Wszystkiego najlepszego dla mnie - ebook
Wszystkiego najlepszego dla mnie - ebook
Podobno rozwiązaniem wszelkich problemów jest pokochanie siebie. No tak, ale jak to zrobić, gdy nawet nie wiesz, czy siebie znasz i lubisz? Czy możesz tak po prostu obdarzyć akceptacją, czułością i miłością tę osobę, która ma tyle wad, która zrobiła w życiu tak wiele błędów, której tak daleko do ideału?
Wiem, że kochanie siebie nie jest proste, nie jest intuicyjne, nie jest też często naturalne. Dla wielu z nas to tylko modne hasło, które mówi Ci co, ale nie mówi jak. Ale nie narzekajmy. Od narzekania jeszcze nikomu nie żyło się lepiej.
Ta książka do wyciągnięta do Ciebie ręka. To słowa: "spróbuj jeszcze raz, dasz sobie radę".
To wskazówka, jak zacząć i co zrobić, by znaleźć swój sposób na pokochanie siebie, by dać sobie szansę bez presji i przygniatających oczekiwań. Dzięki niej zrozumiesz, że self-love jest sztuką, którą możesz opanować, nawet jeśli wcześniej Ci to nie wychodziło.
Życzę sobie wszystkiego najlepszego to hasło, do którego Twój wewnętrzny krytyk się nie przyczepi, bo nie ma do czego. Słowa, w których jest wszystko, czego Ci trzeba. Są w nim nadzieja i dobre życzenia.
Wszystkiego najlepszego. Dla mnie.
I wszystkiego najlepszego. Dla Ciebie.
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788383170435 |
Rozmiar pliku: | 4,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Zostań najlepszą wersją siebie”.
„Zaakceptuj się w pełni”.
„Kochaj się, w końcu jesteś najważniejszą osobą na świecie”.
„Bądź pewna siebie i swojej wartości. Pokaż, na co Cię stać”.
„Jesteś piękna, pokaż się”.
„Nie pozwól innym przekraczać Twoich granic, to Ty ustalasz zasady”. „Pokaż swoją moc!”
Jak się czujesz, czytając te polecenia? Masz już ochotę wkleić mi gumę do żucia we włosy, czy jeszcze nie? Możliwe, że jestem realistką. Całkiem też możliwe, że mam w sobie dość odwagi, by widzieć rzeczy takimi, jakimi są. Być może mam za sobą setki podejść do prawdziwej miłości i akceptacji siebie, podejść, które częściej kończyły się przyznaniem, że udaję, niż prawdziwą ulgą z osiągnięcia wewnętrznego porozumienia. Dlatego wiem, że kochanie siebie nie jest proste, nie jest intuicyjne, często nie jest też naturalne (choć uważam, że miłość własna to naprawdę dobra rzecz i naszą powinnością jest dążenie do niej). Do tego stopnia, że pierwsze niepowodzenia nieśmiałych prób tzw. _self-love_, czy też samomiłości lub inaczej automiłości, sprawiają, że nie mamy odwagi spróbować ponownie. Tak jakbyśmy dostały kosza, tylko tym razem nie od kogoś, a od samej siebie. To jak nauka chodzenia czy mówienia pozbawiona dziecięcej spontaniczności i naturalnej akceptacji błędów. Bo gdy dorośli czegoś się uczą, czują, że to od razu jest na ocenę i zdecydowanie musi to być piątka. Inaczej się nie liczy. Dlatego częściej sobie odpuścimy, niż spróbujemy po raz trzydziesty piąty. A szkoda.
Ależ to skomplikowane! Wszyscy mówią, że rozwiązaniem wszelkich problemów jest pokochanie siebie. No tak, ale jak to zrobić, gdy nawet nie wiemy, czy siebie tak naprawdę znamy? Jak to zrobić, gdy utknęłyśmy na etapie: „chyba siebie lubię, ale nie wiem na pewno”? Jak to zrobić, gdy nie wiemy, od czego zacząć, gdy nie wiemy, czy… nam wolno? Bez jasnej instrukcji obsługi i wsparcia w postaci wspierającej, kochającej nas osoby często bywa to zwyczajnie niewykonalne.
Miłość do siebie to piękna, ale bardzo trudna rzecz. Między innymi dlatego, że efekty chciałybyśmy widzieć od razu, gdy tylko podejmujemy decyzję o tym, że spróbujemy. Chcemy spróbować i chcemy natychmiast dostrzec zmianę. Nie widzimy zmiany, więc odechciewa nam się trwać w naszym postanowieniu. Wydaje mi się, że można inaczej. Ja też jestem niecierpliwa i ja też lubię widzieć efekty natychmiast, choć przecież wiem, że to niemożliwe i że zmiana to proces. Wiem też, że nie trzeba życiowych zmian dokonywać stale, przez całą dobę – można je wprowadzać powoli, nieśmiało, przyglądając się i podglądając, wychylając się zza winkla, wyściubiając nos.
Przygotowując się do pisania tego wstępu, zaczęłam zwracać większą uwagę na to, jakie treści konsumuję w mediach społecznościowych. Zauważyłam, że o miłości do siebie najczęściej mówią osoby, które wydają nam się idealne. Patrzymy na nie i myślimy: „No, łatwo im mówić, bo łatwo je kochać”. Są piękne, odważne, osiągnęły sukces, mają szczęśliwe rodziny, pieniądze i białe, proste zęby. Gdy one mówią o miłości do siebie, to ta miłość wydaje się oczywista. A co ze zwykłą Kowalską? Co ze zwykłą Pryśko? A co z tymi wszystkimi kobietami, które się porównują, które zerkają przez ramię, które czekają na pozwolenie, które pracują z nieśmiałością, które są zmęczone, sfrustrowane? Co z kobietami, które myślą o sobie jak o przeciętnej, statystycznej, anonimowej matce Polce, przedstawicielce klasy średniej, jednej z wielu? Co z tymi, które obudzone w środku nocy potrafią wyrecytować z pamięci rzeczy, za które nie warto ich kochać? Albo z tymi, które nie wiedzą, czym jest miłość lub których obraz miłości jest zaburzony, oparty jedynie na tym, co widzą w telewizji? Czy przemówi do nich filmik w mediach społecznościowych, w którym piękna kobieta powie, że wystarczy pokochać siebie? Czy zrozumieją prowadzące do tego kroki, sposoby i złote rady?
Nie, nie przemówi i nie zrozumieją. Poczują, pewnie po raz kolejny w danym tygodniu, że coś jest z nimi nie tak, że muszą się zmienić, że są niewystarczające. I dlatego nawoływanie do automiłości (rozumianej właśnie jako miłość do siebie), zamiast być pozytywną motywacją, zbija z tropu i pogłębia poczucie braku. Bo znowu brakuje Ci czegoś do szczęścia, bo wciąż jesteś daleka od ideału, bo wciąż nie spełniasz norm, bo nie podążasz za cytatem umieszczonym na opublikowanej w sieci grafice.
Mierzi mnie ten przymus kochania siebie, bo tak trzeba. Przecież wiadomo, że trzeba, że dobrze by było. To jak modne hasło, które powtarza się bez zrozumienia. Nie daje szansy tym, którzy nie łapią kroków albo potrzebują więcej czasu. Wyklucza zaniedbanych, smutnych, samotnych. To niesprawiedliwe! To wprowadzanie w błąd. Mówi Ci co, ale nie mówi jak. Powinnaś się kochać. Ale jak to zrobić? Gdybyś umiała, to już byś się przecież kochała.
Ale nie narzekajmy. Od narzekania jeszcze nikomu nie żyło się lepiej. Sama nie lubię za często się nad sobą użalać, bo to tylko zabiera mi życiową przestrzeń, a ja przecież lubię, jak jest mi wygodnie. W teście Gallupa, który ujawnił i nazwał moje talenty, wyszło, że na pierwszym miejscu jestem strategiem, a to znaczy, że szukam rozwiązań i umiem łączyć kropki.
W słowach „wszystkiego najlepszego” nie ma nic konkretnego, a jednocześnie jest wszystko, czego nam trzeba. Są nadzieja i dobre życzenie.
Skoro więc moją domeną jest skupianie się na rozwiązaniach, oto ono: WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO! Hasło, do którego nasz wewnętrzny krytyk się nie przyczepi, bo nie ma do czego.
Gdybym powiedziała sobie do lustra: „Monika, jesteś najlepsza!”, w mojej głowie z pewnością pojawiłaby się myśl, że chyba na łeb upadłam, przecież inni są lepsi. Ale myśl, że życzę sobie wszystkiego, co najlepsze, to tylko intencja, oczekiwanie, przypuszczenie, nastawienie. To nic konkretnego, to dopiero nieśmiała zapowiedź, preludium i prolog.
W słowach „wszystkiego najlepszego" nie ma nic konkretnego, a jednocześnie jest wszystko, czego nam trzeba. Są nadzieja i dobre życzenie.
Z miłością jest jak z sukcesem. Nie wszystko zależy od Ciebie.
Gdy ktoś twierdzi, że wszystko zawdzięcza tylko sobie, zastanawiam się, w ilu procentach jest to prawda. Czy dwie osoby z totalnie różnych światów, z doświadczeniami o innym zabarwieniu emocjonalnym, z innymi relacjami rodzinnymi mogą osiągnąć to samo w myśl zasady, że dla chcącego nic trudnego?
Ma znaczenie to, czy rodzice się kłócili, czy nie. Ma znaczenie, czy bywali na szkolnych przedstawieniach i bili brawo, czy zapominali przygotować rano kanapkę do szkoły. Ma znaczenie to, czy w domu były pieniądze, czy nie, jakie były przekonania na temat finansów, a także nastawienie do pracy, wysiłku, życiowych trudności. Ma znaczenie środowisko, to, czy mieszkało się w dużym mieście, gdzie możliwości zawsze jest więcej, czy na wsi, gdzie życie płynie wolniej i można oddychać świeżym powietrzem. Ma znaczenie to, czy były pieniądze na zajęcia dodatkowe, a także to, czy nasi rodzice byli utalentowani i czy tych talentów byli świadomi. Ma znaczenie to, czy jako dziecko słyszałaś: „spróbuj!”, czy może: „i tak nic z tego nie będzie”.
Przede wszystkim ma znaczenie, czy nasi rodzice tak zwyczajnie, po prostu lubili i akceptowali samych siebie. Czy patrząc na siebie w lustrze, w oczach mieli pogardę, niezadowolenie, odrazę lub obojętność, czy może akceptację i jakiś nienazwany, ale pozytywny błysk?
To wszystko ma znaczenie. To jest właśnie to „coś”, co sprawia, że choć wydaje nam się, że do wszystkiego w życiu doszłyśmy same (bo rodzice nie kupili nam mieszkania ani nie przepisali na nas rodzinnej firmy, a przecież mamy i mieszkanie, i pieniądze), niektóre z nas miały w życiu lepszy start.
Niektóre z nas miały zdecydowanie lepszy start w miłości do innych, do świata, a przede wszystkim do siebie. Akceptacja pakowana w nas w dzieciństwie przez rodziców karmi nas do syta, nawet gdy mamy już swoje rodziny. Wtedy łatwiej spojrzeć na siebie z czułością i cierpliwością, łatwiej jest lubić i kochać siebie, łatwiej zdobyć się na samoakceptację. Bo to już w nas jest, wystarczy to odkurzyć. Jak powiedziała Anna Maria Jopek w wywiadzie dla „Twojego STYLU”: „Ktoś tak upasiony miłością z dzieciństwa może potem góry przenosić”1.
------------------------------------------------------------------------
1 _„Ktoś tak upasiony miłością z dzieciństwa może góry przenosić”. Wywiad z Anną Marią Jopek, bohaterką kwietniowego „Twojego STYLU”_ , Beata Nowicka, data publikacji: 14.03.2022, https://twojstyl.pl/artykul/ktos-tak-upasiony-miloscia-z-dziecinstwa-moze-gory-przenosic-wywiad-z-anna-maria-jopek-bohaterka-kwietniowego-wydania-twojego-stylu,aid,3760 .
Jeśli teraz ze smutkiem kręcisz głową, bo rodzinne relacje Cię nie karmiły i nie karmią, chciałabym Cię pocieszyć i zapewnić, że nadal masz w sobie moc decyzyjności i sprawczości, nadal możesz przełamać schemat i wydostać się z sieci przekonań i zależności, które dostałaś w spadku.
I o tym właśnie jest ta książka. O tym, że choć wiele nie zależy od Ciebie… to jednak to Ty rozdajesz karty. A najmocniejszymi z nich zawsze są życzliwość, czułość i współczucie wobec siebie. To wspaniały punkt wyjścia do miłości i akceptacji samej siebie.
Więc…
Wszystkiego najlepszego. Dla mnie.
I wszystkiego najlepszego. Dla Ciebie.
Życzę Ci miłości, takiej, że aż dech zapiera. Życzę Ci miłości bez warunków, bez przymusów, takiej lekkiej, pełnej zrozumienia, akceptacji, radości i tęsknoty za sobą nawzajem.
autorkAWIERZĘ TYLKO W DOBRE HOROSKOPY
Moim znakiem zodiaku jest Strzelec, urodziłam się 20 grudnia 1985 roku. Praktycznie zawsze, gdy w jakiejś gazecie znajduję horoskop, poświęcam parę chwil, by go przeczytać. Szukam w nim tych pełnych entuzjazmu haseł, że to będzie _mój_ miesiąc czy rok, że nastąpi szczęśliwy zwrot akcji, że dokonam dobrego wyboru. Nie wiem, jakim cudem, ale w tym roku mój horoskop całoroczny obejrzałam w serwisie YouTube dopiero w marcu. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że ten rok to będzie dla mnie pasmo sukcesów, bogactwa, dobrobytu i szczęścia. Oczywiście w mgnieniu oka uznałam tę informację za prawdziwą i z zamysłem w nią uwierzyłam. Wieczorem tego samego dnia opowiedziałam o tym mojemu partnerowi, który jest bardzo sceptyczny, jeśli chodzi o sferę ezoteryczno-duchową. Na koniec naszej rozmowy dodałam, że ja wierzę tylko w to, w co chcę wierzyć, w co uwierzyć jest mi przyjemnie. Robię to po to, by dodać sobie mocy, by dobrze się nastawić, by mieć więcej siły na mierzenie się z wyzwaniami. Nie jestem ignorantką, nie wierzę w ślepy los i nie czekam, aż coś spadnie mi z nieba. Zdaję sobie sprawę z tego, że odbiorcami horoskopu dla Strzelca są miliony osób i mało prawdopodobne, by wróżba sprawdziła się u wszystkich, ale mimo wszystko ja te dobre życzenia przyjmuję. Każdą dobrą wróżbę, którą mogę uznać za skierowaną do mnie, odbieram bardzo osobiście. Robię to świadomie, można powiedzieć z premedytacją, bo życzę sobie wszystkiego najlepszego.
Wszystko jest w naszych rękach, bo to my nadajemy znaczenie różnym przedmiotom, sytuacjom, zjawiskom.
Przez lata moja mama pilnowała, by jej osobista torebka nigdy nie stała na ziemi. Gdy otwarta torba stoi na ziemi, to pieniądze z niej uciekają, słyszałaś o tym? Aż któregoś dnia, całkiem niedawno, ze zdziwieniem wskazałam mamie jej znajdującą się na podłodze torbę, bo przecież nie może tak leżeć z otwartym zamkiem. Na co moja mama: „Jak pieniądze mają z niej uciekać, to równie dobrze mogą do niej wskoczyć”. I o tym piszę w tym rozdziale. Wszystko jest w naszych rękach, bo to my nadajemy znaczenie różnym przedmiotom, sytuacjom, zjawiskom. Drewniane koraliki to tylko kawałki drewna, ale nazwane różańcem stają się przedmiotem godnym najwyższego szacunku, wręcz amuletem. Podobnie będzie z buddyjską malą – to tylko sznur korali, którego znaczenie rozszerza się wtedy, gdy zaczynamy widzieć w tym przedmiocie coś specjalnego. Obrączka to kawałek złota lub srebra, nic więcej, ale dla wielu par jest ona symbolem miłości i jej przypadkowa utrata odbierana jest jako zły znak. Podobnie jest z samym złotem, które jest przecież tylko metalem, a jednak każdy chce je mieć, bo w naszych głowach złoto to luksus, pieniądze, bogactwo, przyszłość.
Teraz pytanie do Ciebie: wolisz nadawać rzeczom pozytywne znaczenie, czy częściej łapiesz się na tym, że myśli uciekają Ci w stronę pecha, nieszczęścia i wypadków? Jeśli wolisz widzieć same dobre przypadki, to zobaczysz je nawet w numerach rejestracyjnych przypadkowo mijanego auta. Jeśli natomiast chcesz widzieć pecha, to go przyciągniesz, gwarantuję Ci to. Dlatego nie nadaję złowrogiego znaczenia czarnemu kotu, który przebiegnie mi drogę, bo też nigdy po spotkaniu z takowym nie spotkała mnie przykrość. A nawet więcej! Każdy taki czarny kot, który przebiega mi drogę, jest dla mnie zapowiedzią czegoś miłego. Tak sobie wymyśliłam. Nie uważam również, że piątek, który wypada trzynastego dnia miesiąca, jest dniem pechowym. Ale gdybym tak myślała, na pewno każdy taki dzień byłby dla mnie pełen wyzwań, bo właśnie tego bym oczekiwała, tego bym wypatrywała. Ale już totalnie wierzę w szczęście, które przychodzi razem z czterolistną koniczyną i chucham na podniesione z chodnika drobniaki. Jak widać, jestem bardzo konsekwentna w szukaniu znaków, że wszystko jest w porządku.
To my wybieramy, w co wierzymy i czego sobie życzymy. Uważam, że bardzo łatwo otoczyć się dobrymi intencjami i przypominajkami, że wszystko jest takie, jakie być powinno. Ostatnio na Jarmarku Dominikańskim w Gdańsku kupiłam sobie dwa szlachetne kamienie, a raczej kawałki kamieni. Od razu bardzo spodobały mi się ich kolory, ale o zakupie zadecydowałam, gdy przeczytałam w Google o znaczeniu owych kamieni. Pierwszy, turkusowy amazonit, pomaga osiągnąć spokój i ukoić układ nerwowy, a także przywraca wiarę. Drugi, chabrowy azuryt, pobudza kreatywność, czyli jest idealny dla pisarzy. Przyznam, że te opisy jakoś ze mną zagrały i kupiłam oba kamienie. Miętoszę je w dłoniach, gdy nad czymś pracuję i potrzebuję się skoncentrować. Wrzucam jej do torby, gdy idę na spotkanie. Ale też nie zarzucam sobie zaniedbania, gdy przez dwa tygodnie leżą w miseczce i czekają na moją uwagę. Bo to tylko kamienie, nie mają magicznej mocy (a przynajmniej nic o tym nie wiem), to ja nadaję im znaczenie. A nadaję je wtedy, gdy chcę, gdy mam ochotę, dobry dzień i przestrzeń, by o tym pomyśleć.
Pamiętam długi weekend w Krakowie pod koniec sierpnia 2021 roku. Byłam z przyjaciółką i naszymi córkami na targu staroci. Długo nic nie wpadało mi w oko, nic nie wołało do mnie: „zobacz mnie!”. Aż w końcu na drugiej hali, na stoisku, gdzie było wszystko i nic, zobaczyłam ulepioną z ciemnoróżowej gliny figurkę kobiety wyglądającej jak z początku ubiegłego wieku. Ucieszyłam się, że kosztowała tylko dwadzieścia złotych i że mogłam sobie na nią pozwolić. Potraktowałam ją jako symbol mojej życiowej zmiany, którą już od jakiegoś czasu przeczuwałam. Wymyśliłam sobie, że to znak, że ta znaleziona przypadkiem kobieca figurka przypieczętowała moją decyzję o tym, by opisywać kobiece historie, by jeszcze mocniej skoncentrować się na tłumaczeniu kobiecych emocji na język polski, jak to jakiś czas temu nazwałam. To tylko figurka, w dodatku pewnie uznana za nieudaną, skoro wylądowała na targu staroci, ale trafiłam na nią w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie i postanowiłam nadać jej znaczenie, by potem mieć się do czego odnieść, by jedno spojrzenie na ten przedmiot przypominało mi tę pewność, którą wtedy czułam.
Życzyć sobie dobrze to miły zwyczaj. Jednak ja doceniam coś jeszcze. Mogę uzbroić się w dobre intencje bez względu na to, czy czuję się piękna, czy tylko zabawna, czy mam nadwagę, niedowagę, czy może BMI w normie. Nie ma wokół tego żadnych przekonań dotyczących wieku, wyglądu, pozycji społecznej, życiowych doświadczeń czy nawet osiągniętego sukcesu. Każda z nas może życzyć sobie wszystkiego najlepszego na naprawdę wiele sposobów. I dlatego tak mi się to podoba.
To my wybieramy, w co wierzymy i czego sobie życzymy.
Aleksandra Burdyńska
Gdy patrzę na siebie w lustrze, widzę kobietę po trzydziestce, która zrozumiała, po wielu miesiącach poszukiwań, że przede wszystkim i na pierwszym miejscu jest… sobą, Olą, ze wszystkimi swoimi marzeniami, przez lata nienazwanymi pragnieniami, ukrytymi w różnych relacjach, skrępowanymi. Przez lata doświadczałam pustki, ale przyszedł czas, gdy zrozumiałam, że chcę poznać tę kobietę, którą dziś jestem.
Życząc sobie wszystkiego najlepszego, czuję, że czas na akceptację, zwolnienie tempa, przewartościowanie codzienności, życie według wartości, w które naprawdę wierzę. Czas na dobrostan – i nie mam tu na myśli pieniędzy, ale stan, w którym dzieje się dobro, w którym chcę tego dobra doświadczać, niespiesznie i po swojemu. Czuję to, gdy wyprawiam dzieci do szkoły i idę z mężem w środku dnia do kawiarni. Czuję to, gdy w swojej pracy poznaję fantastyczne osoby, które, choć to ja je wspieram, inspirują mnie i utwierdzają w przekonaniu, że jestem w dobrym miejscu. Czuję to, gdy idę na popołudniowy masaż. Czuję to też wtedy, gdy mierzę się z cukrzycą mojego trzyletniego synka, bo doceniam to, że jest przy mnie, że mogę go przy sobie czuć, choć było tak blisko…
Najlepsze dla mnie jest wszystko to, co prawdziwe, dlatego właśnie tego sobie życzę. Nie zawsze jest łatwo czy przyjemnie, częściej można poczuć frustrację i trudność, ale to wszystko, czego doświadczam, jest moje, osobiste.
A dając sobie przyzwolenie na bycie sobą, na to, co prawdziwe, czuję i wiem, że chcę doświadczać tego dobrego stanu zawsze, wykorzystując maksymalnie zasoby, które mam.
ALEKSANDRA BURDYŃSKA, coach mocnych stron, doradczyni zawodowa, trenerka talentów. Razem ze swoimi klientami analizuje wyniki testów Gallupa, wyjaśnia im ich zasoby, zdolności i predyspozycje. Dodaje odwagi, motywuje i wierzy w moc talentów.
Kochaj i pozwalaj się kochać, bez kompleksów, bez zgaszonego światła, bez tajemnic i cichych dni. Kochaj mocno i bądź kochana za to, jaka jesteś dziś, tu i teraz.
autorkATABLICA DOBRYCH ŻYCZEŃ
Mamy za dużo, chcemy za dużo. Działa na nas za dużo bodźców i już same nie wiemy, czy to, czego chcemy, to nasze własne pragnienia, czy może przy okazji konsumpcji internetu (jak lubię to nazywać) wchłonęłyśmy też pragnienia połowy społeczeństwa. Nie umiemy się zdecydować i bywa, że nasze marzenia i plany zmieniają się co poniedziałek. Trudno jest skoncentrować się na jednym, gdy wokół tysiące możliwości, dróg, opcji i drzwi. Ale też czasem bywa tak, że czujemy, że totalnie nic nam się nie należy, że nie mamy wyboru, że nie zasługujemy, że i tak nic się nie zmieni. Więc po co dawać sobie złudną nadzieję?
Właśnie dlatego tablica dobrych życzeń pojawiła się na moim biurku. Trochę przypadkiem, a trochę, żeby było ładnie. Ale na pewno po to, by pomóc mi pamiętać, co tak naprawdę jest dla mnie ważne. W tym całym życiowych chaosie chcę mieć napisane czarno na białym, co w moim życiu jest istotne.
Kiedyś chodziło tylko o dekorację. Od zawsze robiłam kolaże, wycinałam z gazet wszystko, co się dało. A potem, dokładnie po trzydziestce, przyszła refleksja, że te tablice marzeń, tablice inspiracji lub, jak lubię je nazywać, tablice dobrych życzeń, faktycznie działają. Jak to odkryłam? Po prostu nagle to, co było przyklejone w zeszytach, na plakatach, w notesach zaczynało być obecne w moim życiu. Może nie od razu i nie w całym pakiecie, ale jednak było!
Pamiętam moją tablicę inspiracji, którą zrobiłam w poprzednim mieszkaniu. Zrobiłam ją tylko po to, by powiesić kilka obrazków wyciętych z gazet, by zawiesić na ścianie coś ładnego, co będzie cieszyło oko, gdy po całym dniu pracy będę wracała zmęczona do domu. Nie miałam innych intencji. Nie zastanawiałam się, co tam naklejam, ważne było tylko to, jak ładne jest to, co widzę, i jak bardzo mi się to podoba. Na tablicę dobrych życzeń trafiło między innymi zdjęcie ogródka z plastikowym ogrodowym krzesłem stojącym gdzieś w rogu. Co zobaczyłam, gdy dostałam klucze do własnego mieszkania i zaczęła się moja przygoda z remontem? Zgadnij, co stało w rogu mojego nowego ogródka. Stare, plastikowe, białe krzesełko. Identyczne jak na wyrwanym z gazety zdjęciu. Minęło już tyle lat, a ono nadal tam stoi (już trochę zapyziałe i brudne, więc bałabym się na nim usiąść), przypominając mi o drodze, jaką przeszłam od wycięcia zdjęcia z gazety do mijania tego krzesła za każdym razem, gdy wołam kota w ogródku. Może to przypadek, a może jednak przez miesiące oglądania mimochodem tego zdjęcia zapisałam sobie w głowie ów obraz i podświadomie dążyłam do tego, by odwzorować go w rzeczywistości?
Chyba właśnie tak działa tablica dobrych życzeń. Pomaga Ci skupić się na celu, do którego dążysz. Nie ma w tym magii – to my same realizujemy nasze cele i pragnienia, a wychodzi nam to lepiej, gdy sobie pomagamy. Gdy w jednym miejscu zgromadzisz inspiracje, które naprawdę do Ciebie trafiają, chętnie kierujesz tam wzrok. Gdy rzucasz okiem na zgromadzone zdjęcia i hasła, dostajesz porcję dobrych myśli – tych, które przecież sama zebrałaś, wycięłaś i nakleiłaś. A nie ma nic bardziej motywującego niż zobrazowane marzenia. Jedno spojrzenie i już wiesz, czego w życiu chcesz. Codziennie sobie o tym przypominasz, codziennie ku temu dążysz.
Nazywajmy nasze marzenia, bo kiedy coś jest nazwane, wtedy po to sięgamy – łatwiej zdobyć coś, co jest sprecyzowane, co ma nazwę, hasło, kolor, obraz. Trudno dążyć do czegoś, co nie ma formy, co jest zamglone, niescharakteryzowane.
Ale mam jeszcze coś do dodania. Tak naprawdę nie jest ważne, co z tej tablicy dobrych życzeń się spełni, co z tego się w Twojej przestrzeni zrealizuje, co się uda, co dostaniesz, co będziesz miała. Z mojej perspektywy najważniejszy jest ten moment tworzenia, koncentracji na tym, co wybieram, co chcę na tej tablicy umieścić, co nakleję i w jakiej kolejności. Wiele radości sprawia mi powolne kartkowanie kolorowych gazet w poszukiwaniu dobrego hasła albo zdjęcia, które kiedyś chciałabym sama zrobić swoim telefonem, a potem ich wycinanie. To jest taki dziwny, kreatywny czas, gdy tylko wycinam i naklejam, wycinam i naklejam, i w tym właśnie czasie wymyślam sobie swoje życie. Dobrze sobie życzę, dobrze sobie wycinam i dobrze sobie naklejam.
Najważniejsze w tym procesie są intencja oraz pewna beztroska w wybieraniu dla siebie dobrego planu na życie – bez ograniczeń, bez myślenia, czy mnie na to stać albo czy będzie mnie na to stać kiedykolwiek. Wycinając i naklejając różne skrawki, po prostu życzysz sobie tego, co akurat w Twojej głowie wydaje się najlepszą opcją. Nie analizujesz tego, czy na to zasługujesz, czy masz na to szansę, kto i kiedy to sfinansuje i kto Ci w tym pomoże. Po prostu zbierasz dobre życzenia, które kierujesz w swoją stronę.
Nazywajmy nasze marzenia, bo kiedy coś jest nazwane, wtedy po to sięgamy – łatwiej zdobyć coś, co jest sprecyzowane, co ma nazwę, hasło, kolor, obraz.
Życzę Ci przyjaźni, takiej, która budzi zaufanie i usypia strach. Życzę Ci przyjaźni na lata, ale też takiej na chwilę, na jedno doświadczenie, na pół roku.
AutorkaCZY STAĆ MNIE NA POZYTYWNE MYŚLENIE?
Wszystkim nam jest ciężko. Piszę to w chwili, gdy inflacja od lat nie była na takim poziomie, gdy rata mojego kredytu hipotecznego wzrosła o tysiąc czterysta złotych miesięcznie i ze świadomością, że jeszcze wzrośnie. Piszę to, myśląc o bliskich mi kobietach, które zmagają się z dorosłością. Dorosłość boli, dorosłość jest droga, dorosłość jest zadłużona. Czasem nie ma na paliwo i z kim zostawić dziecka. Dorosłość jest niewyspana i poirytowana. Dorosłość boi się iść po podwyżkę, ale też boi się po nią nie iść. Dorosłość to uporczywe wypatrywanie drobnych przebłysków szczęścia wśród codzienności usłanej rachunkami, telefonami ze szkoły, że dziecko źle się czuje, mniejszym złem i większą odpowiedzialnością. Jesteśmy dorosłe, wszystkie to znamy. Nawet jeśli na koncie pełno, to worek ze wspierającymi emocjami świeci pustkami. Jeśli z kolei w miłości wszystko pięknie gra, przychodzi choroba. Gdy zdrowie dopisuje, plajtuje firma i rośnie zadłużenie. To tylko pokazuje, że każda z nas ma ogromne pole do trenowania pozytywnego myślenia. Każda z nas ma w swoim życiu przestrzeń, którą można nazwać cmentarzyskiem słoni (tak, zapożyczam to określenie z Disnejowskiego _Króla Lwa_). Miejsce, do którego nie zagląda się bez potrzeby, z obawy przed tym, że można znaleźć tam coś niefajnego lub że coś niefajnego znajdzie nas.
Gdy mówię, żeby włączyć pozytywne myślenie, wcale nie mam na myśli głupkowatego uśmiechu i nieszczerego szczerzenia zębów podczas opowiadania, że wszystko jest cudownie, choć w oczach zbierają się łzy. Pozytywne myślenie to szukanie rozwiązań, to pielęgnowanie w sobie poczucia, że dam sobie radę, nawet jeśli teraz nie widzę wyjścia z sytuacji. Pozytywne myślenie zakłada plany B, C i D. Pozytywne myślenie pozwala zaczerpnąć powietrza, często zmieszanego z odrobiną odwagi, by dokonać jakiejś zmiany. Pozytywne myślenie to analizowanie swojego życia w poszukiwaniu chwil, w których było ciężko, a mimo to dałyśmy radę, odbiłyśmy się od dna, wytrwałyśmy. A skoro zdarzyło się to raz, może zdarzyć się ponownie, przecież historia lubi się powtarzać.
Gdy patrzę wstecz na siebie licealistkę i na siebie studentkę, zastanawiam się, gdzie było ukryte to moje pozytywne myślenie. Bo gdzieś musiało być. Gdyby go nie było, dziś nie byłabym tu, gdzie jestem, w miejscu, w którym jest mi dobrze. A przecież było mnóstwo sytuacji, po których śmiało mogłabym się poddać, zawrócić z obranej ścieżki i nie dawać sobie szans ze strachu przed kolejnym potknięciem.
Gdy nie dostałam się na filologię polską (a to dlatego, że nie powiedziałam dosłownie nic na egzaminie ustnym, stres po prostu mnie przerósł), czułam się beznadziejna, głupia, leniwa. Zawiodłam wszystkich, nie spełniłam oczekiwań. Zwątpiłam w siebie, w swoje intencje. Już nie pamiętałam, że przecież korepetytorka mnie chwaliła (swoją drogą była w komisji egzaminacyjnej i widziałam na jej twarzy rozczarowanie, gdy nie mogłam wydusić z siebie ani słowa), a z języka polskiego zawsze byłam dobra. Było mi wstyd, czułam się gorsza od innych. Nie dość, że nie dostałam od innych zrozumienia w tej trudnej dla mnie chwili, to jeszcze sama tego wszystkiego nie rozumiałam (dopiero po dwudziestu latach przyszła refleksja, którą potem opisałam w książce _Wrażliwiec to ja_2). Czy było wtedy miejsce na pozytywne myślenie? Nie, ani milimetra, a przynajmniej tak mi się wydawało. Nie sądziłam wtedy, że mogłabym być do tego zdolna. Okazało się, że pozytywnym myśleniem było po prostu szukanie rozwiązania, kolejnej opcji, wymyślanie nowego planu na siebie. Nie było to satysfakcjonujące, nie czułam podekscytowania, ale coś trzeba było wymyślić, trzeba było zrobić krok w którymś kierunku. Teraz wiem, że tak miało być i że na filologii polskiej nie byłabym szczęśliwa. Wtedy jednak byłam zdruzgotana, że nie dostałam się na studia, które były dla mnie ważne. Choć może po prostu byłam nieszczęśliwa, bo znowu zrobiłam coś nie tak i nie zasłużyłam na uznanie. Nie wiem.
------------------------------------------------------------------------
2 Monika Pryśko, Magdalena Juchniewicz, _Wrażliwiec to ja. Jak radzić sobie w życiu, będąc wysoko wrażliwą osobą_, Pascal, Bielsko-Biała 2022.
Pozytywne myślenie absolutnie nie kojarzy mi się z hurraoptymizmem. Nie jest dla mnie entuzjastycznym odpowiadaniem „TAK!”, gdy tak naprawdę masz ochotę schować się pod kocem i przespać najbliższą dekadę. Pozytywne myślenie to danie sobie szansy. To taka malutka iskra wiary tląca się w głowie. Wiary w to, że może los się odmieni, że może jeszcze będzie inaczej, lepiej. Że jeszcze trochę wysiłku, trochę cierpliwości i będzie dobrze, stabilnie.
I, jak się okazuje, jedna iskra wystarczy, by jutro rozpocząć nowy dzień.
Samo pozytywne myślenie nic jednak nie da. Tu trzeba działania, decyzji, wstania z kanapy. A gdy jest trudno, gdy ciało odmawia współpracy, bo rozum się buntuje i nie chce dać Ci „antybiotyku” z nadziei, wystarczy jedna myśl: „Życzę sobie wszystkiego najlepszego”.
Życzę sobie wszystkiego najlepszego. Życzę sobie wszystkiego najlepszego. Życzę sobie wszystkiego najlepszego. Życzę sobie wszystkiego najlepszego. Życzę sobie wszystkiego najlepszego. Życzę sobie wszystkiego najlepszego. Życzę sobie wszystkiego najlepszego. I tak w kółko, aż w końcu cokolwiek Ci się zachce.
Chce, czy nie chce mi się, oto jest pytanie! Pozytywne myślenie to nie recepta na sukces. Samo myślenie nie ma mocy sprawczej, aby coś się zadziało, potrzebny jest człowiek i jego decyzja oraz działanie. Ale to właśnie myślenie może dodać sił, by postarać się jeszcze raz. Może podsunąć wizję lepszego życia, która zachęci do tego, by wydobyć z siebie resztki zaangażowania i energii.
Pozytywne myślenie to nie recepta na sukces. Samo myślenie nie ma mocy sprawczej, aby coś się zadziało, potrzebny jest człowiek i jego decyzja oraz działanie. Ale to właśnie myślenie może dodać sił, by postarać się jeszcze raz. Może podsunąć wizję lepszego życia, która zachęci do tego, by wydobyć z siebie resztki zaangażowania i energii.
Dokończ zdanie: Co byś zrobiła, gdyby…
Lubię tę grę. Często gram w nią z moimi Czytelniczkami na Instagramie. One pytają: „Monika, co byś zrobiła, gdyby…” (i tu ich historie), a ja odpowiadam. Lubię tę zabawę, bo pozwala spojrzeć na problem z innej perspektywy, a także zorientować się w możliwych rozwiązaniach.
Gdy jest mi źle, gdy mam problem, gdy czuję, że utknęłam i nie mam pojęcia, co robić, biorę kartkę i zapisuję najgorszy scenariusz, jaki może się wydarzyć. Taki, którego się boję, a który gdzieś z tyłu głowy bardzo mi ciąży i przeszkadza. I wtedy szukam rozwiązania. Zadaję sobie pytanie, co bym zrobiła, gdyby moje obawy stały się realne.
Okazuje się, że zawsze jest jakieś rozwiązanie. Zawsze jest ktoś, kogo można zapytać o wskazówkę, poprosić o pomoc. Zawsze znajdzie się historia osoby, która już wcześniej przeszła podobną sytuację, i to suchą stopą. Mamy zasoby, znajomości, talenty, doświadczenie, które pozwalają nam radzić sobie z problemami. Ja wiem, że trudności sprawiają, że człowiekowi opadają ręce i że nie ma się wtedy ochoty nawet nastawić wody na herbatę ani z nikim rozmawiać. Ale zrozumiałam też, że trudności są po to, by je przezwyciężać, a pozytywne myślenie bardzo w tym pomaga. I nie chodzi o to, by na siłę ignorować znaki ostrzegawcze, by nie reagować na zbliżające się burzowe chmury, by bagatelizować zagrożenie. Chodzi o szukanie uchylonych drzwi, przez które, w razie trudności, możesz się prześlizgnąć.
Kilka tygodni temu jadłam obiad z bliską mi kobietą, Klaudią. Cud, że zapamiętałam jej słowa, bo nie miałam gdzie zapisać notatki, by w tej właśnie książce jej myśl rozwinąć. Ale to było tak ważne, że po prostu utkwiło mi w głowie. Opowiedziała mi o tym, jak kilka lat temu miała wewnętrzny miłosny kryzys. Brakowało jej uczucia, związku, czułości, przynależności. Chciała się zakochać, być kochaną, podzielić się uczuciem, ale, jak pewnie sama wiesz, miłość nigdy nie jest prosta i nie przychodzi na zawołanie. I wtedy dopadły ją pytania, bardzo niewygodne: „A co, jeśli nigdy nie poznam miłości życia? A co, jeśli już do końca życia będę sama?”. I co sobie odpowiedziała? Jeśli zdarzy się tak, że już nigdy nie będzie w żadnym związku (dodam, że były to słowa trzydziestolatki), to będzie wychowywała córkę, będzie artystką, będzie podróżowała, jeździła na warsztaty, będzie się rozwijała i będzie szczęśliwa. Będzie taka, jaka chce być, i będzie żyć tak, jak zawsze marzyła. Ale bez faceta. Czy taka opcja jest satysfakcjonująca? Musi być, nie ma innej możliwości. Co więcej, nie tylko musi być, ale też może być. To jest właśnie moc pozytywnego myślenia. Kreujesz swoje życie, myśląc o najlepszej możliwej opcji. Jak mawia moja przyjaciółka, Basia Szmydt, grasz kartami, które masz. Możesz przegrać, ale możesz też wygrać, a to wszystko zależy w dużej mierze od Ciebie.
To właśnie z Basią zorganizowałam siedem lat temu pierwsze warsztaty kreatywne, w dodatku w hangarze na lotnisku w Modlinie. Brzmi świetnie, prawda? Ale geneza tej akcji wcale nie była pozytywna.
Rok 2015. Byłam na wpół samotną mamą dwuletniej dziewczynki, utrzymywałam się sama. Właśnie złożyłam wypowiedzenie w firmie, w której zarabiałam dwa tysiące osiemset złotych na rękę, co wtedy było sumą całkiem niezłą, a na pewno zadowalającą. Nie miałam oszczędności, nie miałam pracy, nie miałam porządnego zlecenia, na którym mogłabym się oprzeć. Na koncie miałam czterysta złotych i brałam drobne fuchy, żeby uzbierać tysiąc sto złotych na czynsz. To był ten czas, gdy zjadałam wszystkie zapasy, jakie miałam w kuchennych szafkach, a kaszę gryczaną jadłam z kiszonymi ogórkami od rodziców. Nikt nie wiedział, w jakiej jestem sytuacji, bo nie było się czym chwalić. Wtedy postanowiłyśmy razem z Basią, że zrobimy warsztaty. Sprzedałam na Allegro ciuchy, w których już nie chodziłam, a także książki i biżuterię, i za te pieniądze pojechałam do Lublina. W kilka dni przygotowałyśmy plan warsztatów, zorganizowałyśmy wszystkie materiały, narzędzia i firmy do współpracy. Dziś mogę stwierdzić, że byłyśmy beztroskie, szalone i po prostu zrobiłyśmy coś tylko dlatego, że nikt nam nie powiedział, że się nie da. W każdym razie zarobiłyśmy na tym po parę stów na głowę, więc luksusu nie było, ale jednak zdobyłam nowe doświadczenie, nowe znajomości, nową energię i chwilę potem sprawy finansowe jakoś się poprawiły. W tamtej sytuacji po prostu zadałam sobie pytanie, co mogę zrobić, jakie mam pole manewru, jakie mam wyjścia, możliwości. Chwyciłam się tego, co w tamtym czasie było dla mnie osiągalne i miłe emocjonalnie, co dawało mi komfort psychiczny i co oddalało gryzącą myśl, że nie wszystko układa się tak, jak bym chciała.
Co zrobisz, gdy potwierdzą się Twoje obawy i znajdziesz się w trudnej sytuacji? Jakie masz opcje do wyboru, jakie masz wyjścia ewakuacyjne? Kogo możesz zapytać o drogę? Do kogo możesz zadzwonić?
Odpowiedzi na te pytania przyniosą ulgę.
Lubię myśleć, że coś znika z mojego życia, by zrobić miejsce czemuś jeszcze lepszemu
Myślenie w ten sposób przyniosło mi w życiu dużo ulgi, a przy okazji głaskało moją nadszarpniętą cierpliwość. Dzięki temu zdaniu mogłam sobie wiele spraw wytłumaczyć, uporządkować. Dzięki temu zdaniu czekałam na dobre rzeczy w moim życiu i to zdanie pomagało mi zawsze życzyć sobie wszystkiego, co najlepsze. Dzięki niemu po prostu czekałam na to, co najlepsze.
I to lepsze przychodziło. Prędzej czy później, ale przychodziło.
A życie dało mi wiele okazji, by trawić to zdanie w głowie, choć uwierz, nie było to ani łatwe, ani przyjemne. Było trudne i często żałosne. Czułam się jak skończona idiotka, gdy powtarzałam sobie to zdanie miesiąc po tym, jak zostawił mnie mąż. Czułam się jak oszustka, która powtarza sobie naiwne hasło, udając, że w nie wierzy. Ale ja tak bardzo chciałam, żeby to była prawda, że mieliłam te słowa w kółko jak wariatka. Mąż znika z mojego życia, żeby zrobić miejsce komuś lepszemu? Łapałam się tej myśli, żeby dać sobie radę, żeby wytrwać do następnego tygodnia, do następnego miesiąca. I wiesz co? To była prawda. Najprawdziwsza, dorodna, jędrna, szczerozłota prawda. Życie dało mi wyraźny dowód na to, że warto życzyć sobie dobrych rzeczy i warto na nie czekać. Ja czekałam na tę „lepszą” miłość wiele lat. Po drodze było we mnie wiele żalu, poczucia niesprawiedliwości, zwątpienia – przerobiłam chyba wszystkie stany, od samotności do zobojętnienia. Doczekałam się. Znalazłam miłość, taką w złotym pudełku obwiązanym czerwoną wstążką, z dedykacją: „Chciałaś, to masz”.
Chciałam i mam.
Jak już jest źle, to chociaż niech będzie ładnie.
Często mówię, że bycie w kryzysie wciąga. Coś na zasadzie: jestem niedysponowana, więc nie muszę iść na WF. Jest mi źle, więc nie muszę się starać. Jestem samotna, więc mogę się schować. Wygodnie jest tak rozkokosić się w tym swoim życiowym dramacie i cierpieć, pielęgnować to, że jest średnio, a może nawet i kiepsko. Bo to nie wymaga niczego więcej poza byciem tu i teraz. To nie wymaga niczego więcej poza robieniem tego, co się robiło przedwczoraj i wczoraj. A żeby wyjść z tej stagnacji, trzeba wykonać ruch, zobaczyć coś pozytywnego w paśmie frustracji, bezsilności i złości. Poszukać czegoś dobrego, czego można się złapać, chwycić niczym tonący brzytwy.
Rozwód to dla wielu osób moment graniczny. Dla mnie też takim był. Wracam do tego tematu, bo pamiętam zdanie, które sobie powtarzałam, gdy musiałam wyprowadzić się z córką z mieszkania mojego byłego męża. A mówiłam sobie, że skoro muszę znaleźć dla siebie nowe miejsce, to będzie to najlepsze lokum, w jakim kiedykolwiek mieszkałam. Odnalazłam w tym ekscytację i nadzieję, czasem wydawało mi się nawet, że się cieszę, bo dużo radości sprawiało mi wyobrażanie sobie nowego miejsca, wymyślanie, jak w nim będzie, jak je urządzę. Tak ogólnie, życiowo, było mi bardzo smutno, ale zaczęły się pojawiać przebłyski normalności. A wszystko dlatego, że życzyłam sobie zmiany, życzyłam sobie czegoś miłego, czegoś, co byłoby tylko moje i co kojarzyłoby mi się wyłącznie z nowym, świeżym etapem życia.
Dramat to moje drugie imię. Twoje też?
Uwielbiam seriale obyczajowe. Lubię to, że trwają po kilka sezonów, a to dlatego, że… mam przy czym pracować! Gdy przygotowuję sobie plan pracy, materiały, robię research, piszę coś krótkiego, odpisuję na wiadomości, lubię, gdy coś mi szumi w tle. I rzadko wybieram muzykę – wolę dialogi, rozmowy. Lubię, gdy w ciągu dnia pracy towarzyszy mi jakaś historia, na której nie muszę się szczególnie skupiać, ponieważ już ją znam. Znam, bo już od jakiegoś czasu oglądam ten serial, więc wiem, jaka jest dynamika akcji i nawet podejrzewam już, jak wszystko się skończy. Ale nie piszę tego po to, by namawiać Cię na oglądanie seriali, chcę Ci tylko coś pokazać. Seriale (ja lubię te dostępne w serwisie Player, które jeszcze kilka lat temu można było obejrzeć w TVN, jak _Prawo Agaty_, _Lekarze_ czy _Druga szansa_) zawsze zaczynają się od dramatu, kryzysu, upadku. Bohaterki często są na przykład porzucane przez narzeczonych, którzy okazują się oszustami i zostawiają je z długami, bez pracy i z wilczym biletem. Albo ktoś wrabia je w handel narkotykami. Albo przyłapują narzeczonego na zdradzie. Co serial, to inny dramat. I tutaj główną rolę gra pozytywne myślenie, jakiś zew natury pomagający tym kobietom znów wypłynąć na powierzchnię, uruchamiający w nich motywację do tego, by dać sobie radę. Gdyby nie to pozytywne myślenie, sezon nie miałby trzynastu odcinków, a jedynie pilota, który kończyłby się za każdym razem tak samo: bohaterka siada, załamuje ręce i płacze samotna, pozostawiona bez miłości, bez pieniędzy i bez perspektyw.
Twoje życie na pewno też jest pełne potknięć, błędów, fakapów i innych wydarzeń, które sprawiają, że oglądasz się za siebie, szukając ukrytych kamer. Nie jesteś w tym odosobniona. Pociechę daje jednak myśl, że nasze życie to serial niczym _Moda na sukces_ – trwa i trwa, i trwa, i trwa. Wciąż coś się dzieje, wciąż trzeba sobie z czymś radzić i gasić pożary, ale kamera nadal nagrywa, nadal toczy się akcja.
Byle tylko nie myśleć negatywnie. Byle tylko nie myśleć negatywnie. Byle tylko…
Negatywne myśli są jak piłka plażowa – im bardziej chcesz je ukryć pod powierzchnią, z tym większą siłą wyskakują i uderzają Cię w czoło. Dlatego już dawno przestałam udawać, że nie mam dziwnych, niewspierających, pełnych wątpliwości myśli w głowie, bo gdy udaję, że ich nie ma i robię wszystko, by je zagłuszyć, jedynie częściej o nich myślę. Za każdym razem, gdy powtarzam sobie, żeby o nich zapomnieć, paradoksalnie „odgrzewam” je w mojej głowie. I tak w kółko.
Psycholog Daniel Wegner postanowił sprawdzić, dlaczego świadome odsuwanie od siebie jakiejś myśli wymaga tak dużego wysiłku. Zrobił badanie3 opierające się na reakcjach dwóch grup uczestników. Pierwsza grupa miała przez pięć minut referować to, o czym aktualnie myśli, z zaznaczeniem, by próbować myśleć o białych niedźwiedziach. Za każdym razem, gdy biały niedźwiedź pojawiał się w czyichś myślach, uczestnik miał zadzwonić dzwonkiem. Druga grupa dostała podobne zadanie, choć tym razem uczestnicy mieli nie myśleć o białych niedźwiedziach. Najwyraźniej nie było to proste, skoro dzwoniono dzwonkiem średnio raz na minutę. Następnie psycholog poprosił członków drugiej grupy, by jeszcze raz wykonali to ćwiczenie, tym razem zaznaczył jednak, że mają myśleć o niedźwiedziach. Tym razem uczestnicy dzwonili dzwonkiem częściej niż pierwsza grupa, która nie dostała na wstępie żadnego zakazu. To znaczy, że jeśli zmuszasz mózg, by o czymś nie myślał, to on, jak na złość, właśnie to będzie robił.
------------------------------------------------------------------------
3 Robby Berman, _Dlaczego tak trudno pozbyć się obsesyjnych myśli – i jak im zaradzić_, tłum. Jan Dzierzgowski, „Przekrój”, data publikacji: 12.03.2021, https://przekroj.pl/nauka/dlaczego-tak-trudno-pozbyc-sie-obsesyjnych-mysli-big-think-robby-berman .
Dlatego absolutnie nie namawiam nikogo do…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej