Wszystko będzie dobrze - ebook
Wszystko będzie dobrze - ebook
Ida jest rozwódką, która samotnie wychowuje nastoletniego syna i opiekuje się dwiema lekko zwariowanymi ciotkami. Wandzia i Ofelia to bliźniaczki o skrajnie różnych charakterach – pierwsza jest stateczna, druga postrzelona, obie jednak są tak samo energiczne i pomysłowe, przez co sprawiają mnóstwo kłopotów.
Mają jednak jeden wspólny cel: pragną znaleźć Idzie męża, dlatego nie ustają w próbach swatania jej
z prawie każdym wolnym mężczyzną, który pojawi się na horyzoncie, nie zważając na jej rozpaczliwe protesty.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8280-068-5 |
Rozmiar pliku: | 603 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Lolek!!! Nie wolno! Stóóój!!!
Niestety krzyki i próby zapanowania nad wariującym psem na niewiele się zdały. Kompletnie nie reagował! Zziajany, z wywieszonym jęzorem obracał na chwilę głowę i dalej robił swoje. Nie przestawał się szarpać. Wydawał się przy tym szalenie z siebie zadowolony, nawet merdał ogonem, ale poleceń, łobuz jeden, nie słuchał.
Długa smycz naprężyła się gwałtownie, gdy jak opętany rwał do przodu. Nie zważał na nic, zwłaszcza na swoją zdesperowaną opiekunkę. Z każdą sekundą coraz trudniej było go utrzymać! Ciągnął z taką siłą, że obcasy butów Idy niemal wryły się w trawnik, a ona sama cudem tylko nie wyłożyła się jak długa, prując ziemię w najlepszym przypadku kolanami, w dużo gorszym spoconym czołem.
– Szlag! Szlag! Szlaaag! – mamrotała gorączkowo przez zaciśnięte zęby, spanikowana i przestraszona.
Najgorsze było to, że w ogóle nie powinno jej tu być! Dlatego rozglądała się w popłochu i usiłowała za wszelką cenę wrócić na dużo bezpieczniejszy grunt, czyli osiedlowy chodnik. Choćby jedną nogą, by w razie czego mieć się czego uchwycić, ponieważ od pewnego czasu chodzenie po trawie było surowo zabronione i mogło się dla niej źle skończyć.
Wydawało się to lekko niewiarygodne, a może nawet mogłoby być zabawne, gdyby nie to, że jej wcale nie było do śmiechu. Zakaz był jak najbardziej poważny od czasu, gdy wszystko nagle stanęło na głowie, wywracając tym samym do góry nogami również cały świat Idy. Sprawiła to pandemia, która nagle zawładnęła życiem niemal każdego. Wszelkie inne sprawy, nawet te ważne, zepchnęła na dalszy plan.
Nic już nie było takie jak dawniej. Nic nie działało jak przedtem. Niczego też nie dało się przewidzieć. Zwyczajna, dotąd nudna codzienność nieustannie zaskakiwała, czasem bezlitośnie, właściwie na każdym kroku i w najmniej oczekiwanym momencie. Nawet gdy chodziło o błahostki, rzeczy zbyt nieistotne, by się nimi przejmować i zajmować dłużej niż to konieczne. Do takich należał choćby codzienny spacer z psem. W którymś momencie przestał być przyjemnością, za to często powodował rozstrój nerwowy. A przynajmniej tak było w przypadku Idy, która dodatkowo nie miała w tym zbyt wielkiego doświadczenia, ponieważ jako świeżo upieczona właścicielka psa zmagała się z tym od niedawna.
Na szczęście zwierzak w końcu się uspokoił, w przeciwieństwie do niej. Zamiast skorzystać z okazji i się zrelaksować, bo podobnie jak inni z domu wychodziła rzadko, pooddychać głęboko wiosennym powietrzem, nasłuchiwała nerwowo, czy gdzieś w pobliżu nie przejeżdża radiowóz.
Ostatnio zdarzało się to często. Ciągle patrolowano ulice, a przez policyjne megafony kilka razy dziennie nadawano komunikat nawołujący do pozostania w domach, zachowania dystansu i niegromadzenia się na ulicach, w parkach, lasach… Nigdzie.
Przypominało to sceny z filmu katastroficznego i powodowało, że człowiek mimowolnie truchlał. Trudno więc było w takiej chwili pozwolić sobie na swobodny oddech. Ciągle żyło się w napięciu i bez przerwy trzeba było na coś uważać. Dla dobra własnego i innych.
O tym, że należy być nieustannie czujnym i niczego nie lekceważyć, Ida przekonała się na własnej skórze przed zaledwie paroma dniami, w dodatku dość boleśnie. Nieświadoma, że oto właśnie popełnia przestępstwo, weszła na osiedlowy skwerek wielkości mniej więcej znaczka pocztowego.
Lolek jak zwykle obwąchiwał jedyne w okolicy, do tego żałośnie mikre drzewko, a ona pilnowała, by przypadkiem go nie uszkodził. Młoda rajska jabłoń miała nie więcej niż trzy metry wysokości i pień niemalże grubości zapałki. Nie była zbyt piękna, ale akurat tego dnia na prawie łysych, wciąż jeszcze bezlistnych gałązkach pojawiło się kilka świeżych różowych pączków. Ida zapatrzyła się na nie, zachwycona tak uroczymi i zdumiewająco wczesnymi oznakami wiosny, przez co na moment straciła czujność.
Dlatego nie zauważyła, kiedy tuż obok wyrosło niczym spod ziemi dwóch policjantów. Jak się okazało, nadzwyczaj gorliwych i przejętych swoją rolą. Z wypisanym na twarzach poczuciem misji nakazali „obywatelce” niezwłocznie opuścić park (jaki park?) i zagrozili mandatem w wysokości, bagatela, okrągłych pięciuset złotych.
Za taką pierdołę?, buntowała się w duchu Ida, niestety za mało odważna i zadziorna, by okazać to głośno. Przecież nikogo (na razie) nie pobiła ani nie obrabowała! Za to zdenerwowała się porządnie, robiąc mimo wszystko dobrą minę do złej gry. Kwota stanowiła sporą część jej domowego budżetu i w żadnym wypadku nie było ją stać na taką rozrzutność.
Gdy policjanci poprosili ją o dowód osobisty, nadal zbita z tropu wyjęła odruchowo dokument i od razu tego pożałowała. Równie dobrze mogła go nie mieć, bo kto zabiera ze sobą dowód na szybkie siku z psem? Nikt! Ona też nie, tylko że akurat tego dnia wzięła portfel, licząc, że uda jej się kupić świeże bułki na śniadanie, co wcale nie było łatwe, odkąd w sklepie mogły przebywać dwie osoby, a reszta musiała marznąć na zewnątrz.
Dlatego tak niewinne kłamstwo przeszłoby jej przez gardło całkiem gładko i jeśli policjanci nie zdecydowaliby się na osobiste przeszukanie (na tę myśl odruchowo sięgnęła jeszcze raz do kieszeni, żeby sprawdzić, czy nie ma tam czegoś krępującego, na przykład zbyt wielu opakowań po batonikach, usmarkanej chusteczki do nosa albo wyplutej w papierek gumy do żucia), niczego by jej nie udowodnili.
– Hmm – westchnął z wymuszoną troską starszy rangą, co wynikało z jego protekcjonalnego tonu i tego, jak odnosił się do kolegi.
Bo na stopniach policyjnych Ida nie znała się kompletnie. Za to na ludziach już całkiem nieźle. Pomagał jej w tym dobrze rozwinięty zmysł obserwacji oraz to, że od zawsze interesowała ją psychologia społeczna. Co prawda z wykształcenia była socjologiem, ale o wiele bardziej niż reguły tworzące więzi międzyludzkie fascynowało ją zachowanie konkretnych osobników, świadomych tego, że znaleźli się w centrum uwagi. A to, co się rozgrywało na jej oczach, było tego niemalże książkową ilustracją, prostą i nieskomplikowaną jak z elementarza pierwszoklasisty.
Człowiek, którego miała przed sobą, z widoczną przyjemnością odgrywał ważniaka i doskonale spełniał się w służbowej roli. Z kolei drugi funkcjonariusz zachowywał się nieporównanie skromniej. Nie odzywał się prawie wcale, tylko potakiwał, jakby dobrowolnie oddał pole pierwszemu. Jakby jego obecność „na miejscu zdarzenia” nie miała znaczenia, a on sam był tu dlatego, że policjanci na ogół chodzili w parach, i wydawał się z tym absolutnie pogodzony. Stanowił wyłącznie tło dla tego pierwszego.
– Tak? – spytała ostrożnie, by nie podpaść bardziej, niż to było konieczne, wciąż zbyt oszołomiona i przestraszona, by głośno zaprotestować przeciwko absurdalnemu oskarżeniu.
– Pani Idalio – rzekł policjant, wpatrując się w jej dowód z głębokim marsem na czole, jakby to tam upatrywał, nomen omen, dowodu jej winy.
Jakiej winy?, jęknęła w duchu i wzdrygnęła się na dźwięk pełnej wersji swojego imienia, które od dzieciństwa kojarzyło jej się z reprymendą. Tak się do niej zwracali niegdyś nauczyciele, kiedy nie poszło jej na sprawdzianie, rodzice, gdy narozrabiała, a obecnie jej HR Manager, gdy uczyniła cokolwiek nie po jego myśli.
A przecież tym razem nie zrobiła niczego złego! Weszła jedynie na osiedlowy trawnik, i to nie dla własnej przyjemności, ale psiej. Więc jeżeli już, to psu powinni wlepić mandat, nie jej!
Już nabierała powietrza, by to radośnie zakomunikować, lecz wycofała się tknięta złym przeczuciem. Słowo „pies” w obecności policjanta mogłoby zabrzmieć nieco dwuznacznie, w najgorszym razie zostać odebrane jak obelga. Wolała nie ryzykować kolejnego mandatu za znieważenie funkcjonariusza na służbie, a może nawet aresztowania, co w obecnych okolicznościach byłoby wielce prawdopodobne. Atmosfera stawała się coraz gęstsza i trudno było przewidzieć ciąg dalszy.
Gdy tak sobie gdybała, policjant zakończył wygłaszanie mowy pełnej osobliwych urzędniczych sformułowań i językowych wygibasów. Natomiast Ida zdała sobie sprawę, że prawie go nie słuchała zdenerwowana całą sytuacją. Podejrzewała jednak, że i tak niczego by to nie zmieniło. Nadal niewiele do niej docierało, zbyt roztrzęsiona nie potrafiła się należycie skupić.
– Takie są procedury – podsumował policjant z fałszywym współczuciem, ponieważ w jego głosie pobrzmiewała raczej złośliwa satysfakcja.
W sumie nie dziwiła mu się. To przez nią musiał robić te wszystkie głupie rzeczy – legitymować Bogu ducha winnych ludzi i straszyć ich mandatami za niedorzeczne wykroczenia. Mimo to nie wykrzesała z siebie ani krzty współczucia, była na niego zbyt wściekła. To raczej on powinien żałować jej! Tymczasem uśmiechał się krzywo i patrzył na nią z niecierpliwym wyczekiwaniem, uderzając dowodem osobistym o wnętrze swojej dłoni, jakby ją popędzał, by wreszcie ustosunkowała się do jego idiotycznych żądań.
Podczas gdy Ida absolutnie nie zamierzała robić ani tego, ani niczego innego, oprócz bezmyślnego gapienia się na obu mężczyzn. Głównie dlatego, że nie miała pojęcia, co by to miało być. Stała więc w miejscu jak kołek, coraz bardziej, znów nomen omen, skołowana, z wytrzeszczonymi ze zdziwienia oczami.
I wtedy właśnie ją olśniło!
To był pierwszy dzień kwietnia! Zatem mogła mieć do czynienia z niezbyt udanym i mało śmiesznym żartem primaaprilisowym. Tak! Innego wytłumaczenia nie widziała. To, co jej się przydarzyło, było zbyt niewiarygodne i niedorzeczne, by mogło się okazać prawdą.
Gdy zdała sobie z tego sprawę, prawie rozluźniona parsknęła krótkim śmiechem. Niestety, o dziwo funkcjonariusze nie podzielili jej wesołości. Nadal mieli dość posępne miny, co oznaczało, że raczej nie żartują. Zrobiło się nawet jeszcze bardziej poważnie, mniej przyjemnie i trochę groźnie. Mężczyźni, teraz już obaj, spoglądali na nią z niemą przyganą i rosnącą niecierpliwością, co niczego dobrego nie zapowiadało.
Przestraszyła się, że za chwilę użyją wobec niej siły. Obezwładnią i rzucą na ziemię jak worek ziemniaków. Widziała już coś takiego w telewizji. Tak działo się, kiedy ktoś stawiał opór władzy. A ona w tej chwili nie robiła nic innego. Opierała się, jak mogła, byle tylko nie płacić mandatu.
– Ale… jak to? – wyjąkała prawie przez łzy.
Wciąż nie mogła uwierzyć w to, co się dzieje.
Bo żeby nie można było, jak w pamiętnych czasach PRL-u, stanąć nawet jedną nogą na trawniku? Wtedy jednak przynajmniej ostrzegały przed tym wbite w ziemię tabliczki z wymownymi napisami. „Szanuj zieleń!” (Boś nie jeleń, Ida nerwowo zachichotała w duchu). Albo „Nie deptać trawników!” i „Przejście surowo wzbronione!”.
Teraz nie było żadnych ostrzeżeń, takich jak choćby te przy placach zabaw, ogrodzonych taśmami, z kategorycznym zakazem wstępu dla kogokolwiek, również dla psów. Skąd więc zwykły, szary człowiek miał wiedzieć, gdzie wolno mu stąpać, a gdzie nie?
Odkąd ogłoszono obostrzenia związane z pandemią, mało kto orientował się w stu procentach, co jest dozwolone, a co nie, i za co można dostać mandat. Ida słyszała co prawda o zakazie wchodzenia do parków, lasów i na bulwary, ale przecież, do licha, nie mogło to dotyczyć absolutnie każdego, nawet najmniejszego skrawka zieleni! To byłby totalny absurd rodem z filmów Barei.
Jak większość rzeczy ostatnio, skwitowała w myślach, gdy przypomniała sobie o innych głupich zasadach, w których mało kto potrafił się połapać.
Gdy to sobie uświadomiła, z rozbrajającym uśmiechem odmówiła przyjęcia mandatu. Usiłowała jednocześnie przywołać na nowo dobry nastrój spowodowany wiosenną aurą, który odpłynął wraz z pojawieniem się policjantów. Liczyła naiwnie, że udzieli się ponurakom, niestety mocno się przeliczyła. Efekt okazał się przeciwny do zamierzonego, bo mężczyźni przestali hamować poirytowanie i teraz już jawnie okazywali wrogość. Ten, który dotąd się nie odzywał, zaczął nerwowo tupać nogą, krzywiąc się, jakby połknął cytrynę.
Niezrażona tym Ida, by zyskać na czasie i zastanowić się, jak zręcznie wybrnąć z owej zdecydowanie niezręcznej sytuacji, spytała, jak umiała najuprzejmiej, ze słodkim uśmiechem i zalotnym trzepotem rzęs, jaki to dokładnie przepis udało jej się złamać. Nadal w nieco żartobliwej formie, jednak gdy funkcjonariusze z tępą powagą trwali przy swoim, wewnętrznie rozeźlona zmieniła ton na dużo mniej przyjazny, choć nadal grzeczny. Awanturowanie się i publiczne podnoszenie głosu było mimo wszystko wbrew jej łagodnej naturze.
– Proszę mi wskazać odpowiedni paragraf – powtórzyła z uporem, na ile umiała spokojnie, mimo drżenia głosu.
Niestety nic to nie dało. I wtedy właśnie kompletnie puściły jej nerwy, co zaskoczyło również ją samą, bo nie spodziewała się po sobie tak skrajnych reakcji.
Rozżalona do granic możliwości, wciąż połykając łzy, w akcie ostatecznej desperacji i nie do końca zdając sobie sprawę z tego, co czyni, niczym Rejtan pragnący zapobiec rozbiorowi ojczyzny, rozpaczliwym i niezwykle dramatycznym gestem szarpnęła poły zapiętej na zatrzaski kurtki. Odsłoniła zuchwale wypiętą dumnie pierś, odzianą jedynie w pomiętą górę od piżamy, o czym w nerwach zapomniała.
– W takim razie… strzelajcie! – wrzasnęła rozdzierająco i uniosła odważnie podbródek, wkładając wszystkie siły w to, by nie drżał. By nie dać mężczyznom satysfakcji. – No! Proszę! Śmiało!
Policjanci przez chwilę wpatrywali się w nią osłupiali. W końcu jeden szepnął drugiemu coś do ucha, obaj zgodnie pokiwali głowami, popatrzyli na nią tym razem z absolutnie szczerym współczuciem, po czym bez słowa odeszli.
Obejrzeli się jedynie parę razy, już z daleka, jakby chcieli się upewnić, czy postąpili słusznie, i najwyraźniej doszli do wniosku, że tak, ponieważ już nie wrócili.
Zostawili ją jak gdyby nigdy nic na osiedlowym trawniku, który uznali za park. Jakby nagle przestało to mieć znaczenie i straciło znamiona przestępstwa, przy którym wcześniej się upierali.
Natomiast Ida, ciągle oszołomiona, dopiero długo po tym, jak zniknęli jej z oczu, rozluźniła mięśnie i przestała zaciskać zęby. A ocknęła się z odrętwienia tylko dlatego, że Lolek, który przez cały ten czas stał obok spokojnie, wskoczył na nią przednimi łapami i zaczął lizać po policzkach. Zupełnie jakby wyczuł, że jego pani właśnie tego potrzebuje, by ostatecznie dojść do siebie.
Wzdrygnęła się również z zimna. Zapięła kurtkę i odsunęła łagodnie zwierzę, bo na ogół nie pozwalała sobie na tak skrajną poufałość. Wiadomo było, że pies, zanim przeciągnął jęzorem po jej twarzy, lizał inne części własnego ciała, dużo mniej estetyczne i pachnące. Usiłując o tym nie myśleć, z wdzięcznością pochyliła się i przycisnęła policzek do jego łba.
– Kochany – szepnęła i wytarmosiła go za uszy. – Wstrętny łobuzie! – mruknęła z przyganą, mimo że wcale nie była na niego zła. – Gdyby nie ty, nie byłoby tego cyrku!
Wytarła jeszcze raz twarz rękawem i zapięła się pod szyją. Dopiero wtedy odetchnęła z rzeczywistą ulgą. Nadal jednak zaskoczona i przestraszona z powodu tego, co zrobiła. Zachowała się jak kompletna wariatka! Histeryczka! To było do niej zupełnie niepodobne! Wręcz nie do pomyślenia! Tak samo jak przymilanie się, świergolenie i trzepotanie rzęsami. Bo przecież najpierw usiłowała użyć kobiecego wdzięku, by uniknąć kłopotów. Właśnie tego w tej chwili żałowała i wstydziła się najbardziej. Powinna już na początku zareagować stanowczo i zachować opanowanie.
O ile to w ogóle coś by zmieniło, i doprowadzona do ostateczności zdobyłaby się na taką przebojowość, bo pewność siebie nigdy nie była jej mocną stroną. Właściwie… jedną z najsłabszych. Przez to co rusz zachowywała się nie tak, jakby chciała, co na ogół docierało do niej po fakcie. Wtedy układała sobie w myślach lepsze scenariusze tego, co już się zdarzyło, i obiecywała sobie, że przy następnej okazji je zrealizuje. A gdy jej się wreszcie przydarzały, znów stawała się uległa i nieśmiała. Aż do tamtego momentu, kiedy po raz pierwszy w życiu została wylegitymowana, i to z tak głupiego powodu.
Obiecała sobie, że więcej się to nie powtórzy.
– Nigdy, przenigdy! – zapewniła sama siebie na głos, wracając wreszcie do domu. By wybrzmiało dostatecznie stanowczo, by dobrze to sobie zapamiętała.
Zbyt wiele nerwów i wstydu ją kosztował incydent sprzed kilku dni, by dopuścić do kolejnego.
O co to, to nie!
Nadal robiło jej się też słabo, gdy wspominała tamto zdarzenie. I to, jak mogłoby się skończyć, gdyby miała odrobinę mniej szczęścia albo trafiła na nieco bardziej rozgarniętych policjantów. Wzdrygnęła się i potarła nerwowo policzki.
– Jeżeli to szaleństwo się nie skończy najdalej za miesiąc, góra dwa, zwariuję do reszty! – jęknęła Ida, znów walcząc z rozbrykanym psem. Uspokoił się na chwilę, jakby spostrzegł, że jego pani odpłynęła myślami i obecna jest jedynie ciałem, ale gdy powróciła, ponownie zaczął szarpać smycz.
W niej z kolei odezwały się prawie mordercze instynkty, tak bardzo miała wszystkiego dość.
Zresztą nie tylko ona. Ostatnie zdarzenia dotyczyły każdego, w większym lub mniejszym stopniu, w zależności od tego, czym się zajmował na co dzień. Każdy czuł się skołowany i czasem nie był sobą, przez co niekiedy postępował idiotycznie.
To, co się działo obecnie, jeszcze parę miesięcy wcześniej było wprost nie do pomyślenia i nie do uwierzenia. Prędzej nadawałoby się na fabułę filmu katastroficznego albo książki o końcu świata. Bo ten tak właśnie wyglądał, jakby lada moment miał się skończyć.
Na ludzi padł blady strach. Rzecz jasna nie na wszystkich, bo jak zwykle w takich przypadkach znalazło się wielu niedowiarków. Ci, którzy się nie bali, nic sobie nie robili z zaleceń ani obostrzeń i spanikowanym śmiali się w twarz. Twierdzili, że nowy wirus nie istnieje i węszyli światowy spisek. Z kolei teorii spiskowych na ten temat powstało całe mnóstwo, mniej lub bardziej wiarygodnych czy dziwnych, niekiedy wręcz śmiesznych i takich, które wykluczały się wzajemnie. To jednak nie przeszkadzało ludziom w nie wierzyć.
Wszędzie panował informacyjny chaos, nikt do końca nie wiedział, co robić ani jak się zachowywać, by przetrwać. Ciągle pojawiały się nowe zakazy, nakazy, limity i obostrzenia, przez jednych przestrzegane skrupulatnie, przez innych wcale, nie zawsze złośliwie, bo również z powodu chronicznego niedoinformowania.
A najdziwniejsze było to, że gubili się w tym również autorzy owych zasad. Zwłaszcza wtedy, gdy sami niespecjalnie ich przestrzegali, a potem tłumaczyli się głupio, że nie wiedzieli. Że ktoś inny wprowadził ich w błąd. Zatem jak miał się w tym wszystkim połapać zwykły szary obywatel, pogubiony w tym z dnia na dzień coraz bardziej?
Świat zdominował chaos i całkowite pomieszanie z poplątaniem. Tak to widziała Ida, która dla odmiany nie miała pojęcia, co o tym sądzić ani jak się do tego ustosunkować. Postanowiła jednak na wszelki wypadek zachować ostrożność. Dzięki temu mogła więcej zyskać, niż stracić, gdyby jej zapobiegliwość okazała się zbędna. Co najwyżej zostanie uznana za naiwniaczkę, ale z dwojga złego wolała być żywą naiwniaczką niż martwą, gdyby wirus okazał się tak śmiertelny, jak głosili niektórzy.
Postanowiła zatem uważać na siebie i bliskich i w miarę możliwości zostać w domu. Pracowała zdalnie, zakupy zamawiała głównie przez internet i robiła, co mogła, by dostosować się do obecnych warunków, skoro i tak nie miała na nie wpływu.
Oswajała, jak tylko się dało, tę dziwną nową rzeczywistość. Starała się też poukładać to sobie – w głowie i w codziennym życiu, ale wciąż niespecjalnie jej się to udawało. Głównie dlatego, że w kółko pojawiały się zmiany. Gdy do czegoś przywykła, przychodziło następne i następne, a poprzednie znikało bądź nie. I właśnie to denerwowało ją najbardziej. Gdy osiągnęła jako taki porządek, sprawy trzeba było układać na nowo.
Starała się jednak mimo wszystko żyć w miarę normalnie. Usiłowała zachować spokój. Nie buntowała się przeciwko niczemu, przynajmniej głośno, z wyjątkiem incydentu z policjantami. Przestrzegała zasad, nawet gdy wydawały jej się głupie, bez przerwy myła i dezynfekowała ręce, szorowała wszystkie przyniesione do domu zakupy, nosiła maseczkę, utrzymywała dystans, nie opuszczała domostwa bez wyraźnej życiowej potrzeby i, co najważniejsze, nie uczestniczyła w ogólnonarodowym marudzeniu na wszystko i na wszystkich. A przynajmniej bardzo się starała nie robić tego głośno, bo czasem coś jej się wymsknęło. Wmawiała sobie, że to normalne. W końcu nikt nie był idealny. Nawet ona.
Z jednym tylko nie umiała się pogodzić i aż nią trzęsło, gdy sobie o tym przypominała. Był to wprowadzony niedawno zakaz wychodzenia z domu bez opieki dorosłych dla osób niepełnoletnich. W ten oto sposób spacery z psem stały się nagle jej, nomen omen, psim obowiązkiem, obojętnie, czy miała, czy nie miała na to ochoty, trzy lub cztery razy dziennie, świątek, piątek, w pogodę i niepogodę. Podczas gdy ledwie dawała sobie radę z innymi sprawami, które na nią spadły. Bo wszystko, dosłownie wszystko, było niemal wyłącznie na jej głowie!
Z kolei jej osobisty syn, któremu do osiemnastych urodzin brakowało zaledwie dwóch miesięcy, zyskał jeszcze więcej swobody i okazji do leżenia do góry brzuchem. Nie musiał wyprowadzać psa, wynosić śmieci, chodzić po zakupy ani robić czegokolwiek, co wiązałoby się z samodzielnym wyjściem na zewnątrz.
Przestał również pomagać starszym sąsiadom, przynosić im zakupy, wyprowadzać zwierzęta, pytać, czy czegoś im nie trzeba. A przecież to oni ze względu na swoje bezpieczeństwo nie powinni wychodzić z domu. Wcześniej trzymali się tej zasady, bo mieli pomoc, teraz w wielu przypadkach musieli zadbać o siebie sami.
– Nie, to nie. – Kacper niby obojętnie wzruszył ramionami na wieść o najnowszym obostrzeniu. – W zasadzie to nie mój problem. Niech teraz sami wymyślą, jak pomóc dziadkom.
W jego głosie pobrzmiewała drwina i gorycz. Ostatnio zdarzało mu się to często. Udawał ulgę, ale jej nie czuł. Pomagał staruszkom z własnej inicjatywy, ku niemałemu zaskoczeniu dumnej jak paw matki, i tak naprawdę wcale nie był zadowolony, że mu to odebrano.
– Kto niby ma to wymyślić? – nie zrozumiała.
– Panowie w wypasionych gajerach, którzy na to wpadli. Przytłoczony większością minister, co się nigdy nie uśmiecha.
– Przytłoczony większością minister? – powtórzyła bezwiednie, pewna, że się przesłyszała.
– No tak! Nie mów, że tego nie zauważyłaś? – Przewrócił oczami. A zaraz potem uniósł podbródek i nienaturalnie zesztywniał. – Ekhm... „Przytłaczająca większość szkół jest przygotowana do pracy zdalnej. Przytłaczająca większość nauczycieli i uczniów dobrze sobie radzi. Przytłaczająca większość ludzi jest nadal zdrowa” – recytował, modulując głos, jakby kogoś naśladował. – Czy jakoś tak, bo dokładnie nie pamiętam – dodał już własnym. – Nie sądzisz, że to dziwne? Niby dobre wiadomości, a jego to martwi, biedak czuje się przytłoczooony – westchnął z udawanym współczuciem. – Pewno dlatego taki smutny.
– Chodzi ci o ministra edukacji? – domyśliła się. – Naprawdę tak powiedział? Przytłaczająca a nie znakomita?
– Żeby raz! Ciągle tak mówi, aż dziwię się, że nikt mu nie zwróci uwagi. Bo to trochę obciach, nie sądzisz?
– Mają ważniejsze sprawy na głowie niż językowe lapsusy ministrów. Zresztą każdemu się zdarzają, nie ma co robić afery. – Ida czuła się w obowiązku ocalić autorytet ministra.
Mimo że, o ile chłopak się nie przesłyszał, popełniany przez niego błąd jej też wydał się kuriozalny. Chociaż z drugiej strony mężczyzna rzeczywiście wyglądał na mocno przytłoczonego sytuacją, która wypadła pechowo akurat za jego kadencji. A to przecież nie była jego wina. Tak się złożyło i już. Miał prawo czuć się przygnębiony, podobnie jak przeciążona pracą była dawna pani premier – na jej zmęczonej i wiecznie sennej twarzy też prawie nigdy nie gościł uśmiech. Bo z czego tu się cieszyć, skoro sytuacja z dnia na dzień stawała się coraz bardziej beznadziejna, a wszyscy wokół oczekiwali czegoś zgoła przeciwnego?
Idzie, gdy zdała sobie z tego sprawę, zrobiło się jeszcze bardziej żal ministra. Zapewne nie dawał już rady, ale z drugiej strony, kto na jego miejscu by temu podołał i nie okupił owego heroicznego poświęcenia ciężką chorobą psychiczną? Zapewne znalazłby się ktoś, kto poradziłby sobie lepiej, pewnie nawet wielu. Jednak wątpliwe było, by ktokolwiek sprostał absolutnie wszystkim wymaganiom uczniów, nauczycieli i przede wszystkim rodziców, bo ci ostatni mieli do niego największe pretensje. Coś takiego było niemożliwe, zawsze pozostaliby jacyś niezadowoleni, którzy ciskaliby na niego gromy.
Niestety w tej chwili owych niezadowolonych było faktycznie przytłaczająco dużo, a pośród nich znalazł się syn Idy i ona sama, co musiała przyznać gwoli sprawiedliwości, na wszelki wypadek wyłącznie przed sobą, by nie zaogniać i tak już beznadziejnej sytuacji.
– Właśnie widzę – mruknął gniewnie chłopak. – Pewnie dlatego sami nie mogą się zdecydować, o co im chodzi, i raz gadają tak, raz siak. Wprowadzają zasady, a sami mają je w dupie. Barney ciągle gada, że trzeba nosić maseczki, a sam nigdy nie ma, no to w końcu jak? Trzeba czy nie trzeba?
– Barney? – spytała Ida, niepewna, w którym momencie się pogubiła i przez to czegoś nie zrozumiała.
Kacper przewrócił niecierpliwie oczami.
– Pokazują go ciągle w telewizji, jakiś rzecznik czy coś. Wygląda całkiem jak kumpel Freda Flinstona z kreskówki o jaskiniowcach, tylko tamten blondyn. Reszta jest identyczna. Nawet mówi tak samo.
– Ach, rzecznik! – przypomniała sobie, że kiedyś o tym wspominał i podobieństwo rzeczywiście było uderzające. – Weź jednak pod uwagę, że ten człowiek nie ma łatwego zadania – wróciła do meritum. – Sytuacja jest trudna dla wszystkich. Nie da się za bardzo przewidzieć, co będzie jutro, cokolwiek zaplanować, a on musi się wciąż tłumaczyć przed milionami ludzi, w dodatku wcale nie za siebie, bo to nie on podejmuje kluczowe decyzje, tylko je przekazuje. A mimo to niekiedy najbardziej obrywa.
– Ale te miliony patrzą na niego prawie codziennie i myślą sobie: O, a Barney znowu bez maseczki, to czemu ja miałbym nosić? A może on coś wie, czego ja nie wiem? Bo rząd coś ukrywa?
– Czyżbyś przyłączył się do wielbicieli teorii spiskowych? Uważasz, że pandemii nie ma?
– Sam już nie wiem, co mam o tym myśleć, za dużo sprzecznych komunikatów.
– Od rzecznika? Bo nie nosi maseczki i ludzie zastanawiają się dlaczego?
– Nie tylko. Mówię ogólnie. Chodzi o to, że przykład powinien iść z góry, a tak się nie dzieje. Mieszają ludziom w głowach. Dzisiaj to, jutro tamto, się zobaczy, bo zależy, bo należy, a potem i tak robią, co chcą. Kto by się w tym połapał? Bo ja się poddaję. – Na dowód uniósł ręce. – Nie będę kopał się z koniem. Szkoda, że ucierpią najsłabsi. Ale kto by się przejmował jakimiś staruszkami, co niemal stoją nad grobem? – dodał sarkastycznie. – Zwłaszcza że młodych też mają gdzieś. Najlepiej od razu gówniarzy hurtowo pozamykać i problem z głowy, co nie? Najważniejsze, że Wielki Wódz czuwa i ma oko na wszystko.
– To rzeczywiście przesada, z drugiej strony dobrze wiesz, jak kretyńskie pomysły miewają małolaty pozostawione bez nadzoru. A teraz trudno ich upilnować, skoro nie chodzą do szkoły – oponowała słabo. – Nie każdy rodzic pracuje zdalnie, jak ja – dodała trochę bez sensu, bo nijak nie odczuwała potrzeby pilnowania własnego dziecka, które doskonale pilnowało się samo. – Dzieciaki łażą po mieście.
– Wszyscy bez wyjątku? – sarknął. – Bo tak to chyba wygląda zdaniem władzy. Jak ktoś niepełnoletni, automatycznie jest idiotą, a po osiemnastce z dnia na dzień cudownie mądrzeje. Normalnie totalna magia!
– Jak ktoś jest idiotą, to nim pozostaje nie tylko po osiemnastce, lecz do grobowej deski. – Ida skrzywiła się kwaśno, bo niestety, jak pewnie każdy, znała parę takich osób. – A młodzież bywa nieodpowiedzialna, bo jest młodzieżą, i z racji tego niekiedy ma fiu-bździu w głowie.
– Nie każdy, przecież wiesz. – Splótł ramiona na wypiętej klatce piersiowej tak, by nie miała wątpliwości, że mówi o sobie. – Dlaczego więc wrzucają nas do jednego kotła? Co? No powiedz! Chętnie się dowiem.
– Bo tak jest prościej – odparła znużona i przekonana, że ta dyskusja do niczego nie doprowadzi. Co najwyżej do bezsensownej kłótni, bo Kacper najwyraźniej miał kiepski dzień. A to było ostatnie, na co Ida miałaby ochotę. Ponadto uważała, że jego pretensje są przesadzone. W końcu to na nią spadały konsekwencje ostatnich zmian. On miał względny spokój. – Nie da się sprawdzić, kto jest mądry, a kto nie, podzielić ludzi na grupy i zrobić dla nich osobne zakazy – warknęła z niezamierzoną złością.
I o dziwo odniosła dość pozytywny skutek.
– Nie chodzi o to, żeby dzielić – bąknął Kacper pojednawczo, jakby zdał sobie sprawę, że przeholował. – Ale żeby nie traktować nas jak jakiś… cholerny monolit nie do ruszenia! Nie wiem, czemu bez przerwy wszyscy to robią, a już zwłaszcza w szkole. Jakbyśmy mieli jeden wspólny mózg! A właściwie półmózg i to dość durnowaty. Jakbyśmy się niczym od siebie nie różnili i byli jednakowo głupi. Jakby z góry było wiadomo, że młodzież to jakaś masakra. Że jest zawsze taka i siaka, choćby nie wiem co, dlatego należy ją tak i siak traktować. Koniec, kropka, do widzenia. – Przy ostatnich słowach rozzłościł się na nowo, choć raczej nie na matkę, tylko na wadliwy jego zdaniem system.
Zaraz potem schował się w swoim pokoju, trzasnąwszy drzwiami, czym mimowolnie podkreślił własne nastolęctwo.
Do końca dnia dąsał się i marudził, że wymysły rządu to jawna niesprawiedliwość oraz pogwałcenie jego swobód obywatelskich, ale już kolejnego niespodziewanie ucichł. Być może uznał, że nic to nie da, choć było bardziej prawdopodobne, że mu się znudziło. Znów przeniósł się na kanapę w salonie, żeby oglądać seriale na Netfliksie.
Od czasu do czasu przebąkiwał, że miałby ochotę gdzieś wyjść sam, jednak bardziej dla zasady. Bo na ogół, z ledwie tuszowaną przyjemnością, oddawał się wylegiwaniu przed telewizorem – z pilotem w jednej i telefonem w drugiej ręce, spędzaniu czasu przed komputerem i niekiedy lekcjom, czy też raczej ich marnym namiastkom, odkąd jego licealna nauka przeszła w tryb zdalny, a uczniowie i przede wszystkim nauczyciele miotali się bezładnie, rzuceni na zbyt głębokie wody, w odmęty wirtualno-edukacyjnego chaosu. Bo tym właśnie były wszelkie próby zachowania choćby tylko pozorów, że wszystko działa jak należy, a szkoła nie skończyła się ponad dwa miesiące przed końcem roku szkolnego, bez gwarancji, że cokolwiek przed wakacjami wróci do normy.
Mimo to Ida starała się wierzyć, że sytuacja jest tymczasowa. Wydawała jej się zbyt niewiarygodna, by mogła potrwać dłużej niż dwa, trzy tygodnie.
Z kolei Kacper wyglądał, jakby przestał się tym przejmować, choć przez cały czas starał się udowadniać, że jest inaczej. Wzdychał dramatycznie, gdy słabo działał internet albo gdy nie podobało mu się to, co proponowali nauczyciele. Gdy któryś kazał włączyć kamerkę, a on siadał do zajęć w piżamie, zaspany i rozczochrany. Albo gdy nie odbywały się jakieś lekcje i rosły zaległości. A on przecież w przyszłym roku miał maturę!, utyskiwał dla zasady. Powinien już teraz zacząć się przygotowywać! Właśnie to powtarzał najczęściej, chociaż przed pandemią matura niespecjalnie go zajmowała, w przeciwieństwie do zaniepokojonej jego beztroską matki. Robiło jej się słabo na myśl, że to już w przyszłym roku. Okropnie się tego bała. Zwłaszcza gdyby obecny stan naprawdę potrwał aż do wakacji.
– No coś ty, przecież to niemożliwe. No bo jak? – Kacper z niedowierzaniem kręcił głową. – Każdy wie, że nauka zdalna to tylko takie udawanie. Jedna wielka ściema, bo nikt nic nie robi, przynajmniej u nas. Prędzej czy później ktoś się kapnie, że tak jest i bańka pozorów pęknie. W dodatku z hukiem, w końcu to renomowane liceum, najlepsze. – Zrobił w powietrzu cudzysłów, a Ida wówczas przypomniała sobie, jacy oboje byli szczęśliwi, kiedy się tam dostał. – Szambo pewnie wybije przy wystawianiu ocen na koniec roku, zobaczysz. Albo nawet jeszcze wcześniej. Nie da się czegoś takiego ciągnąć miesiącami. To jest nie do zrobienia, przynajmniej dziś. Nie było czasu, żeby się przygotować. Zresztą pewnie wtedy też nie byłoby lepiej. Za słaby system. Prędzej czy później padnie.
– A co, jeżeli nie będzie innej możliwości, tylko to ciągnąć? Jeżeli nie koniem, to wołem, byle nie na własnych barkach – nie ustępowała, choć była pełna najgorszych przeczuć.
To, co działo się obecnie, jeszcze parę tygodni temu było nie do pomyślenia. Dziś rozgrywało się na ich oczach. Zatem wszystko było możliwe.
– Mówiłem już. Niech się tym martwią ci, co ten meksyk wymyślili. A raczej nie wymyślili dotąd, jak miałby działać. Na razie nikt nic nie wie i każdy się miota jak głupi. Albo udaje, że jest okej, dla świętego spokoju. Nie naszego, tylko rodziców, bo oni najwięcej panikują. Nam to, prawdę mówiąc, zwisa – wyznał na koniec z rozbrajającą szczerością. – Skoro i tak nie mamy nic do gadania.
Niestety miał sporo racji. Natomiast Idę, chociaż chwilowo nie panikowała, przynajmniej w sprawie nauki Kacpra, bardzo denerwowała jego dziecięca beztroska. A jeszcze bardziej to, że przez większość dnia wypoczywał, podczas gdy ona tyrała coraz bardziej wycieńczona psychicznie. Oprócz tego rosła w niej frustracja.
Być może dlatego tak zuchwale sprzeciwiła się policjantom. Jeszcze niedawno pokornie przyjęłaby mandat, posypała głowę popiołem, posłusznie zeszła z trawnika, przeprosiła za swoje nieodpowiedzialne zachowanie i przysięgła na pamięć własnych przodków, że to się nie powtórzy.
Tak byłoby przed wybuchem pandemii, teraz jednak nie mogła niczego gwarantować, gdyby kolejny raz usiłowano ukarać ją mandatem za coś tak niedorzecznego. Ale ponieważ nie była pewna swojej reakcji ani tego, czy nie zachowałaby się równie idiotycznie albo nawet gorzej, postanowiła na wszelki wypadek podczas kolejnych spacerów omijać skwer szerokim łukiem.
Trwała w owym postanowieniu całe trzy dni, aż do chwili, kiedy to Lolek – młody labrador o nieposkromionym temperamencie, który w wyniku pewnego nieporozumienia zamieszkał z nią i Kacprem chwilę przed rozpętaniem się epidemii, wciągnął ją podstępnie na trawnik.
Tak oto wbrew swojej woli kolejny raz znalazła się niemal dokładnie w tym samym miejscu. W dodatku tego dnia Lolek od początku był wyjątkowo nieznośny, zupełnie jakby się najadł czegoś nielegalnego. Była na niego wściekła, tak bardzo dał jej się we znaki.
Mimo to poluzowała smycz, kiedy na chwilę się uspokoił, i pojawiła się nadzieja, że wreszcie załatwi swoje potrzeby fizjologiczne, że wystarczy posprzątać i będzie można wracać do domu. Ale wtedy Lolek znów postawił uszy i zaczął węszyć, a to nie wróżyło niczego dobrego.
Kilka sekund później rzucił się do przodu, jakby coś w niego wstąpiło.
– Na litość boską, stój! – Ida cudem tylko nie wypuściła smyczy z ręki.
Przestały ją obchodzić zakazy i o dziwo, skutki ich łamania. Miała to w nosie albo nawet znacznie, znacznie niżej. Skupiała się na tym, by utrzymać psa. Na pewno by go nie dogoniła, gdyby się wyrwał, o czym kiedyś miała okazję się przekonać. Wtedy pomógł jej sąsiad. Akurat szedł z naprzeciwka i przytomnie złapał drania za obrożę.
Teraz ze względu na wyludnione ulice raczej nie mogła na to liczyć. Dlatego z każdą sekundą coraz bardziej spanikowana wyrzucała z siebie na przemian desperackie prośby i rozkazy.
– Loluś, błagam cię! – jęczała żałośnie.
Nagle zdała sobie sprawę, że nie jest sama, i odkryła przyczynę zachowania psa. Lolek od początku wyrywał się w stronę mężczyzny w czarnym kapeluszu i długim płaszczu, który spacerował po drugiej stronie skweru. Możliwe, że od dłuższego czasu, tylko że nie było go widać, bo chował się za śmietnikiem.
Teraz się zza niego wynurzył. Pewnie dlatego, że pies go zdemaskował, pomyślała Ida i wzdrygnęła się z lękiem. Bo to oznaczało, że nieznajomy obserwował ją z ukrycia. Ale po co? I właściwie dlaczego miałaby się go obawiać? Był środek dnia, a wokół mnóstwo okien mieszkań pełnych ludzi pracujących zdalnie, którzy bez wątpienia usłyszeliby jej wrzask. Nieznajomy raczej nie mógł zrobić krzywdy, musiałby mieć doskonały refleks, a na takiego nie wyglądał. Zachowywał się wręcz flegmatycznie i zbyt spokojnie jak na kogoś, kto czai się do ataku.
Jakiego ataku? Co za głupoty!, Ida przywołała się do porządku.
– Bez sensu – sapnęła, wciąż mocując się z psem. – Co za paranoja.
Nieznajomy tymczasem minął niski żywopłot okalający skwer, a wówczas wyjaśniło się wreszcie, co tu robi tyle czasu. Przy jego nodze wlokła się łapa za łapą rzeczywista przyczyna zamieszania – łaciaty basset, który niespecjalnie się przejmował wściekle ujadającym labradorem.
Jego pan zachowywał się podobnie. Jak gdyby nigdy nic skinął uprzejmie głową w stronę Idy, dotykając lekko ronda kapelusza. Nie miał maseczki i uśmiechał się tak, jakby byli dobrymi znajomymi, gotów do pogawędki. Tak się często zachowywali niektórzy właściciele psów, z nudów zagadywali innych spacerowiczów skazanych na to samo.
Tymczasem Ida kompletnie nie miała ochoty na spoufalanie się z nim i jak nigdy cieszyła się, że ukryła twarz za maseczką. Nie tylko dlatego, że obawiała się o swoje zdrowie. Z tej odległości raczej nic jej nie zagrażało, a przynajmniej taką miała nadzieję. Wrodzona uprzejmość nakazywałaby odwzajemnić uśmiech, a ona w ogóle nie miała na to ochoty. Dlatego ze złośliwą satysfakcją, bo to przez niego szarpała się z psem, wystawiła język. Mężczyzna nie mógł tego zobaczyć, ale to nie miało znaczenia. W normalnych okolicznościach nigdy by się tak nie zachowała, w ogóle coś podobnego nie przyszłoby jej do głowy, bo niby po co? Dlatego wręcz się zdziwiła, gdy przyniosło jej to wyraźną ulgę.
Nieświadom niczego właściciel basseta zerknął z sympatią na wciąż wyrywającego się Lolka i westchnął z przesadnym dramatyzmem.
– No cóż, koleżko, nie tym razem – oznajmił flegmatycznie i z żalem. – Trzeba trzymać dystans. Takie czasy, co począć.
Ida pokiwała skwapliwie głową, bo w pełni się z nim zgadzała, chociaż w tej chwili z całkiem innego powodu niż konieczność unikania kontaktu. Była przekonana, że dłużej nie utrzyma psa – opadała z sił, a smycz wrzynała jej się w dłonie.
Jednak człowiek w kapeluszu zamiast iść w swoją stronę, najlepiej prędko, dalej przemieszczał się spokojnym, leniwym krokiem, jak gdyby nigdy nic. Podobnie zachowywał się jego równie zblazowany pies – obojętny na to, co się działo, poruszał się jak w zwolnionym tempie, wlokąc niemalże po ziemi gruby brzuch i zbyt długie uszy.
Natomiast Lolek wściekał się coraz bardziej. Nie chciał nikogo skrzywdzić. Jak inni zmuszeni do izolacji, spragniony był towarzystwa i zabawy. I podobnie jak niektórym ludziom trudno było mu zrozumieć, że to nie jest najlepszy moment.
– Siad!!! – ryknęła Ida z bezsilną rozpaczą w głosie i bez większej nadziei na efekt.
Tak jak przypuszczała, Lolek puścił komendę mimo uszu. Za to basset w tej samej sekundzie przywarł karnie grubym zadkiem do chodnika. Podniósł na Idę ciężki, zmęczony wzrok, a ona mimowolnie pomyślała o ministrze zdrowia, którego ostatnio pokazywano w telewizji jeszcze częściej niż ministra edukacji. Na jego twarzy również trudno było doszukać się choćby cienia uśmiechu. Nic dziwnego. Podobnie jak inni nie miał zbyt wielu powodów do radości. Wyglądał też, jakby potrzebował dużo, dużo odpoczynku i snu.
Pewnie właśnie dlatego Ida dostrzegła pewne podobieństwo między ministrem a psiskiem o poddających się grawitacji powiekach i przekrwionych oczach. Wyzierały z nich ten sam smutek i rezygnacja, tyle że w spojrzeniu psa mimo wszystko dominowała swego rodzaju łagodność i poczciwość, a tego próżno było szukać u ministra. W jego oczach tliło się coś zgoła przeciwnego, w dodatku z każdym dniem coraz ogniściej, co wydawało się zrozumiałe i temu też trudno było się dziwić, czy tym bardziej doszukiwać się innych przyczyn, co czynili niektórzy.
Ida spojrzała na Lolka i pomyślała, że on też jej kogoś przypomina, gdy tak radośnie, żarliwie i usłużnie macha ogonem, i usiłuje na wszystkie możliwe sposoby przypodobać się, zwrócić na siebie uwagę basseta, mężczyzny w płaszczu i jakiegoś przypadkowego przechodnia, przemykającego chyłkiem z pochyloną głową i z siatką pełną zakupów.
Niestety, nie mogła sobie przypomnieć, kogo dokładnie. Uznała więc, że pewnie kogoś znanego z telewizji. Mogło też chodzić o życiową postawę, taką, jaką na ogół reprezentował Loluś, który gotów był zrobić wszystko za odrobinę uwagi, drapanie za uszami i smakołyk. Zdecydowanie nie był obronnym ani szczególnie lojalnym psem nawet wobec własnego pana. Kochał bezmyślnie wszystkich ludzi, może jedynie niektórych trochę bardziej.
– Stefan, no co ty? Nie wygłupiaj się. Wstawaj! – mruknął zakłopotany mężczyzna.
Nagle zaczęło mu się śpieszyć. Ciągnął niecierpliwie smycz, ale pies nie reagował. Wciąż siedział na chodniku ze smutno zwieszonymi uszami, pyskiem i powiekami.
– Stefan? – parsknęła Ida rozśmieszona. Imię znakomicie pasowało do basseta. Sama lepszego by nie wymyśliła.
W końcu psisko podźwignęło się, chociaż dość niechętnie.
Ruszył ociężale za swoim panem i niebawem zniknęli za rogiem. Natomiast Idzie udało się wreszcie jako tako okiełznać Lolka. Przynajmniej na tyle, by przestał uciekać. Za to teraz tańczył radośnie przy jej nogach, oplątując je dokoła smyczą.
Ida jednak nie zwracała na to uwagi. W zamyśleniu patrzyła za odchodzącymi z niejasnym poczuciem, że wbrew pierwszemu wrażeniu widziała już wcześniej mężczyznę w kapeluszu, tyle że bez psa. Zdała sobie z tego sprawę, dopiero kiedy zniknął jej z oczu.
Niestety nie potrafiła sobie przypomnieć, kiedy i gdzie, ani nie miała stuprocentowej pewności, czy to był on, czy ktoś podobny. Miała słabą pamięć do twarzy, w dodatku w ostatnim czasie spotykała znacznie mniej ludzi niż zazwyczaj i jeszcze mniej im się przyglądała. Dodatkowym utrudnieniem było to, że część nosiła maseczki.
Ponadto ulice były prawie puste, nieliczni przechodnie starali się jak najszybciej dotrzeć do domów, tak jak Ida.
Spróbowała zrobić krok w przód, gdy tylko sobie o tym przypomniała, a wtedy kolejny raz prawie runęła na ziemię, bo nogi miała ciasno oplątane linką.
– Koniec tego dobrego, wracamy – powiedziała do psa, hasającego wesoło wokół jej stóp.
Wyplątała się ze smyczy i zdecydowanie ruszyła pustą alejką w stronę swojego bloku. Jednak po drodze spłynęła na nią całkiem nowa i przyjemnie błoga myśl. Stało się to w momencie, gdy przechodziła przez mało uczęszczany skrót, ostro pod górkę po rozpadających się betonowych schodkach. Wybrała go, żeby szybciej znaleźć się w domu. Teraz trochę tego żałowała.
Przymusowy blisko miesięczny bezruch niemal kompletnie pozbawił ją formy. Zmęczona i zasapana z trudem pokonywała kolejne stopnie. By sobie pomóc, przytrzymała się zardzewiałej metalowej poręczy.
Cofnęła rękę w popłochu, gdy uświadomiła sobie, ile może być na niej zarazków. A zaraz potem przyszła jej do głowy nowa, szatańska myśl.
Zamiast bez przerwy bać się i na wszystko uważać, co zaczynało ocierać się o paranoję, mogłaby po prostu zachorować, odchorować i mieć problem z głowy. Wiązało się to co prawda z pewnym ryzykiem. Mogła na przykład umrzeć. Z drugiej strony wtedy już na pewno nie musiałaby się o nic martwić.
Zachichotała nerwowo, ale szybko przywołała się do porządku.
– Co za idiotyzm – mruknęła do siebie i częściowo do Lolka, który przysiadł na przedostatnim schodku i przyglądał jej się zdziwiony, przechylając zabawnie głowę raz w jedną, raz w drugą stronę i strzygąc uszami.
Ida pogłaskała go czule po lśniącym czekoladowym pysku.
Oczywiście, że by nie umarła! Bo niby dlaczego, skoro dotąd wychodziła cało z dużo większych opresji? Cokolwiek się działo, zawsze spadała na cztery łapy. Przeżyła rozstanie z rodzicami, którzy wiele lat temu wyjechali na stałe za granicę, zabierając ze sobą jej młodszego brata, potem własny rozwód, samotne macierzyństwo i samotność samą w sobie, z którą dawno temu się pogodziła, a nawet ją polubiła. Tak przynajmniej sobie wmawiała zarówno w gorszych, jak i w lepszych chwilach.
Miała przecież z kim dzielić radości, a jedyne, czego jej brakowało, to osoba, z którą mogłaby podzielić również troski. Nie dźwigałaby ich sama, a tak się złożyło, że robiła to przez większość swojego życia. Nawet wtedy, gdy była mężatką. Miała, co prawda, oparcie w dwóch innych bliskich sobie osobach, odrobinę już leciwych ciotkach, zawsze skorych do pomocy, ale nie chciała ich zanadto obciążać swoimi problemami.
Teraz wszystko się zmieniło i skomplikowało tak, jak nigdy przedtem. Odkąd wybuchła epidemia, to one stały się dla Idy największym problemem, który spędzał jej sen z powiek.
Po raz pierwszy w życiu chętnie zamieniłaby się rolami z nimi, z synem czy z kimkolwiek, chociaż na chwilę. By kto inny martwił się o wszystko i wszystkim się zajmował, a ona wówczas odpoczęłaby sobie za wszystkie czasy.
Znów uśmiechnęła się pod nosem, trochę chytrze i szyderczo, i ponownie zacisnęła palce na poręczy. Przyszło jej do głowy, że dla pewności powinna ją polizać. Wysunęła odruchowo język i dotknęła wewnętrznej strony maseczki, po tak długim czasie mocno wilgotnej.
– Fuj! – Wzdrygnęła się ze wstrętem i w ostatniej chwili powstrzymała się przed wytarciem wierzchem dłoni języka, do którego przykleiły się jakieś kłaczki.
Otrząsnęła się z czarnej i zdecydowanie głupiej wizji. Wzięła parę głębokich wdechów i kilka razy podskoczyła w miejscu, jakby to miało pomóc wyzbyć się bezsensownych urojeń. Ale nie poczuła się lepiej. Wciąż robiło jej się słabo na myśl o tym, co chciała zrobić.
– Samolubna kretynka – sarknęła cicho. – Debilka, skończona idiotka – dodała już nieco głośniej, jakby obrzucenie się inwektywami miało pomóc.
I o dziwo pomogło. Odrobinę. A już na pewno przywołało do porządku.
Czym prędzej otrzepała ręce jedna o drugą, zła na siebie, że nie zabrała żelu do dezynfekcji albo chusteczek antybakteryjnych. Postanowiła od tej pory zawsze mieć przy sobie jedno i drugie, na wszelki wypadek, gdyby wpadła na równie głupi pomysł. Zwłaszcza że w ostatnim czasie zbyt często jej się takie przydarzały. Jednak po raz pierwszy o mały włos takowego nie zrealizowała!
Jak mogła być aż taką egoistką? Przecież nie tylko jej, ale wszystkim wokół było trudno. Niektórym nawet bardziej, zwłaszcza starszym, samotnym, mniej zaradnym i bezradnym wobec nowoczesnych technologii, zamkniętym w domach i zdanym na siebie. Albo w całości zależnym od innych, co nie było dla nich przyjemne.
Z kolei Ida nie była od nikogo zależna ani teraz, ani nigdy. Za to sama miała pod opieką kogoś, kto dużo dla niej znaczył, za kogo była odpowiedzialna, choć ten ktoś, a właściwie dwie „ktosie” myślały zupełnie inaczej i robiły wszystko, by jej to udaremnić. Obie ciotki, choć przekochane, miały odrobinę trudne charaktery, a Ida musiała sobie z tym radzić, co już wcześniej nie bywało łatwe, a teraz stało się wręcz nie do opanowania.
Mimo to postanowiła nigdy więcej się nie poddawać. I raz na zawsze zapomnieć o lizaniu poręczy.
Ciąg dalszy w wersji pełnej