Wszystkie szczęśliwe rodziny - ebook
Wszystkie szczęśliwe rodziny - ebook
Autobiograficzna proza autora słynnej Anomalii. Jakie dzieciństwo miał twórca najpoczytniejszej powieści ostatnich lat? Nie był bity, głodzony, wykorzystywany, uczęszczał do dobrych szkół, otrzymał solidną edukację. Wszystkie szczęśliwe rodziny to książka w duchu Didiera Eribona i Annie Ernaux, tyle że à rebours, opowiada bowiem o dorastaniu we francuskiej wyższej klasie średniej. Czy burżuazyjne korzenie i arystokratyczne nazwisko potrafią lepiej człowieka wyposażyć?
Z książki wyłania się tragikomiczny obraz środowiska uwięzionego w gorsecie konwenansów, rządzonego grą pozorów i chłodnym dystansem, a także pokolenia, które Hervé Le Tellier opisuje jako „obiecujące, ale nieokreślone, z młodością wciśniętą między okupację a wojnę w Algierii”, „urodzonego za późno, żeby kolaborować, za wcześnie, żeby torturować”. Na tle społecznych napięć i historycznych wydarzeń autor maluje portret rodzinny. Otwarcie pisze o toksycznych relacjach z szaloną matką i skrywającym tajemnice ojczymem. Już w pierwszym zdaniu czytamy: „Nie kochać rodziców – to byłoby gorszące.
Gorsząca byłaby myśl, czy jest, czy nie jest hańbą nie znajdować w sobie, mimo młodzieńczych wysiłków, tak powszechnego uczucia miłości zwanej synowską”.
Nie jest to jednak narracja wypełniona resentymentem i złością, autor potrafi mówić o cierpieniu bez patosu i z poczuciem humoru. Oprócz cierpkiej ironii – także wobec samego siebie – mamy we Wszystkich szczęśliwych rodzinach czułość i stoicką akceptację życia. „Nie żebrzę już o współczucie, a czas smutku minął" – podsumowuje pisarz.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-966748-8-3 |
Rozmiar pliku: | 880 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Słuchaj ojca, który cię zrodził, i nie gardź swą matką, kiedy się zestarzeje!
Księga Przysłów 23,22
Nie kochać rodziców – to byłoby gorszące. Gorsząca byłaby myśl, czy jest, czy nie jest hańbą nie znajdować w sobie, mimo młodzieńczych wysiłków, tak powszechnego uczucia miłości zwanej synowską.
Obojętność była dzieciom wzbroniona. Miały być zawsze więźniami miłości, którą żywiołowo czują do rodziców, niezależnie od tego, czy ci są dobrzy czy źli, inteligentni czy głupi, jednym słowem – mili czy nie. Etolodzy nazywają te niekontrolowane i nabyte przejawy uczuć odciskami. Brak synowskiej miłości nie tylko obraża poczucie przyzwoitości, jest to nóż wbity w piękną budowlę nauk o poznaniu.
Miałem dwanaście lat. Była chyba jedenasta wieczór, jeszcze nie spałem, bo rodzice akurat wyszli gdzieś na kolację, co zdarzało się bardzo rzadko. Zostałem sam i pewnie czytałem Isaaca Asimova albo Fredrica Browna, albo Clifforda D. Simaka. Zadzwonił telefon. Moja pierwsza myśl: to żandarmeria, był wypadek samochodowy, rodzice nie żyją. Mówię „rodzice” dla uproszczenia (zawsze trzeba upraszczać), bo chodziło o moją matkę i ojczyma.
To nie była żandarmeria. To była matka. Spóźniali się i chciała mnie uspokoić.
Odłożyłem słuchawkę.
Zdałem sobie sprawę, że nie poczułem niepokoju. O tym, że ich już nie będzie, myślałem bez lęku i bez smutku. Zdziwiło mnie, że tak szybko pogodziłem się z kondycją sieroty, przeraziło mnie też to ukłucie rozczarowania na dźwięk głosu matki.
I wtedy zrozumiałem, że jestem potworem.
O śmierci Serge’a dowiedziałem się pewnego słonecznego popołudnia. Serge to mój ojciec. Wieziono mnie samochodem na festiwal w Manosque. Pamiętam, że w aucie oprócz kierowcy byli chyba jeszcze poeta Jean-Pierre Verheggen i pisarz Jean-Claude Pirotte.
Zadzwoniła komórka, wyświetlił się nieznany numer, odebrałem. To była moja siostra. Mówię „moja siostra”, chociaż w rzeczywistości jest to moja siostra przyrodnia i chyba nawet nigdy nie zdawałem sobie jasno sprawy, że mam przyrodnią siostrę. Jest o siedem czy osiem lat młodsza ode mnie, a ponieważ mój ojczym mnie zaadoptował, nosimy różne nazwiska i przez całe życie spotkaliśmy się może z sześć razy. Pewnego dnia zrozumiałem jednak, że ona przyodziała mnie w bohaterski i mityczny płaszcz odległego starszego brata, w zrodzony w jej wyobraźni strój galowy, który uczynił mnie jej bratem, chociaż w mojej świadomości nic nie zdołało uczynić z niej mojej siostry. Ale zrezygnowałem z nakłaniania jej, by pogodziła się z tym oczywistym i przykrym psychologicznym faktem. Minęło kilka lat, odkąd ostatni raz ze sobą rozmawialiśmy.
– Nasz ojciec nie żyje – powiedziała.
Patrzyłem przez szybę na przesuwający się za nią autostradowy prowansalski krajobraz i nie wiedziałem, co odpowiedzieć.
Łączył nas ze sobą pewien rodzaj braku ojca, bo ja swojego nigdy naprawdę nie znałem, a ona opuściła domostwo tatusia i schroniła się u matki, kiedy miała piętnaście lat – potem widywała go rzadko. Ta pusta rubryka „ojciec” w życiu nas obojga była zresztą jedynym konkretnym tematem naszych bardzo rzadkich rozmów. Różniło nas to, że ja w końcu zaakceptowałem ten brak, a ona, która spędziła z ojcem dzieciństwo, nie mogła na to przystać i przez to cierpiała. Tego ranka utraciła na dobre ten nasz brak ojca.
– Nasz ojciec nie żyje – powtórzyła.
– Ach? Kiedy umarł?
Poczułem, że w samochodzie zapadła cisza. To częsty skutek słowa „umarł”.
Wyjaśniła mi pokrótce, że wrócił do szpitala z powodu trudności z oddychaniem, że tam sytuacja się pogorszyła i nocą zabrał go zator.
Wypytałem o pewne szczegóły praktyczne, o datę i miejsce pogrzebu. Chciałem jej złożyć wyrazy współczucia, ale uznałem, że byłoby to nieeleganckie. Jeszcze przez dłuższą chwilę udawałem smutek i rozłączyłem się. Jean-Pierre Verheggen patrzył na mnie z zatroskaniem.
Żeby go uspokoić, powiedziałem z uśmiechem: „Nic takiego. Mój ojciec nie żyje”.
Jean-Pierre roześmiał się i wtedy zrozumiałem, że jestem potworem.
O śmierci ojczyma dowiedziałem się na Pen Festival w Nowym Jorku, zadzwonili ze szpitala Bichat. Kiedy wyjeżdżałem do Stanów, on leżał już od tygodnia na intensywnej terapii. Procesy życiowe wcale nie były jednak zagrożone, a pozostanie w Paryżu po to, by odwiedzać człowieka pogrążonego w śpiączce farmakologicznej albo udawać, że wspieram matkę, nie wydawało mi się konieczne. Dzwoniłem raz dziennie, rozumiałem, że jego stan się pogarsza, podawano mu antybiotyki na zmianę ze środkami przeciwzapalnymi – nieskuteczny i na dłuższą metę śmiertelny korowód. Wolałem tam nie być. W dodatku byłoby więcej nikczemności w udawaniu uczucia niż w przyznaniu się do obojętności personelowi medycznemu, który wszystko już widział i nic go nie zdziwi.
Nigdy nie kochałem ojczyma i nie mogę sobie wyobrazić, by ten brak uczucia nie był wzajemny. Nie było, jak to się mówi, chemii.
Miałem półtora roku, kiedy ożenił się z moją matką. Miejsce ojca było całkiem wolne, ale jemu wcale nieśpieszno było je zająć, a zresztą ja też nie byłem zbyt przygotowany do tego, by tak się stało. W końcu tego stanowiska nigdy nikt nie objął. Niektórzy przeczytają z pożytkiem pracę Pedersena i in. (1979) o decydującym wpływie ojca na rozwój zdolności poznawczych dziecka płci męskiej. Innym się wytłumaczy, że postać ojcowska znalazła sobie odmienną drogę.
Guy i ja nie zgadzaliśmy się nigdy. We wspomnieniach nie znajduję żadnej czułości, żadnego poczucia wspólnoty; miałem chyba ledwie kilka lat, kiedy stwierdziłem, że to dureń, ocena z pewnością wystawiona przedwcześnie, ale nic nigdy jej nie podważyło.
Wypowiedziałem kiedyś w domu pewien osobisty pogląd. Zrobiłem to niechcący, zdarzało mi się to rzadko, bo nigdy nie byłem zadowolony z dyskusji, do których dochodziło, kiedy wyrażałem swoje myśli. Miałem jedenaście lat, był Maj 1968 roku i nazwałem – prawda, że złośliwie – Michela Debrégo, ministra spraw wewnętrznych de Gaulle’a, „dupkiem”. Odpowiedź mojego ojczyma brzmiała: „Gdyby był takim dupkiem, nie byłby tam, gdzie jest”. Opatrzyłem natychmiast to zdanie etykietką służalczej głupoty, chociaż w pierwszym odruchu przyszło mi do głowy zdanie: „Ten gość to wielki dupek”, co dowodzi, że słowo „dupek” nasuwało mi się z łatwością. Postanowiłem nie marnować czasu na próżny spór – u zarania młodości, w okresie sprzyjającym tak zwanym konstruktywnym starciom, dowodzi to zarówno rozsądku, jak i kompleksu wyższości.
Mój ojczym szanował wszystkie postaci władzy, hierarchiczną, policyjną, medyczną, a zresztą był posłuszny również mojej matce. Słaby wobec silnych, był całkiem odruchowo mocny wobec słabych. Jako nauczyciel lubił upokarzać uczniów, drwić z jednych wobec innych. To był jego sposób na bycie pedagogiem.
Urodzony pod koniec 1931 roku, Guy miał dwanaście lat w chwili wyzwolenia Paryża, dwadzieścia pięć, kiedy wydarzenia w Algierii nabrały rozmachu. Było to pokolenie obiecujące, ale nieokreślone, z młodością wciśniętą między okupację a wojnę w Algierii. Urodził się za późno, żeby kolaborować, za wcześnie, żeby torturować. Nie ma żadnego dowodu, że robiłby jedno lub drugie. Nawet czyny niegodne wymagają pewnego hartu. Pewnie nie umiałby odmówić objęcia posterunku na wieżyczce strażniczej.
Moja matka i Guy stanowili rzadki przypadek pary symbiotycznej bez miłości. Ona nigdy bez niego, on nigdy bez niej, nigdy razem.
Że Guy umrze, ani ją ziębiło, ani grzało, poza perspektywą prawdziwej samotności na co dzień, w której jeszcze sobie siebie nie wyobrażała. Zależało jej natomiast na tym, by nie podejrzewano jej o obojętność. Utrzymywanie pozorów było zachowaniem społecznym, które zawsze mocno pobudzało jej energię. Wyruszała więc dzień w dzień do szpitala, tak jak – mówiła – wymagał obowiązek. Zabierała ze sobą sudoku, siadała przy pogrążonym w śpiączce mężu, ale szybko ogarniała ją nuda. Opierała się jej jakiś czas, po czym nie mogła się powstrzymać od ubiegania się u jakiejś pielęgniarki czy lekarza o uprawomocnienie rychłego czmychnięcia.
– Będę musiała wyjść – mówiła. – Nie przydam się na nic, siedząc tutaj, prawda? – I wtedy, uzbrojona w moralne _placet_, szybko uciekała z sali.
A więc dowiedziałem się o śmierci ojczyma, będąc w Nowym Jorku. Załatwiłem sprawy organizacyjne na odległość. Potem wróciłem. Na pogrzeb.
To wtedy odkryłem, że moja matka jest szalona.
Proszę mnie dobrze zrozumieć.
Zawsze wiedziałem, że moja matka jest szalona, ale nie mówiłbym o tym przy tej okazji.
Kontakt z rzeczywistością straciła już dawno, ale jej mąż tak porządnie zawiadywał codziennymi sprawami, że udawało mu się maskować rzeczy oczywiste. Kiedy go zabrakło, matczyne szaleństwo przybrało postać farsy.
Kostnica była prawie pusta. Było nas pięcioro, może sześcioro.
Ludzie śmierci, jakimi są ci panowie z zakładu pogrzebowego, mają swój słownik. Matka też miała swój, bardziej konkretny. Te słowniki się nie pokrywały.
Kiedy ciało zostało przygotowane, złożone w jedwabiu trumny, jeden z tych panów w czerni zwrócił się do mojej matki i spytał łagodnie:
– Czy mamy go zaprezentować?
– Zaprezentować? – oburzyła się matka. – Przecież go znam, to mój mąż!
Pracownik zakładu musiał już niejedno słyszeć, więc wdał się w objaśnianie szczegółów protokolarnych. Chciał wiedzieć, czy życzymy sobie, by trumna pozostała otwarta, aby zgodnie z (dość chorą) tradycją bliscy mogli po raz ostatni zobaczyć twarz ukochanego człowieka. Ale ujął to w ten sposób:
– Czy chce pani, byśmy zrobili ekspozycję?
– Ekspozycję czego? – spytała matka niespokojnie.
I dodała, a racjonalność tej uwagi ją uspokoiła:
– Miał dużo krawatów.
Pracownik patrzył na nią, nic nie rozumiejąc.
Nadeszła chwila opuszczenia wieka. Nadal oprócz nas nikogo tam nie było.
– Będziemy zamykać, proszę pani.
Matka spojrzała na zegarek.
– Zamykacie? Macie przerwę między dwunastą a drugą? – zaniepokoiła się.
Roześmiałem się. I to wtedy zrozumiałem, że jestem potworem.II POGRZEB OJCZYMA
Są ludzie, którym śmierć nadaje istnienie.
Louis Scutenaire, _Moje zapisy_
Proszę mi wybaczyć ten _incipit_ z komunikatu meteorologicznego, ale: był maj, temperatura 33˚C, chodnik przed paryskim kościołem prawie pusty. Czekaliśmy na karawan.
Można by tłumaczyć, że wielu starców umiera samotnie, bo ich przyjaciele, jeden po drugim, poprzedzili ich w drodze ku śmierci. Ale moi rodzice przyjaciół nie mieli. W dzieciństwie nie dziwiło mnie, że poza dziadkami lub kuzynami nikt nas nie odwiedza. Nie przychodzi na herbatę, podwieczorek, kolację. Dzieciom z braku elementów porównawczych szaleństwo może zdawać się regułą: w końcu Romulus i Remus też nie byli zdumieni, że wychowuje ich wilczyca, Mowgli – że niedźwiedź, Tarzan – że wielkie małpy. Dopiero później zdałem sobie sprawę, jak dziwna jest moja normalność.
Co prawda w początkach małżeństwa ojczym z matką wynajmowali maleńkie paryskie mieszkanko niezbyt nadające się do przyjmowania gości, ale kiedy miałem dziewięć lat, przenieśli się do „niebanalnego”, jak piszą w ogłoszeniach, mieszkania, którego wielki zadrzewiony taras wychodził na gwarne bulwary Barbès i Ornano. Mieli stamtąd niesamowity widok na Montmartre i bazylikę Sacré-Cœur. Ten pocztówkowy krajobraz mógłby z tego mieszkania uczynić miejsce zabawy, wstrząsnąć ich życiem towarzyskim. Nic się nie zmieniło.
Niekiedy – bardzo rzadko – zapraszali rodziców ludzie, których można nazwać znajomymi. Nigdy nie widziałem, by matka wracała z tych kolacji w innym nastroju niż nieusatysfakcjonowana, wręcz niezadowolona. Powtarzała rozdrażniona: „A jak pomyślę, że trzeba będzie odpowiedzieć zaproszeniem…”.
Matka nie „zapraszała” – „odpowiadała” zaproszeniem. I to ją „wkurzało”.
A więc nie było na tym rozsłonecznionym paryskim chodniku nikogo, kto byłby przyjacielem zmarłego, czekaliśmy więc na karawan z „bliską rodziną”, czyli z rodzeństwem matki mojego syna, moją ciotką, kuzynami i niektórymi ich dziećmi. Dodajmy do tego młode twarze nastolatków, kumpli mojego syna, którzy zechcieli mu towarzyszyć. Wreszcie nie zapominajmy o tych kilku osobach, o których moglibyśmy powiedzieć, że czuli się zobowiązani: starszy pan, który od czasu do czasu coś u rodziców naprawiał, ogrodnik pracujący w ich wiejskim domku i jego żona, którzy zdawali się szczerze zasmuceni.
Nie było nikogo, kto by nie był kilka lat wcześniej zaproszony na pięćdziesięciolecie ślubu moich rodziców. Obchody złotych godów polegały na męczącym rejsie statkiem wycieczkowym po Sekwanie, zamówiono za dużo ptifurek i za dużo szampana, zaproszono osoby, które miały sobie niewiele do powiedzenia, wszyscy wpadli w tę czterogodzinną pułapkę rejsu od mostu Alma do mostu Alma. Przeżyłem wtedy na nowo coś w rodzaju metaforycznej rekapitulacji mojego chłopięcego życia, miałem to ostre poczucie, że aby opuścić statek, będę musiał jeszcze raz rzucić się do wody.
Jakaś dama w czerni, znużona pięćdziesiątka, podeszła do mojej matki, by złożyć kondolencje. Nie znałem jej i matka mi ją natychmiast przedstawiła:
– To Anna.
– Anja – poprawiła dama w czerni. – Anja Zewlakow.
Matka podjęła:
– Tak, właśnie. Anna u mnie sprząta. I zresztą robi to bardzo dobrze.
Niewątpliwy komplement. Po tym spontanicznym nietakcie matka się oddaliła, a ja zostałem sam wobec zażenowanej damy, która spuściła oczy. Pożegnałem się z nią, wkładając w moje spojrzenie i gesty cały szacunek i kurtuazję, do jakich byłem zdolny.
_Turnover_ wśród gospoś mojej matki był znaczny. Szybko podawały się do dymisji, mając dość podejrzeń o złodziejstwo (matka zostawiała na stołach pliki banknotów, by wypróbować uczciwość tych pań) albo tonu, jakim do nich mówiła. Pani Zewlakow wytrzymała do końca roku i tym samym ustanowiła rekord świata wynoszący dwa lata, którego teraz nikt już jej nie odbierze.
Karawan wreszcie nadjechał i zaparkował przed wejściem, na drugiego. Ludzie w podniszczonych czarnych garniturach wysiedli z niego, otworzyli tylną klapę i wyciągnęli trumnę, podnosząc ją za miedziane rączki i układając sobie na ramionach z dyskretnym „ech”.
Ale był to kościół paryski: samochody parkowały zderzak w zderzak, nie zważając na znaki zakazu, skądinąd dobrze widoczne.
Szef karawaniarzy zdawał się wahać. Zauważył między wielkim niemieckim coupé a japońską hybrydą ciasne przejście, przez które od biedy mógł się prześlizgnąć szczupły mężczyzna. Ruchem podbródka wskazał je swoim podwładnym. Ci naradzili się wzrokiem i ocenili sytuację profesjonalnie. Od razu zrozumiałem, że uważają ten wyczyn – w chwiejnej równowadze, idąc gęsiego, przenieść co najmniej studwudziestokilogramową trumnę między dwoma samochodami – za wykonalny.
Wyobraziłem sobie od razu wypadek: trumna, która z pewnością im się wyślizgnie, przebije z hałasem karoserie, zniszczy przednie szyby, może nawet się otworzy? Sporządzanie ugody polubownej musiałoby rozbawić pracowników MAIF, (prze)bojowego ubezpieczyciela: „Jestem trumną A. Pan jest pojazdem B”.
Podzieliłem się moim niepokojem z szefem ekipy. Zgodził się nie ryzykować przesadnie i pracownicy, wciąż z trumną na ramionach, przemaszerowali jezdnią trzydzieści metrów, do przejścia dla pieszych na końcu ulicy. Tam, dotarłszy do _brasserie_ przy skrzyżowaniu z aleją, skręcili. Ludzie pijący kawę pod parasolami w ogródku zdawali się zbici z tropu i zaniepokojeni. Na niektórych klientach przejście śmierci niecały metr od nich zrobiło takie wrażenie, że odstawili filiżanki.
Wszystko jednak odbyło się z największą godnością.
Camus streścił _Obcego_ jednym zdaniem: „W naszym społeczeństwie każdy człowiek, który nie płacze na pogrzebie matki, naraża się na wyrok śmierci”. Jeśli laureat Nobla mówi prawdę, to moja ciotka Rafaela była bezpieczna. Płakała. Siostra mojej matki zawsze płakała na pogrzebach. To kwestia temperamentu. Gdyby chowano znajomego chomika, płakałaby tak samo.
Jej ostentacyjne szlochy drażniły moją matkę. Spoglądała na siostrę, wzruszając ramionami: ona w pewnym sensie kradła jej smutek. Nagle wściekła się i syknęła przez zęby:
– Nie uważasz, że ta tutaj przesadza? Myślałby kto, że to jej mąż umarł.
Godzinę później ciotka miała napisać w księdze żałobnej, szczerze, ale też trochę beztrosko: „Mojemu szwagrowi, którego kocham, Rafaela”.
Nie wiedziała wtedy, jak moja matka zinterpretuje to zdanie. Ale nie uprzedzajmy wypadków.
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._