Wszystkie czasy przeszłe - ebook
Wszystkie czasy przeszłe - ebook
Książka wspomnieniowa Joanny Miłosz-Piekarskiej, autorki dwóch tomów poetyckich, to opowieść o młodości w czasach polskiego komunizmu, o australijskiej emigracji i tęsknocie za ojczyzną, a także o trudach i radościach losu zawieszonego między dwoma światami tak różnych krajów. Autorka dzieli się z czytelnikiem czułymi i barwnymi wspomnieniami rodzinnymi, dokonując między innymi studium relacji braci - swojego ojca Andrzeja oraz noblisty Czesława Miłosza. Ukazuje mniej dotąd znany wątek historii australijskiej Polonii za czasów PRL-u, wspomina wielkich, których dane było jej poznać (na przykład Tyrmanda, Teligę, Konwickiego...), a nade wszystko opowiada o poszukiwaniach własnej drogi wśród zgiełku nieprzewidywalnego życia, który czasem wprawiał w zachwyt, a czasem ogłuszał.
Autobiografia Miłosz-Piekarskiej, napisana ze swadą i humorem zwyciężającym ponad tym, co bolesne, uzupełniona o niepublikowane dotąd zdjęcia, skany listów i wierszy, stanowi rzadki przypadek książki, w której wrażliwość na prozę życia spotyka się z wielkimi dziejami. To nie wspomnieniowy pomnik, lecz swobodna gawęda, dzięki której każdy czytelnik poczuje się w - niezwykłej przecież - rzeczywistości autorki jak u siebie.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8196-496-8 |
Rozmiar pliku: | 4,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie pamiętam wiele z okresu wczesnego dzieciństwa. Jedynie migawki: zabawy z dziećmi z podwórka w stertach gruzów na tyłach Armii Ludowej, tam, gdzie teraz jest Trasa Łazienkowska. Naszą gosposię Anielcię, która wyglądała zupełnie inaczej niż mama czy babcia. Była bardzo okrągła, obfita i ubrana na wszystkie pory roku naraz. Psa Kubę, który gryzł ścianę (teraz dopiero go doskonale rozumiem). Palto z kapturem ze sztucznego misia, uszyte przez moją mamę, w którym wyglądałam prawie tak okrągło, jak Anielcia.
Dziadkowie mieszkali dwa kroki od nas, na Alei Wyzwolenia, na ostatnim piętrze w budynku z windą, której się potwornie bałam, bo stale stawała między piętrami. Moja dziecięca wyobraźnia tworzyła scenariusze jak z najlepszych horrorów. Już kiedy wchodziłam na klatkę schodową, naciśnięcie guzika przywołującego windę oznaczało, że zaraz stanie się coś straszliwego, jechałam na górę z zaciśniętymi oczyma, żeby nie widzieć betonowego muru migającego w oszklonych drzwiach windy.
Do dziadków bardzo lubiłam zaglądać. Panowało tam wielkie gdańskie biurko dziadka i czarne błyszczące pianino babci. Pełno było kwiatów, koronkowych firanek, pachniała pasta do podłogi, a na ścianie wisiał portret babci, który cudem, tylko lekko zniszczony, ocalał po powstaniu warszawskim w ruinach ich domu. Babcia na tym przedwojennym portrecie była piękna i jeszcze nie wiedziała, że jej spokojny, bezpieczny świat rozpadnie się w 1939 roku.
Na Armii Ludowej mieszkał Waldek Sander. Nasi rodzice się przyjaźnili, więc i my spędzaliśmy ze sobą dużo czasu. Najwyraźniej miałam do niego słabość, bo w wieku lat sześciu złożyłam mu następującą propozycję: „Waldek, ożeń się ze mną, ja będę dobrą żoną”. Musiał widocznie wiedzieć, że kłamię z tą „dobrą żoną”, bo propozycję odrzucił.
Dobrze pamiętam wigilie z tamtych lat, głównie z powodu ilości otrzymywanych prezentów. Ponieważ byłam jedynym dzieckiem w rodzinie, tylko na mnie czekały pod choinką sterty pudeł, paczek i paczuszek. Niestety, mogłam je otworzyć dopiero kiedy wszystkie dania zostaną skonsumowane. To była istna tortura, bo dziadek jadł rybę wyjątkowo powoli, starannie i cierpliwie oddzielając mięso od ości dwoma widelcami. Trwało to wieczność, a ja wpatrywałam się niecierpliwie w każdy jego ruch, każdą podróż widelca do ust, dygocząc ze zdenerwowania. W milczeniu, z rękami grzecznie na stole, bo jako najmłodsza w rodzinie nie miałam prawa głosu.
To samo zresztą odbywało się podczas innych rodzinnych przyjęć, już w większym gronie, z różnymi ciociami i wujkami. Byłam ostatnia przy nakładaniu na talerz, a co najgorsze także przy wybieraniu ciasteczek z patery. Pamiętam, że wypatrzyłam sobie kiedyś babeczkę z truskawkami i, wbijając w nią oczy, jak wąż je wbija w swoją ofiarę, wpatrywałam się w nią intensywnie, czekając na swoją kolej. I traf chciał, że któraś z cioć po tę właśnie babeczkę sięgnęła. W tym momencie już nie wytrzymałam, trysnęły łzy i ryknęłam na całe gardło: „to moja babeczka!”. Może właśnie wtedy się nauczyłam, że rykiem i wrzaskiem jednak można sporo osiągnąć.
Do szkoły poszłam o rok wcześniej, czyli w wieku sześciu lat. Nie podejrzewam jednak, że stało się to z powodu mojej wyjątkowej inteligencji. Szkoła podstawowa numer 48, przy ulicy Stefanii Sempołowskiej, znajdowała się dosłownie dwa kroki od domu na Armii Ludowej. Do mojej klasy uczęszczało sporo dzieci, które znałam z podwórka. Pędziłam więc do szkoły zadowolona i wielce energicznie partycypowałam w życiu towarzyskim pierwszoklasistów. Niestety, do drugiej klasy poszłam do Sióstr Urszulanek w podwarszawskich Chylicach i życie zaczęło wyglądać mniej wesoło.
Tata zakochał się w mamie od pierwszego wejrzenia, kiedy zobaczył ją grającą w siatkówkę z drużyną AZS-u. Hanka Goliszewska studiowała w Wyższej Szkole Handlu Morskiego w Sopocie. Rodzice lekko ją rozpieszczali, próbując zrekompensować jej stracone podczas wojny dzieciństwo. Dziadkowie Goliszewscy, Jerzy i Maria, z domu Garlińska, mieszkali w Elblągu w poniemieckiej willi, którą dziadek dostał w ramach przesiedlenia z Warszawy w związku z pracą: był głównym inżynierem przy odbudowie Elbląga. Wśród mebli, serwetek i porcelany, pozostawionej przez wysiedlonych Niemców, dziadkowie odtworzyli swój przedwojenny świat, chroniąc dzieci przed komunistycznymi realiami.
Mój tata, Andrzej Miłosz, o dwanaście lat starszy od mamy, opiekował się swoim ojcem, Aleksandrem, mamą Weroniką i dwiema starszymi ciotkami: Gabrielą Lipską i Janiną Niementowską. Całą rodzinę przesiedlono z Litwy w 1945 roku, a tata był głównym organizatorem nowego życia: najpierw w wiosce Drewnica na Żuławach Wiślanych a potem w Sopocie. Niestety, niedługo po przyjeździe tam (do Drewnicy), w listopadzie 1945 roku, zmarła na tyfus mama taty, Weronika Miłoszowa, moja babcia. Była głęboko religijną i dobrą osobą. Pielęgnowała samotną, chorą staruszkę Niemkę i to od niej się zaraziła. Wkrótce rodzina przeniosła się do Sopotu, gdzie tata wyszukał wolną willę, w której nikt nie chciał mieszkać, bo podobno tam straszyło, i ulokował w niej całą rodzinę. Starszy brat ojca, Czesław, w grudniu 1945 roku wyjechał na placówkę dyplomatyczną do USA i pisał stamtąd listy pełne obaw o zbyt beztroskie życie brata, który, według niego, zajmował się głównie żeglarstwem i nie przejawiał zainteresowania poważną pracą. Nie na darmo Leopold Tyrmand, mój chrzestny ojciec, opisał w Dzienniku 1954 tatę jako lekkomyślnego i nieodpowiedzialnego błękitnookiego wikinga. Jako trzymiesięczne dziecko pływałam jachtem z rodzicami i jeszcze wtedy nie tak słynny żeglarz Leonid Teliga prał w jeziorze moje pieluszki, o czym opowiedział mi na… Tahiti wiele lat później. O naszym spotkaniu na Tahiti, podczas jego samotnego rejsu dookoła świata i mojej z matką podroży do Australii, jeszcze opowiem.
Mama przyprowadziła więc tatę do domu do swoich rodziców w Elblągu, oznajmiając, że się oświadczył i został przyjęty. Wszystko odbyło się w błyskawicznym tempie, bo tata zakochał się przecież w mamie od pierwszego wejrzenia. Dziadkowie, zdaje się, nie byli zachwyceni. Podejrzewam, że z tych samych powodów, dla których martwił się o niego starszy brat. A ich obawy pogłębiły się tego samego wieczoru, kiedy tata, udając ducha, wyskoczył na dziadka w piwnicy, gdy ten zszedł po konfitury, a następnie zamienił dziadkowi deser na polaną konfiturami watę i cieszył się, jak jego przyszły, dobrze ułożony teść, próbował tę watę zjeść, nie chcąc robić przykrości ukochanej żonie. Biedny kochany dziadek podobno żuł cierpliwie tę watę i dopiero po chwili powiedział „Wiesz Marysieńko, ten deser trochę ci się nie udał”. Zakochana mama jeszcze wtedy myślała, że to są wspaniałe pomysły wikinga z fantazją. Dopiero kilka lat później zmieniła zdanie. Pobrali się wiosną 1950 roku. Ślub był skromny, wiem jedynie, że suknia uszyta była z jedwabiu ze spadochronu, ale nigdy nie widziałam żadnego zdjęcia. Czy nikt nie robił zdjęć, czy też mama zniszczyła, kiedy się rozwodzili? Po ślubie tata zabrał mamę do Warszawy, a właściwie do małego pokoju pod Warszawą, gdzie mama podobno przesiedziała pierwszą noc płacząc, bo zupełnie inaczej wyobrażała sobie to ich mieszkanie. Jakoś udało się załatwić lokum na ulicy Białobrzeskiej 33 numer 4. Pokój z kuchnią, w którym mieszkała również gosposia Anielcia. 3 kwietnia 1952 urodziłam się ja. W tych latach tata pracował jako instruktor na jachcie szkoleniowym, pisywał reportaże, tłumaczył z rosyjskiego i litewskiego. Pracował też w Polskim Radiu, o co zresztą jego przyjaciel Tyrmand miał do niego również pretensje, co wyraził w słynnej powieści Zły. Z Radia wyrzucony został w 1951 roku, kiedy odmówił potępienia swojego brata za pozostanie na Zachodzie. Ogólnie rzecz biorąc, tata, aż do otrzymania przez Czesława Nagrody Nobla w 1980 roku, był chłopcem do bicia dla polskich władz, które nie mogąc dosięgnąć Czesława, wyżywały się na moim ojcu. Wrócę do tego tematu jeszcze kilkakrotnie, ponieważ miało to ogromny, i często bardzo negatywny, wpływ na życie mojego taty.
U Andrzeja i Hanny zatrzymał się Czesław w okresie świąt Bożego Narodzenia podczas swego krótkiego pobytu w Polsce w 1950 roku. Podobno walił głową w ścianę z rozpaczy. A oto jak to wspomina moja matka w swojej autobiograficznej książce pt. Piegowate szczęście: „Jeszcze jakiś czas mieszkamy w pokoiku z wejściem przez windę przy ul. Grójeckiej”. (Tu muszę dać przypis: moja mama się pomyliła, mieszkaliśmy już wtedy nie na Grójeckiej, ale na Białobrzeskiej, taki też adres mam w swoim akcie urodzenia). Dalej mama: „Andrzej złożył podanie o przyznanie mu mieszkania w nowym budownictwie, ale jest jednym z wielu na liście czekających. Tymczasem właśnie tam, na IV piętrze naszego skromnego locum, rozegra się tragedia równa tragediom greckim. (…) Jedziemy we trójkę Czesław, Andrzej i ja z wizytą do moich Rodziców do Elbląga. (…) Kiedy siadamy do obiadu, zabiera głos 84-letnia babunia, ta sama, która uciekała razem z nami z transportu po powstaniu.
– Proszę pana – zwraca się do Czesława – przecież «oni» pana stąd nie wypuszczą!
Wszyscy śmiejemy się serdecznie z jej wypowiedzi, świadczącej o zainteresowaniu polityką, ale kiedy wracamy do Warszawy, władze odbierają Czesławowi paszport, ma zostać w kraju. Sytuacja jest tragiczna. Czesław biega po naszym małym pokoju jak zwierz w klatce. Nie chce nawet rozmawiać. Cała jego wspaniała twórczość, jego praca, jego życie osobiste przestają w tym momencie istnieć. Za parę dni żona Janka będzie rodzić ich drugie dziecko. Jesteśmy pełni współczucia, ale nic nie możemy pomóc. Po paru godzinach Czesław się uspokaja i wychodzi. Nie ma go bardzo długo. Wraca z twarzą ściągniętą bólem i z paszportem w ręku. Dał «słowo honoru» Putramentowi, że wróci, jeżeli pozwolą mu wyjechać do żony. Nigdy się już nie dowiemy, czy Putrament wiedział o jego prawdziwych intencjach. Na pewno się domyślał”.
Z Białobrzeskiej nie pamiętam dużo, ale jest takie zdjęcie z moich chrzcin: długi stół, balanga, a na końcu pokoju łóżeczko, w którym stoję trzymając się za pręty i obserwuję zabawę. To były czasy przyjaźni taty z Romkiem Polańskim, którego poznał z Basią Kwiatkowską – pierwszą żoną Romka. Podobno Roman pytał tatę o zgodę na ślub, a ojciec machnął ręką, mówiąc: „A, bierz ją sobie”. To jest wersja mojej mamy, która była szalenie zazdrosna, podejrzewając ojca o romans z Basią. Bywał również u rodziców Witold Leszczyński, świetny reżyser i scenarzysta (Żywot Mateusza, Konopielka, Siekierezada – to jego filmy). Dzięki niemu mam serię ślicznych zdjęć jako pięcioletnia dziewczynka. Jakieś dwadzieścia lat później spotkałam pana Witolda na przyjęciu, podeszłam się przedstawić i usłyszałam: „Pani jest córką Hanki Miłosz? Ależ to była piękna dupa”.
W wieku trzech lat uciekłam z domu, postanawiając udać się na wycieczkę nad Wisłę, bo rodzice gdzieś wychodzili na przyjęcie, a Anielcia nie miała ochoty się ze mną bawić. Podobno tata znalazł mnie na przystanku tramwajowym na placu Narutowicza, ponad pół godziny drogi od domu. Z lalką pod pachą i cukierkami, które dostałam od jakichś ludzi. Że też nikt się nie zainteresował, dlaczego dziecko wybiera się samo w podróż tramwajem. Podobno na pytania ludzi odpowiadałam, że jadę nad Wisłę. Chyba dostałam lanie, ale rodzice nie poszli z tego wszystkiego na bal, więc wyszłam na swoje.
Z Białobrzeskiej przeprowadziliśmy się (razem z Anielcią) około roku 1955 lub 1956 na Aleję Armii Ludowej numer 6 do nowego, dwupokojowego mieszkania. Pamiętam, jak zostałam kiedyś sama w domu i usłyszałam dzwonek do drzwi. Zapytałam grzecznie: „Kto tam?” i usłyszałam: „Hydraulik”. Kiedy rodzice wrócili, znaleźli mnie zapłakaną pod łóżkiem, gdzie szlochając wyjaśniłam, że przyszła do mnie hydra uliczna.
Tam też moja mama w szale matki Polki doszczętnie zmoczyła ręcznym prysznicem gosposię sąsiadów. A było tak: ciężko chorowałam na szkarlatynę i wreszcie, w pierwszy słoneczny dzień wiosny, opatulona w misia z kapturem, czapki, szaliki, rękawiczki zostałam wypuszczona na podwórko. A tam, na parterze gosposia myła okna, zakasawszy spódnicę, spod której widać było ogromne bure barchany i opadające pończochy. Stałam wgapiając się i pokazując innym dzieciom to bieliźniane panopticum. Podejrzewam, że musiałam dodać do tego jakiś komentarz: „Patrzcie, patrzcie, jakie ma wielkie majtki”. Gosposia zdenerwowała się i wylała mi na głowę wiadro z wodą. Ja, oczywiście, rycząc popędziłam do mamy, a ta rzuciła się pędem do mieszkania sąsiadów, złapała gosposię za kołnierz, do łazienki i pod prysznic. Tata potem musiał za szaloną żonę przepraszać.
To był wspaniały, beztroski okres w moim życiu: rodzice, pies, niedzielne obiady u dziadków. Wyjazdy w góry do Orlika, do domu ZAIKS-u w Zakopanem, a w lecie nad morze albo z babcią do Ciechocinka. Rodzice prowadzili bogate życie towarzyskie i przez dom przewijała się ówczesna śmietanka filmowa i dziennikarska. Nie lubiłam tylko kiedy wyjeżdżali, zostawiając mnie na pastwę gosposi albo i gorzej, bo u jakiejś pani w Urlach, która prowadziła pensjonat dla dzieci rodziców podróżujących jak moi. Zostałam tam kiedyś na kilka miesięcy. Rodzice podróżowali po Europie. Tata zawsze wymyślił jakiś projekt, wtedy, zdaje się, kręcił z Jerzym Bednarczykiem Między Morzem Śródziemnym a Czerwonym. Izraelski notatnik. Opowiedziałam więc wszystkim dzieciom, że jestem sierotką. Miałam wtedy wspaniale, bo ze względu na to, że byłam najmłodszym gościem pensjonatu, a w dodatku sierotką, wszyscy się mną zajmowali, oddawali mi swoje słodycze i zabawki. Aż tu nagle, któregoś dnia wstyd straszny, bo przyjechali z wojaży zagranicznych rodzice, na dodatek Oplem. Władowałam się szybko do samochodu z opuszczoną głową.
Któregoś dnia 1959 roku na karnawałowym balu moja mama, przebrana za czarnego kota, poznała Andrzeja Zawadę, już wkrótce pioniera himalaizmu zimowego. Potem rodzice się rozwiedli, a ja wylądowałam w internacie.REŻIMOWA OWSIANKA
Nie pamiętam wiele z rozwodu rodziców w 1959 roku. Najwyraźniej starano się, bym widziała i wiedziała jak najmniej. Któregoś dnia zniknął pies. To był początek wielkich zmian w moim życiu. Sprzedany został samochód i tata kupił sobie skuter. Na tym właśnie skuterze któregoś dnia zostałam odwieziona do sióstr urszulanek w Chylicach pod Warszawą. Miałam siedem lat.
Pamiętam natomiast dokładnie, jak siedzę wczepiona w plecy taty i ryczę całą drogę. Nie wiem, jak w komunistycznej Polsce uchowały się internaty prowadzone przez siostry zakonne, ale istniało ich kilkanaście. W Chylicach siostry prowadziły internat dla dziewczynek ze szkoły podstawowej, a w Szymanowie z liceum. Przyjechaliśmy pod wieczór, tata szybko mnie pożegnał i nagle zostałam sama w dziwnym, obcym miejscu. Siostra zaprowadziła mnie na salę, pokazała, gdzie jest moje łóżeczko i kazała pójść spać. Oczywiście ryczałam dalej, na co po chwili wpadła na salę któraś z sióstr i krzykiem kazała mi być cicho.
Nie wspominam tego pobytu zbyt dobrze. Z wyjątkiem jednej siostry Marii, która prowadziła ogród, wszystkie raczej były niemiłe, krzykliwe i z sadystycznymi tendencjami. Siostra Maria była moją ucieczką od tej internatowej rzeczywistości. Często pozwalała mi siedzieć u niej w ogródku, gdzie pieliłam grządki, karmiłam i głaskałam kury, ale głównie łaziłam za nią, zadając masę pytań, na które ona cierpliwie i z uśmiechem odpowiadała. Była mi całą zastępczą rodziną w jednej drobnej osobie.
Jestem jej wdzięczna za okazane serce, bo tego na pewno było w internacie za mało. Dużo natomiast było szarpania za uszy, walenia linijką po łapach, klęczenia w kącie na grochu z rękoma w górze, w sieni, tak by inne dziewczynki widziały, jaka kara może i je spotkać. Z dodatkowych atrakcji pamiętam budzenie nas w środku nocy i pędzenie do kaplicy w nocnych koszulach w celu modlitwy.
Reżim był ostry. Rano wpadała na zbiorową salę siostra dyżurna i, zapalając światło, wrzeszczała: „Niech będzie pochwalony”, a my musiałyśmy od razu, na komendę, uklęknąć na łóżkach i odpowiedzieć zgodnym chórem „na wieki wieków”. I pędem do łazienki. Mycie chyba było niezbyt dokładne, bo w chwilę potem trzeba było porządnie zasłać łóżeczko, ubrać się i uczesać i po schodach w dół do sali jadalnej na śniadanie. Tam znowu modlitwa i jakiś kleik serwowany z ogromnego gara. Dwie siostry niosły gar, a trzecia łychą chlapała z niego na talerze. Nienawidzę kleików i nawet najbardziej smakowite australijskie porridge (owsianka) odbija mi się wspomnieniem tamtych śniadań. Inne posiłki, którymi nas karmiono, też kojarzą mi się z tym wielkim garem i siostrą z łychą. Prosto z Dickensa. Potwornie tęskniłam za babcią i jej zupą ogórkową, już nie mówiąc o czekoladowych babeczkach i serdecznej atmosferze przy domowym stole. Oczywiście nie było mowy o jakimkolwiek marudzeniu na temat serwowanych dań, bo można było wtedy zostać wyprowadzonym za ucho z jadalni. Te nieszczęsne uszy miałam miesiącami naderwane, więc widocznie nie byłam wystarczająco grzeczna.
Pamiętam, że kiedyś wymyśliłam świetną zabawę. Ściągnęłyśmy materace z łóżek i zjeżdżałyśmy na nich ze schodów jak na sankach. O rany, co tam się działo! Siostra dyżurna dostała szału, fruwałyśmy za te uszy, a potem ja i druga równie pomysłowa dziewczynka klęczałyśmy w sieni przez ileś godzin na woreczkach wypełnionych grochem, z rękoma do góry, tak by siać postrach wśród innych potencjalnych rebeliantek.
Do szkoły chodziłyśmy razem z miejscowymi dziećmi. Lubiłam tę drogę, szeroką i piaszczystą. Była to chwila ucieczki od musztry w internacie.
Tu w Chylicach przygotowywałam się do pierwszej komunii i oczywiście pierwszej spowiedzi. Straszny miałam z tym kłopot, bo trzeba było wymyślić jakieś grzechy, by ksiądz Bajko był odpowiednio zadowolony. Przebijałyśmy się pomysłami i podejrzewam, że ksiądz Bajko musiał się nieźle zdziwić, ileż zła udało się nam dokonać w tak młodym wieku.
Wiedziałyśmy, że listy pisane do rodziny są czytane przez siostry, naturalnie więc panowała autocenzura. Robiąc jakieś porządki w pudłach sprzed lat, znalazłam jeden, pisany do mamy, kiedy leżałam chora na ospę wietrzną. Narysowałam serce w czerwone kropki i napisałam, że jestem chora i że nawet moje serce jest w krostach.
Fajnie było chorować. Mogłyśmy wtedy nadal smacznie spać, gdy w pokoju obok brzmiało surowe poranne „niech będzie pochwalony” i dudnił pęd nóg na korytarzu.
Rodziny odwiedzały nas nie za często. Myślę, że nie było to wskazane, bo po każdym dniu wizyt dziewczynki były zasmarkane od łez oraz chorowały na brzuchy od pożartych w pośpiechu słodyczy.
Całe nasze rodziny natomiast hucznie zjechały się na pierwszą komunię. Dostałyśmy przydzielone identyczne sukienki i wianuszki. Panowała nadzwyczaj odświętna atmosfera, wszyscy rozpływali się w uśmiechach i przez tych kilka godzin byłyśmy wybitnie przejęte naszą wyjątkowością. Były fotografie, pochwały, achy i ochy, po czym zdjęto z nas komunijne sukienki i wszystko wróciło do swojej mało radosnej rzeczywistości.
Uratowały mnie komunistyczne władze, bo po dwóch latach od mojego zesłania, w sierpniu 1961 roku, zamknęły bursę i mama musiała mnie zabrać do siebie do kawalerki w Warszawie, mieszczącej się w słynnym Domu Wedla, przy ulicy Puławskiej 28, na rogu z Madalińskiego. Zamieszkałam za kotarą, w drugiej części pokoju, w korytarzu była kuchenka w szafie wnękowej. Gotowania w domu nie było za dużo, więc nie stanowiło to problemu. Rano mama pędziła do pracy w ambasadzie amerykańskiej, a ja do Szkoły Podstawowej nr 85 imienia Benito Juareza, na ulicę Narbutta. Obiady jadałam w szkolnej stołówce. Bardzo mi smakowały, bo były zupełnie inne niż te, ktore robiła moja mama czy babcia.
W szkole zaprzyjaźniłam się z dwiema dziewczynkami z domu dziecka: Iwoną i Dzidką. Były trochę zasmarkane i brudne, a mnie się wydawało, że im pomogę, zabierając je na Puławską i proponując, że mogą się wykąpać. No i wykąpały się, jak również ukradły mojej mamie korale i jej ukochaną bransoletkę. Ta próba przyjaźni skończyła się dosyć szybko. Szkolni koledzy mieli trudności z zaakceptowaniem mnie: pojawiłam się w czwartej klasie jako ta „nowa”, w fartuszku z falbankami, a po dwóch latach internatowego życia moje zdolności interpersonalne były dosyć ograniczone. Nieśmiałość pomieszana z dumą, a do tego z krnąbrnym i buntowniczym nastawieniem do świata, na pewno nie pomagały mi w zawarciu bliższych znajomości z innymi dziećmi. Na szczęście pojawiła się w moim życiu Ula. Początkowo nie wykazywałam zainteresowania, bo była bardzo dobrą uczennicą i ulubienicą nauczycielki, co w moich oczach rebelianta całkowicie ją skreślało, ale jednocześnie była rezolutna i ogólnie lubiana, czym mi bardzo imponowała. Dzięki niej miałam szansę dostania się do grupy rządzącej klasą. Jako przyjaciółka Uli nareszcie zostałam zaakceptowana.
I tak stałyśmy się najbliższymi „psiapsiółkami”, mówiono o nas „duża Ula z małą Joasią”. Kochałam odwiedzać jej dom rodzinny, a w nim siostrę, dwóch braci, tatę i mamę gotującą porządne, prawdziwe domowe obiady. Nie byli zbyt dobrze sytuowani, a ja objadałam ich regularnie. Do tej pory pamiętam smakowite zupy mamy Uli i grube pajdy świeżego chleba z masłem.
Przyjaźń z Ulką przetrwała prawie pięćdziesiąt lat, do dzisiaj, ale to już oddzielny rozdział.WODZOWIE I CZAROWNICY
Po powrocie z Chylic do Warszawy trudno mi się było zaaklimatyzować. Dwa lata w internacie u sióstr i przeprowadzka z Armii Ludowej na Puławską sprawiły, że byłam trochę w tyle, jeżeli chodzi o kontakty towarzyskie. Dzięki nowo poznanej Uli jakoś udało mi się wślizgnąć w grupę dziewczynek, ale nie mogłam się połapać w stopniach ważności. Istniało niepisane prawo, że gdy rozmawiasz z jedną, to druga się obraża, ilość czasu spędzana z poszczególnymi koleżankami podlegała kontroli i też mogła skończyć się źle, to znaczy wykluczeniem przez inne. Obgadywanie było dozwolone, ale należało się dobrze orientować, kogo przed kim można, a kiedy jest to surowo karane przewinienie.
Nastąpiła intensywna nauka lawirowania i manipulacji, niestety czasami wracającej rykoszetem. Z tej grupy przetrwała jedynie przyjaźń z Ulką. Aż do ostatniej klasy, kiedy po powrocie z wakacji okazało się, że jestem o głowę od niej wyższa. Byłyśmy skrajnie różne: ja jakaś taka niezdarna, chuda, obcięta na krótko, z perkatym nosem, trochę dzikus i odludek, i śliczna Ula, o brzoskwiniowej cerze, z dołeczkami w policzkach, lśniących czarnych włosach, wiecznie roześmiana i zawsze otoczona ludźmi. Byłam w nią wpatrzona, też chciałam być adorowana przez wszystkich. Nie wspominam już nawet o chłopcach, którzy na mnie w ogóle nie zwracali uwagi.
Nasze drogi trochę się rozeszły, gdy zdałam do ogólniaka, a Ula poszła do Technikum Terenów Zielonych, ale nadrabiałyśmy to po szkole. Często spotykając się albo u jednej, albo u drugiej w domu, a potem odprowadzając się po ulicy Puławskiej w tę i z powrotem, czasami do późnego wieczoru. Kręcili się co prawda na tej ulicy i w bramach miejscowi żule, ale czułyśmy się bezpiecznie, bo byli to nasi koledzy z podstawowej ławy szkolnej.
Do ogólniaka zdałam nie wiem jakim cudem. Należałam do tej niechlubnej kategorii zdolnych, ale leniwych, a nauka nie była moim ulubionym zajęciem. Na dodatek, idąc na egzamin, zakupiłam kilo czereśni, które, niemyte zresztą, wpałaszowałam zanim usiadłam w ławce. Rewolucja w brzuchu była tak straszna, że do dzisiaj ją pamiętam. Nie byłam w stanie myśleć o niczym innym, jak tylko żeby jak najszybciej pomknąć do toalety. Jakimś cudem jednak zdałam. W roku 1965 zostałam uczennicą Liceum Ogólnokształcącego nr XLII im. Marii Konopnickiej przy ulicy Madalińskiego 22. Mając niejasne raczej plany, że pójdę potem na studia prawnicze, wybrałam klasę z językiem łacińskim. Rosyjski był oczywiście obowiązkowy, ale w ramach rebelii wszyscy staraliśmy się uczyć go jak najmniej. Po latach, podróżując po Rosji, żałowałam swojej głupoty.
W Domu Wedla, kilka pięter nad nami, mieszkali państwo Wojtyna, rodzice Zosi Raczkowskiej, zapalonej koniary, z którą zaprzyjaźniła się moja mama. Spotkały się chyba w Narciarskim Klubie Dziennikarzy „Kaczka” i szybko dogadały się, że mają córki w tym samym wieku, a na dodatek Zosia często bywała u rodziców na Puławskiej. I tak, jeszcze w szkole podstawowej, poznałam Gośkę Raczkowską. Z jej opowieści wynika, że nie przypadłam jej do gustu podczas naszego pierwszego spotkania. Mama wystroiła mnie dostojnie, w jakąś sukieneczkę i kapelusik, zapewne by pochwalić się córeczką, a ja spod tego kapelusika patrzyłam nienawistnie na cały świat. Na szczęście następne spotkanie, już u dziadków Gośki, udało się lepiej, i dwa dzikusy odkryły, że mają ze sobą masę wspólnego. A przede wszystkim, że są pełne wariackich pomysłów i niepohamowanej chęci konkurowania ze sobą o wszystko. Najpierw postanowiłyśmy, że uciekniemy z domu. Ale to trzeba było porządnie zaplanować. Znalazłyśmy więc w parku Łazienkowskim starą wierzbę, której gałęzie tworzyły naturalny namiot. Tam postanowiłyśmy znosić prowiant, czyli jakieś wykradane z domu puszki i sucharki. Niestety, a raczej na szczęście, gdy już byłyśmy gotowe do ostatecznego skoku, ktoś cały nasz prowiant ukradł i jak niepyszne musiałyśmy wrócić do domu. Zapisałyśmy się również do harcerstwa, ale doszło do strasznych starć, gdy przyszła pora na wybór zastępowej, a już apogeum osiągnęłyśmy, zakładając szczep indiański na wakacjach w Szczawie, kiedy po długich targach i dyskusjach Gośka wygrała i została Wielkim Wodzem, a ja, by jakoś zaistnieć, mianowałam się Wielkim Czarownikiem. Biedna Ania, cioteczna siostra Gośki, została zmuszona do zostania Wielkim Wojownikiem, który miał się nas po prostu słuchać. Marek Raczkowski, młodszy brat Małgosi, w ogóle nie był brany pod uwagę i przeganiany, gdy tylko próbował za nami łazić.
Zosia Raczkowska, mama dwojga dzieci, jeździła co roku na wakacje do Szczawy, koło Limanowej. Okolice te znał bardzo dobrze jej ojciec, który działał tam w partyzantce. Wynajmował pokoje od miejscowych, a Zosia jeździła tam z Gośką i Markiem jak na zesłanie. Podobno miała na ścianie kalendarz i skreślała dni zostające do końca pobytu, jak to robią więźniowie. Moja mama, kiedy tylko się dowiedziała, że Zosia jeździ z dwójką dzieci na wakacje, sprytnie postanowiła i mnie podrzucić, bo jedno więcej czy mniej to już i tak wszystko jedno. W ten sposób zaczęły się moje wieloletnie wakacyjne przygody w Szczawie. Zosia nas wywoziła, a po pewnym czasie przyjeżdżała babcia Małgosi i oswobadzała Zosię, przejmując pieczę nad nami. Podczas pierwszych wspólnych wakacji Zosia, bardzo zmęczona naszymi walkami o wszystko, łącznie z tym, która dostanie większy kawałek ciasta, wymyśliła iście Salomonowy sposób: jedna kroiła, a druga wybierała pierwsza. Nigdy potem nie widziałam chyba takiej precyzji w krojeniu.
Często jeszcze do naszej grupy podrzucano Anię. Trochę młodsza, nie była traktowana przez nas z szacunkiem. A biedny Marek bez ustanku przepędzany. Kiedyś miałyśmy gdzieś się udać, a tu za nami wlecze się on. Zdenerwował nas, więc wpakowałyśmy go do komórki na kartofle. Miało być tylko na chwilę, ale dzień się nieoczekiwanie rozwinął i dopiero po iluś godzinach przypomniałyśmy sobie o nim. Wyszedł wściekły i zasmarkany od łez, ale twardo się postawił, wrzeszcząc, że wszystko powie babci. No, chyba że mu kupimy czekoladę i mleko w tubce. Stanowczo się upierał, ile i co ma dostać jako rekompensatę za zadane cierpienie i w ramach zapłaty za milczenie. Uległyśmy, a Marek dziwnie potem nie miał apetytu na kolację.
Wspominam czas spędzony w Szczawie jako najwspanialsze chwile mojego dzieciństwa. Było nam tam rozkosznie beztrosko, całymi dniami łaziłyśmy po górach albo do tzw. bani na rzece Kamienica popływać. Wciągnęłyśmy miejscowe dzieciaki do naszego szczepu Indian, Wielki Wódz i Wielki Czarownik mogli się wtedy popisywać swoimi umiejętnościami przewodzenia, bo chyba głównie o to nam chodziło. A dzieci ganiały za nami, wydając z siebie odpowiednie indiańskie okrzyki.
Przyszedł rok, kiedy okazało się, że działanie w szczepie Indian już nas tak nie bawi, bo jesteśmy na to zbyt dorosłe, natomiast wybitnie interesujące jest przesiadywanie w klubokawiarni i robienie dostojnych min pasujących do naszych piętnastu lat. Ukradłyśmy babci Małgosi szminkę i były próby wypychania stanika skarpetkami, by doroślej wyglądać. Te zabiegi nie odniosły zbytniego skutku: byłyśmy obie chude, obcięte na chłopczyce i z poobijanymi kolanami, które zdradzały, że jednak jeszcze nadal łazimy po drzewach. Zakochałam się co prawda w Wacku, który grał świetnie w siatkówkę, i szalenie przeżywałam jego powrót do Krakowa: uważałam, że w momencie, kiedy odjechał jego autobus, świat się skończył.NIE ZAWSZE MĄDRE ŻARTY
Miałam wtedy może trzynaście lat, chodziłam do ogólniaka przy Madalińskiego. Kłębiliśmy się zawsze przed wejściem do szkoły, bo każdy na szpileczki i agrafki przypinał sobie tarcze: czerwone, filcowe z gumowym białym tłoczonym numerem XLII. Te tarcze musieliśmy obowiązkowo nosić nawet poza szkołą, miały być przyszyte do wszystkich okryć wierzchnich, ale nam oczywiście wydawało się, że bez tych tarczy wyglądamy doroślej.
Mój tata właśnie wrócił z podróży do Paryża, gdzie między innymi spotykał się z bratem Czesławem, i w ramach prezentu przywiózł mi… sztuczne odchody, które oczywiście przyniosłam do szkoły i ułożyłam na korytarzu, oczekując na reakcję pani woźnej.
Reakcja była, a jakże, z wrzaskiem „kto to zrobił!!!” zaczęła pochylać się z gazetą (by posprzątać), a ja, bojąc się, że rzecz może ulec zniszczeniu w jej groźnych łapach, krzyknęłam: „Niech Pani tego nie rusza, bo to moje!”. Woźna zamarła, a ja się natychmiast poprawiłam: „Nie moje, tylko mojego taty”.
Woźna po chwili konsternacji zorientowawszy się, że to dowcip, złapała moją zabawkę i leci z nią do gabinetu Pani dyrektor, a ja za nią, wpadamy razem, woźna kładzie to na biurku, Pani dyrektor krzyczy: „Niech Pani to zabierze”, a ja z kolei znów w ramach wyjaśnienia: „To mojego taty”. Wysłano mnie karnie do domu i wezwano rodziców. Mama słusznie kazała powędrować tacie, skoro to jego, to i jego sprawa. Mój kochany tata, zamiast przeprosić i obiecać, że nic takiego się nie powtórzy, opowiedział, zaśmiewając się, Pani dyrektor, jak to Holoubek położył kiedyś w restauracji sztuczne wymioty…
Następnego dnia pozwolono mi wrócić do szkoły.
Latami potem naszymi ulubionymi prezentami w rodzinie były najgłupsze i najohydniejsze eksponaty typu: obcięte palce, sztuczne muchy w kostkach cukru, krzywe zęby, otwarte rany, przylepiane wielkie krosty, itd., itp.
Ale najstraszniejszy chyba dowcip tata zrobił swojej żonie, Grażynie. Włożył do lodówki odciętą dłoń, zawiniętą w kawałek zakrwawionej gazety. Dłoń była znalezionym gdzieś plastikowym rekwizytem, a krew – farbą.DOROSŁE ŻYCIE CZTERNASTOLATKI
W roku 1966 mama doszła do wniosku, że ma dosyć życia w Polsce i musi uciec do lepszego świata, który trochę poznała, wojażując z tatą po Europie dziesięć lat wcześniej. Złożyła podanie o paszport na wyjazd do Londynu, by jako nauczycielka angielskiego móc pogłębić swoją znajomość języka. Paszport dostała, ale mnie odmówiono, co było do przewidzenia, bo raczej nie wypuszczano z kraju całej rodziny. Miałam zostać w Polsce jako zabezpieczenie, że mama wróci. Rozpacz pod każdym względem. No i co zrobić ze mną? Grażyna, druga żona taty, odmówiła wzięcia mnie do domu, u dziadków też nie było warunków, bo dwa pokoje i słabujący Jaś, młodszy brat mamy. Postanowiono, że pojadę do internatu do sióstr niepokalanek w Szymanowie. W tym momencie Wielki Czarownik dostał szału. Zapowiedziałam rodzinie, że wyskoczę przez okno, jeżeli będą chcieli mnie tam oddać. Nie pomogły żadne namowy ani groźby. Zaparłam się: mogą ze mną robić, co chcą, ale do internatu nie pójdę i już. Raz dały mi siostry zakonne popalić, drugi raz się nie dam.
Skończyło się na tym, że zamieszkałam sama. W wieku lat czternastu, na ulicy Grottgera 6, na Mokotowie, dokąd przeprowadziłyśmy się z mamą rok wcześniej. Obiady miałam wykupione w stołówce szkolnej, tata zaglądał codziennie, a do dziadków chodziłam co niedziela. Poza tym byłam królową z wolną chatą, co wtedy było czymś niesamowitym i niespotykanym. Na szczęście nie potrafiłam tego odpowiednio wykorzystać, kilka niezbyt udanych prywatek, na które niby przez przypadek wpadał mój tata i tyle. Łaziłam wtedy często na lodowisko na Legii z przyjaciółką, nieżyjącą już Magdą Burzyńską, a potem przesiadywałyśmy w Klubie Książki i Prasy na Nowym Świecie (teraz mieści się tam EMPiK). Spędzał tam wiele czasu słynny Henio Meloman, jedna z barwniejszych postaci stolicy. Był najprawdziwszym celebrytą i poza wyjątkowymi zdolnościami tanecznymi oraz tego, co się dzisiaj określa jako „parcie na szkło”, nie miał na koncie zbytnich osiągnięć. Słynął z podrywania dziewcząt, które następnie przekazywał dalej, ale chodziły plotki, że wolał jednak chłopców. Zamienienie z nim kilku słów wydawało nam się szczytem dorosłości. Poza tym w Klubie były świetne pisemka z całego świata, w których głównie studiowałyśmy z zapałem modę. Wpadłyśmy kiedyś w sidła jakiegoś radiowego dziennikarza, który zrobił z nami wywiad. Pytał, co czytamy, dlaczego tu bywamy, czym się interesujemy itp. Mądrzyłyśmy się niezmiernie, a następnego dnia poszła audycja o dzisiejszej młodzieży, w której wypadłyśmy raczej głupawo. Tata łapał się za głowę. Jedyną pociechą było to, że nie podałam nazwiska.
Któregoś dnia dowiedziałam się, że dostałam paszport, załatwiony przez jakieś wygrzebane znajomości mojego taty i mam jechać do Londynu do mamy. Szarpały mną radość i rozpacz, bo obawiałam się, że może to być podróż tylko w jedną stronę, a bardzo nie chciałam porzucać mojego warszawskiego życia, taty, dziadków, przyjaciółek, Warszawskiego Klubu Narciarskiego, łyżew, Szczawy… Niestety, nie miałam wpływu na to, co się dzieje, i któregoś dnia w grudniu 1967 roku znalazłam się w pociągu odjeżdżającym do Londynu (przez Hoek van Holland) z Dworca Gdańskiego w Warszawie. Gdybym tylko wiedziała, że właśnie w tym momencie moje życie się zmienia.