Wszystkie nasze poplątane ścieżki - ebook
Wszystkie nasze poplątane ścieżki - ebook
O sile miłości, która nie pozwala zatonąć
Siedemnaście lat to wydawałoby się świetny czas dla każdego młodego chłopaka. Ale Reda nie jest jak każdy młody chłopak. Dużo pracuje i czuje się już dorosły – na ojca alkoholika nie może liczyć.
Warsztat samochodowy i przyjaciele są dla niego całym światem. Jedyne, o czym marzy, to wyrwać się z tego miasta. I niespodziewanie nadarza się ku temu okazja.
To miał być jeden z najpiękniejszych dni, a staje się najgorszym. Janek zostaje sam z trójką małych dzieci. Początkowo odtrąca wszelką pomoc, jednak po jakimś czasie dostrzega, że nie jest w stanie dłużej tak funkcjonować. I że musi się zmierzyć z tym, co już od paru lat od siebie odsuwał.
Życie potrafi zaskoczyć: w jednej chwili rzuca w otchłań, a w drugiej daje szansę na wypłynięcie. Tylko jak zacząć od nowa? I młody chłopak, i dorosły mężczyzna będą musieli odpowiedzieć sobie na niełatwe pytania.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8335-113-1 |
Rozmiar pliku: | 876 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
— Mówisz o naszym ślubie?
— Mam na myśli naszą przyszłość. Całe wspólne życie. Boję się, że zepsujemy to, co jest idealne.
— Skąd ten pomysł?
— Bo jeśli coś samo z siebie jest kiepskie, niewiele potrzeba, żeby to zupełnie zniszczyć. Ale jeśli coś jest perfekcyjne… Wszechświat dąży do równowagi. Wszystko chce sprowadzić do przeciętności.
— Ada, o czym ty właściwie mówisz…?
JANEK
Janek parkuje samochód na szerokim podjeździe pod domem, zerkając we wsteczne lusterko na zamykającą się za nim bramę. Gasi silnik, wyciąga kluczyk ze stacyjki i z głębokim westchnieniem opiera głowę o fotel. Przymyka powieki. Ostatnie miesiące były dramatycznym pasmem walki o życie, zdrowie i normalność. Od trzech dni ich codzienność stoi na głowie, wywrócona do góry nogami. Nie ma Ady. Jest trzydniowa Kornelia.
Tu, z tyłu, śpiąca w samochodowym foteliku o najwyższej klasie bezpieczeństwa. Maleńki noworodek, wypisany zaledwie godzinę wcześniej z oddziału neonatologicznego.
Nie, myśli Janek, nie udźwigniemy tego. Ja tego nie udźwignę.
Uczucie bezradności jest przytłaczające. Mężczyzna otwiera oczy i spogląda na dom. Całe piętro jest rozświetlone, każde okno. Dom przybrano na święta Bożego Narodzenia;
Ada chciała, żeby dzieci miały mimo wszystko wrażenie normalnych świąt.
Janek bierze głęboki wdech i wysiada z samochodu. Zatrzas-
kuje drzwiczki, starając się nie robić hałasu, nie chce obudzić i wystraszyć córeczki. Wyjmuje lekki fotelik, czując dławienie w gard-
le. Przykrywa delikatnie główkę dziecka kocykiem, zostawiając z boku szparę, żeby umożliwić dopływ powietrza. Zdecydowanym
krokiem rusza w kierunku drzwi wejściowych, myśląc o tym, że wszystko oddałby za to, żeby być teraz gdzieś indziej. Nie z tymi wszystkimi ludźmi, którzy zgromadzili się tam, w środku. Z Adą. Gdzieś daleko, na jakiejś gorącej plaży. Sami.
— Już są!
Janek stara się zachowywać kamienną twarz, kiedy otaczają go bliscy. Teściowie, Agnieszka — łzy ciekną im po policzkach, zupełnie się nie kontrolują.
— Jaka ona piękna… — Pochylają się nad śpiącą dziewczynką.
Janek odwraca się, przykuca i rozwiera ramiona, w które wbiegają z piskiem ekscytacji Aldonka i Emilka. Tuli do siebie córeczki, starając się wlać w nie siłą podświadomości maksimum siły i odwagi.
— Chcę wam kogoś przedstawić — mówi cicho, nie panując nad załamującym się głosem. Podchodzi do fotelika przełożonego przez teścia na stół, i ciągle z bliźniaczkami na rękach, wskazuje na maleństwo. — To wasza mała siostrzyczka. Ma na imię Kornelia.
Dziewczynki, przygotowane na pojawienie się siostrzyczki, przyglądają się jej zdumione, z mieszaniną rozczarowania i radości. Miała wyglądać jak laleczka, ale dorośli je okłamali. Wcale nie jest śliczna i nie ma różowego ubranka.
Stojąca obok mama Ady dusi się płaczem i stara się to za wszelką cenę zamaskować. Agnieszka tkwi przy oknie z głową opartą o chłodną taflę szyby, próbuje się pozbierać.
Chciałbym zniknąć, myśli Janek.
*
Leży w łóżku, słuchając spokojnego, cichutkiego oddechu z łóżeczka obok. Stara się uspokoić myśli, odzyskać równowagę psychiczną. Zbiera siły. Wraca pamięcią do nocy sprzed trzech dni.
— Janek! Janek!
Ada wyrwała go ze snu gwałtownie, po drugiej. Jej ciało rozpoczynało wielką misję: najbardziej naturalną pod słońcem, najbardziej przerażającą pod słońcem, pierwotną, odwieczną, wspaniałą.
— Co znów? — jęknął, odwracając się do niej. — Lody? Ogórki? Śpij, Ada, wszystko jest w porządku…
— Właśnie nie jest!
— Co się dzieje?
— Rodzę.
Poderwał się w jednej chwili. Trzy sekundy zajęło mu przyjęcie tej informacji do świadomości.
— Ja pierdolę! — Odrzucił gwałtownie kołdrę, wyskoczył z łóżka, przyklęknął przy niej.
— Nie klnij przy dziecku. — Głaskała brzuch z czułością.
Miała dreszcze na całym ciele.
— Dobra, czego potrzebujesz? Ubrania, walizka, mów, co ci podać?
Pół godziny później zostawili śpiące dziewczynki pod opieką wezwanej na pomoc babci i wsiedli do samochodu.
Ulice były zupełnie puste i śliskie. Janek prowadził pewnie, nie okazując zdenerwowania. Zerkał na Adę co jakiś czas z napięciem, złapali się za ręce nad dźwignią zmiany biegów.
— Powiedz mi, że to wszystko skończy się dobrze.
— Wszystko będzie dobrze — powiedział wbrew sobie. Zauważył grymas na jej twarzy. — Boli?
— Przy skurczu. — Wypuściła gwałtownie powietrze. — Teraz jest w porządku.
Miasto wyglądało pięknie; zimowa aura, świąteczne światełka w kształcie śnieżynek na każdej mijanej latarni, wielkie ośnieżone choinki na rondach, kolorowe lampki w witrynach sklepów. Wszystko to lśniło i odbijało się na tafli lodu, który skuł asfalt.
— Będziesz tylko ty. Obiecaj, że zrobisz wszystko, żeby dziewczynki były szczęśliwe.
— Obiecuję.
— Kocham cię, Janek.
Ada urwała. Janek patrzył, jak zaciska powieki, zatapiając się na chwilę w gorącym morzu bólu zalewającym wnętrze jej ciała. Przygryzła wargi, jęcząc cicho.
— Oddychaj, oddychaj, Ada — powtarzał, ściskając jej dłoń. — Kocham cię. Kocham cię. Kocham cię. Cokolwiek się będzie działo, nigdy o tym nie zapomnij.
Przejechali przez skrzyżowanie na czerwonym świetle, gdzieś w oddali słychać było karetkę. Szpital był już blisko.
REDA
Jak on nienawidzi tego miejsca. Nie znosi tego małego, brudnego, obskurnego miasta. Tej szarości. Tego brudu. Stagnacji, ciszy, kiedy powinno być głośno, hałasu, kiedy powinna być cisza. Braku perspektyw. Syfu, dziur, kałuż, które się w tych dziurach tworzą. Śmieci w każdym kącie, puszek po piwach na wypalonych słońcem trawnikach. Potarganych plakatów na tablicy ogłoszeń, bo, kurwa, po co ktokolwiek to wiesza? Sypiących się budynków o żadnej architekturze, powybijanych szyb, zdemolowanych przystanków.
Na ścianie ruiny, która stoi przy wjeździe do miasta, a kiedyś była podobno świetnie prosperującą gorzelnią, ktoś namalował jaskrawe graffiti: MIASTO KŁOPOTÓW. Miał rację. Wszyscy tu mają kłopoty.
Mówią na niego Reda. Ma siedemnaście lat i jest wściek-
ły. Nie, nie jest to takie powierzchowne, codzienne wkurzenie, reakcja na kogoś albo na jakieś zdarzenie, o którym za parę dni się zapomina. On jest wewnętrznie, w każdej komórce swojego ciała wściekły na całe to gówno, które dzieje się wokół niego i w którym, chce czy nie, tkwi.
Pełno mają w sobie złości; on, jego przyjaciele, a w reakcji na tę złość ich rodzice i nauczyciele — i tak się to rozrasta. Jeden wielki krąg niezrozumienia i wzajemnej niechęci.
Reda waha się, czy nie rzucić szkoły; matura majaczy mu gdzieś na horyzoncie, ta przepustka do dojrzałości, idiotyczna kpina. Nie widział jeszcze dojrzałej osoby tuż po wyjściu z egzaminu, jedno wielkie oszustwo. Te dwa lata, które zostały do zdobycia papierka, wydają mu się bezsensowne. Na lekcjach śpi, bo w nocy pracuje. Nocą pracuje, bo w warsztacie są zawaleni robotą i nie wyrabiają się z samochodami popołudniami. Musi mieć też czas dla Anety. I jeszcze ogarnąć jakoś dom i życie.
Jakoś. To słowo klucz, determinuje wszystko. Każda rzecz w jego życiu jest popychana do przodu jakoś. I tak leci.
Reda pochyla się nad maską nowiutkiej, pukniętej laguny, przyświeca sobie żarówką i zastanawia się, jak wyjąć nienaruszony silnik, otulony zmiażdżonym aluminium. Śmierdzi stopioną gumą. Wokół niego przyjaciele; palą, kłócą się o coś, pochyleni nad otwartymi maskami, gwiżdżą melodię lecącą z radia. Klną, rozmawiają o dziewczynach, bo każdy ma ze swoją jakiś problem. Zawracają sobie nimi głowy, one ich uwodzą, a potem, po krótkim czasie euforii, narastają nagle nie wiadomo skąd trudności, piętrzą się jak góry. Więc traktują je z pobłażaniem, na które te dziewczyny nie zasługują, kochają je, nie kochając, jakoś to leci do przodu, przed siebie. Jakoś trwają.
Wszyscy są tak samo wściekli, prawo młodości. Buntują się, wpadają w kłopoty, szukają zwady, stawiają na swoim. Gajda i Węgrzyn są absolwentami samochodówki, reszta jeszcze się uczy. Mieszkają w małym, zatęchłym miasteczku, w którym wszyscy się duszą. Mają kompleks tego miejsca. Nienawidzą go, chcieliby się stąd ruszyć, ale ono trzyma ich przy sobie. Ich warsztat. To miejsce to dom Redy. „Serio — mawia — nigdzie nie czuję się bardziej u siebie”. Czasem nawet tam nocuje, pozwalają mu, znają jego sytuację. Prawdziwego domu nie ma. To znaczy ściany stoją, jest lodówka, łóżko i kibel, ale pusto duchem.
Mama — jedyna osoba, z którą ma dobre wspomnienia dotyczące dzieciństwa. Kiedy myśli o niej, czuje mimowolny ścisk serca. Ile ona przeszła! Wszystko było w porządku, byli naprawdę w miarę normalną, kochającą się rodziną. Pamięta zimowe wieczory, kiedy czytała mu bajki, a ojciec przynosił synowi gorącą herbatę do łóżka. Jest to tak odległe, wyblakłe, niemożliwe wspomnienie, że wydaje mu się historią kogoś innego.
Rak piersi. Ojciec Redy po śmierci żony wpadł w alkoholizm. On sam po raz pierwszy sięgnął po piwo w wieku dwunastu lat. Niewiele później zapalił pierwszego papierosa, nie rozstaje się z nimi do dziś.
Co by się z nim stało, gdyby nie jego przyjaciele? Gajda, Marzec, Cichy i Węgrzyn. To oni idą z nim ramię w ramię tą samą krętą, zaśmieconą, dziurawą, beznadziejną drogą życia, złożoną z ciężkiej pracy, złych przeżyć, nałogów, braterstwa, przyjaźni i miłości.
Ojciec Redy chleje co dnia, do dna, od rana do wieczora. Nocą umiera. A potem nadchodzi kolejny nieprzynoszący nadziei poranek, widzi, że to wszystko nadal jest nie do zniesienia, i pije od nowa. Jego syn nie pamięta, kiedy ostatnio widział go trzeźwego. Kiedy był młodszy, naiwny, nie znał życia i tego, że wszyscy pieprzą o zasadach, których tak naprawdę nie ma, łudził się, że go z tego wyprowadzi. Toczył z nim długie, niekończące się rozmowy, przekonywał, żeby nie pił tyle, że to nic nie zmieni, że przecież chujowo się czuje przez większość czasu na nieustannym kacu, ale nie przyniosło to żadnego skutku. Ojciec patrzył na niego przekrwionymi oczyma, popijał piwem kaca po wódce z poprzedniego dnia i nie odzywał się ani słowem. Już wtedy był pusty w środku.
Reda pije inaczej. Na ogół stara się nie przesadzać; robota, szkoła, ogarnianie domu — i tak już go to wszystko wystarczająco przytłacza. Ale za to w weekend lubi z przyjaciółmi popłynąć. W piątkowe wieczory upijają się do nieprzytomności. Zimą w domu któregoś z nich, latem w Hotelu Widmo. Nawet nie wiadomo, czy to miał być hotel, czy zwykły blok. Stoi taka krusząca się perła małomiasteczkowej architektury na obrzeżu ich zadupia i zieje pustymi dziurami okien i drzwi. Stan bardziej niż surowy; same pustaki. Nie mogło być inaczej — to oczywiście ulubione miejsce spotkań całych pokoleń młodych ludzi. Układ pomieszczeń zapewnia nawet intymność, jest tyle skrytek i zakamarków, że można się na dobre kilka godzin ukryć z dziewczyną na którymś piętrze.
Na ścianie frontowej, tuż obok głównego wejścia, ktoś kiedyś w chwili oświecenia napisał białą farbą: CARPE KURWA DIEM i od tego czasu jest to motto ich wszystkich.
Tak więc siedzą na przywleczonych z domu starych krzesłach w Hotelu Widmo, gdzieś na piętrze nad nimi śmieją się jakieś laski zgromadzone na własnym sabacie, i piją. Wygłupiają się, palą szluga za szlugiem, w piątek wieczorem są przepełnieni nikotyną i alkoholem, czasem ziołem, jak się trafi. Głupie pomysły przychodzą im do głów. Nieraz Reda wychodził na balkon bez poręczy i stawał połową stóp poza krawędzią — dla jaj, bo przecież nie naprawdę, próbował rzucić się w dół z czwartego piętra. Zawsze łapał go za bluzę w ostatnim momencie któryś z jeszcze bardziej narąbanych kumpli, który sam o mało nie zatoczył się w przepaść.
Niestety w tym mieście nie ma co robić. Z nudy biorą się tragedie. Pijani, nabuzowani agresją młodzi ludzie chodzą po ulicach, krzyczą, prowokują bójki, kłócą się, sikają pod latarniami, a później kamieniami rozbiją ich klosze i żarówki. W połowie nocy sponiewierani, ale o trzeźwiejących umysłach, rozdzielają się i każdy próbuje dostać się do domu swojej dziewczyny. Z różnym skutkiem. Najczęściej nie otwierają, tylko wrzeszczą z okna do swych chłopaków, że mają iść w cholerę.
Redy dziewczyna, Aneta, otwiera zawsze. Po pijaku jest czuły jak nigdy i ją pieści, dopóki totalnie nie odpłynie. Uciszają się nawzajem, śmiejąc się i całując, bo za ścianą śpią jej rodzice. Nie ma nic lepszego, niż kochać się z nią po pijaku, do rana, myśli Reda ogarnięty podnieceniem od stóp do głów. Aneta udaje oczywiście, że się wkurza o to, że jedzie od niego wódą. Nie może się wysłowić, ale Reda przypuszcza, że ona też uwielbia to ich szalone pieprzenie się na odpływie.
Soboty kumple spędzają we własnych łóżkach, o ile dali radę do nich dotrzeć: na chorowaniu, kacu, na trzeźwieniu. W niedzielę są gotowi do życia. W poniedziałek zaczyna się zwykła, nieustanna, cykliczna jak dzień i noc, orka.
Odkąd Gajda zaczął spotykać się z Martą, Reda zrobił się zazdrosny. O nią. O niego. O ich relację. Któregoś dnia, kiedy zobaczył, jak całują się na powitanie, a jego ręka zjeżdża bezpardonowo na jej tyłek, poczuł z zaskoczeniem, że mógłby mu przypierdolić. Była to tak niespodziewana myśl, że zakrztusił się fajką.
Marta jest dla Redy trochę jak siostra. Mieszkają w sąsiedztwie, znają się na wylot. Jako czteroletnia gówniara w którąś letnią noc, kiedy ich rodzice byli jeszcze w miarę szczęśliwymi ludźmi i siedzieli w ogrodzie na imieninach jego mamy, Marta zapytała Redę, czy wie, co to znaczy się całować. Odpowiedział z pewnością siebie, że wie, chociaż myślał, że chodzi jej o cmoknięcie na powitanie. Tak jak całuje mama albo ciotka. A ta mała lolitka pocałowała go prosto w usta. Robili to potem często, kiedy nikt nie widział. Krótkie muśnięcia, wargi do warg, nic seksualnego, chociaż ciepło rozpływające się po pewnym czasie w piersi Redy było dziwnie łaskoczące.
Ale później zaczęli dorastać. Przestali się całować i zapomnieli o sprawie.
Łączy ich wiele kwestii, o których nie wiedzą nawet jego najbliżsi przyjaciele. Kiedyś wpadła do Redy pożyczyć jakąś pierdołę i zastała go, gdy próbował nieprzytomnego ojca
podnieść z podłogi i dowlec na kanapę. „Spieprzaj stąd!”, rzucił w złości, bo był wściekły, że go widzi w takiej sytuacji. Nie miał ochoty na jej towarzystwo. Podeszła, złapała jego ojca za nogi w kostkach i chociaż bezwładne ciało ważyło tysiąc kilo, dała z siebie wszystko, żeby pomóc Redzie przerzucić go na łóżko. Potem przykryła mężczyznę kocem, bo jemu trudno było się wtedy zdobyć na taki gest. I przytuliła Redę. Bez słowa, tak po prostu, przywarła do niego całym ciałem, uwiesiła mu się na szyi i uścisnęła mocno, chcąc dodać otuchy. Stał sztywno jak kołek. Przyniosła jakąś szmatę, nawinęła ją na miotłę i sprzątnęła wymiociny. Zrobiła przyjacielowi ciepłą kolację i dzięki temu poczuł się przez chwilę naprawdę dobrze. Jakoś tak ciepło w tym lodowym piekle wokół. Nawet nie powiedziała, po co przyszła, kiedy wychodziła od niego wieczorem z pustymi rękami. Reda czuł, że zostawiła mu po sobie coś pozytywnego. W popielniczce na stole tliły się pety, cała góra petów po papierosach, które razem wypalili.
Reda ma świadomość, że z Martą jest ten problem, że jest niesamowicie seksowna. Nawet on to dostrzega, chociaż dorastali razem, zna ją od pieluch i do niedawna była mu jak siostra. Jak mógłby tego nie dostrzegać? Do cholery, jest facetem. Ma największe, najbardziej kołyszące się i kuszące piersi ze wszystkich dziewczyn, jakie mieszkają w ich mieście. I słodki, okrągły tyłeczek. W dodatku wcale nie podkreśla swoich atutów; nosi luźne podkoszulki i dżinsy, nie afiszując się kobiecością, co naturalnie daje dokładnie przeciwny efekt. Jest urocza.
I taka właśnie diablica, słodki cukiereczek, zapisała się do technikum samochodowego. Prawie dwustu facetów nabuzowanych testosteronem i ona. Wiadomo, co się dzieje. Gada o niej w budzie każdy, jest mokrym snem połowy tych frajerów. Śmiać się chce Redzie, kiedy opowiadają o niej i fantazjują, co by z nią robili. Zna Martę i wie, że ma ich wszystkich w dupie.
Wszystko było w porządku, dopóki nie zaczęła spotykać się z Gajdą. Na początku Reda był zaskoczony, potrzebował chwili, żeby się zaaklimatyzować w nowej sytuacji. Gajda zaczął się wyłamywać i w piątkowe wieczory opuszczał przyjaciół wcześniej, mniej też pił. Zdarzało mu się przyprowadzać ją ze sobą do Hotelu Widmo i wtedy wszyscy byli spięci. Nie było zwykłego luzu, kobiecy pierwiastek zaburzał ich samczy, swobodny układ. Reda odwracał wzrok, kiedy się całowali; długo, namiętnie, z uczuciem.
Coś się wtedy zmieniło w ich przyjaźni. Pomagał jej dalej w nauce, wieczorami stali pochyleni nad maską samochodu i rozwiewał jej każdą techniczną wątpliwość, ale przestała mu się zwierzać ze wszystkiego, chociaż do niedawna nie było dla nich tematu tabu. Jej rodzice niedawno się rozstali; ojciec wyjechał, matka zaczęła pracować na dwa etaty, żeby utrzymać rodzinę. Marta miała na głowie naukę, opiekę nad rodzeństwem i ogarnięcie domu. Kiedy Reda widział przez okno, jak zimą odśnieża podjazd, rzucał wszystko i szedł jej pomóc. I nie było istotne, że ma faceta, którego mogłaby poprosić o pomoc. Gajda zawsze był daleko, mieszkał na drugim końcu miasta. Ona też Redzie pomagała — co weekend gotowała dwa razy większą porcję obiadu, żeby mógł zjeść coś porządnego. Czasem rano widział puste garnki w kuchni, co świadczyło o tym, że nocą ojciec w chwili krótkiej przytomności też raczył się jej posiłkami.
Po kilku miesiącach spotkań przespali się ze sobą. Reda dowiedział się o tym pocztą pantoflową, bo Gajda zwierzył się tylko Węgrzynowi, a Marta milczała jak zaklęta. Ale zauważył w niej tę różnicę, stała się kobietą i to było piękne.
Sam zaczął wtedy spotykać się z Anetą i też poszli do łóżka, chociaż wiedział, że zrobili to zbyt szybko i ona nie była na to jeszcze gotowa. Był jej pierwszym facetem, ale jej nie kochał. I nie kocha. Mimo to stara się być dla niej najlepszym partnerem, jakim może. Czasem, choć bardzo rzadko, zapierdala, żeby móc zdobyć się na jakąś niespodziankę dla niej. Przyjaciele śmieją się z niego.
— Laski są po to, żeby je ruchać — tłumaczą. — One nienawidzą słodziaków, a skoro lecą na złych chłopców, to trzeba je zaliczać z uśmiechem na ustach i wyrzucić z głowy głupoty o romantyzmie.
Reda czasem myśli, że mają rację.
— Odkąd jesteśmy razem, Reda, zasypiam i śnię, że buduję z tobą dom — zwierzyła mu się kiedyś Aneta.
Był akurat pijany, więc go to nie zmartwiło.
*
Odkąd zabrali mamę Redy do szpitala, a jego ojciec stracił zupełnie sens życia i przestał przed sobą udawać, że jest inaczej — nikt o niego nie dbał. Był gówniarzem, niewiele rozumiał, potrzebował bliskości, ale jej deficyt dopiero się zaczynał. Całą podstawówkę przechorował. Nieustannie był chory, bo nawet jeśli sąsiadka, mama Marty, zabrała go do lekarza albo jego ojciec, kiedy było już z nim naprawdę źle, zaleczył
jedną chorobę, to ona i tak po kilku dniach przeradzała się w drugą.
Miał tyły w szkole. Był jednym z najsłabszych uczniów. Do gimnazjum go wzięli, bo nie było innego wyjścia. Tam zakumplował się z Cichym i Marcem, trafili do jednej klasy. Tamci byli przebojowi, głośni, nieustraszeni i tak samo kiepscy w nauce jak Reda. I też z nieciekawych domów, jak większość w tym mieście. Tu każdy był z dysfunkcyjnej rodziny. To z nimi Reda wypalił pierwszego papierosa, z nimi też wypił pierwszą butelkę wódki. Ich trzech na zero siedem litra. Chorowali przez dwa dni. Reda brzydził się alkoholem, bo widział, co robił z jego ojcem, ale jednocześnie był to w pewnym sensie zakazany owoc, więc kusił tajemnicą i ekscytował tym, że jest niedozwolony. Pili regularnie. Regularnie wdawali się też w szkolne bójki. Jako czternasto-, piętnastolatek Reda nieustannie chodził z pobitą gębą i siniakami. Nie był z nich dumny, ale chętnie walił po mordach, kiedy ktoś go obrażał.
Własny honor to było jedyne, co mieli. Plątali się popołudniami do późnej nocy po mieście. Reda to uwielbiał; nie musiał siedzieć w domu, sprzątać po ojcu, słuchać jego wykłócania się o wszystko wokół. Nie musiał uczyć się na sprawdziany, bo mu były obojętne. Czasem szlajał się po ulicach sam. Szarość, beznadzieja i brzydota miasta go pociągały. Razem palili papierosy pod mostem, słuchali z oddali szumu samochodów. Przesiadywali w Hotelu Widmo, tam zaprzyjaźnili się z Węgrzynem i Gajdą. Byli od nich starsi, robili zadymy, pracowali. Mieli kasę i pierwsze kontakty z dziewczynami za sobą, więc imponowali młodszym.
W wieku szesnastu lat, za uskładane przez poprzednie lata pieniądze, Reda kupił sobie pierwszy samochód, starą, klepaną mazdę. Bez umowy kupna–sprzedaży, za osiem stów i butelkę wódki. Po czterech miesiącach skończyło się jej ubezpieczenie, a on nigdy więcej go nie wykupił, nie robił też fachowych przeglądów technicznych. Po prostu nią jeździł, remontował we własnym zakresie, jak długo się dało, dopóki nie siadł silnik i na wymianę na nowy nie było go stać.
Każdy z nich miał jakiś stary samochód, posiadanie go niosło same korzyści. Gajda w swoim rozdziewiczył na tylnym siedzeniu już ze trzy dziewczyny, Węgrzyn jeździł do sąsiedniego miasta po zioło. Marzec miał gdzie spać, kiedy wpienił się na rodziców. A Reda jeździł. Tankował każdy zarobiony grosz i jeździł sobie samotnie nocami po mieście albo wyruszał w dłuższą trasę, kręcąc się po okolicznych lasach i dolinach. Uspokajało to jego choleryczną, pełną dławiącej wściekłości duszę.
— Weź mnie ze sobą — poprosiła go kiedyś Marta.
Miała zły nastrój i chciała się wyrwać z domu. Pojechali przed siebie, było późne popołudnie w środku lipca, poczęstował ją swoimi papierosami. Ona wyciągnęła zapalniczkę ze stanika, a Reda, widząc to, zaczął śmiać się za kierownicą. Jak się ma takie cycki, torebka jest niepotrzebna, pomyślał. I rzeczywiście, uświadomił sobie, że ona nigdy nie nosiła przy sobie tych dziewczyńskich torebek, torebeczek, plecaczków. Wolał nie wiedzieć, co jeszcze nosi w staniku. A jednocześnie chciał poznać tę tajemnicę jak cholera.
Palili, jadąc szosą między spokojnymi kwadratami pól, kończył się dzień ciężkiej letniej pracy.
— Masz ochotę pokąpać się w jeziorze? — zaproponował jej spontanicznie, beztrosko.
Zgodziła się bez entuzjazmu, ale później, kiedy już dojechali na miejsce, zobaczyła miękką, zieloną wodę i zachód słońca, wreszcie się uśmiechnęła.
— Jesteśmy sami? — Rozglądnęła się wokół.
Tylko ja i ty, pomyślał Reda ciepło. Wokół istna dzicz, zielony zakątek oddalony od drogi, nieskrępowana natura.
— Odwracaj się — zażądała, a on zaczął się śmiać.
Odwrócił się i ściągnął podkoszulek przez głowę. Usłyszał za sobą szelest, zaczęła się rozbierać i w jednej chwili wcale nie było mu już do śmiechu. Stał, jakby był z marmuru. O marmurze w spodniach szkoda gadać. Toczył prawdziwą walkę, żeby się nie odwrócić, bo naga Marta to była diabelska pokusa. Ale szanował ją i przyjaźnili się, to wystarczyło. Kiedy usłyszał plusk i odwrócił się w końcu, zdążył zauważyć jedynie błysk jej okrągłego tyłeczka i pleców, po czym zniknęła pod wodą. Ubrania leżały na trawie. W staniku była tylko zapalniczka. Błyskawicznie ściągnął buty, skarpetki, dżinsy razem z bokserkami. Kiedy wchodził do wody, Marta wynurzyła się na powierzchnię kilka metrów dalej.
— Podglądasz — mruknął, nie zakrywając się, chociaż całe ciało miał spięte.
I świadomość, że widzi go zupełnie nago, z tym stojącym fiutem.
Odwróciła się szybko i zaczęła odpływać. Nie podpłynęli do siebie w tej wodzie bliżej niż na trzy metry, ona nagle zawstydzona, on zażenowany jej zawstydzeniem i rozbawiony zarazem. Sami się na to zdecydowaliśmy, nikt nikogo do niczego nie zmuszał.
W końcu zmęczeni, nasyceni beztroską i wolnością, wyszli na brzeg. Nie patrząc na siebie nawzajem, wciągnęli ubrania na mokre ciała, wypalili po papierosie i wsiedli do samochodu. Marcie z włosów kapała woda i moczyła wszystko wokół, fotel, podkoszulek.
— Przepraszam, zmoczyłam ci tapicerkę.
Zauważyła.
— To nic — warknął Reda kątem ust, bo akurat zapalał papierosa.
— Dziękuję ci za ten wieczór, Reda — powiedziała cicho i zabrzmiało to szczerze. — Było mi źle, ale ty sprawiasz, że zawsze wszystko się odmienia…
Spojrzeli na siebie z napięciem ponad dźwignią zmiany biegów. I nie powiedzieli już nic więcej.
Wkrótce, wczesną jesienią Gajda wkręcił Redę w pracę w warsztacie, który dopiero co otworzył. Przestali wszyscy na co dzień tak bardzo chlać, zaczęli pracować i zarabiać. Spodobała mu się ta robota, postanowił pójść do samochodówki.
Ojciec wzruszył tylko ramionami. Nie mieli totalnie kasy, więc Węgrzyn pożyczył Redzie pieniądze, żeby w sąsiednim mieście mógł zrobić prawo jazdy. Gajda też w tamtym okresie płacił mu za nadgodziny więcej niż innym chłopakom, żeby mógł się odkuć.
— Daj spokój, oddasz, jak będziesz miał — powiedział, kiedy Reda przeliczył wypłatę i chciał mu zwrócić część, sądząc, że to pomyłka.
Życie Redy przyspieszyło. Rano chodził do budy, często urywał się z ostatnich lekcji, żeby wcześniej znaleźć się w warsztacie. Pracował tam do piątej, szóstej, jadł kanapki przyniesione przez Cichego, a potem swoim samochodem jechał na kurs prawa jazdy. Instruktor machnął ręką po dwóch godzinach jazdy po mieście i zaproponował, żeby nie marnowali sobie nawzajem czasu. Reda podpisał z góry na dół całą listę obecności, instruktor też, po czym umówili się za miesiąc na egzamin. Teorię Reda czytał nocami z książki pożyczonej od Węgrzyna. Nie miał podręczników do przedmiotów szkolnych, ale za to przy jego łóżku leżał stos książek o silnikach, mechanice samochodowej, usterkach mechanizmów zapłonowych i wszystkim, co go ciekawiło.
Prawko oczywiście zdał za pierwszym razem.
Teraz, pół roku później, ma siedemnaście lat, dużo pracuje, dużo pije i pali, mało śpi, mało się uśmiecha. Czuje się dorosły.
*
Reda rozstaje się z Anetą w Boże Narodzenie, siedem miesięcy od ich pierwszego razu. Jestem dupkiem. Wie to, ale nie może dłużej jej wykorzystywać, widzi, że dziewczyna coraz bardziej się angażuje. Nie chce tego. Nie chce, żeby go kochała. Mówi jej, że to koniec. Przetrzymuje w spokoju wybuch jej złości, wybuch rozpaczy, płacz i znów wściekłość. Wszystkie te uczucia w przeciągu pół godziny. Baby są niemożliwe. Totalnie nie do ogarnięcia.
— Ty dupku popieprzony! — wrzeszczy Aneta, wyzywa go, nawet policzkuje.
Reda traci cierpliwość. Nie będę jej przepraszał za to, że nic do niej nie czuję, myśli. Mam jakiś defekt uczuciowości. Jest tego świadom, ale nie roztrząsa dalej tej myśli. Daleki jest od rozczulania się nad sobą.
— Dobra, spadaj stąd — mówi w końcu.
Ma tego dość, chce, żeby sobie po prostu poszła. Aneta patrzy na niego z niedowierzaniem, wzrokiem zranionej sarny. A potem wybucha płaczem i ucieka.
Następnego dnia wściekła Marta wchodzi do pokoju Redy bez pukania. Ty chamie, dupku, idioto! Klnie jak facet, rzuca dalej kolorową wiązankę, a on stoi i nie wie, o co jej chodzi. Akurat się przebierał, tkwi przed nią w samych spodniach, z gołą klatą i ma ochotę się na nią rzucić, kiedy tak miota się wściekła po jego pokoju. Ojciec gdzieś na dole leży pijany na kanapie i nie kontaktuje, więc Marta może się drzeć, ile chce.
— Jak mogłeś jej to zrobić? — dopytuje i Reda wreszcie wie, po co przyszła.
Solidarność bab, co to podobno nie istnieje. Co ma jej powiedzieć? Że się w niej od dawna kocha? Stoi przed nim, zadziera głowę i krzyczy. Przeklina go, a on myśli tylko o tym, jak bardzo jest blisko. I że jej biust co chwila łechcze mu tors, kołysząc się w furii. W końcu Reda nie wytrzymuje. Ściska ją mocno za ramię i po prostu siłą wyprowadza z pokoju. Schodzą po schodach w dół, Marta próbuje się wyrwać, ale on trzyma ją w żelaznym uścisku. Dziewczyna poddaje się w końcu i już tylko przypomina mu wzburzona, co o nim myśli,
ale daje się odprowadzić aż pod własne drzwi. Tam Reda bez słowa ją zostawia i wraca do siebie. Tylko tyle może dla niej zrobić.
Miesiąc później zaczyna spotykać się z Pauliną.
Sypiają ze sobą, bo tutaj wszyscy ze sobą sypiają, nie ma dziewczyn, które nie chcą seksu. A jeśli któraś nie chce, to wypada z towarzystwa. Jest naprawdę świetnie, ale któregoś dnia ona zaczyna coś mówić o miłości. To psuje wszystko. Ja nie umiem kochać, myśli Reda. Rzuca ją. Przez kilka miesięcy jest wolny i nie zaprząta sobie głowy laskami. Pracuje w warsztacie do północy, co piątek upija się z chłopakami, stara się jakimś cudem ogarnąć naukę. Kasy zarabia akurat tyle, żeby zapłacić za wszystkie rachunki. Nie stać go na anaboliki, które kupują kumple, nie stać go na narkotyki, które krążą między młodymi po mieście. Czasem przyjaciele go czymś poczęstują, ale to nie daje żadnego długofalowego efektu.
Czuje się, jakby mieszkał sam. Uderza go myśl, że ojciec jest w domu jak mebel. Nie pamięta, kiedy ostatni raz sensownie rozmawiali. Jest w kółko pijany, a Reda po przyjściu z budy sprząta po nim, zostawia mu jakieś jedzenie na widoku i idzie do roboty. Przychodzi wieczorem albo w środku nocy, a ojciec czasami leży w tym samym miejscu, w którym zostawił go rano, albo na drugim z foteli, jeśli ma akurat lepszy dzień. Mebel. Reda sprząta po nim, czasem siłą zawlecze pod prysznic, przebiera w czyste ciuchy. Powoli zaczyna przełączać się na tryb mechaniczny, nie myśli o tym, co robi, ani że to jego ojciec, jedyny członek rodziny, jaki mu pozostał. Ogarnia go i idzie do swoich spraw. Załatwione.
Nie może spać. O czwartej rano którejś późnowiosennej nocy wychodzi na dach swojego domu. Niebo jest bezchmurne, fajnie wygląda, cisza wokół uspokaja. Pali sobie papierosa za papierosem i czuje się jak jedyny człowiek na ziemi. To jedna z tych niewielu idealnych chwil w życiu, które tak rzadko się przytrafiają. Oczywiście natychmiast wszystko się pierdoli.
Trzaskają drzwi w sąsiedztwie. Zerka w tamtym kierunku. Gajda wychodzi z domu Marty z kurtką przewieszoną przez ramię, ona wisi mu na szyi w samej bieliźnie, całują się, żegnają czule. Reda czuje się na swoim własnym dachu jak intruz.
Marta z powrotem ginie w ciemności swego domu, a Gajda, szczęśliwy i nasycony, odjeżdża z piskiem opon w dół ulicy.
Reda pali dalej. Chyba muszę przestać się z nią przyjaźnić, myśli. Fantazjuję o lasce najbliższego kumpla! To nie prowadzi do niczego dobrego.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki