- W empik go
Wszystkie życia Heleny P. - ebook
Wszystkie życia Heleny P. - ebook
Opowieść inspirowana jest losami polskiej aktorki, którą, jak to się mawia „przerosła kariera”. Helena (imię zmienione) zaczęła wstępować przed kamerą jako młoda dziewczyna, był czas, gdy żaden kinowy hit nie mógł się bez niej obejść.
Kiedy wyszła za mąż za kolegę z planu, aktora i reżysera, zaczęła się jej droga w dół. Toksyczne małżeństwo, stres, ciężar popularności sprawiły, że zaczęła uciekać w alkohol. I... uciekła bardzo skutecznie.
Po latach życia wśród kloszardów zaświtała szansa wyrwania się z tego zaklętego kręgu, lecz gdy wszystko zaczęło się układać, zachorowała na raka i po krótkiej, acz nierównej walce zmarła.
Tak wyglądały losy aktorki, tak też wyglądają w mojej powieści, ale tu historia Heleny przeplata się z fikcją, elementami thrillera, a nawet kryminału. Wbrew pozorom książka nie jest ponura, są w niej momenty zabawne, jest też miejsce za zadumę i refleksję.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-62405-81-7 |
Rozmiar pliku: | 935 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niby nic, a jednak sensacja
To wszystko przechodzi ludzkie pojęcie. I wszelkie granice zdrowego rozsądku. Ba! Niezdrowego również, a nawet najbardziej zwichrowanego…
Właściwie nie wiem nawet, jak zacząć. Każde, nawet najbardziej starannie ułożone zdanie, po krótkiej chwili istnienia na monitorze mojego laptopa zaczyna wyglądać co najmniej banalnie. Tak wiele zdań naraz ciśnie mi się na klawiaturę, ale żadnego właściwego. Takiego, którego zarówno treść, jak i brzmienie mogłyby zapewnić o wyjątkowości zaczynającej się właśnie opowieści. Nie, nie „wyjątkowości”. Cholerka, nawet to jedno słowo nie jest tu akuratne. Chodzi mi o to, że… A może… „prawdziwości”? Nie, to słowo z kolei jest zbyt zobowiązujące. No bo jak mam przekonać kogokolwiek, by uwierzył w całą tę historię, skoro ja sama nie bardzo wiem, co o niej myśleć? No, dobra, więc spróbuję inaczej: chodzi mi o to, aby czytelnik (tak jak ja), przynajmniej założył, że wierzy. I żeby w najbardziej szalonych momentach, zamiast odsądzać nas od czci i wiary (nas, czyli mnie i Helenę) przyjął, że właściwie to wszystko mogło wydarzyć się naprawdę… Bo niby czemu nie? Bo brzmi głupio, śmiesznie, niewiarygodnie? Może głupio. Niewiarygodnie? Na pewno. Ale absolutnie nie śmiesznie. A w każdym razie absolutnie nie wtedy, gdy spróbujemy się postawić w sytuacji mojej bohaterki. Oooo! Wówczas byłoby strasznie. Tak strasznie, że uchowaj nas Boże!
Poza tym mam jeden słuszny i niepodważalny argument, przemawiający za autentycznością opisanych przeze mnie zdarzeń (którym sama chwilami posiłkowałam się zapoznając się z relacją Heleny), a mianowicie, że jeśli coś nie jest niemożliwe, to znaczy, że jest możliwe. I tego się trzymajmy.
•
Pamiętam, jak dwa lata temu natknęłam się na informację w gazecie o domniemanej śmierci pewnej aktorki. Naszej, polskiej, niegdysiejszej seksbomby, śmiało korzystającej przed kamerą ze swych naturalnych atutów. Przyznam, że informacja ta wstrząsnęła mną dość znacznie, a to z dwóch powodów: po pierwsze, przypomniałam sobie wówczas o istnieniu owej gwiazdy, dziwiąc się jednocześnie, że mogłam ją tak dokładnie wymazać z pamięci. A przecież w czasach mojej młodości żaden kinowy hit nie mógł się obejść bez tej dorodnej dziewoi o wielkich, błękitnych oczach i twarzy smutnego anioła.
Po drugie, wstrząsnęły mną okoliczności jej „domniemanej” śmierci, a właściwie… oficjalny brak okoliczności. Sprawa drążyła mnie widać dość mocno, skoro wklepałam sobie w Google nazwisko gwiazdki, chcąc się czegoś więcej o niej dowiedzieć. Reasumując (filmografię, artykuły, a także komentarze internautów pod artykułami), można wysnuć wniosek, że jej burzliwa kariera aktorska, która zaczęła się dla niej w wieku lat 15-tu, przypadła na koniec lat 80-tych i pierwszą połowę 90-tych. Zagrała ponad czterdzieści ról w filmach kinowych i telewizyjnych, po czym całkowicie znikła z życia publicznego. Podobno kariera ją przerosła. Potem przerosło ją małżeństwo. Na koniec przerosło ją życie. Jedyną wierną i nieodstępującą towarzyszką stała się dla niej „czarodziejka gorzałka” …
Zaraz, jak to było z tą „domniemaną śmiercią”? Czy też „domniemanymi okolicznościami”? Zdaje się, że dokonała żywota w jakimś parku, a zeszła na serce, gdyż przesycony alkoholem organizm odmówił posłuszeństwa. Nie pojawił się nikt z rodziny. Pogrzeb odbył się na koszt miasta, a o danych personalnych zwłok zaświadczyli współbiesiadnicy. Stąd ta „śmierć domniemana”. Choć właściwie powinno być „domniemane zwłoki”, ale to już były opinie internautów, bo nikt z naocznych świadków nie miał wątpliwości co do osoby denatki.
To było dwa lata temu. Wiosną tego roku natomiast wybrałam się z koleżanką z pracy do miasta Ł. Pojechałam służbowo, lecz bardzo chętnie, bo miasto jest piękne i bardzo „klimatyczne”. Korzystając z wiosennej pogody, podczas każdej z chwil wolnych od zajęć snułyśmy się cudnymi, zabytkowymi uliczkami, napawając się urokiem ich niepowtarzalnej architektury. W czasie któregoś z tych krótkich spacerków doznałam silnego, emocjonalnego wstrząsu: oto ni stąd, ni zowąd stanęłam naprzeciw wielkiego plakatu tutejszego teatru, promującego… „domniemane zwłoki” Heleny P.! Tak sobie wówczas z rozpędu pomyślałam, choć w rzeczywistości było to zdjęcie jak najbardziej żywej i w pełni krasy aktorki! W dodatku podpisane jej imieniem i nazwiskiem. Wszystko się zgadzało. Poza, oczywiście, domniemanym stanem fizycznym.
A więc jednak – oznajmiłam na głos, wskazując na plakat. – Słuchaj no, ja muszę do
tego teatru! − zwróciłam się do koleżanki spontanicznie.
Nie możesz – odparła koleżanka z rozwagą.
Czemu?
Bo zaraz wracamy.
Fakt. Po krótkiej przerwie miało się odbyć podsumowanie naszych zajęć, z wyszynkiem oraz wręczeniem zasłużonego papierka, a potem w autokar i do domu. Nie było czasu na nic innego.
•
Całą trzygodzinną podróż z miasta Ł. do mojego rodzinnego spędziłam na gorączkowych próbach logicznego wyjaśnienia całej tej sytuacji. Dzięki temu odzywałam się do koleżanki z rzadka i półgębkiem, co ona sobie w końcu zinterpretowała jako urazę z powodu tej historii z teatrem. Bo moja koleżanka zawsze brała wszystko do siebie. No cóż, postanowiłam rozmówić się z nią bardziej szczegółowo nazajutrz, bo teraz naprawdę nie miałam pomysłu na tę rozmowę. Zwłaszcza, że próbowałam, ale pogrążyłam się jeszcze bardziej. Próba ta wyglądała mniej więcej następująco:
– No co ty, nie obraziłam się na ciebie, tylko…. Widziałaś ten plakat?
– Ten przy teatrze?
– No.
– No.
– Była na nim jedna nieboszczka taka. I to mi teraz zaprząta myśli i dlatego się nie odzywam. No więc zrozum.
Koleżanka wolno odwróciła się w moją stronę i spojrzała mi tak jakoś boleśnie w oczy.
– Żarty sobie ze mnie robisz, tak?
– Nie, serio ci mówię.
– To ja nie rozumiem. Ona umarła, ta Helena… Jakaśtam?
– Właśnie. Umarła, a teraz jest sobie, jakby nigdy nic, na plakacie. Jako żywa.
– Ale… czemu?
– No właśnie tego nie wiem. I o tym rozmyślam.
Koleżanka odwróciła się do okna i gapiąc się w nie spędziła dalszą podróż w milczeniu. Biedna. Pewnie wprawiłam ją, nie pierwszy zresztą raz, w ciężką konsternację. Moja miła, dobra, pulchniutka koleżanka-blondynka, przy czym słowu „blondynka” należy się tutaj ogromny ładunek czułości, ckliwości wręcz. Zawsze mogłam na nią liczyć. Ponadto ma ona szereg niespotykanych, jak na kobietę, zalet: dyskrecję, prawdomówność, szczerość, bezwzględną lojalność i całkowicie prawdziwe, dobre serce. Myślę, że najwyższy czas, by nazwać ją jakimś imieniem, może nawet jej własnym, ale będę musiała zapytać, czy się zgodzi…
•
Tej nocy nie mogłam zasnąć. Ciągle miałam przed oczami to plakat z żywą Heleną P., to znów artykuł o jej nagłym zgonie. Pewnie każdy inny normalny obywatel będący na moim miejscu wzruszyłby w końcu ramionami i zajął się sobą. Ale nie ja. Nie dość, że od zawsze fascynowały mnie różne paranormalne historie, to jeszcze moja wrodzona dociekliwość i podejrzliwość dolewały oliwy do ognia. Miałam zatem dwa wyjścia: albo przewracać się z boku na bok do białego rana, albo… dać się ponieść swojej naturalnej skłonności do sensacji i zjawisk nadprzyrodzonych. Po chwili zdecydowałam się na to drugie i z laptopem pod pachą, otulona włochatym szlafrokiem, cichutko, by nie obudzić mojego Bogu ducha winnego Faceta − wymknęłam się na taras.
Rozgwieżdżone niebo i wielki, bladolicy księżyc dodały moim poczynaniom całkiem odpowiedniej atmosfery. Brakowało tylko pohukiwania sowy i wycia wilków… Umościłam się prędko w ratanowym fotelu i mocno podekscytowana wklepałam w wyszukiwarkę imię i nazwisko mojej aktorki. Wyświetliła się cała masa rozmaitych wiadomości, głównie dotycząca jej najnowszych ról teatralnych. Przeglądałam je gorączkowo, strona po stronie, jedynie muskając wzrokiem tytuły. Wreszcie na samym końcu, pośród coraz bardziej odbiegających od interesującego mnie tematu informacji, znalazłam! „Aktorka uznana za zmarłą wraca na scenę” − krzyczał do mnie nagłówek artykułu. „Helena P., gwiazda lat 90-tych żyje!” – wołał następny.
Zrobiło mi się chłodno. Otuliłam się szczelniej szlafrokiem i zaczęłam czytać, niektóre zdania nawet kilkakrotnie. Wyglądało na to, że pochowana kilka lat temu kobieta w istocie nie była Heleną P., z artykułów nie wynikało jednak, kim była. Nie wynikało również, gdzie przez ten czas podziewała się i co porabiała prawdziwa Helena, bo jeśli rzeczywiście zajęta była wyłącznie (jak plotkowano wówczas) staczaniem się na dno w towarzystwie bardziej doświadczonych w tej kwestii „przyjaciół”, to jakim cudem nagle pojawiła się taka świeża i całkowicie nienaruszona działaniem używek, w bardzo szerokim tego słowa znaczeniu?
Internet już niestety, na te moje pytania nie odpowiedział. Spojrzałam w niebo. Ni z tego, ni z owego pojawiło się na nim wielkie, czarne chmurzysko, zasnuwając powoli tłusty pyzior księżyca i okoliczne gwiazdy. Zrobiło się ciemno i jakby chłodniej. Coś gdzieś przejmująco zawyło…
Zabrałam szybko sprzęt i weszłam do domu. Uznałam, że taki akcent będzie na dziś bardzo dobrym zakończeniem mojej upiornej łamigłówki.
•
Przypuszczam, że co prędsi czytelnicy chcieliby, abym do minimum skróciła ten może i nudny wstęp − i wreszcie przeszła do rzeczy. W tym miejscu pragnę zapewnić, że skróciłam go do minimalnego minimum, ale bez małego wprowadzenia w sprawę na samym początku, może się ona później okazać jeszcze bardziej niepojęta.
No więc przez kilka kolejnych dni pracowałam przykładnie, zarówno zawodowo, jak i w domu, aby nie daj Boże nie narobić sobie jakichś zaległości z koniecznością nadrobienia ich w weekend. W związku z tym odwalałam wszystko na zapas: na zapas prałam i prasowałam, gotowałam i odkurzałam, pieliłam ogródek oraz okazywałam Facetowi dużą ilość czułości i uczuciowego zaangażowania. W pracy zrobiłam mojemu teatrzykowi dwie dodatkowe próby, nadrukowałam plakatów, ulotek i regulaminów na cały kwartał, a w rozpędzie sporządziłam szczegółowe sprawozdanie z imprez, które się jeszcze nie odbyły. Mój chytry plan zakładał bowiem trzydniowy wyjazd do miasta Ł. Miałam już nawet telefoniczną rezerwację na dwa kolejne spektakle z Heleną P. w roli głównej. Okej, ale po co to wszystko? – spytałby ktoś. No właśnie… po co? Nie wiem. Coś mnie tam po prostu nieodparcie ciągnęło i pchało zarazem. A takiej sile nikt nie byłby w stanie się oprzeć.
•
W teatrze w Ł. miałam być po raz pierwszy, więc wyobrażając sobie siebie wcześniej na widowni, a później w garderobie Heleny P., na potrzebę tejże wizji wykorzystałam wnętrze najczęściej przeze mnie odwiedzanego teatru w K. Jeszcze w czasie jazdy pociągiem po raz kolejny usiłowałam zwizualizować sobie mój pobyt w Ł., za każdym razem zakończony pełnym sukcesem – czyli wyjaśnieniem sprawy do ostatniego szczegółu. Podobno taka pozytywna wizualizacja jest bardzo skuteczna przed podjęciem jakichś ważnych dla nas działań; słyszałam, że taką techniką posiłkował się przed skokiem sam mistrz Małysz. Skupiona na wielokrotnym powtarzaniu w myślach całego ceremoniału, o mało nie zasnęłam. Tak czy owak, wysiadłam w końcu szczęśliwie na dworcu „Ł. Gł.”, po czym zainstalowałam się w tym samym hotelu, który wynajęła dla nas firma na owo pamiętne szkolenie. Był najbliżej mojego docelowego obiektu.
Zbliżał się wieczór, a ja dosłownie nie mogłam usiedzieć na tyłku. Pogoda była bardzo podobna do tej, jaka towarzyszyła mojemu odkryciu plakatu z Heleną, co uznałam za dobry omen. W końcu, korzystając z przychylnej aury, wyszłam z hotelu ponad godzinę wcześniej, by powałęsać się po mieście. Uwielbiam takie miejsca, z regularną zabudową wiekowych kamieniczek, szerokie, ludne ulice bez ruchu kołowego, wielkie kwadratowe podworce i wreszcie maleńkie, ciasne i nieco mroczne uliczki, w które zwyczajni turyści raczej nie mają potrzeby się zapuszczać. Karmię tymi miejscami nie tylko wzrok, ale i węch. Zapach starego drewna, stęchłego kamienia, pomieszany z wonią rozmaitych potraw… a nawet innymi, znacznie mniej atrakcyjnymi woniami − każdorazowo sprawia, że przeżywam jakieś déjà vu. I nie jest to niemiłe uczucie, raczej coś w rodzaju ekscytacji, że zaraz znajdę się w miejscu, które bardzo dobrze znam i które bliskie jest mojemu sercu. Moi znajomi, którzy kiedykolwiek towarzyszyli mi w podobnej przechadzce, bywali raczej zniesmaczeni, bo dla nich to, czym delektowałam się namiętnie, to zwykły odór. Nie była tym zgorszona jedynie moja przyjaciółka – blondynka, E. (E. pozwoliła mi użyć prawdziwego i pełnego imienia, ale jakoś nie mam serca). Nawet w czasie naszego pobytu na szkoleniu, proponując mi spacer użyła sformułowania: „chodźmy sobie powdychać miejskie smrodki”. Bo E., mimo iż nie zawsze rozumiała moje nietypowe potrzeby i fascynacje, po prostu uznawała je za naturalny składnik mojej osobowości. Nie gorszyła się, nie wydziwiała, a co najważniejsze, nie potępiała. Ba, mało tego, często brała w nich czynny udział! Prawdziwa przyjaciółka.
Dlaczego wspominam o niej w tym miejscu? Ponieważ całe lata temu, kiedy mój Facet nie dojrzał jeszcze do szczerego informowania go o moich ideach fiks, E. bardzo pomagała mi w różnych, hm… nonszalanckich przedsięwzięciach. Kiedyś, gdy postanowiłam spędzić samotnie noc w domu, w którym straszy, aby wilk był syty i owca cała, musiałam miejscami nieco minąć się z prawdą, a E. miała za zadanie udzielić mi solidnego alibi. Pech jednak chciał, że Facet, mimo absolutnego zakazu kontaktowania się ze mną (wytłumaczonego mu przeze mnie gruntownie i pozornie logicznego), zakaz ów złamał. A ponieważ ja miałam telefon wyłączony, Facet, będąc w świętym przekonaniu, że przebywam razem z E., zadzwonił do niej. Moja przyjaciółka, jako osoba bardzo sumienna i gorliwa, szła w zaparte, że owszem, jak najbardziej, siedzę tuż obok niej, ale (nie wiadomo czemu) nie mogę odebrać telefonu. Zaniepokojony facet udał się wprost do mieszkania E., gdzie ta dalej szła w zaparte, że owszem, jak najbardziej przebywam u niej, ale właściwie… nie wiadomo, gdzie konkretnie. Bo przecież na tych jej przepastnych trzydziestu pięciu metrach kwadratowych można się zawieruszyć jak nic! I wytrwała dzielnie w tym zaparciu do samiuśkiego końca, czyli do wyjścia Faceta. Jeśli zaś chodzi o mój pobyt w „strasznym domu”, obecności duchów raczej nie stwierdziłam. Raczej, bo jeszcze przed północą mi się niechcący zasnęło.
– No i co, uwierzył ci? − zapytałam potem, krztusząc się ze śmiechu.
– Chyba nie – zmartwiła się E. – A tobie?
– Mnie tak, ale musiałam wymyślić coś… bardziej sens… eee… coś innego.
– No co ty? To on mi teraz już w nic nie uwierzy, zobaczysz!
– Gdybym potwierdziła twoją wersję, nie uwierzyłby i mnie. Do końca życia. Tak czy inaczej, zrobiłaś dobrą robotę: nie wygadałaś, gdzie naprawdę jestem.
E. odetchnęła z ulgą. Od tej pory zaczęłam systematycznie, acz subtelnie przygotowywać Faceta na podobne historie, dzięki czemu dziś wyjechałam do Ł. całkowicie legalnie i z jego pełnym zaufania błogosławieństwem.
Spojrzałam na zegarek. Dochodziła siódma. Najwyższy czas, by zmienić kierunek marszu i udać się w stronę teatru. Spektakl zaczynał się o dziewiętnastej piętnaście. Spektakl… To słowo uświadomiło mi w całej rozciągłości cel mojej wycieczki. Zadrżałam z emocji i przyśpieszyłam kroku.
•
Helena P., w istocie była Heleną P. Zdrową, gładką i promienną. Krwistoczerwona, powłóczysta suknia doskonale podkreślała jej niezwykłą, choć dojrzałą urodę, szczupłą talię, długie nogi i jędrny niewielki biust. Czerwień sukni rzucała ogniste refleksy na bujne, pszeniczne włosy, kontrastowała z bielą drobnej twarzy o tym samym co zawsze wyglądzie niewinnego dziecka. Niestety. Bo o ile mogłam jeszcze się łudzić, że ten „myk” z jej świetnym wyglądem może być dziełem photoshopa, teraz, na żywo, złudzeń już nie miałam. I żeby ktoś mnie źle nie zrozumiał: wcale nie doskwierała mi przyziemna, babska zazdrość, lecz trapiła mnie kolejna podejrzana kwestia. Dlatego kompletnie nie skupiałam się na spektaklu, tylko wyłącznie na Helenie. Na jej wyglądzie, głosie, sposobie poruszania się. To bez wątpienia była ona. Ciut pełniejsza, starsza i jakby nieco smutniejsza, ale jednak ona. A zatem – zaraz po wyjściu z teatru mogłam wsiąść w pociąg i ruszać do domu. Postanowiłam jednak, że skoro już tu jestem, muszę zamienić z nią choć kilka słów.
Jak tylko umilkły brawa, lawirując pomiędzy wychodzącymi ludźmi przemknęłam z powrotem w stronę kas. Tam zagadnęłam samotnie stojącą panią w granatowej koszulce, na której widniało logo teatru, czy Helenie P. zdarza się czasem przyjąć kogoś z widzów w swojej garderobie. Okazało się, że absolutnie nie, wręcz przeciwnie: Helena P. do tego stopnia ceni swoją prywatność, że nie spotyka się w ogóle z nikim, nie rozmawia nawet z dziennikarzami.
Jakiś taki dziwny upór wyrósł we mnie w tym momencie i postanowiłam dostać się do niej za wszelką cenę. Nie, nie walczyłam z recepcją ani z ochroną – ot, zwyczajnie: zaczaiłam się przy wyjściu dla aktorów. A ponieważ cierpliwość zawsze bywa nagradzana, po pewnym czasie w drzwiach pojawił się cel mojej operacji, odziany w czarny trencz z postawionym kołnierzem i ciemne okulary.
– Pani Heleno… – odezwałam się nieśmiało, bo rzeczywiście poczułam w jej obecności spore onieśmielenie.
Aktorka zatrzymała się wyraźnie niechętnie. Nie odpowiedziała, co jeszcze bardziej zbiło mnie z pantałyku. Pożałowałam, że nie wpadło mi do głowy, żeby kupić kwiaty. Ale cóż, skoro nie kupiłam, musiałam wysilić się bardziej.
– Pani Heleno… Była pani świetna w tej roli, chciałabym podziękować za doskonałe przedstawienie, i… – ciągnęłam głupawo, aż w końcu utknęłam.
Spojrzała na mnie spod wielkich okularów, jakby nieco zdziwiona.
– Nie ma czego. Taka sobie, komercyjna rzecz – odparła zmęczonym, czy może znudzonym głosem.
– Bo ja… szczerze mówiąc, chciałam powiedzieć, że bardzo się cieszę, że pani żyje – wypaliłam. – To znaczy… że pogłoska o pani śmierci okazała się nieprawdziwa.
W tym momencie kobieta powoli zdjęła okulary i przyjrzała mi się z uwagą.
– Przepraszam, ale nie dosłyszałam nazwiska?
– Nie, to ja przepraszam, że się nie przedstawiłam – naprawiłam prędko swoją gafę, oprócz imienia i nazwiska dodając nie wiem czemu, że jestem pisarką. Może liczyłam na jakąś przychylność, albo ja wiem na co? Krztynę zainteresowania?
– Rozumiem – Helena uśmiechnęła się półgębkiem, a mnie zmroziło.
No przecież tamta babka z teatru mówiła mi, że ona omija szerokim łukiem dziennikarzy! Być może sobie pomyślała, że i ja chcę coś o niej nasmarować!
– Nie, nie rozumie pani! Nie dlatego tu jestem, ja po prostu… widziałam wszystkie pani filmy i wiadomość o pani śmierci bardzo mną wstrząsnęła − klepałam z szybkością karabinu maszynowego – bardzo! A tu raptem kilka dni temu przyjeżdżam do Ł. i widzę plakat z pani wizerunkiem. No więc… bardzo chciałam panią zobaczyć! I to wszystko.
Helena wsunęła ręce do kieszeni płaszcza i uśmiechnęła się nieco bardziej po ludzku.
– Aha, czyli mam do czynienia ze swoją wieloletnią… ja to się teraz mówi… fanką, czy tak?
No i co ja teraz miałam powiedzieć? Nigdy nie byłam wielbicielką talentu tej gwiazdy, szczerze mówiąc, nawet niespecjalnie go u niej dostrzegałam. Oglądałam filmy z jej udziałem, bo najzwyczajniej w świecie polskich filmów wtedy bez niej po prostu nie było. Obsadzano ją we wszystkich produkcjach kinowych i wielu telewizyjnych. Być może Helena P. samą tylko urodą przyciągała rzesze ludzi do kin i przed telewizory?
– Nie? – zdziwiła się Helena, przedłużającą się ciszą.
– Nnnie… wiem… Była mi pani w jakimś sensie bardzo bliska – siliłam się na dyplomację. – Pewnie chciałam wyglądać tak jak pani. Tak sądzę. Ale jeśli chodzi o grę, wydaje mi się, że dziś jest pani znacznie lepsza.
– Dziś jestem lepsza??? – Helena roześmiała się, jakby rozbawiona. – Serio? Uważa pani, że dziś jestem lepsza?
No i masz, bałam się, że tym stwierdzeniem już całkiem jej podpadnę, a ją to najwyraźniej szczerze raduje!
– No, tak. Tak uważam.
– Stwierdziła to pani na podstawie jednego spektaklu?
– Tak sądzę. Ale mam bilet również na jutro, więc będę mogła skorygować swój pogląd – odparłam dość sucho, bo zaczęło mi się wydawać, że babka sobie ze mnie żartuje.
– Wobec tego – Helena całkiem nieoczekiwanie podała mi rękę – zapraszam na pogawędkę jutro po spektaklu. Do mojej garderoby.
O ile dobrze pamiętam, nie powiedziałam już ani słowa. Zostałam tak po prostu, jak sierota jakaś pod tym teatrem, a Helena oddaliła się spokojnie do taksówki.
A zamierzałam zmienić plan i jeszcze dziś wrócić do domu! − wydziwiałam pod nosem. – Zidentyfikowałam sobie na własny użytek domniemaną denatkę i miałam dać temu spokój. Ale nie! Bo zawsze, jak już coś zacznę tropić, to kłody pod nogi, ale jak mi się tylko odwidzi, to ahoj, przygodo!
••II
Tropem pewnego niusa
Hotel, jak na złość ział pustką. Na korytarzach żywego ducha, w kawiarni niewielka grupka zagranicznych, sądząc z karnacji, gości. W holu, za ladą drzemał sprytnie tęgawy recepcjonista. Jednym słowem – nie wytypowałam nikogo, kogo mogłabym pociągnąć za język. Zrezygnowana udałam się do pokoju, choć po drodze do hotelu opracowałam sobie w szczegółach metodę zręcznego, niezauważalnego dla potencjalnego rozmówcy przesłuchania. Jakaż była moja radość, gdy natknęłam się na takowego, a właściwie takową, nie gdzie indziej, jak u siebie właśnie! Kobieta na mój widok wyprostowała się jak struna i mocno zmieszała na twarzy.
– Sprzątałam! – oznajmiła szybko. – Nikogo nie było, więc chciałam trochę ogarnąć.
Ogarniać zupełnie nie było czego, ale mniejsza z tym. Nie dociekałam.
– Oczywiście, proszę się nie krępować – zezwoliłam uprzejmie.
Babka rozejrzała się dookoła niepewnie.
– Ale… tu nie ma co ogarniać.
– No cóż, w istocie. Nie zdążyłam się rozgościć, byłam w teatrze.
Kobieta spojrzała na mnie podejrzliwie.
– Pani jest tutejsza? – spytałam, bo od tego miałam przecież zacząć.
– Ale… że… czemu?
– Bo tak sobie pomyślałam, że jeśli pani jest stąd, to może pani kogoś znać. Mam na myśli pewną aktorkę.
– A, to owszem, znam – przyznała z wyraźną ulgą.
– Kogo? – tym razem ja poczułam się nieco zbita z tropu.
– No a o kogo pani się pyta?
– Chodzi mi konkretnie o Helenę P.
– Przecież mówię, że znam. Każdy zna.
– No tak, każdy, bo to sławna osoba… – westchnęłam.
– Ale tu, w Ł. każdy ją zna. Z widzenia przynajmniej. Jeszcze jakiś czas temu codziennie mogła ją pani spotkać koło Tesco, a jak nie, to w parku Jednego Wieszcza albo na Ziołowej.
– Ona naprawdę… piła?
– Piła? To mało powiedziane. Nie trzeźwiała w ogóle. Były mąż mojej siostry, opój pierwszego gatunku, należał do jej kółka. Ale ona od jakichś dwóch lat już nie pije i ma się całkiem dobrze. Tyle, że ze starymi kumplami widuje się podobno nadal.
– A ja słyszałam, że umarła…
– Owszem, była taka plotka. Ci jej kolesie znaleźli w parku zwłoki jakiejś bezdomnej, a że Heleny wtenczas z nimi nie było, razem z nieboszczką frekwencja im się zgodziła w sam raz. No więc zrobili raban na pogotowiu, na policji, opłakali i opili bardzo dokładnie zejście koleżanki, a po pewnym czasie ta zjawiła się, jakby nigdy nic.
– I co?
– I nic. Widać wiadomość o własnej śmierci tak nią zatrzęsła, że wytrzeźwiała na stałe.
– Hm… To niesamowite. Ale że tak prędko wróciła do formy i do zawodu?
– Podobno do teatru chętnie ją przyjęli, bo liczyli na to, że im się publika dźwignie. I się nie przeliczyli. Bo o ile przedtem ciężko im było zebrać ludzi na przedstawieniu, to potem ludzie walili drzwiami i oknami, żeby ją zobaczyć na własne oczy. Żywą i trzeźwą. I tak zresztą chyba jest do dziś.
– Owszem. Ale ona chyba nie lubi szumu wokół swojej osoby?
– A kto by lubił taki szum? Pewnie wiele by dała, żeby ludzie zapomnieli to i owo. Ale ludzie pamiętliwe są.
– Pani jest pokojową w tym hotelu? – spytałam, taksując wzrokiem jej zwykłą, kwiecistą podomkę.
– Nie − odparła ponuro. – Ja jestem zwyczajna sprzątaczka, ale robię za pokojową, bo ona jest chora.
– Dziękuję pani bardzo – wsunęłam jej do kieszeni banknot o rozsądnym nominale.
Sprzątaczka zajrzała do kieszeni.
– Ale kiedy nie ma za co − odparła z nieukrywanym zadowoleniem.
– Proszę mi wierzyć, że jest!
Skoro miałam poskładać sobie całą tę historię do kupy, musiałam wiedzieć, czy pogłoski o nałogu alkoholowym mojej bohaterki nie były równie nieprawdziwe jak jej zgon. Bo przecież jej kilkunastoletnia nieobecność w życiu publicznym mogła być spowodowana czymś innym, na przykład pobytem za granicą. Albo depresją. Albo jeszcze innym, całkiem przyzwoitym czynnikiem. Ale o tym się raczej od samej Heleny nie dowiem…
•
Ten spektakl widziałam już wiele razy, w innych teatrach i innej obsadzie. Fakt, nie była to żadna ambitna klasyka, ale dzisiaj teatr, żeby się utrzymać, oprócz rzeczy ambitnych musi dość często dostosowywać repertuar do gustów szerszych mas. Moja praca ma taki charakter, że między innymi działaniami kulturalnymi organizuję czasem wyjazdy do teatru dla lokalnej ludności. I są to właśnie spektakle o podobnym charakterze: koniecznie śmieszne, raczej pikantne i z elementami rozsądnego negliżu. Może wczoraj przesadziłam nieco piejąc peany na cześć przedstawienia, chociaż Helenę P. chwaliłam całkiem szczerze – była najlepszą Janie, jaką kiedykolwiek widziałam. Dlatego z wyjątkową przyjemnością obejrzałam ją dziś po raz kolejny. I nie śpieszyłam się wychodząc, żeby dać jej czas na przebranie i pozbycie się charakteryzacji.
Okazało się, że Helena czekała już na mnie siedząc w fotelu.
– Witam – powiedziała pierwsza.
– Dobry wieczór – położyłam na maleńkim stoliku pudełko czekoladek.
Helena ledwo musnęła je wzrokiem.
– Napije się pani czegoś? − spytała. – Sok? Woda? A może coś mocniejszego?
Sięgnęła za siebie po butelkę koniaku.
– Dobry na wyciszenie emocji – podała mi lampkę miodowego płynu. – Przyjechała pani samochodem? – uśmiechnęła się na widok mojej ewidentnej konsternacji.
– Nie, nie – zaprzeczyłam szybko. – Zatrzymałam się w hotelu przy sąsiedniej ulicy.
– Wobec tego w czym problem?
– W niczym – upiłam szybko niewielki łyczek. – Po prostu… nie spodziewałam się… takiego poczęstunku.
– Niechże pani siada!
Helena zirytowała się chyba moją postawą, z ekspresji i wymowy przypominającą egipską mumię. A ja naprawdę nie miałam pojęcia, co powiedzieć. Z reguły nie zapominam języka w gębie, nawet w najbardziej ekstremalnych sytuacjach, ale ta kobieta chwilami przyprawiała mnie o kompletną niemotę. Wyobrażałam sobie, że to ona zacznie rozmowę, ale najwyraźniej czekała z tym na mnie. – Może faktycznie, przyda mi się łyk alkoholu – pomyślałam i wychyliłam koniak do dna.
– Naprawdę, jest pani świetna w tej roli – zaczęłam szybko, żeby nie mieć czasu na zastanowienie, czy to, co mówię, brzmi głupio czy nie. – Uważam, że nigdy dotąd nikt nie zagrał Janie tak jak pani. Tak przejmująco wiarygodnie.
– Jest pani miłośniczką teatru? – Helena spojrzała na mnie z uwagą.
– Tak. Teatru w ogóle. W każdej formie, że tak powiem…
– I naprawdę uważa pani, że jestem dzisiaj lepsza… od… Od siebie sprzed lat?
– Owszem. Chociaż nigdy przedtem nie widziałam pani na scenie. Może po prostu żywa publika lepiej pani odpowiada niż kamera?
– Może. Ja nie…. Ja dawno nie grałam w filmie. Ale być może ma pani rację. O czym pani pisze?
– Teraz? – przelękłam się trochę. – Teraz akurat niczego nie piszę. Taki czas, że bardzo pochłaniają mnie obowiązki zawodowe. A tak w ogóle piszę o kobietach, dla kobiet. Ku pokrzepieniu serc i dusz, z takim głównym przesłaniem, że wszystko się może zdarzyć, jeśli się tego naprawdę bardzo pragnie.
– Aha… Co znaczy: obowiązki zawodowe? Robi pani coś jeszcze, poza pisaniem?
– Owszem. Pracuję w domu kultury. Głównie z młodzieżą i dziećmi. Lubię dzieci.
– Dzieci… – Helena odwróciła się do mnie tyłem. – Ja… nie mam… dzieci.
Przestraszyłam się, że niechcący poruszyłam jakąś jej czułą strunę.
– Przepraszam…
– Nie, nic się nie stało.
– Jest pani dobrą aktorką i piękną kobietą. Moim zdaniem wiele jeszcze przed panią. I w życiu zawodowym i… w ogóle.
Głupia! Głupia, durna babo! – sklęłam się natychmiast w myśli. – Cóż to za banały? Patetyczne, głupie i niepotrzebne?
– Nie. Nie sądzę. I dlatego musi mi wystarczyć to, co mam. Ale właściwie to ja nadal nie wiem, dlaczego chciała się pani ze mną widzieć? – Helena odwróciła się wolno w moją stronę.
– Jak już wczoraj wspomniałam, bardzo mną wstrząsnął artykuł o pani śmierci. Kilka dni temu dowiedziałam się, że z kimś panią pomylono, więc przyjechałam, chcąc panią zobaczyć na własne oczy.
– Wspomniała pani również, że niespecjalnie pani za mną przepadała.
– Taaak… – w tym momencie postawiłam na szczerość i na „raz kozie śmierć”. – Ale naprawdę, jakoś tak… byłam z panią zżyta przez blisko dekadę. Później pani znikła na jakiś czas, później pani umarła, teraz okazało się, że to pomyłka… Sama nie wiem. Nie dawało mi to spokoju.
– Czy wobec tego dobrze rozumiem, że przywiodła tu panią zwykła ciekawość?
– Nie! A w każdym razie nie taka, jaką ma pani na myśli. To coś w rodzaju fascynacji tajemnicą, chęć poznania niebanalnej, a może nawet mrocznej zagadki, to trochę jak… poszukiwanie skarbu. Chyba. Ale na pewno nie jako materiał na książkę.
– A gdyby moja historia naprawdę okazała się wyjątkowo fascynująca? Nie chciałaby jej pani opisać?
– Jasne, że bym chciała. Ale, jak już wspomniałam, nie po to tu przyszłam. I nie zamierzam w ten sposób wykorzystać mojej wizyty.
Helena roześmiała się pełną piersią. Śmiała się bardzo długo i bardzo szczerze.
– Świetnie! Naprawdę, proszę pani. To doskonale! Wyśmienicie! – powiedziała wreszcie.
I znowu sprawiła, że utknęłam na amen, ale teraz zrozumiałam, na czym polegała ta jej właściwość: po prostu w pewnych momentach nie potrafiłam wyczuć, czy ironizuje, czy mówi serio. I czy w ogóle mówi serio, czy tylko ironizuje. W chwilach podobnych wątpliwości traciłam wątek, pewnie dla zyskania czasu do namysłu.
– A skoro tak – tym razem Helena podtrzymała rozmowę – w nagrodę i dowód uznania coś pani powiem: otóż nie pomylono mnie z nikim. To mnie pochowano. To był mój pogrzeb! – dodała głośniej, myśląc, że nie dotarło do mnie, co mówi.
I miała rację, bo nie dotarło.
– Czyli… Jak to? Zmartwychwstała pani czy co?
– Nie. Sprawa była o wiele mniej romantyczna. Po prostu: pogrzebano mnie żywcem.
Patrzyłam na Helenę i patrzyłam… I patrzyłam. Zdawało mi się, że patrzę już tak całą wieczność, a wszystko dookoła zatrzymało się w bezruchu, czekając, aż się ocknę z tego patrzenia.
– Ja nie żartuję. Tu naprawdę nie ma z czego żartować: było stwierdzenie zgonu, był pogrzeb, był pochówek.
– O mój Boże miłosierny! – wydostało się jako pierwsze z mojej krtani.
– Tak, to jest najwłaściwszy komentarz.
– Ale… przecież pani żyje!
– Ja nie twierdzę, że nie żyję.
– To znaczy… jest pani tutaj! – poprawiłam się, odzyskując powoli zdolność logicznego myślenia.
– Miałam… jakby to nazwać? Szczęście? Tak. Niewątpliwie szczęściem jest uniknięcie straszliwej śmierci, z głodu i pragnienia, konając tygodniami w ciemnym, zimnym grobowcu.
W tej chwili po całym ciele przeszedł mi gwałtowny dreszcz. Helena nie żartowała. Nie mogła być aż tak dobrą aktorką. W każdym razie z pewnością inaczej wymyśliłaby sobie odegranie emocji: nie stałaby teraz stała oparta o ścianę, biała jak kreda, a po jej twarzy nie spływałby grubymi kroplami pot. Tego nie da się zagrać bez pomocy charakteryzacji.
Pomyślałam, że może powinnam już iść… Uniosłam się cicho z fotela i zrobiłam parę kroków w kierunku drzwi.
– Nie jest pani ciekawa, co było dalej? – Helena spojrzała na mnie spod przymkniętych powiek.
– Jestem, nawet bardzo. Ale pomyślałam, że to pewnie dla pani… zbyt trudne przeżycie, by o nim mówić.
– Nigdy dotąd nikomu o tym nie opowiadałam, choć wielu bardzo by chciało. Ma pani rację: to zbyt trudne.
Spojrzałam na nią pytająco, bo a nuż teraz zechce wszystko z siebie wyrzucić? Helena jednak zrobiła tylko krok w moją stronę i…
.
.
.
(fragment)