Wszystkiemu winny książę - ebook
Wszystkiemu winny książę - ebook
Alice Perpetua Felicity – te imiona nadano mi na cześć męczennic Kościoła anglikańskiego. Chyba po to, bym zawsze pamiętała, że rolą kobiety jest trwanie przy mężu. Ale ja nie chcę być żoną. Odrzucałam zalotników przez trzy sezony i kimkolwiek będzie nowy konkurent, uporam się z nim równie szybko jak z pozostałymi.
Jednak nie spodziewałam się, że kolejnego kandydata na mojego męża mój ojciec wygra w karty! Przecież to niedorzeczne! Ku mojemu zdziwieniu przyszły książę zaproponował mi udawane małżeństwo. Choć to szalone i niemoralne, może okazać się korzystne dla nas obojga. Muszę tylko zapanować nad uczuciami. Nie mogę oddać serca rozpustnikowi! Ale która kobieta oprze się spojrzeniu srebrzystych oczu pełnych pożądania…
Czy można wygrać męża w karty? W świecie angielskiej society wszystko jest możliwe. Tylko że Alice Tombs wcale nie pragnie ślubu, a już na pewno nie z takim rozpustnikiem jak Nick Hatherly. Odważna, wyzwolona kobieta i mężczyzna bez uczuć? To mieszanka wybuchowa. NAMIĘTNA mieszanka wybuchowa. Takiej historii jeszcze nie było! Absolutny must-read dla wszystkich fanów romansów historycznych.
Paulina Jurga, autorka serii „Matrioszka”
Fanki historycznych romansów będą mdleć z zachwytu, czytając tę urzekającą i dowcipną powieść!
Booklist Online
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8135-995-5 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– To prawda, nie zdejmiesz, bo nie dasz rady – odrzekł bardzo z siebie zadowolony.
– Nie, bo to niestosowne. W biały dzień.
Pragnęła uzyskać odpowiedzi na swoje pytania, ale wyłącznie we właściwej scenerii rozjaśnionej łagodnym światłem.
– Nie dlatego. Dlatego, że nie ma mowy, abyś dosięgnęła środkowych guzików.
Oczywiście miał słuszność. Bez pomocy służącej było to zadanie niewykonalne. Alice wzruszyła jednak ramionami, udając nonszalancję.
– Zedrę więc to z siebie, jeśli będę musiała.
– Jak to, byłabyś gotowa zniszczyć taką śliczną suknię ślubną?
Hatherly stał na tyle blisko, że czuła ciepło bijące od jego ciała. Silne ramiona porwały ją w objęcia, wyciągnięte dłonie zaczęły odpinać rząd delikatnych guziczków z macicy perłowej. Suknia opadła. Jak to możliwe, że robił to tak sprawnie, nie patrząc nawet na swoje ręce?
– Jestem największym londyńskim autorytetem w sprawie zdejmowania z kobiet garderoby – powiedział z łotrowskim błyskiem w srebrzystych oczach, jakby czytał w myślach Alice.
Spłonęła rumieńcem, a serce o mało nie wyskoczyło jej z piersi.
Czy jego serce też się tak wyrywa na świat?
Nie mogąc oprzeć się pokusie, położyła mu dłoń na torsie.
Szybkie i mocne tętno, wyraźnie wyczuwalne pod warstwami ubrania.
Zastygł z palcami zagrzebanymi w fałdach jej sukni. Pogłaskał ją po plecach.
Spojrzała mu prosto w srebrnawe oczy.
„Nie muszę czekać do wieczora”.
„Ten blask jego oczu to poświata księżyca”.
„Zaraz otrzymam odpowiedź”.
Przywarł wargami do jej ust.ROZDZIAŁ 1
Miłowanie to przy współudziale jaźni słuszna skłonność zmysłów słuchu, czucia, wzroku, smaku i powonienia, których ostoją jest serce, ku odpowiednim przedmiotom.
_Kamasutra_*
_Londyn 1820_
_Sala balowa w rezydencji księcia Barrington_
Wenus uniosła się ze wzburzonych fal przyodziana jedynie w długie złotorude włosy i pogodny uśmiech.
Ogromne pomieszczenie wypełniła eteryczna muzyka grana na harfie.
Mała publiczność złożona z arystokratów zareagowała burzą braw.
– Kim ona jest, Hatherly? – spytał kapitan Lear.
– Nieważne, będzie moja.
Nick pieścił spojrzeniem klasyczną, rozkosznie zgrabną sylwetkę swojej przyszłej kochanki.
Lear uśmiechnął się szelmowsko.
– Ma może siostrę bliźniaczkę?
– A co powiesz na służkę?
Nick zerknął na śliczną aktorkę o długich prostych brązowych włosach ozdobionych kwieciem, która właśnie zamierzała okryć Wenus szatą z przeźroczystego różowego jedwabiu.
– Ty zgarniesz boginkę, a ja mam się zadowolić zwykłą służką?
– Co na to poradzisz, stary przyjacielu? – Nick dolał Learowi armaniaku z kryształowej karafki stojącej na okrągłym stoliku. – To moje przyjęcie.
Słynął w angielskiej socjecie z urządzania hedonistycznych balów. Tego wieczoru uraczył gości żywą rekonstrukcją wspaniałego obrazu _Narodziny Wenus_ Botticellego. Wcześniej przetrząsnął wszystkie opery w poszukiwaniu odpowiedniej muzy.
Nie liczyło się, że na imię miała Sally i pochodziła z Liverpoolu.
Dziś była prawdziwą Wenus.
Sztuką ucieleśnioną.
Żywą pokusą.
Nazajutrz zaś miała się z powrotem przemienić w boginię rządzącą półświatkiem.
Lear zarechotał, tocząc wzrokiem po grupce dżentelmenów siedzących dokoła sceny, którą na polecenie Nicka wzniesiono w sali balowej Sunderland House, okazałej londyńskiej rezydencji jego ojca.
– Tylko na nich popatrz – powiedział. – Rozanieleni jak niemowlęta na widok matczynego cyca. Nie będzie ci łatwo ją zgarnąć, Hatherly.
Nick pokiwał smętnie głową.
– Coraz trudniej obmyślać nowe rozrywki – przyznał. – Wszystko już widziałem, wszystkiego próbowałem.
– Potrzebujesz zmiany otoczenia. Bezkresnego otwartego nieba, rześkiego morskiego powietrza… – Lear mrugnął okiem. – Piersiastych oberżystek w każdym porcie. Giętkich tancerek flamenco.
Mówiąc oględnie, Lear znany był jako miłośnik przygód, najemnik pośród wilków morskich.
Inni nazywali go dosadniej – „pirat”.
Z całą pewnością nie był typowym kapitanem Marynarki Królewskiej. Miał ogorzałą skórę, długie czarne włosy i mały złoty kolczyk w uchu. Dostarczał Nickowi brandy dojrzewającej w dębowych beczkach i portugalskiego wina z korzeniami, więc ten nie zadawał zbyt wielu pytań.
Słowa przyjaciela obudziły głęboko zagrzebane wspomnienie. Słona woda skrapiająca policzki. Spojrzenie utkwione w posępnym szarym morzu. W kajucie pod pokładem ojciec – książę Barrington, znany powszechnie jako hodowca orchidei – sporządzał zapiski w dzienniku i przerywał tylko po to, aby napełnić kałamarz. Niekończące się gęste wersy pełne bredni, bo jego umysł zmętniał i stał się niezgłębiony jak morze pod stępką.
Nick pohamował drżenie ramion i dopił brandy ze szklaneczki, rozkoszując się słodko-cierpkim smakiem karmelu i jabłka.
– Moja noga nie postanie już nigdy na pokładzie żadnego statku – burknął beznamiętnym tonem, ale czuł, jakby wyrywał sobie te słowa z duszy. – Nienawidzę morza. Nienawidzę nudy. Łażenia miesiącami po pokładzie. Dostałbym obłędu. Robiłem to tylko dla ojca.
Zaintrygowany Lear spojrzał mu głęboko w oczy.
Z niemałym wysiłkiem Hatherly przywołał na twarz typowy dla siebie wyraz beztroski i rozbawienia.
– Jedyne statki, które mam ochotę oglądać, to takie jak ten element dekoracji, mój przyjacielu – powiedział z ożywieniem, wskazując na scenę, gdzie oczom widzów ukazał się dziób upiornego okrętu wyraźnie zarysowany na niebieskim tle, co sygnalizowało, że nadeszła pora, aby Wenus zaintonowała piosenkę.
Jednak jej wokalny talent nie zdołał się wyróżnić w chóralnym śpiewie towarzyszącym temu tandetnemu przedstawieniu.
Wielka szkoda, bo jej głos o chrapliwej barwie mógłby przyśpieszyć tętno niejednemu mężczyźnie.
To było odpowiednie miejsce dla Nicka.
Mroczne serce dekadenckiego świata, który sam stworzył.
Jeśli przyszłość miała przynieść mu obłęd, to z każdej chwili, która pozostała do przeżycia, zamierzał czerpać przyjemność aż do utraty tchu.
Oszaleje w imponującym stylu jako obiekt niewieścich westchnień. Ze zmysłową boginką w ramionach i piwniczką pełną najkosztowniejszej brandy.
– Poza tym – dodał – jak wiesz, nie mogę zostawić księcia samego. Stan jego umysłu to się poprawia, to znowu pogarsza. Dziś akurat wygląda dobrze. Ale jutro staruszek może być niepoczytalny jak król Jerzy, niech spoczywa w spokoju.
Szalony król Jerzy III odszedł z tego świata w styczniu, zaledwie cztery miesiące wcześniej.
– Gdzie on jest? – Lear wyciągnął szyję, rozglądając się po sali. – Nie złożyłem wyrazów uszanowania.
– Zostawiłem go drzemiącego w jego pokojach pod nadzorem Stubbsa. Bez wątpienia śni o poszukiwaniu niespotykanych okazów orchidei w tropikach.
– Tym razem przywiozłem mu rzadkie cebulki z Hiszpanii – powiedział przyjaciel. Za każdym swoim powrotem do Londynu obdarowywał starego księcia roślinami. – Zapakowane w korę, utrzymane w przytulnym cieple, więc zapewne przetrwały rejs. W dzisiejszych czasach kolekcjonowanie orchidei daje niezły pieniądz. Może znajdę zamożnego inwestora i sam poszukam rzadkich okazów podczas następnego…
Na scenie zadudnił głęboki głos, zagłuszając jego słowa:
– Ejże, nadobna Wenus! Widziałaś mojego syna?
Nick podniósł gwałtownie głowę, wylewając sobie odrobinę brandy na mankiet.
Ojciec ukazał się na dziobie statku, kołysząc się niepewnie w rytmie wzdętych wstęg jedwabiu udających fale. Z niewiadomego powodu włożył strój wieczorowy, choć fular się rozwiązał, a siwe włosy stanęły dęba.
Lear prychnął.
– Drzemie w swoich pokojach, hę?
– Jak, u licha, on tam wlazł? – syknął Nick. – I gdzie jest Stubbs?
Rozejrzał się po sali w poszukiwaniu opiekuna, którego najął z polecenia agencji po tym, gdy kolejne pielęgniarki porzucały pracę spłoszone zalotami starego księcia. Umysł ojca słabował, ale jego zamiłowanie do biustów starszych pań pozostało silne jak dawniej.
– Młoda damo, winnaś się odziać w co nieco! – zakrzyknął książę do Wenus.
Aktorka, zachowując na twarzy błogi uśmiech, usiłowała ukradkiem uciszyć starca, podczas gdy publiczność roześmiała się gromko.
– Przeziębisz mi się na śmierć, tkwiąc na tej muszli, jak cię Pan Bóg stworzył! – skarcił ją niezrażony książę.
Chwila triumfu bogini prysła bezpowrotnie.
– Chryste, skręci sobie kark – jęknął Nick. – Przecież ten statek zbudowano nie po to, żeby po nim chodzić!
Była to tylko skorupa zbita ze zbutwiałego drewna i umocowana na kołach. Nick wynajął ten kadłub, podobnie jak całą trupę, z teatru przy King Street.
– Pomóż mi go ściągnąć – powiedział, kiwając ręką na Leara.
Ruszył w kierunku sceny.
– Oto jest! – zakrzyknął książę, wskazując syna palcem.
– Zejdź stamtąd! – zawołał Nick.
– Wdrap się i mnie ściągnij – zapiał starzec.
Kolejna salwa śmiechu gruchnęła pośród widzów.
Wenus wydęła usteczka i tupnęła delikatną stopą w gipsową muszlę.
Co jeszcze bardziej rozbawiło publiczność.
W tej samej chwili harfista siedzący po lewej stronie sceny uznał, że przedstawienie zamieniło się w komedię, i rozpoczął skoczną marynarską melodię. Zaraz dołączyły skrzypce ku coraz większemu zadowoleniu gości.
Usłyszawszy zmianę tonów w oprawie muzycznej, stary książę spojrzał do góry z błyskiem w zamglonych oczach i ruszył do tańca, wykonując ruchy, jakby grał na dudach.
Nicka zmroziło, bo nagle ojciec zachwiał się niebezpiecznie na rozkołysanym pokładzie.
Skoczył na scenę w asyście Leara.
– Zajmij go rozmową! – krzyknął. – Niech gada, bo jak gada, to nie tańczy! Jeśli nie będzie tańczył, statek może wytrzyma!
– Zrobi się – odparł Lear, kiwając głową. – Co tam wyprawiasz, wasza książęca mość?! – zawołał. – Raczysz zejść do nas?
– Ahoj, kapitanie! – odrzekł jowialny starzec dudniącym głosem. – Potrzebowałem estrady, bo mam coś do obwieszczenia. Gdzie mój syn? Nie było go aby z tobą?
Stopa Nicka ugrzęzła w plątaninie zielonego jedwabiu rozpiętego na deskach sceny. Wyrwał nogę i rzucił się do biegu.
– Mów, mów! – zawołał ktoś z widowni.
W kadłubie statku cuchnęło uryną. Najwyraźniej jeden lub drugi aktor błędnie wziął go za wychodek. Oczy szczypały Nicka od tego smrodu, gdy wspinał się po rozklekotanej drabinie, po której stary książę niechybnie wdrapał się na pokład.
– Grałem dziś w karty! – usłyszał słowa ojca. – Choć nie wolno oddawać się hazardowi. To grzech, jak wiadomo.
– Szczęście dopisało?! – zakrzyknął ktoś.
– Przegrałem. – Tym razem w głosie ojca Nick dosłyszał znajomą dezorientację. – I to raczej wysoko, obawiam się.
Kadłub statku stłumił kolejne wybuchy ogólnej wesołości.
– Ile przegrałeś, mości książę? – spytał Lear, aby zgodnie z poleceniem Nicka wciągnąć starca w rozmowę.
– Nie ile, ale kogo – padła odpowiedź.
Nick wspinał się po drewnianych szczeblach. Za chwilę dopadnie ojca.
– Zatem kogo przegrałeś? – dopytywał Lear.
– Swojego syna – zadudnił głos księcia. – Przegrałem go z kretesem.
„Co to niby ma znaczyć, u licha?”
Nick wziął głęboki wdech. Przecież to niemożliwe. Książę miewał urojenia i najpewniej to było jedno z nich.
Chwycił ojca za nogę. Starzec spojrzał w głąb luku.
– Czy to ty, Nicolas? – spytał.
– Owszem – odparł Nick posępnym tonem. – A teraz złap mnie za rękę, to pomogę ci zejść.
– Nie – odrzekł stanowczo ojciec. – Chcę coś obwieścić światu.
– Wolałbym, żebyś tego nie robił.
– Cicho sza! Publiczność czeka.
Stary książę wyprostował się nad lukiem.
Nick westchnął. A zatem należało użyć siły.
– Jak już wspomniałem, przegrałem markiza w karty – ciągnął starzec. – Przegrałem do zamożnego baroneta. Pojmujesz zatem, piękna Wenus, że on nie pozostanie na długo twoim wybrankiem. Ma się bowiem ożenić z panną Alice…
Zebrani nie dosłyszeli końca obwieszczenia, bo Nick szarpnął ojca za nogi i ściągnął go w głąb luku wprost w swoje objęcia.
Uczynił to w samą porę.
Spróchniałe deski trzasnęły, lecz Nick zręcznie zsunął się z księciem po drabinie na sam dół.
Zasłonił go błyskawicznie ciałem, bo gruba belka runęła tuż przy jego plecach.
Otoczył ojca ramieniem, odciągając go od sceny i rozpadającego się statku.
– Wszystko dobrze – powiedział uspokajającym tonem, gdy stary książę popatrzył dokoła dzikim wzrokiem, przerażony trzaskiem sypiącej się dekoracji i okrzykami dżentelmenów na widowni.
Kapitan Lear pomógł Wenus zejść z muszli i narzucił jej na ramiona swój wieczorowy surdut.
Aktorka spojrzała wymownie na Nicka. Jej mina nie zapowiadała wspólnej rozpustnej nocy.
Lear ukłonił się szarmancko i ucałował jej dłoń.
– Kapitan Lear do pani usług, droga Wenus.
– Mam na imię Sally – zagruchała lekko chrapliwym zmysłowym głosem. – Choć możesz mnie nazywać, jak chcesz, drogi kapitanie. – Zarzuciła długimi złocistymi włosami i spojrzała zmrużonymi oczami na Nicka. – Pod warunkiem, że mnie stąd zabierzesz.
– Ufam, że to da się zrobić – odparł Lear, zerkając na przyjaciela.
Nick skinął nieznacznie głową. Kto mógłby mieć pretensje do ślicznej śpiewaczki operowej o to, że chciała uciec z tego miejsca? Nie byli przecież kochankami. Obiecał jej sukces na scenie i uwielbienie wszystkich dżentelmenów obecnych na przedstawieniu, ale zrobiła się z tego jedna wielka farsa. Bez wątpienia towarzystwo Leara byłoby dla niej przyjemną odmianą tego wieczoru.
Kapitan posłał przyjacielowi triumfalny uśmiech i poprowadził swoją zdobycz do drzwi. „Bogini jest moja”, poruszył bezgłośnie ustami.
Nick jęknął. Diabli wzięli ten wieczór szybciej niż rozpustnego biskupa.
Członkowie trupy teatralnej powyłazili z ruin statku. Nick złowił wzrokiem spojrzenie ich kierownika i skinął głową, aby rozpoczęli kolejny akt.
„Przedstawienie musi trwać”.
Ponownie otoczył ojca ramieniem i wyprowadził go z sali, osłaniając przed tłumem podpitych arystokratów, którzy przekrzykiwali się rozochoceni.
– Naprawdę postawiłeś swojego syna w grze w karty, wasza książęca mość?!
– Kim jest szczęśliwa wybranka?!
Kątem oka Nick dostrzegł toporną szczękę hrabiego Camden.
– Nie martw się, Hatherly – powiedział arystokrata i się roześmiał. – Jestem pewny, że panna młoda potraktuje cię ulgowo w noc poślubną.
Głośne rechoty.
Kuksańce prosto w żebra.
Kaskady śmiechu.
Nick chichotał wraz z innymi, udając, że to wszystko jest jednym wielkim żartem.
Mając nieprzewidywalnego ojca, nauczył się ukrywać emocje i przybierać dziarską minę bez względu na to, co się działo.
– Jazda z powrotem na miejsca, panowie! – krzyknął do zebranych. – Nie chcecie przegapić dalszej części przedstawienia.
Gdy obaj znaleźli się w bezpiecznej odległości od sali balowej, wypuścił ojca z objęć.
– Ale się popisałeś, Barrington – mruknął. – Mogłeś skręcić kark, wiesz?
Stary książę uśmiechnął się potulnie.
– Zawsze lubiłem się wspinać, nieprawdaż? – spytał drżącym głosem, jakby targała nim niepewność.
Owszem, był awanturnikiem, zanim dopadł go obłęd – wchodził na szczyty górskie i poszukiwał orchidei, aby wzbogacać swoją kolekcję.
– Zgadza się – przyznał Nick. Przygładził ojcu szorstkie siwe włosy, ale od razu podniosły się z powrotem. – Chodźmy do łóżka, dobrze? Gdzie jest Stubbs?
– Nie wiem. Może wciąż w Karmazynie.
W Karmazynie. Czy ojciec naprawdę wybrał się do tego okrytego złą sławą domu gry? Niemożliwe. Miał wiele wad, ale nie należał do nich pociąg do hazardu. Nick był przekonany, że Stubbs nie pozwoliłby podopiecznemu na wizytę w takim przybytku.
– Nie grałeś w karty, prawda? – spytał.
Ojciec spuścił wzrok na dywan.
– Grałem – odparł. Chwycił syna za rękę. – Albo ty, albo Sunderland House. Musiałem dokonać wyboru. Pojmujesz?
Stary książę uwielbiał swoją rodową siedzibę. Jego miłość do niej przypominała desperację tonącego, który chwyta się wszelkiego ratunku – dom ten był jego ostatnią, kruchą więzią z utraconą poczytalnością. W swojskim otoczeniu zapamiętanym z dzieciństwa, z oranżerią pełną orchidei i synem do pomocy, książę zachowywał względny spokój ducha, a jego choroba nikomu nie szkodziła.
– Już dobrze, dobrze – zapewnił Nick, odczepiając ze swojego przegubu zaciśnięte sękate palce. – Pomówimy o tym jutro – dodał lekkim tonem i poprowadził ojca na schody.
Gdy ruszyli na piętro, książę wsparł się całym ciałem na ramieniu syna.
– Przegrałem cię do pana Alfreda Tombsa. Chyba sam diabeł mu sprzyjał… – Ziewnął. – Córka ma na imię Alice. Podobnież… podobnież jest ładna… Przynajmniej tyle.
Pokiwał opuszczoną głową. Nick podparł mocniej ojca, na poły niosąc go do sypialni.
Pan Alfred Tombs – zamożny armator. Słynący z bezwzględności.
Nick poznał jego córkę na wystawie sztuki pięknej. I doskonale ją zapamiętał.
Panna Tombs była ślicznotką, musiał to przyznać. Kobieca w każdym calu, o pięknej cerze, głębokich dołeczkach w policzkach i iskrzących się turkusowych oczach.
Właśnie oglądał uwodzicielski portret odzianej w muślin kobiety, kiedy panna Tombs wyrosła obok jak spod ziemi – dziewicza karnacja i zaróżowione policzki. Słodka, nad wyraz apetyczna istotka…, ale potem otworzyła usta i zaczęła mówić.
Z niewiadomego powodu postanowiła oczarować go upiorną opowieścią o tym, jak autor portretu umarł na tyfus. W barwnych słowach opisała z przejęciem cały proces gnicia, nie pomijając najbardziej drastycznych i wstrętnych szczegółów.
„Dobry Boże”. Rozmiłowana w makabrze panna Tombs była istnym przeciwieństwem idealnej kandydatki na żonę.
Tym bardziej że Nick nie planował ożenku.
Czcigodna instytucja małżeństwa była potrzaskiem zastawionym na każdego nieostrożnego dżentelmena, aby zrujnować mu życie – tak właśnie się stało z dwoma przyjaciółmi Nicka, księciem Harland i księciem Osborne, którzy byli beznadziejnie, wręcz bezmyślnie zakochani w swoich żonach.
Nick został zatem ostatnim ocalałym z niesławnej grupki rozpustników i łotrów.
A skoro o łotrach mowa, gdzie podziali się służący? Gdy są potrzebni, nigdy nie ma żadnego.
Stary książę nieco się ożywił, gdy syn pomógł mu ściągnąć surdut i fular.
– Jaką mamy porę?
– Porę snu.
Zdezorientowany starzec wyciągnął rękę.
– Chyba zadra utkwiła mi w dłoni – powiedział.
Nick wydłubał z ojcowskiego palca drzazgę ze scenicznego statku.
– Nic ci nie będzie – odparł. – A teraz hop do łóżka.
Książę posłusznie wślizgnął się pod kołdrę.
– Nicolas.
– Tak?
– Przegrałem cię w karty.
– Mówiłeś już.
– Ach tak? – Zamilkł na chwilę. – No cóż, ożenek może wyjść ci na dobre. – Ziewnął i potarł oczy. – Potrzebujesz kogoś… potrzebujesz kogoś pokochać. Ale znajdź sobie silną kobietę. Nie taką delikatną, którą łatwo zgnieść.
– Zaśnij już.
Nick poprawił kołdrę wokół leżącej postaci.
Gdy tylko usłyszał miarowy spokojny oddech ojca, wyszedł na poszukiwania Stubbsa. Ten człowiek będzie musiał odpowiedzieć na wiele pytań.
„Potrzebujesz kogoś pokochać”.
Próbował zapomnieć o słowach ojca, ale utkwiły mu w głowie jak drzazga w starczej dłoni chwilę wcześniej.
Rzecz nie w tym, że Nick nie wierzył w miłość. Nie wierzył natomiast w jutro – w żadną formę trwałości.
Zawierał przelotne, powierzchowne związki, chroniąc swoje serce tak pilnie, jak wystrzegał się spłodzenia niechcianego potomka.
Nie miał zamiaru żenić się ani przekazywać z pokolenia na pokolenie klątwy, która spadła na jego ród. Ten świętoszkowaty krewniak, wikariusz, z wielką radością odziedziczy tytuł i naprawi reputację książąt Barrington, kiedy już bezwartościowe życie Nicka dobiegnie końca.
– Sprzedał mnie jak pięknotkę do haremu – mruknął, zbiegając po schodach. – Przecież nigdy tego z siebie nie zmażę.
Ojciec zapewne coś sobie ubzdurał, niemniej jednak Nick zdawał sobie sprawę, że plotka rozniesie się po całym Londynie jak czarna zaraza i przemierzy kanał La Manche aż do Szwajcarii, gdzie w niebotycznie drogich apartamentach mieszkała jego matka.
Zajmie się tym galimatiasem jutro rano. Teraz należało odnaleźć Stubbsa, po czym wrócić na salę i zaprowadzić porządek.
Zapewnić zaproszonym dżentelmenom dość trunków i towarzystwo aktorek, aby puścili w niepamięć nieszczęsny występ starego księcia.
Jeśli nawet wiadomość o przegranej w karty okaże się prawdą, Nick i tak nie da się nikomu skłonić do ożenku, a już na pewno nie chciwemu kupcowi, który jest ojcem zbzikowanej panny.
Uchwycił się kurczowo wypolerowanej drewnianej balustrady.
Te szelmy nie mają pojęcia, z kim zadarli.
*
Z całą pewnością to hrabia White nie miał pojęcia, z kim zadarł.
Najwyraźniej sądził, że Alice zemdleje z wdzięczności za poczyniony wobec niej honor, gdy zabiegał o jej względy owego wiosennego poranka na dziedzińcu miejskiej rezydencji jej ojca.
Siedzieli na kocu obok kwitnącego krzaku głogu. Lord White patrzył na Alice z wielkim oddaniem.
– Panno Tombs, jest pani boginią zesłaną z nieba – powiedział i uniósł rękę dla podkreślenia swoich słów. – Ubóstwiam panią żarliwie. Te dołeczki są wprost boskie.
Każda inna młoda dama z socjety byłaby zachwycona podobnymi awansami. Wszystkie mdlały na myśl o tych płowych włosach, jasnoniebieskich oczach i romantycznych, poetyckich frazach.
„Głupstwa, głupstewka”.
Na szczęście Alice od małego rozwijała swoje zadziwiające talenty lingwistyczne. Oprócz łaciny, greki, francuskiego i trzech innych języków obcych była także biegła w mowie Zubożałego Hulaki.
Doskonale zdawała sobie sprawę, jak należy przetłumaczyć sens słów hrabiego: „Panno Tombs, w moim rodowym skarbcu już widać dno. Wyjdź za mnie, abym mógł roztrwonić pokaźną fortunę twojego ojca na kamizele wyszywane złotą nicią i kosztowne kurtyzany”.
Wielkie nieba, jakże Alice gardziła tą całą próżniaczą arystokracją!
Wystarczyłoby odebrać im tytuły i wpływy, a nie mieliby ani jednej umiejętności, dzięki której mogliby zarobić na swoje utrzymanie. Gdyby ona zaś pochodziła z ubogiej rodziny, nikt nie zwróciłby uwagi na dołeczki w jej policzkach.
– Dołeczki, lordzie White, to nic innego jak objaw deformacji mięśniowej – odezwała się raźnym tonem. – Występują w blisko dwudziestu procentach społeczeństwa, jak wynika z moich obserwacji.
Hrabia machnął elegancką gładką dłonią.
– Na miły Bóg, niech pani nie wierzy we własne słowa – odparł. – W pani nie dostrzegam nic zdeformowanego. Pani uroda nie ma sobie równej.
„Tak jak równych sobie nie mają twoje zaległości u krawców”, przetłumaczyła znowu w myśli.
Z całą pewnością lord White płacił niebotyczne rachunki za uszyte stroje.
Z niezdrowym zafascynowaniem patrzyła na jego surdut. Nigdy dotąd nie widziała takiego odcienia żółtego koloru. Limonowy? A ten haft? Czy przedstawia ogary i… gryzonie? Grubawe stworzenia miały paciorkowate czerwone ślepka, za to uszy były dość długie…
– Ach, widzę, że podziwia pani mój surdut w lisy i zające. – Hrabia uśmiechnął się z zadowoleniem. – Mam nadzieję, iż pewnego dnia będzie pani mogła uraczyć się moim widokiem na polowaniu. Jestem bowiem wybornym strzelcem.
„Zające?” Alice ponownie spojrzała zmrużonymi oczami na haft, z wysiłkiem wypatrując w tych kształtach istot podobnych do królików. Całkiem stosowne, doszła do wniosku. Czuła się bowiem jak leśne zwierzątko na celowniku hrabiowskiej flinty.
W przypływie śmiałości lord White pogłaskał ją dłonią po policzku.
– Skórę ma pani gładką jak płatki tego kwiatu – powiedział.
Podniósł w palcach jedną z wcześnie kwitnących azjatyckich lilii, którą zerwał z rabat lady Tombs.
Nawet nie przyniósł własnych kwiatów. Te zaloty były mało przemyślane, bo miał pewność, że ona od razu osunie się w jego ramiona.
„Zaraz cię utemperuję”, pomyślała Alice. Należało odwrócić sytuację.
Zapolować na myśliwego.
Na pobliskiej ławce pokojówka Hodgins czytała książkę. Zapewne poinstruowano ją, aby nie zwracała uwagi na drobne niestosowności, bo ważniejsze było osiągnięcie upragnionego celu.
Matka bardzo liczyła na oświadczyny hrabiego.
Obmyślono już treść zaproszeń ślubnych oraz szykowano wiano.
Wszystko to było częścią szeroko zakrojonych planów matki, aby rodzina wspięła się na wyżyny londyńskiej socjety.
Alice też miała swój plan – nie przewidywał on jednak wyjścia za mąż za próżnego i nudnego arystokratę. Owszem, nie wykluczała małżeństwa, ale najpierw zamierzała przeżyć co najmniej jedną wielką przygodę za granicą.
– Upraszam cię, lordzie, przestań wymachiwać tymi kwiatkami – powiedziała.
– Och, jakbym pragnął, aby moje usta zwarły się z twoimi!
Musnął lilią swoje wargi.
– Na twoim miejscu nie całowałabym tych kwiatów, mości lordzie. _Lilium asiaticum_ to gatunek silnie trujący. Nie chcielibyśmy, abyś zaczął się dusić i zwrócił śniadanie na ten koc, prawda?
Natychmiast rzucił lilię na ziemię.
– Zaprawdę, zupełnie nie przypominasz innych panien – odparł potulnym tonem i urażony odsunął się nieco.
„Nie, nie przypominam. Lepiej udaj się ze swoimi umizgami gdzie indziej”.
Utrapienie z tymi zalotnikami.
Stanowili przeszkodę na drodze do Indii, gdzie na Alice czekały wielkie przygody.
Niedługo do domu miał powrócić jej młodszy brat Fred, który rok wcześniej wybrał się na wielki objazd po Europie. Obiecał, że potem zabierze ją na wyprawę do Indii w poszukiwaniu miejsc odpowiednich do założenia plantacji herbaty.
Ojciec był zamożnym armatorem i pragnął, aby syn wziął na swoje barki zarządzanie rodzinnymi interesami.
Alice miała jednak inne plany związane z Indiami.
Gdy papa niespodziewanie odziedziczył tytuł baroneta po śmierci swojego ojca i starszego brata, rodzina przeniosła się z prowincjonalnego miasteczka Pudsey w Yorkshire do londyńskiej rezydencji zmarłego dziadka Alice.
Sir Alfred i jego ojciec, szef Kompanii Wschodnioindyjskiej i znany lubieżnik, nie pałali do siebie miłością. Nowy dziedzic niezwłocznie rozdał lub spalił większość dobytku zmarłego baroneta.
Alice zdołała jednak ocalić od ognia skrzynię zawierającą starożytne manuskrypty indyjskie. Opanowawszy język na podstawie _Gramatyki języka sanskryckiego_, dokonała kilku przekładów, które wysłała panom Vidyasagarowi i Careyowi, uczonym z Fort William College w Kalkucie. Obaj zareagowali z niekłamanym entuzjazmem, donosząc, że według nich jeden z manuskryptów będących w jej posiadaniu jest zaginionym fragmentem większego dzieła – _Kamasutry_ autorstwa Watsjajany, starożytnego indyjskiego tekstu o wielkim społecznym znaczeniu.
Zaprosili ją do odwiedzenia uczelni i przywiezienia brakujących rozdziałów wraz z ich przekładami, na co przystała bez najmniejszego wahania.
Plany Alice miały tylko jeden drobny mankament.
Swoje listy i tłumaczenia podpisała jako „Fred Tombs”.
W tamtej chwili podanie się za mężczyznę wydawało się właściwym posunięciem, bo gwarantowało, iż uczeni poważnie potraktują jej dokonania naukowe.
Hrabia przywarł ustami do warg Alice, wyrywając ją brutalnie z rozmyślań. Najwyraźniej doszedł do wniosku, że skoro jego słowa nie osiągają zamierzonego efektu, zniewoli ją pocałunkami.
Zaskoczona nagłym działaniem Alice zastygła jak sparaliżowana.
Nigdy dotąd się nie całowała. Choć ostatnio sporo rozmyślała o całowaniu.
Przetłumaczony przez nią fragment sanskryckiego tekstu okazał się nad wyraz frywolny. _Kamasutra_ zawierała szczegółowe opisy sześćdziesięciu czterech pozycji w sztuce kochania.
Sześćdziesięciu czterech! Alice była przekonana, że trafnie przetłumaczyła tę liczbę, chociaż z początku wydawało jej się to niewiarygodne.
Starożytny tekst zrodził w jej głowie sporo pytań dotyczących praktycznego zastosowania zawartych w nim instrukcji. Opisano rozmaite rodzaje pocałunku, które miały budzić najgorętsze, najbardziej zmysłowe doznania.
Wszystko wskazywało jednak na to, że lord White nie czytał _Kamasutry_.
Jego pocałunek okazał się niepokojąco… wilgotny. Zalotnik rytmicznie cmokał przysuniętymi do jej warg ustami, aż dostała mdłości.
Pachniał liliami i zbyt intensywną piżmową wodą kolońską, a jego dłonie wydawały się wszędobylskie – wsuwały się w jej włosy, obejmowały talię, głaskały po policzku. Czy White jest ośmiornicą?
„Ble”.
Nie było to ani pouczające, ani rozkoszne.
Uznawszy, iż lord nie jest właściwym nauczycielem sztuki całowania, Alice wyjęła szpilę z włosów i szybkim ruchem dłoni wbiła mu ją w policzek, tak jak poinstruowała ją jej przyjaciółka Charlene, księżna Harland.
– Au! – zawył hrabia, odsuwając się natychmiast. – Chcesz wykłuć dżentelmenowi oko?!
W reakcji na te krzyki Hodgins wreszcie uniosła głowę znad książki i zerknęła w ich stronę. Zmarszczyła czoło, widząc, jak lord White pociera policzek i wydyma usta z niezadowolenia.
– Sam prosiłeś się o odwet – szepnęła napiętym głosem Alice. – Nie należy całować znienacka dam bez ich zgody.
– Mam nadzieję, że nie pozostanie żaden ślad!
White miał czerwone policzki i mętne spojrzenie, a jego poetyckie usposobienie prysło bez śladu.
Alice wstrzymała oddech w oczekiwaniu, by wezwał lokaja, stojącego w dyskretnej odległości, do spakowania bagażu i odjazdu.
Ku jej rozczarowaniu lord postanowił kontynuować starania o jej względy i zmusił się do uśmiechu.
– Proszę wybaczyć, że cię przestraszyłem, panno Tombs – powiedział. – Poniosło mnie, bo jestem oczarowany twoją urodą. Czy upłynęło już dość czasu, abyś się przygotowała?
Zerknął wymownie na jej usta i pochylił głowę.
„Niech to diabli, co za uparciuch!”
Najwyraźniej desperacko potrzebował podreperować swoje fundusze.
Nadeszła pora, aby zastosować inną, niezawodną taktykę. Stuprocentowo skuteczną w ostudzaniu zapału udających miłość łowców posagów.
– Mój ojciec wysoko pana ceni, lordzie White – oznajmiła przymilnym tonem.
Zastygł w pół drogi do celu.
– Mam nadzieję – odparł.
– Mówił o tobie ostatnio… – urwała na chwilę, jakby chciała sobie przypomnieć czyjeś słowa. – Aha, powiedział, żebym nie wypuściła cię z rąk, bo nosisz zaszczytny pradawny tytuł szlachecki.
Kiwnął głową z aprobatą.
– Rozsądny jegomość z twojego ojca.
– A potem dodał, żebym ani słowa nie pisnęła o naszej katastrofie. Że nie należy zaprzątać ci głowy szczegółami tego sztormu wokół Przylądka Dobrej Nadziei.
White spojrzał na nią skonsternowany, pociągając nosem, jakby zwietrzył skandal.
– Sztormu, powiadasz?
– O ja niemądra. – Alice zakryła dłonią usta. – Przecież miałam o tym nie mówić! Naprawdę nie wiem, dlaczego papa mi zakazał. Przecież ma tyle statków handlowych w swojej flocie, że strata kilku czy nawet kilkunastu nie powinna mieć aż tak wielkiego znaczenia.
Lord przełknął ślinę.
– Stracił kilkanaście statków?
– Och, to głupstwo. Duże ładunki jedwabiu i porcelany. Z pewnością papa ma tego o wiele więcej. Choć rwał sobie włosy z głowy tamtego dnia, gdy ten okropny dziennikarz złożył nam wizytę.
Twarz arystokraty upodobniła się kolorem do jego nazwiska. Odsunął się na kocu i uniósł na kolana.
– Coś się stało, lordzie White? – spytała Alice niewinnie.
Lord zerknął na swojego lokaja czekającego nieopodal i odchrząknął. Następnie wyciągnął z kieszeni kamizelki zegarek w przesadnie złotej kopercie i rzekł:
– Dobry Boże, kompletnie wypadło mi z głowy. Jestem spóźniony. I to skandalicznie spóźniony. Mam spotkanie z pewnym dżentelmenem w tatersalu. W sprawie konia…
Alice ukryła uśmiech za koronkowym parasolem.
– Naprawdę musisz już iść?
– Niestety. Jestem bardzo spóźniony.
W okamgnieniu pokonali we dwoje odległość z dziedzińca do salonu.
Hodgins musiała biec, aby nadążyć, i ledwie zdążyła, aby zobaczyć, że lord White bez słowa pożegnania porzuca Alice, zmyka frontowymi drzwiami i wskakuje pośpiesznie do swojego faetonu.
Dziewczyna roześmiała się cicho.
„Następny skreślony”.
Oto jej trzeci sezon w socjecie dobiegł końca. Lord White był bowiem ostatnim mężczyzną starającym się o jej względy.
Zbliżyła się o kolejny krok do upragnionego celu – wyjazdu do Indii i zwrotu fragmentów _Kamasutry_ prawowitym właścicielom.
– Och, jesteś!
Do salonu weszła nadmiernie pobudzona lady Tombs z rozbłysłymi niebieskimi oczami i rozwianymi wstążkami u czepka.
– Przepraszam, mamo – powiedziała Alice, zwieszając ramiona w oczekiwaniu na srogie skarcenie. – Pojęcia nie mam, dlaczego lord White odjechał w takim pośpiechu, przecież…
– Nieważne, moja droga – odparła matka, machając lekceważąco ręką. – To lekkomyślny fircyk. Dobrze, żeśmy się go pozbyli.
Córka popatrzyła na nią podejrzliwie.
– Wczoraj mówiłaś coś zgoła innego. Że uosabia ideał męskości.
– Och, to było wczoraj. A dziś jest dziś. Twój ojciec ma ci do przekazania wspaniałą nowinę. Pójdź ze mną do gabinetu, jeśli łaska.
Zmysły Alice znalazły się w stanie najwyższej czujności – niczym nos jej ulubionej kotki, kiedy w ścianie kryła się mysz.
Panna i pani Tombs miały bowiem skrajnie odmienny pogląd na temat tego, czymże jest wspaniała nowina.
Może jakiś tajemniczy dżentelmen złożył propozycję małżeństwa?
Alice wygładziła kraj niedorzecznie bogato zdobionej wstążkami sukni w kolorze peoniowym, którą na ten dzień wybrała dla niej matka.
Nie pozwoli, aby jakikolwiek zubożały hulaka przekreślił jej plany związane z podróżą na wschód.
Wbiła szpilę z powrotem we włosy.
Kimkolwiek jest nowy kandydat na męża, należy się z nim szybko uporać.
*
Obie damy zastały sir Alfreda krążącego niespokojnie po gabinecie, z rękami splecionymi na plecach i mocno zmarszczonym czołem.
– Co za nicpoń – mruczał w marszu. – Skończony głupiec. Kompletna katastrofa.
– Co się stało, papo? – spytała Alice zaskoczona jego wzburzeniem.
Przecież matka mówiła, że mają wspaniałą nowinę do przekazania.
– Dostaliśmy właśnie list od Freda – szepnął.
– Ach tak? Co pisze? Kiedy wraca?
Alice nie mogła się doczekać chwili, gdy zacznie realizować swój plan, gdy otrzyma od rodziców pozwolenie, aby towarzyszyć Fredowi w drodze do Kalkuty. Brat i siostra umówili się, że to on wystąpi z tym pomysłem. W ten sposób łatwiej będzie uzyskać zgodę ojca.
– Co pisze? – prychnął sir Alfred. – Powiem ci, co pisze! Pusty łeb!
– Zważ na swoje słowa, drogi mężu – skarciła go lady Tombs, podążając za nim małymi niepewnymi kroczkami.
– Niech go diabli porwą wprost do piekła! Wydziedziczę go, usunę z testamentu! Żeni się ze śpiewaczką operową? Odtrąca wszystko? Gdybym tam był, bez trudu bym ją spłacił, małą chciwą ladacznicę! Ale to już się stało!
– Och!
Lady Tombs uniosła rękę do wysokiego koronkowego kołnierzyka sukni.
– Co to znaczy? – Alice uchwyciła się krawędzi biurka. – Fred się ożenił?
To byłaby istna katastrofa, ostateczny koniec jej marzeń.
Jak to możliwe, że okazał się takim głupcem? I co teraz? Jak ona zdoła wyjechać do Indii? Kto odda uczelni fragmenty _Kamasutry_ i ich przekład? Przecież nie można powierzyć kruchego manuskryptu wykonanego na liściach palmowych zwykłemu pocztylionowi!
– Nie powinienem był wysyłać tego nicponia na kontynent – złorzeczył ojciec. – Padł ofiarą nierządnic polujących na fortunę. Za stary jestem na podróże. Chciałem, żeby Fred przejął stery. I oto proszę, zhańbił naszą rodzinę. – Nagle dźgnął Alice palcem. – Czy ty nie mogłaś się urodzić dziedzicem? Byłby z ciebie świetny chłopak. Masz głowę na karku.
„Właśnie, dlaczego nie mogłam?”, pomyślała z uczuciem dobrze znanej zgryzoty. Przecież to ona uwielbiała uczyć się języków i pragnęła wędrówek po dalekich krainach. Freda nie interesowały ani książki, ani podróże. Jakie to niesprawiedliwe.
– Proszę cię, drogi mężu – odezwała się lady Tombs błagalnym tonem. – Nie rozpaczaj tak bardzo. Z pewnością jest czas, aby unieważnić to małżeństwo.
– Małe na to szanse – odrzekł baronet, pąsowiejąc z gniewu. – Za siedem miesięcy ta nierządnica urodzi mu dziecko. – Przeciął wyprostowanym palcem powietrze. – Zapamiętajcie moje słowa.
– Ale nie zapominaj, że dziś jest także szczęśliwy dzień – powiedziała jego żona. Przysunęła się. – Nasza Alice ocali nas przed pohańbieniem.
„O nie. Tylko nie to”.
Nie ulegało wątpliwości, że teraz lady Tombs ze zdwojoną energią zacznie szukać męża dla swojej córki.
– Podziel się z nami tą cudowną nowiną, drogi mężu. To naprawdę wspaniała wiadomość.
Sir Alfred trzasnął dłonią w blat biurka i Alice aż podskoczyła.
– Gdy przeczytałem wczoraj list od tego głupca, który jest moim synem, natychmiast udałem się do domu gry, aby przewietrzyć umysł.
Hm, to nic nowego. Ojciec uwielbiał hazard. I zawsze wygrywał.
W bezwzględny sposób zmuszał przeciwników do popełniania błędów.
Alice uznała, że musi zrobić wszystko, aby uniknąć podobnego losu.
Wyprostowała ramiona.
– Winszuję. – Zdobyła się na blady uśmiech. – Jestem pewna, że zgarnąłeś sporą sumkę.
– Nie – odparł. Posiwiałe bokobrody rozciągnęły się w posępnym uśmiechu. – Zgarnąłem markiza.
Alice zamrugała powiekami.
– Że co?
– Och, co za szczęśliwy dzień! – zawołała matka, klaszcząc w dłonie. – Znakomicie się spisałeś, mężu mój. Alice, pomyśl tylko, do jakiego rodu wejdziesz. Zawsze wiedziałam, że taka śliczna i rozgarnięta dziewczyna jak ty dźwignie naszą rodzinę na wyżyny i jak najlepiej wyda się za mąż.
– Muszę przyznać, że jestem z siebie dumny – mruknął ojciec skromnie. – Nie co dzień wygrywa się markiza w karty.
Alice nie mogła się otrząsnąć z szoku.
Najpierw Fred sprawił jej srogi zawód, a teraz okazuje się, że ona ma narzeczonego?
Najchętniej chwyciłaby z biurka mosiężny przycisk do papieru w kształcie kruka i cisnęła nim w okno. Lecz tylko rozkurczyła zaciśnięte palce i wygładziła suknię.
Czy po to wykorzystała cały oręż w swoim arsenale i przegnała lorda White’a, żeby teraz wpaść w objęcia innego zarozumiałego próżniaka z tytułem szlacheckim?
– Jak w ogóle można wygrać markiza w karty? – spytała.
– Całkiem łatwo, jak się okazuje – odparł ojciec. – W Karmazynie zastałem księcia Barrington przy wiście. Wygrałem od niego tę sypiącą się londyńską rezydencję, a wtedy zasugerował, żebym zamiast niej wziął markiza. Jego syna. Zgodziłem się w twoim imieniu. – Zmarszczył brwi na widok nieszczęśliwej miny córki. – Jak to, nie podziękujesz mi? Moje drogie dziecko, nie można powiedzieć, żeby cię zasypywano oświadczynami. A lat przybywa niestety.
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.