- promocja
Wszyscy słyszeli jej krzyk - ebook
Wszyscy słyszeli jej krzyk - ebook
Nowa powieść mistrza kryminału retro i trzykrotnego zdobywcy nagrody Wielkiego Kalibru
Jest rok 1929. W Poznaniu trwa Powszechna Wystawa Krajowa, prezentująca gospodarczy dorobek dziesięciu lat Niepodległej Polski. Ściągają na nią przybysze z całego kraju, nie tylko ci, których interesuje wielka ekspozycja, ale także tacy, dla których PeWuKa to możliwość szybkiego zarobku. Uroczysty nastrój psuje jedna seria napadów na targowych gości. Policja musi więc jak najszybciej ująć przestępców, by zapewnić spokój w mieście. Te wydarzenia relacjonuje otwarte niedawno poznańskie radio. Komisarz Antoni Fischer, zafascynowany nowym wynalazkiem, ma wygłosić przed mikrofonem odczyt o humanitarnej działalności radia. Jednak tuż przed jego wystąpieniem do studia wpada uzbrojony szaleniec, który otwiera ogień do zebranych tam ludzi. Antoni Fischer musi wziąć sprawy w swoje ręce.
Okazuje się, że to dopiero początek niecodziennych zajść, które rzucą poznańskiego śledczego w sam środek rwącej rzeki wydarzeń, w które zaangażowane są wywiady Niemiec i bolszewickiej Rosji. Na szczęście polski kontrwywiad, z którym współpracuje Fischer, nie zasypia gruszek w popiele. Kapitan Mikołajewski przygotowuje tajną akcję, w której prócz szpiegów wezmą udział poznańscy złodzieje z bandy Tolka Grubińskiego.
Trzy sprawy, pozornie w żaden sposób niepowiązane ze sobą, jednak nie da się ich przeprowadzić, bez udziału szefa poznańskiej, policyjnej grupy pościgowej komisarza Antoniego Fischera.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66657-91-5 |
Rozmiar pliku: | 808 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Okolice Człuchowa, „Polski korytarz”
Droga kolejowa Berlin-Königsberg
Czwartek
18 lipca 1929 roku
Godzina 5.10 rano
Pierwsze promienie słońca powoli wypełzały zza zielonej linii horyzontu, który ostrym konturem kreśliła gruba kreska wierzb, olch, brzóz i wiklinowych chaszczy. U ich stóp rozpościerały się piaskowożółte połacie trzcin i kępy traw. Wszystko to przykrywał zwiewny woal porannej mgły, rozpostartej na roślinnych czapach niczym dym z cygar ponad karcianym suknem stołu do brydża.
Tak ta mgła skojarzyła się z kartami i cygarami kolejarzowi Euzebiuszowi Maciaszkowi, który wielkim koneserem osobliwości przyrodniczych bynajmniej nie był, za to kart jak najbardziej. Grał namiętnie, tracąc każdego tygodnia niemal całą swoją wypłatę, ale nie frasował się tym specjalnie, bo nie bardzo musiał. Mieszkał u starszej siostry, wdowy po sierżancie artylerii, zabitym w dwudziestym roku w czasie wojny bolszewickiej. Na szczęście zanim sierżant na tę wojnę poszedł, zdążył jeszcze przepracować piętnaście lat na kolei, więc kobieta, prócz synka, żywej pamiątki po mężu nieboraku, miała jeszcze tyle pieniędzy z wojskowo-kolejowej renty, że mogła wyżywić siebie, dzieciaka i brata utracjusza. Ten był cwaniakiem kutym na cztery nogi i wiedział dobrze, że nie może jednak siostry wykorzystywać do cna. Od czasu do czasu, wiedziony instynktem samozachowawczym, oddawał jej część swojej wypłaty, żeby nie gadała za dużo, i szedł ze spokojnym sumieniem grać. Liczył, jak każdy nałogowy hazardzista, na wielką wygraną, która pozwoli mu odmienić los i sprawi, że z pracownika technicznego stanie się niezależnym rentierem, żyjącym z kapitału. Ale jak na razie kapitał był daleko, a w kieszeni brzęczało zaledwie kilka groszy, w sam raz tyle, żeby kupić piwo na stacji w Człuchowie. Żałował, że nie w Niemczech, bo dziś akurat, jak to się często zdarzało, nie przekraczał granicy. Razem z kolegą Alfredem Golombkiem, kolejarzem utrzymania drogi żelaznej, jechali ręczną drezyną w przeciwnym kierunku. Obaj stali na niewielkiej platformie zwróceni twarzami do siebie. Każdy opierał się dłońmi o swoją część wajchy, którą naprzemiennie musieli wciskać w dół. W ten sposób ręczny napęd poruszał cztery koła drezyny, która przeznaczona była do codziennego patrolowania odcinka toru kolejowego pomiędzy Człuchowem a granicą państwową.
Takie patrole były ważnym elementem ruchu tranzytowego przechodzącego przez „polski korytarz” z Niemiec do Prus Wschodnich, a dokładniej pomiędzy Berlinem i Königsbergiem. Kolejarze przynajmniej raz w tygodniu o świcie wyruszali w drogę do granicy i z powrotem, by badać jakość szyn i nasypów. Pociągi tranzytowe z Niemiec jeździły tędy kilka razy dziennie bez przystanków, więc przemierzały ten szlak dość szybko. Stąd szczególnej uwagi wymagały tory, które musiały być najwyższej jakości, bo gdyby nie daj Boże doszło tu do wypadku z winy Polaków, to Niemcy zrobiliby z tego międzynarodowy skandal. W końcu za ów tranzyt codzienny płacili i to wcale niemało, więc mogli wymagać najwyższej jakości usług.
– A wiesz ty, Ebi… – Golombek i Maciaszek znali się od dziecka, więc byli po imieniu – …wiesz ty, że jak w Niemcach rewolucja wygra, to każdy będzie miał własny dom – stwierdził rozmarzony kolejarz, który gnieździł się z żoną i czwórką dzieci w dwóch pokojach na poddaszu.
– Jaka rewolucja? – zdziwił się Maciaszek, spoglądając uważnie na drzewa w lesie po niemieckiej stronie, tak jakby ta rewolucja naraz mogła wychylić swój obmierzły ryj spośród brązowych pni sosen. – Rewolucja to w Rosji. A w Niemczech to bolszewików wytłukli już dawno. Są tam, co prawda, komuniści, ale to przecie Niemcy, a bolszewicy to Ruscy…
Jego kolega pokręcił głową, uśmiechając się przy tym pod wąsem.
– Rewolucja, nie ta komunistyczna, bo ona nikomu nic nie daje, ino odbiera wszystko ludziom. Ja powiadam o tej innej, narodowosocjalistycznej.
Teraz Maciaszek się uśmiechnął, a właściwie to nawet roześmiał się w głos, bo też czytał gazety i umiał wyciągać wnioski z tego, co tam napisane.
– Głupiś, bracie. To ty nie wiesz, że w życiu jest tak, że jak sam czego nie zdobędziesz, to ci nikt niczego nie da. Albo se sam zarobisz, albo… wygrasz, to będziesz wtedy mieć. A jak nie umiesz o siebie zadbać, to na gruszki na wierzbie lepiej nie licz.
– Ja ino powiadam, że to w Niemczech ci narodowi socjaliści tak gadają.
– A ty skąd to niby wiesz?
– Czytam ich gazety. Oni tam mądre rzeczy piszą.
– Niby co takiego.
– Ano że trzeba Niemcom na wschód iść i bolszewikom dupę przetrzepać.
– My już im przetrzepali. A poza tym jak oni chcą na wschód iść, kiedy nie mają granicy z Rosją? Jakby chcieli bolszewię zaatakować, to musieliby przez nas przejść. Znaczy się chcą się z nami bić?
– Nie o to się rozchodzi. – Golombek najwyraźniej się ucieszył, że jego kolega zaczyna chwytać rzucone przez niego myśli i idee. – Oni nie na nas, ino na bolszewików, i jak już to razem z nami na nich ruszą. Tak mi powiadał ten zawiadowca Jurgen Kempke, co jest na stacji w Sznajdemilu. Ja jego znam już od dawna. To porządny chłop, a w partii to on nawet jest kimś ważnym. I on mi wszystko już w tej kwestii objaśnił. I nawet powiada, że jak u nich partia przejmie władzę, to kto wie, czy by u nas się nie przydało, żeby ktoś taki, jak ich führer Adolf Hitler, silną ręką przejął władzę…
– A co to nasz Piłsudski niby nie trzyma wszystkiego za mordę?
– Stary już jest…
– On stary, a ty głupi – zdenerwował się Maciaszek. – Piłsudski to nasz wódz, marszałek rodzony, co bolszewika pogonił jak nikt inny, a ten twój Hitler to co za jeden? Gołodupiec zwyczajny, co wygląda jak Chaplin. Pusty śmiech, jak się na niego popatrzy, nic więcej, nic więcej…
Zdenerwowany Maciaszek odwrócił głowę w prawo i z obrzydzeniem splunął pod nogi. Golombek też by splunął, ale zaschło mu w gębie od tego gadania. W dodatku uznał, że jego kolega jest za mało rozgarnięty, by rozmawiać z nim o poważnych tematach, i więcej na temat polityki nic mu nie powie, bo ten dureń i tak niczego nie rozumie. On za to rozumiał aż nadto. Wiedział, że jak kto nowe porządki silną ręką wprowadza, to na ludziach się musi oprzeć i tym, co go wybrali, po wyborach zapłacić. Więc tak jak mówił mu Kempke, ludzie dostaną w Niemczech robotę, mieszkania i nawet będą mieli fundowane przez rząd wakacje. A tu, w tej Polsce, to nic się nie zmieni nigdy i o większym mieszkaniu może sobie tylko pomarzyć, nie mówiąc już o wakacjach. No właśnie, trzeba by tego niemieckiego zawiadowcę wypytać, o co właściwie chodzi z tymi wakacjami, bo nie bardzo rozumiał. Podobno Hitler obiecywał, że każdy będzie sobie mógł z rodziną wyjechać w góry albo nad morze. I tego właśnie Golombek nie rozumiał, bo niby po co miałby jechać nad morze, jak on mieszkał tutaj, na pograniczu, i nad morzem żadnych interesów nie miał, a tym bardziej w górach.
– Patrz tam! – Z zamyślenia wyrwał go podekscytowany głos kolegi, który najwyraźniej już zapomniał o tym, że przed chwilą się pokłócili. Golombek spojrzał we wskazanym kierunku. Coś ciemnego mignęło mu pośród krzaków, jakieś pięć metrów od toru.
Chyba jednak mimo niepotrzebnej kłótni mieli dziś farta. Coś wypadło z pociągu, a wiadomo, że jak już wypadło, to nigdy nie wróci do właściciela, bo komu by się chciało szukać. Dlatego Maciaszek, niewiele się zastanawiając, złapał za wajchę ręcznego hamulca, który zazgrzytał piskliwie o piastę koła. Iskry poszły na boki, ale kto by się teraz tym przejmował. Trzeba było drezynę natychmiast zatrzymać, żeby przypadkiem nie odjechała zbyt daleko od znaleziska. Bo gdyby stracili je z oczu, musieliby wrócić i przejrzeć każdy kawałek pobocza.
Udało się. Drezyna stanęła. Doświadczeni kolejarze i poszukiwacze w jednym, wytężywszy wzrok, zaczęli powoli pompować wajchami, by cofnąć nieco stalowy wózek. Po chwili dojechali tam, skąd było widać tajemniczy przedmiot. Zatrzymali więc swój pojazd, wpatrując się weń z nadzieją, że okaże się czymś, co można sprzedać i na tej sprzedaży się wzbogacić.
– Wygląda jak neseser – ocenił Maciaszek, który wcale nie był pewny tego, co mówi, ale wypowiadając głośno zagraniczne słowo, zaklinał w ten sposób rzeczywistość.
– Albo jaki płaszcz – rzucił Golombek.
– Głupiś – zganił go kolega, wymachując przy tym ręką. – Kto płaszcz w lipcu nosi, jak takie upały.
– Jak kto w podróż daleką jedzie, to zapobiegliwy jest i zabrać ze sobą może płaszcz i nawet czapkę. – Golombek nie dawał za wygraną.
– Co tam będziemy gadać. – Maciaszek pochylił się, oparł dłoń na krawędzi drezyny i zeskoczył na ziemię. Drugi kolejarz podążył jego śladem. Od dawna mieli umowę, że to, co znajdą przy torach, sprzedają natychmiast, żeby śladu nie było, gdyby ktoś jednak szukał zguby, a pieniądze zdobyte z transakcji dzielą na pół. Obaj więc liczyli, że to duże i czarne, co wystaje z krzaków, to drogocenny bagaż. Jednak gdy podeszli bliżej, magia chwili rozpłynęła się w powietrzu jak ta poranna mgła, tyle że znacznie szybciej.
– Dupa – mruknął niezadowolony Golombek.
– A żeby jego pokręciło, gnoja jednego – zawtórował mu Maciaszek. – Że też pierdolony musiał właśnie tu wyskoczyć.
Pochylił się nad znaleziskiem, by mu się uważnie przyjrzeć. Nie był to ani neseser, ani płaszcz, ani nawet mała torebka podróżna. Niestety, u ich stóp leżał chudy mężczyzna, ubrany w sportową marynarkę z paskiem, spodnie knykry za kolana, brązowe kolanówki i jeden modny, brązowy trzewik. Drugiego buta nie było.
Głowa mężczyzny była odchylona pod nienaturalnym kątem wobec reszty ciała, co od razu powiedziało kolejarzom, że gość jest całkowicie i nieodwracalnie nieżywy. Ta przegięta głowa rozwiała też mogące się pojawić wątpliwości na temat przyczyn śmierci.
– Kark skręcił gnojek. – Golombek najwyraźniej nie mógł wybaczyć umarlakowi, że ten nie jest pękatą walizką, a jedynie właścicielem bagażu, który pojechał sobie zupełnie niepotrzebnie do Königsberga.
– Trzeba go zawieźć do nas, na stację. – Maciaszek podjął decyzję i od razu przystąpił do dzieła. Chwycił nieboszczyka za rękaw marynarki i pociągnął ku górze. Ciało nieco się przesunęło.
– Poczekaj – powstrzymał go kolega. – Marynarka porządna, można za nią i z dziesięć złotych dostać, a i jakby drugi trzewik się znalazł, to za buty też piątaka byśmy wyciągnęli. Przecież nieboszczyk do grobu ich nie zabierze.
– A jakby go tak rozebrać do gołej skóry?
– No coś ty, przecie nam nie uwierzą na policji, że goły wyskoczył z pociągu.
– No niby nie, ale przecież ktoś mógł go przed nami odzienia pozbawić. – Maciaszek zaczął rachować w myślach, ile dostaliby za całą garderobę, gdy naraz liczenie tej drobnicy przestało mieć jakikolwiek sens. Golombek bowiem zdjął ostrożnie marynarkę z nieboszczyka i jak każdy normalny człowiek włożył rękę do kieszeni, żeby sprawdzić, czy coś niepotrzebnego tam się nie kryje. Od razu jego dłoń natrafiła na pokaźnych rozmiarów przedmiot. Z trudem go wyciągnął, bo miał nieregularne kształty. Maciaszek patrzył, kręcąc z niedowierzaniem głową. Widział już takie jutowe pakunki z czerwonym paskiem pośrodku. By zajrzeć do środka i sprawdzić jego zawartość, trzeba było zerwać drut i plombę bankową. Obaj rozpoznali ją od razu, bo widzieli podobne, zakładane na przesyłki przewożone w wagonach pocztowych z jednej stacji na drugą. I dobrze wiedzieli, co się w nich przewozi. Służyły do bankowych przesyłek pieniężnych albo zawierających kosztowności.
– Herr Gott! – mruknął pod nosem Golombek. – To nie może być prawda…
– Ciężkie? – zapytał Maciaszek, żeby się upewnić, choć i tak już wiedział.
– Ciężkie jak cholera.
– Otwieraj!
Golombek skinął głową. Wydobył z kieszeni spodni scyzoryk, otworzył ostrze zębami i szybko przeciął drucik z plombą. Włożywszy dłoń do środka, jęknął, jakby przechodził mu po brzuchu dreszcz rozkoszy.
– Co tam masz? – Maciaszek nie mógł się doczekać i sam włożył rękę do zawiniątka. – Panienko Przenajświętsza, o ja żeż pierdolę… – Zamilkł wpatrzony w dłoń, a raczej w to, co na niej leżało. Kilka błyszczących w słońcu krążków. Obaj dobrze znali te złote dwudziestomarkówki, ale żaden z nich nigdy nie był właścicielem takiej monety. A tutaj w ich ręce wpadł cały worek.
Golombek wydobył inną, z samego spodu, żeby się przekonać, czy wszystkie wyglądają podobnie. Nie było wątpliwości, worek zawierał złote dwudziestki z wizerunkiem Wilhelma II, cesarza Niemiec i króla Prus.
– I co teraz? – zapytał Maciaszka, który ze wzruszenia nie mógł wydobyć z siebie słowa. W końcu się ocknął i ostrożnie, żeby czasami którejś nie upuścić, wsypał wszystkie marki z powrotem do woreczka.
– Zaciągnij ten drucik – rozkazał koledze.
– Ale…
– Złoto jest nasze i nikomu go nie oddamy. Jak ten tu – wskazał na nieboszczyka leżącego u jego stóp z szeroko otwartymi oczami i rozdziawioną gębą – był właścicielem, to jemu już nie są potrzebne. Ale coś mi się widzi, że to nie jego, ino pocztowe monety. Ten gość musiał je ukraść z wagonu pocztowego i wyskoczyć z pociągu. Znaczy się złodziej. A ukraść złodziejowi to nie kradzież, a zasługa.
– Prawda, ale gdzie to ukryjemy?
– Nic się nie martw. Jak będziemy wjeżdżać na stację, zeskoczę na chwilę z drezyny i pobiegnę do mnie na podwórko, i schowam w komórce. A ty w tym czasie już będziesz wzywał policję. A ja se wrócę, jakby się nic nie stało. Rozumiesz, nikt nie zauważy nawet. A jakby co, to o złocie my nic nie słyszeli. Jasne? Nawet księdzu na spowiedzi ani słowa, bo zaraz doniesie albo każe się dzielić.
– Jasne – zgodził się z kolegą Golombek. Zresztą, co miał się nie zgodzić. Każdy by się zgodził za takie pieniądze. W końcu obaj właśnie ze zwykłych, ledwo wiążących koniec z końcem kolejarzy stawali się bogaczami. Przyszło mu nawet do głowy, że nie potrzebuje już w kraju silnej władzy, od której dostanie mieszkanie i robotę, bo teraz będzie mógł zamieszkać nawet w trzech pokojach na parterze. Natomiast Maciaszek, dźwigając zwłoki, pomyślał sobie, że wreszcie karta się odwróciła i teraz to on zgarnął całą pulę. No może nie całą, bo musiał się przecież podzielić z tym głupim Golombkiem.
Wrzucili na drezynę swojego „dobroczyńcę” i zaraz obaj wskoczyli na górę. Bez słowa zabrali się do roboty, chwytając każdy za swoją dźwignię. Wóz szynowy zajęczał i koła zaczęły wolno toczyć się przed siebie. Do stacji, na której pełnili kolejarską służbę, było stąd całkiem niedaleko. Za dziesięć minut powinni być na miejscu. Może nawet dotrą tam szybciej, bo świadomość finansowego sukcesu dodawała im sił. Całkowicie zimną obojętność zachowywał tylko ten nieborak leżący na platformie, którego niewidzące oczy wpatrzone były wprost we wschodzące w całej swej krasie słońce.
Nowy dzień zapowiadał się całkiem pięknie.