo zostaniesz zabity. To ponura sprawa.
Alistair obawiał się nie o swoje życie, lecz o swój umysł. Nawet najbardziej niegodziwi zwycięzcy z rodu Lowe’ów wychodzili z turnieju odmienieni, złamani. Ale Alistair odmawiał zaakceptowania takiego losu. Bez względu na to, jak brutalnie i straszliwie będzie musiał postępować, nie pozwoli sobie na przejmowanie się innymi mistrzami. Ani na troskę o swoją duszę.
Musi się stać największym łotrem z nich wszystkich.
Wciąż jeszcze rozważał, jak odpowiedzieć Hendry’emu, gdy ktoś klepnął go w ramię.
– Nigdy dotąd się nie spotkaliśmy – powiedziała dziewczyna od Macaslanów, kiedy porzucił grę na flipperze i odwrócił się do niej.
Jej słowa nie były stwierdzeniem faktu, lecz oskarżeniem. Inni stojący za nią mieszkańcy miasteczka oraz poszukiwacze klątw szeptali i wpatrywali się wytrzeszczonymi oczami w tych dwóch chłopaków, którzy przyciągnęli uwagę miejscowej celebrytki z rodziny Macaslanów.
Hendry błysnął swoim promiennym uśmiechem i wyciągnął dłoń.
– Nie jesteśmy stąd. Przyjechaliśmy zobaczyć, czy książka opisuje prawdę. Ten Krwawy Księżyc to rzeczywiście coś.
Jego uśmiech nie wywarł wrażenia na dziewczynie i go nie odwzajemniła. Spojrzała w dół na dłoń Hendry’ego, której palce zdobiły pierścienie z magicznymi kryształami.
– Sharma, Aleshire, Walsh, Wen – powiedziała. – Jakież to imponujące, że będąc turystą, zdołałeś dokonać zakupów u połowy wytwórców zaklęć w mieście.
Hendry cofnął rękę i uśmiechnął się z zakłopotaniem.
– Imponujące, że potrafisz zidentyfikować wytwórcę pierścienia zaklęć, jedynie spoglądając na jego dzieło.
Trącił brata łokciem w bok, żeby się odezwał. Niestety, pomimo przestróg ich babki, żeby nie ujawnili swojej tożsamości, Alistair nie miał zbytniej ochoty na dalsze odgrywanie tej komedii. Poszukiwacze klątw i tak będą się gapić – mógł więc równie dobrze dać im powód.
„Uśmiechają się jak gobliny” – pomyślał, uśmiechając się.
– Co mam zrobić, żebyś zostawiła nas w spokoju? – zapytał, choć miał nadzieję, że dziewczyna postąpi odwrotnie.
Skrzyżowała ramiona na piersi.
– Podaj mi wasze nazwiska.
„Bladzi niczym zaraza i milczący jak duchy”.
Alistair groźnie podszedł o krok bliżej, chociaż dziewczyna była w szpilkach wyższa od niego. Podobało mu się to.
– Chciałbym najpierw poznać twoje – powiedział i wyciągnął dłoń.
– Jestem Isobel Macaslan – rzekła stanowczym tonem.
„Rozedrą ci gardło i wyssą duszę”.
Ujęła jego dłoń i uścisnęła. Jej dotyk był chłodny, lecz jego chłodniejszy.
– Wydaje mi się, że nazwałaś mnie swoim rywalem – powiedział Alistair.
Z jednego z jego pierścieni wystrzeliła klątwa do nadgarstka dziewczyny, a potem, wijąc się, popełzła w górę ramienia niczym wąż. Zatopiła zęby w jej szyi, pozostawiając dwa ślady ugryzienia nad obojczykiem. Skóra Isobel barwy kości słoniowej natychmiast spuchła na fioletowo.
Dziewczyna jęknęła cicho i rzuciła się do tyłu, przyciskając dłoń do rany. Lecz zamiast krzyknąć na niego, w kilka chwil odzyskała opanowanie, maskując ból złośliwym uśmiechem.
– Zatem miło mi cię poznać, Alistairze Lowe.
Alistair poczuł uszczypnięcie w nadgarstek. Marszcząc brwi, popatrzył na ślad w miejscu badania pulsu: biały odcisk ust. Odcisk Magicznego Pocałunku.
To nie była klątwa, jaką skierował na Isobel. To było coś gorszego. Ta dziewczyna wejrzała w jego umysł i wydobyła stamtąd jego nazwisko. Sprytne, pomysłowe zaklęcie. Czego jeszcze się o nim dowiedziała? Ogarnęło go zakłopotanie, lecz szybko stłumił to uczucie.
„Nie mogła dowiedzieć się wiele – pomyślał. – W przeciwnym razie byłaby przerażona”.
Isobel uśmiechnęła się z satysfakcją.
– Może to ty powinieneś bać się mnie.
Alistair zaklął bezgłośnie. Oczywiście, działanie zaklęcia jeszcze nie ustało.
I wtedy dziewczyna odeszła, stukając wysokimi obcasami po podłodze wyłożonej kafelkami. Alistair patrzył, jak zniknęła za drzwiami, dziwnie rozczarowany jej odejściem. Nocne eskapady ich obu rzadko bywały tak zajmujące.
Kiedy wyszła, poczuł na skórze palące spojrzenia zebranych w pubie – i nagle zrobiło mu się od nich gorąco, aż pożałował, że ma na sobie tak gruby sweter. Usłyszał kilka szeptów: „straszny”, „bezduszny”, „okrutny”. W przyćmionym papierosowym dymem świetle lamp neonowych te słowa wydawały się bardziej realne niż historie opowiadane w jego rodzinie dzieciom przed snem. Ostrzejsze. Usiłował się nie wzdrygnąć.
Hendry z dezaprobatą zacisnął usta.
– Klątwa Zęba Jadowego Żmii? Ta dziewczyna odchoruje to przez kilka dni. – Gdy brat posłał mu podejrzliwe spojrzenie, dorzucił: – Ktoś mógłby nazwać to nieuczciwą zagrywką.
Alistair wzruszył ramionami i dopił piwo. W przeciwieństwie do Isobel naprawdę nie dbał o to, co świat o nim pomyśli.
– Spodziewała się tego, inaczej nie uścisnęłaby mi dłoni.
Podciągnął rękaw, odsłaniając ślad po rzuconym przez dziewczynę zaklęciu. Nigdy dotąd nie przyszło mu do głowy, że może istnieć mistrz równie przebiegły jak on. Niemal równie.
– Rzeczywiście jesteś potworem – stwierdził Hendry. Wysączył resztkę piwa ze szklanki i czknął. – Zepsutym do szpiku kości.
Chociaż Alistair wiedział, że brat żartuje, nagle opuściła go ochota do śmiechu.
– Rumienię się ze wstydu – oświadczył.
– Mówisz bzdury.
– A ty jesteś pijany – rzekł Alistair.
„I to po zaledwie jednej szklance piwa” – pomyślał.
Odwrócił się i oślepił go błysk flesza jednorazowego aparatu fotograficznego, trzymanego zatłuszczonymi palcami jakiegoś poszukiwacza klątw.
Ogarnęła go wściekłość. Przez setki lat świat nie poświęcił choćby przelotnej myśli miasteczku Ilvernath, jego dziwacznym zjawiskom naturalnym, szeptanym baśniowym opowieściom ani splamionym krwią stronicom jego sekretnej historii.
Aż do teraz.
– Nienawidzę tej pieprzonej książki – warknął.
Potem chwycił Hendry’ego za ramiona i wyprowadził z baru. Jeśli to zdjęcie ukaże się w jutrzejszych gazetach, babka go zabije.
Z pewnością to furia brzmiąca w głosie Alistaira sprawiła, że Hendry przystanął, gdy obaj znaleźli się na dworze.
– Al – rzekł cicho. – Jeżeli kiedykolwiek będziesz chciał pogadać o turnieju, tak szczerze pogadać, masz mnie. Wysłucham cię.
Alistair przełknął ślinę. Przez całe życie rodzina Lowe’ów przygotowywała go do tego turnieju, rozwijała w nim strach i zaszczepiała bezwzględność, uczyła małego chłopca, jak przekształcić historie, które go przerażały, w takie, które opowiadał o sobie. Nie akceptowała u mistrza słabości. Hendry był – od zawsze – jego jedynym powiernikiem.
Alistair z wielu powodów pragnął zwyciężyć w turnieju. Oczywiście, chciał przetrwać. Chciał przynieść dumę swojej rodzinie. Chciał powrócić do spędzania z bratem nocy takich jak ta: na upijaniu się, graniu na flipperze i dzieleniu się z Hendrym sekretami w miejscowym pubie; udawaniu, że obaj wiodą normalne życie, jakiego w rzeczywistości nigdy nie mieli.
Przede wszystkim jednak nie mógł znieść myśli, że brat miałby opłakiwać jego śmierć. Zawsze byli nierozłączni.
– Pogadam z tobą – szepnął. – Ale nie dzisiejszej nocy.
Nie miał ochoty zepsuć tej nocy wolności. Zwłaszcza jeśli mogła być ich ostatnią.
– Jak chcesz – odparł Hendry.
Alistair uśmiechnął się szelmowsko.
– Teraz chcę wypić jeszcze jedno piwo. Znajdźmy inny pub, gdzie będzie mniej turystów.
Tak więc dwie godziny później bracia Lowe z szumem w głowach od wypitego piwa, ze śladem po białym pocałunku nadal widocznym na nadgarstku Alistaira wrócili do swojej ponurej rezydencji.
Każdy z nich, choć w odmienny sposób, rozmyślał o śmierci.ISOBEL MACASLAN
„Chociaż pierwotnie turniej zorganizowało siedem
szacownych rodzin, ważne jest, aby pamiętać,
że było to dawno temu. Nie wszystkie z tych rodzin
zachowały swoją świetność”.
– TRAGICZNA TRADYCJA
Podczas gdy żałobnicy niosący trumnę składali ją do grobu, wokół niego zgromadzili się pozostali uczestnicy pogrzebu. Pogoda była ponura i deszczowa, obcasy butów grzęzły w błocie, trawiaste pole było zdeptane i podmokłe, otwierano czarne parasole. Pogrzeby w Ilvernath to poważne tradycyjne ceremonie, z welonami, sznurami pereł i chusteczkami. Rodziny mieszkały tutaj od tak dawna, że wiele z nich miało wyznaczone tereny cmentarne, na których potomkowie mogli być grzebani obok swych przodków.
Rodzina Macaslanów obserwowała pogrzeb ze szczytu pobliskiego wzgórza, oblizując usta.
Macaslanowie byli paskudni – mieli rude włosy pozlepiane w strąki, nabrzmiałe fioletowe żyły i śmierdzieli odrażającą, chociaż najdroższą wodą kolońską, jaką można kupić. Nie opuszczali żadnego pogrzebu w Ilvernath, jednak nie po to, by okazać szacunek zmarłym.
Przybywali na łowy.
Zanim zwykła oraz wysoka magia zostały zamknięte w pierścieniach zaklęć bądź klątw, uważano je za surowe i nieokiełznane. A nieokiełznaną magię trudno było znaleźć. Mogła pojawić się gdziekolwiek: w przypadkowo rozbitym lustrze, tkwić między kartkami zakurzonych książek, wirować w zagonie koniczyny godzinę po świcie. Obecnie jej większość produkowano masowo, hodowano i butelkowano niczym syrop kukurydziany z dużą zawartością fruktozy, a następnie dodawano jako podstawowy składnik do wszystkiego – od szminek do ust po środki czystości używane w gospodarstwach domowych. Jednak w niewielkim stopniu dotyczyło to Ilvernath; tam trzymano się z uporem dawnych tradycyjnych sposobów.
Isobel Macaslan przyjrzała się surowej zwykłej magii połyskującej bielą na cmentarzu niczym brokat skropiony deszczem. Ludzie mieli też magię w sobie. A kiedy kogoś składano do grobu, ta jego życiowa magia się rozpraszała. Jeżeli jej nie zebrano, porywał ją wiatr i unosił w jakieś odległe, zapomniane miejsca, w których później się skupiała.
To był piękny widok.
Isobel starała się z całych sił nie zwymiotować.
Potarła dwa ślady u podstawy szyi po ugryzieniu przez Ząb Jadowy Żmii. Przez cały ranek doświadczała w żołądku niemiłych mdlących sensacji. Uleczyłoby ją uzdrawiające zaklęcie, ale nie chciała marnować magii z powodu Alistaira Lowe’a.
Uśmiechnęła się na wspomnienie gniewnej, poirytowanej miny Alistaira na zdjęciu w porannym wydaniu gazety „Wieczór Ilvernath”. A co jeszcze lepsze: wyrazu furii na jego twarzy, kiedy zajrzała mu w umysł. Nie miał pojęcia, jak wiele odkryła.
Dowiedziała się o krzyżówce, którą trzymał w kieszeni, o tym, iż przez cały dzień był rozdrażniony tym, że nie potrafił odgadnąć z niej jednego hasła (Isobel niemal natychmiast zorientowała się, że tym słowem był „eliksir”). Miał się za potwora z powodu historii, które matka opowiadała mu, kiedy był dzieckiem, i które wciąż przyprawiały go o dreszcz lęku. Uważał Isobel za atrakcyjną i zastanawiała się, co myślał o białym śladzie pocałunku w kształcie jej ust, który odcisnęła zaklęciem na jego skórze.
To nie znaczy, że dotarła do wszystkich sekretów Alistaira – a jedynie do myśli unoszących się na powierzchni jego umysłu.
Ale chociaż Isobel pragnęła nazwać ubiegłą noc zwycięstwem, tak naprawdę liczyło się tylko jedno zwycięstwo – to, którego cały świat spodziewał się po mistrzu rodziny Lowe’ów.
A ona uczyniła siebie celem Alistaira.
– Wyglądasz na zdenerwowaną – zauważył stojący obok niej ojciec. Głos miał szorstki i zgrzytliwy wskutek wieloletniego palenia papierosów. Położył dłoń na ramieniu Isobel i jego połamane paznokcie wbiły się w jej skórę. – Nie masz żadnych powodów do obaw.
– Wiem – odrzekła, zmuszając się, by przybrać fałszywie pewny siebie ton, co opanowała do perfekcji.
– Jesteś najpotężniejszą mistrzynią, jaką od wielu pokoleń widziano w naszej rodzinie – przypomniał jej po raz chyba tysięczny. – A dzisiejszego popołudnia zapewnisz sobie wsparcie najbardziej szanowanego w mieście wytwórcy klątw.
Isobel żałowała, że nie podziela optymizmu ojca. Ale odkąd w ubiegłym roku opublikowano książkę Tragiczna tradycja, jej życie legło w gruzach. Nigdy nie chciała zostać mistrzynią. Jednak gazety nazwały ją tak przed jedenastoma miesiącami, bez wiedzy jej rodziny i na długo przed tym, jak zgłoszono któregokolwiek z pozostałych współzawodników. Właściwie w ciągu jednej nocy okrzyknięto Isobel morderczą ślicznotką z Ilvernath. Przed obydwoma domami jej rodziców zaczęli koczować reporterzy liczący na zrobienie jakiegoś skandalicznego zdjęcia. Koledzy i koleżanki z klasy w podstawówce opuścili ją, jakby stała się kimś żałosnym. A jej jedyna przyjaciółka, od której oczekiwała, że zrozumie ją lepiej niż ktokolwiek, zdradziła ją, a potem przeniosła się do innej szkoły tylko po to, żeby uciec od odoru rodziny Macaslanów.
Na pogrzebie połyskująca bielą surowa zwykła magia pojaśniała w powietrzu otaczającym grób, a potem rozwiała się nad polem niczym westchnienie.
Macaslanowie odczekali, aż większość żałobników się rozejdzie, i dopiero wtedy popędzili w dół wzgórza. Ich działaniu przyglądało się gniewnie kilka ociągających się osób, głównie krewni zmarłego. Kobieta w eleganckim czarnym kombinezonie oddzieliła się od tłumu i mierzyła taksującym wzrokiem zwłaszcza Isobel. Może z powodu kontrastu między tandetnymi ubraniami rodziny Macaslanów a lśniącą skórzaną minispódniczką dziewczyny. Albo była reporterką.
Isobel, nie zważając na nich wszystkich, zebrała migotliwą magię do butelki, a potem zamknęła ją wewnątrz, ciepłą i szumiącą.
– Nie powinno cię tu być – burknęła za plecami Isobel jakaś inna kobieta.
Dziewczyna odwróciła się w kierunku żałobniczki. Kobieta objęła się ramionami i spiorunowała ją wzrokiem. Po jej policzkach spływał tusz do rzęs.
Isobel zacisnęła usta. Ze wszystkich niemiłych metod, jakie jej rodzina stosowała do zbierania magii, nachodzenie pogrzebów było zdecydowanie najgorszą. Większość ludzi uważała zbieranie surowej magii podczas pochówków za niedopuszczalne, jednak Macaslanowie podchodzili do tego po prostu pragmatycznie. Przecież zmarli już nie potrzebowali magii.
Dziewczyna zerknęła na swoich krewnych w nadziei, że wstawią się za nią. Prawdę mówiąc, jeszcze do niedawna rzadko uczestniczyła w tych rodzinnych eskapadach. Jednak Macaslanowie byli zbyt zajęci, by zauważyć sprzeczkę.
– Przykro mi – odparła – ale…
– Jesteś przeklętą hieną cmentarną, ot co. Wy wszyscy jesteście.
Powiedziawszy to, kobieta oddaliła się gwałtownie, a Isobel ścisnęła w pięści srebrny medalion, który nosiła zawsze pod bluzką. Pomimo ostrego makijażu w głębi duszy Isobel pozostała wrażliwa i bezbronna.
Pogardę mieszkańców miasteczka łatwiej było znosić przed ukazaniem się książki. Zanim nieznajomi zaczęli wypisywać farbą w spreju wulgaryzmy na frontowych drzwiach jej domu. Zanim zdjęcia przedstawiające Isobel wynoszącą śmieci stały się pożywką dla tabloidów.
Ale Isobel rzeczywiście była najsilniejszą mistrzynią, jaką Macaslanowie wychowali od wieków.
I nie zamierzała wstydzić się robienia tego, co było niezbędne, aby przetrwać.
Aby zwyciężyć.
Sklep wytwórcy klątw, MacTavisha, znajdował się w najpodlejszej części miasta, pełnej starych fabryk przerobionych na domy mieszkalne i kamienic czynszowych przeznaczonych do rozbiórki. Obcasy pantofli Isobel ślizgały się niepewnie między kocimi łbami, gdy szła obok ojca do drzwi. Sklep nie miał żadnego szyldu z nazwą, a jedynie w oknie pomarańczowy neon przedstawiający ważkę, jarzący się blado w blasku popołudnia.
– Jesteś pewien, że to tutaj? – spytała ojca.
Inni wytwórcy zaklęć mieli czystsze, modniejsze witryny sklepowe, z kamieniami zaklęć lśniącymi w eleganckich gablotach.
Wszyscy na świecie posługiwali się magią, ale przeciętny człowiek zwykle raczej nabywał firmowe zaklęcia w domach towarowych albo u zaprzyjaźnionego miejscowego wytwórcy, niż samodzielnie wyrabiał czary. Rody wytwórców zaklęć miały własne dynastie oraz sekrety przekazywane przez stulecia z pokolenia na pokolenie, okruchy wiedzy zbierane z całego świata. Chociaż wytwórcy zaklęć nie brali bezpośredniego udziału w turnieju, również odgrywali w nim znaczącą rolę.
Gazeta „Światowe Życie” nazywała ich handlarzami bronią.
Ponieważ matka Isobel była szanowaną wytwórczynią zaklęć, zaoferowała się, że dostarczy jej na turniej wszystkie swoje zaklęcia. Ale dla zapewnienia sobie zwycięstwa Isobel potrzebowała także klątw – czarów przeznaczonych do wyrządzania krzywd. A jej matka nie specjalizowała się w tego rodzaju produkcji.
Natomiast MacTavish był najlepszym wytwórcą klątw w Ilvernath.
– Ten sklep istnieje tutaj od ponad sześciuset lat – odpowiedział ojciec.
– Rzeczywiście. – Isobel przyjrzała się popękanej futrynie frontowych drzwi. – I wygląda na tyle.
Zanim zdążyli wejść do środka, za ich plecami zatrzymała się furgonetka. Jakiś mężczyzna z kamerą opuścił szybę. Isobel zaklęła pod nosem. Reporterzy nigdy nie dawali jej spokoju.
– Isobel! – zawołał mężczyzna. – Jestem z informacyjnego kanału telewizyjnego poświęconego czarom. Pozyskanie Reida MacTavisha jako sponsora byłoby wielkim osiągnięciem dla każdego mistrza. Czy właśnie dlatego znalazłaś się dziś tutaj?
– To nieodpowiednia pora na wywiad – odparła.
– Och, daj spokój – rzekł do niej ojciec. – Uśmiechnij się do kamery i pozwól, żeby ten człowiek nakręcił swój materiał.
Kiedy Isobel w zeszłym roku przez przypadek znalazła się w centrum uwagi mediów, jej rodzina skwapliwie to wykorzystała w nadziei, że sława pozwoli dziewczynie zyskać większe wsparcie wytwórców zaklęć. Tak więc teraz Isobel uśmiechnęła się z zaciśniętymi zębami.
– Owszem, odwiedzam dziś MacTavisha, aby omówić kwestię sponsoringu – powiedziała reporterowi. – I mam nadzieję, że to zdobędę. To wszystko.
– Nie bądź taka skromna – wtrącił ojciec. – Oczywiście, że zdobędziesz.
– Czy skomentujesz jakoś zdjęcie Alistaira Lowe’a w dzisiejszych porannych gazetach? Od wielu miesięcy nazywany jest twoim rywalem, ale teraz do waszego starcia pozostało zaledwie trzynaście dni. Co więc sądzisz o…
– Moja córka nie ma żadnych powodów, by obawiać się jego ani kogokolwiek innego – oświadczył tata. – Umieść te słowa w swoim reportażu.
Chcąc zakończyć ten wywiad, Isobel odwróciła się na pięcie i weszła do środka. Wnętrze także różniło się od większości innych sklepów z zaklęciami, z ich lśniącymi ladami, kamieniami pierwszej i drugiej klasy wypełniającymi po brzegi porcelanowe misy oraz zaklęciami z ubiegłego sezonu usuniętymi do działu wyprzedaży. To miejsce było tak słabo oświetlone, że musiała wytężyć wzrok; wszędzie walało się mnóstwo papierowych zwojów, gęsich piór i rozmaitych błyskotek, a wszystko pokrywał kurz. Przycisnęła do siebie torebkę, by o nic nią nie zawadzić, i rozpyliła w powietrzu trochę perfum o zapachu peonii, by nieco stłumić woń butwiejących papierzysk.
Za biurkiem młody mężczyzna o jasnej cerze ślęczał nad oprawną w skórę księgą czarów. Nosił kilkanaście naszyjników pełnych pierścieni zaklęć, których owalnie cięte kamienie popękały, wskutek czego były ciemne i puste. Miał na sobie czarne ubranie wyglądające na kupione w sklepie z odzieżą używaną, które pasowało do jego ciemnych nieumytych i nieuczesanych włosów. Byłby przystojny, gdyby oszczędniej używał kredki do oczu.
Isobel odchrząknęła.
– Pracujesz tutaj? Szukamy Reida MacTavisha.
Mężczyzna uniósł głowę i uśmiechnął się nieszczerze.
– To właśnie ja.
Isobel nie spodziewała się, że będzie taki młody – tylko parę lat starszy od niej. Nie przypominał żadnego z wytwórców zaklęć, kolegów jej matki. Ale nie stropiła się swoją pomyłką. Jeżeli chciał, żeby ludzie traktowali go poważnie, powinien pozbyć się kolczyka wkłutego w język.
– Ty musisz być Cormakiem Macaslanem – powiedział, wyciągając poplamioną atramentem dłoń do jej ojca, który uścisnął ją odrobinę zbyt skwapliwie. – A ty z pewnością jesteś tą sławną Isobel.
– Media ją uwielbiają. Nie może się opędzić od reporterów. – Ojciec poklepał ją po plecach. – Kiedy rozmawialiśmy przez telefon, powiedziałeś, żebym przyniósł surową magię. Więc ją mamy. Aż nadto do receptury, o której dyskutowaliśmy.
Pancerz Karalucha. Stare zaklęcie, przekazywane w rodzinie Macaslanów z pokolenia na pokolenie, tymczasowo chroniące przed śmiercią władającą nim osobę. Nie było niezawodne, ale potężne. I miało za sobą długą tradycję. Zdobywał je każdy mistrz z rodu Macaslanów.
Co nie znaczy, że na wiele się zdało przodkom Isobel. Jej rodzina nie zwyciężyła w turnieju od trzynastu pokoleń.
– Jeśli zechcecie zaczekać, mogę przygotować to zaklęcie w ciągu godziny – oświadczył Reid.
– Oczywiście, że zaczekamy – odpowiedział ojciec. – Masz tutaj fascynującą kolekcję.
Powiódł wzrokiem po pierścieniach leżących w nieporządnych stertach na blacie lady sklepowej. Były charakterystyczne: identyczne owalnie cięte kamienie zaklęć osadzone w poskręcanych, precyzyjnie wykonanych metalowych obrączkach. MacTavish lubił, aby ludzie rozpoznawali swoje klątwy, kiedy je ujrzą.
Obejrzawszy pożądliwie zwłaszcza jeden szczególny pierścień, ojciec odłożył go i wręczył Reidowi butelki zawierające surową magię zebraną przez nich od wszystkich zmarłych w Ilvernath w ciągu minionego tygodnia. Isobel odpięła swój medalion i też mu go podała.
– Isobel, może przyjrzałabyś się, jak Reid wytwarza to zaklęcie? To byłoby dla ciebie nader pouczające. Chyba że… Reid, masz coś przeciwko temu?
– W żadnym razie – odrzekł z profesjonalną skwapliwością.
Isobel i jej ojciec zaplanowali ten moment – to głównie dlatego od pewnego czasu często odwiedzali tego wytwórcę klątw, dokonując u niego zakupów. Dziewczyna zacisnęła usta, aby się upewnić, że szminka się nie rozmazała. Da radę to zrobić.
Podążyła za Reidem do ukrytej za aksamitnymi zasłonami, ciasnej pracowni na tyłach sklepu. Poszperał w szafkach wypełnionych pustymi kryształami zaklęć, podczas gdy Isobel tkwiła z zakłopotaniem w kącie.
– Jesteś właścicielem tego sklepu? – zagadnęła.
– Owszem – odrzekł zwięźle.
Umieścił na biurku ze lśniącego mahoniu drewnianą deskę czarów z wyrytym na niej heptagramem. Deski czarów wytwarzały pole energii, która kierowała surową magię do wnętrz kryształów.
– Od jak dawna?
– Od śmierci mojego ojca. Powinnaś to wiedzieć. Byłaś na pogrzebie.
Uśmiech spełzł z jej twarzy, lecz tylko na chwilę.
– Tak, przepraszam za to – powiedziała, chociaż nie pamiętała żadnego z pogrzebów w miasteczku. Odkąd rodzina zaczęła zaciągać ją na te ceremonie, Isobel nauczyła się wymazywać z pamięci szczegóły. – Słyszałam dobre rzeczy o twoim ojcu i twojej rodzinie.
Reid odpowiedział jedynie wymijającym chrząknięciem. Powoli podeszła bliżej. Na szczycie każdego ramienia heptagramu umieścił odrażające składniki zaklęcia Pancerz Karalucha, czyli pojedynczy kręg kręgosłupa, zrzucony egzoszkielet cykady, garść ostu, grudkę rudy żelaza, łyżkę ziemi z grobu, skrzydło muchy i wykopany całun pogrzebowy. Jej rodzina przywykła uciekać się do zaklęć wymagających składników, jakich nikt inny nie chciałby nawet tknąć. Medalion Isobel leżał otwarty pośrodku deski czarów, z tkwiącym w nim białym kryształem.
Następnie Reid odkorkował każdą z butelek zawierających surową magię. Wewnątrz unosiły się rozjarzone białe drobiny, nadal lśniące niczym gwiazdy; wyglądały, jakby nie chciały, by zakłócano ich spokój. Reid ostrożnie wywabił stamtąd magię kolistym ruchem dłoni wokół wylotu butelki i słowem wyszeptanym cicho tak blisko szyjki, że jego oddech zamglił szkło.
Magia z wolna rozlewała się po heptagramie niczym chmara świetlików, rozjaśniając pogrążony dotąd w półmroku pokój. Gdy wszystkie butelki zostały opróżnione, Reid pochylił się i pocałował deskę, jak było w zwyczaju podczas przygotowywania zaklęć czy klątw dotyczących śmierci. Magia natychmiast zaczęła wirować.
– Nie lubię, jak ktoś sterczy nade mną, kiedy pracuję – rzucił szorstko.
Chociaż Isobel sama niezliczoną ilość razy wytwarzała czary, była tak zafascynowana obserwacją, że dopiero po kilku sekundach uświadomiła sobie, że mówił do niej.
– Powiedziałeś, że będę mogła się przyjrzeć.
– Nie przyszłaś tu, żeby się przyglądać.
Tak jak się obawiała, ojciec był przesadnym optymistą, spodziewając się sojuszu z Reidem.
Mimo to, nie chcąc łatwo ustąpić – zwłaszcza po tym, jak ojciec zaprezentował taką pewność siebie reporterowi wieczornych wiadomości – Isobel powiodła wzrokiem po pracowni, szukając jakiegoś innego tematu rozmowy. Jej spojrzenie padło na leżącą w rogu regału książkę w miękkiej oprawie, z grzbietem zniszczonym od częstego użycia.
– Tragiczna tradycja – odczytała, usiłując zachować beztroski ton, chociaż tytuł pozostawił cierpki smak w jej ustach. – Nieczęsto widzi się tę książkę u mieszkańców Ilvernath.
– Napisał ją mieszkaniec Ilvernath – zauważył Reid.
– Napisał ją jeden z Grieve’ów – uściśliła.
To nie miało znaczenia; rodziny Grieve’ów nikt nie traktował poważnie.
– Masz mu za złe, że ujawnił brudy Ilvernath?
Isobel wiedziała, że powinna odgrywać miłą i uprzejmą, jednak trudno było jej powstrzymać się przed wyrażeniem swojej opinii o książce.
– To było przejawem braku szacunku. A gdy tylko cała ta medialna wrzawa wreszcie ucichła, pojawił się Krwawy Księżyc. Teraz do miasta zjechały jeszcze większe tłumy protestujących, którzy na nas wrzeszczą, reporterów zawracających nam głowę, poszukiwaczy klątw gapiących się na nas…
– I ty to mówisz? Widziałem przedstawienie, jakie dałaś przed domem temu reporterowi.
Isobel starała się nie wzdrygnąć.
– No cóż, to nie znaczy, że akceptuję robienie z nas widowiska.
– Co dwadzieścia lat posyłamy siedmioro nastolatków na rzeź i nagradzamy tego z nich, który jako jedyny uchodzi z życiem, mając najwięcej krwi na rękach – powiedział Reid stanowczym tonem, wciąż zajęty swoją pracą. – Powinnaś bardziej martwić się naszą nikczemnością.
Isobel nigdy by się nie spodziewała, że usłyszy, jak członek najbardziej szanowanej w mieście rodziny wytwórców klątw krytykuje turniej. MacTavishowie zarabiali na wyrządzaniu krzywdy innym ludziom, sprytnie omijając obowiązujące w tym kraju surowe przepisy prawne dotyczące wytwarzania klątw. Byli jedną z niewielu rodzin oprócz tych rywalizujących w turnieju, które wiedziały o nim przed opublikowaniem książki. Turniej był dla nich nie tylko źródłem zarobków, lecz także cenioną tradycją. Przedmiotem dumy.
A przynajmniej właśnie to powiedział jej ojciec ubiegłej zimy, kiedy krewni ogłosili ją mistrzynią.
„Co to ma znaczyć, że nie chcesz nią być? – zrugał Isobel, nie zważając na jej łzy. – To twój obowiązek. I co z tego, że media dowiedzą się trochę wcześniej? Mamy w końcu mistrzynię, która może dać naszemu rodowi powód do dumy”.
– Dlaczego więc wytwarzasz dla mnie tę klątwę? – zapytała Reida. – Wiesz przecież, że zamierzam użyć jej podczas turnieju.
– Nigdy nie twierdziłem, że nie jestem nikczemny.
Ta odpowiedź wzbudziła w Isobel niepokój, ale zanim dziewczyna zdołała wymóc na nim wyjaśnienie, dorzucił:
– Nie jesteś pierwszą mistrzynią, która mnie odwiedziła. Spotkałem się już z Carbrym Darrowem i Elionor Payne. Rodzina Darrowów wie więcej niż ktokolwiek o przeszłych turniejach. Elionor odłożyła wstąpienie na uniwersytet tylko po to, żeby móc zostać mistrzynią. A ktokolwiek zdobędzie tytuł mistrza w rodzinie Thorburnów, będzie miał przewagę nad rywalami, zanim turniej w ogóle się rozpocznie. Jednak to tobą gazety najbardziej się zachwycają. Dlaczego?
Dlatego że po tym, jak media zainteresowały się Isobel, Macaslanowie zaczęli sprzedawać dziennikarzom historie o niej. Zdjęcia przedstawiające ją podczas rzucania skomplikowanych zaklęć. Świadectwa szkolne z podstawówki. Nawet wynurzenia jej ojca, jak wychował takie utalentowane dziecko.
– Ponieważ jestem zdolna – odrzekła.
– Jak dotąd każdy mistrz oznajmiał, że jest zdolny.
– Ja jestem prymuską w mojej klasie. Umiem lepiej rzucać i wytwarzać zaklęcia niż którykolwiek z nich.
Reid nic nie odpowiedział.
Isobel starała się usilnie znaleźć inny temat do rozmowy, jakiś pretekst do pozostania w pracowni. Na drugim końcu lady leżała pożółkła księga czarów. Zaciekawiona Isobel podeszła, otworzyła ją na przypadkowej stronie i natrafiła na przepis wytwarzania klątwy zwanej Uścisk Kostuchy. Nigdy dotąd o niej nie słyszała. Powiodła palcami po wyblakłej instrukcji i wytężyła wzrok, by ją odszyfrować.
Tekst głosił, że ta klątwa uśmierca ofiarę stopniowo… i definitywnie. Czar należał do najwyższej kategorii zaklęć i klątw – poziomu dziesiątego. Isobel posiadała już niezliczoną ilość śmiertelnych klątw średniego poziomu, które rodzina kupiła jej na turniej, jednak można było z łatwością się przed nimi obronić za pomocą zaklęć ochronnych. Trudno było zdobyć naprawdę potężne klątwy, nawet za godziwą cenę.
– Medalion z osadzonym w nim kamieniem zaklęć. Jakie to staroświeckie – skomentował Reid. – Skąd go masz?
– Od matki.
Był przekazywany w jej rodzinie ze strony matki, której większość członków mieszkała w dużych miastach na południu. Isobel czasami zapominała, że poza Ilvernath istnieje świat pełen jego własnych czarów i opowieści.
– Trochę zbyt elegancki dla dziewczyny od Macaslanów, nie sądzisz? – zauważył Reid.
Odwrócił się i spojrzał jej w oczy. Dłoń Isobel znieruchomiała nad stronicą z przepisem klątwy Uścisk Kostuchy, ale wyglądało na to, że w tym zagraconym pokoju Reid nie zauważył, że szperała w jego rzeczach.
– Powiedz mi coś, księżniczko – rzekł z kpiącym uśmiechem. Isobel zesztywniała na to słowo. W przeciwieństwie do dzieci z innych rodzin uczestniczących w turniejach nie miała przywileju dorastania pośród bajek. – Jeśli zwyciężysz, to czy naprawdę uważasz, że twoja rodzina będzie władała wysoką magią jakkolwiek lepiej niż Lowe’owie?
„Kiedy następnym razem Blairowie albo Thorburnowie nazwą nas pijawkami – powiedział jej ojciec swoim zwykłym gardłowym, zgrzytliwym głosem – gorzko tego pożałują. Teraz nasza kolej, aby znów zasmakować prawdziwej władzy”.
– Każdy będzie lepszy od Lowe’ów – odparła Isobel, unikając odpowiedzi na to pytanie.
Reid zaśmiał się nieszczerze.
– Ale czyż nie przyszłaś tutaj poprosić, żebym wybrał ciebie?
– Owszem, lecz tego nie zrobisz.
– Muszę ci przyznać, że wy, Macaslanowie, przynajmniej nie wciskacie kitu.
Isobel już wcześniej przygotowała się na rozczarowanie, ale i tak ją to zabolało. Reid podjął decyzję długo przed tym, zanim postawiła nogę w jego sklepie.
– Zatem jeśli nie mnie, to kogo wybierzesz?
Odwrócił się z powrotem do deski czarów, wyraźnie zirytowany jej pytaniem.
– Siedem niegodziwych rodzin z prowincjonalnej mieściny, walczących o najpotężniejszą magię, jaka pozostała na świecie. Dlaczego którekolwiek z was miałoby na nią zasługiwać?
Isobel nie miała dla niego odpowiedzi, podobnie jak nie miała jej dla niezliczonych reporterów, którzy zadawali to samo pytanie. Pomyślała, że jej rodzina także jest niegodziwa.
„Po co cię wychowywaliśmy, skoro odrzucasz więzy rodzinne w chwili, gdy cię potrzebujemy?”
– Dziękuję, że pozwoliłeś mi się rozejrzeć – powiedziała na tyle głośno, by zagłuszyć odgłos wyrwania z księgi czarów kartki z przepisem klątwy Uścisk Kostuchy, i wsunęła ją do torebki.