Wszystko, czego nie zrobiliśmy razem - ebook
Wszystko, czego nie zrobiliśmy razem - ebook
Znasz to uczucie bezgranicznej radości i ekscytacji, kiedy nagle wśród tłumu nieznajomych dostrzegasz kogoś, na kogo czekałaś całe życie? Kiedy wystarczy jedno dłuższe spojrzenie, żeby zabrakło Ci tchu, a w Twoim brzuchu zaczęło trzepotać stado motyli?
Londyn – wielomilionowe miasto pełne drapaczy chmur, historycznych zakątków, instagramowych kawiarni i ludzi w ciągłym biegu. A wśród nich ona – dwudziestoparoletnia Róża, która właśnie stawia pierwsze kroki na angielskim chodniku. Trzyma w dłoni plik fotografii i przez najbliższe miesiące nie ma zamiaru się z nimi rozstać. Co łączy ją z Emilem, który jest ich autorem? I dlaczego tak bardzo zależy jej na odwiedzeniu wszystkich miejsc ze zdjęć?
Podczas jednej z wypraw spotyka w metrze mężczyznę, którego widok sprawia, że Róża po raz pierwszy od dawna czuje, jakby obudziła się z długiego snu. Zaskoczona spełnia jego prośbę i dyktuje mu swój numer telefonu. Od tego momentu jej życie diametralnie się zmienia.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67176-14-9 |
Rozmiar pliku: | 4,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ruch i zamieszanie panujące na stacji nie tyle mnie zaskakują, ile zwyczajnie przytłaczają. Spodziewałam się masy ludzi, w końcu dotarłam do jednego z największych miast Europy Zachodniej, jednak nie sądziłam, że poruszanie się w podziemnych korytarzach londyńskiego metra okaże się tak skomplikowane. Tłum otaczających mnie pasażerów tylko pogarsza sprawę. Zaczynam się poważnie obawiać, czy sobie tu poradzę.
Brytyjska stolica wita mnie zacinającą mżawką, barwną mieszanką kulturową i skrajną… konsternacją.
Stoję przed mapą metra i gapię się na nią jak cielę na malowane wrota. Ktoś potrąca mnie łokciem, za chwilę zahacza butem albo ociera się o moje plecy. Wreszcie ktoś po prostu na mnie wpada.
Obracam głowę zdegustowana i widzę wysoką czarnoskórą kobietę z telefonem przy uchu. Wprawdzie to ja tamuję ruch, ale przecież nie jestem niewidzialna, a tablicę z rozpiską jazdy metra powieszono po to, aby w razie potrzeby z niej skorzystać.
Nie słyszę przeprosin z ust kobiety, ale dookoła jest głośno. Chłopak grający na gitarze przy rozwidleniu na początku korytarza skutecznie potęguje panujący tu harmider. Wargi kobiety poruszają się, wciąż przyciska smartfona do ucha, a poza tym zaraz odwraca się ode mnie i kontynuuje swój zamaszysty chód. Nie wydaje się, aby w jakikolwiek sposób przejęła się tym, że przed chwilą nieomal mnie staranowała.
Zniesmaczona przyglądam się jej wielkiej sylwetce, powoli ginącej w tłumie innych pasażerów. Sama jestem dość drobna i niewysoka. W porównaniu z kobietą, która mnie potrąciła, mogę sprawiać wrażenie wręcz malutkiej. Kilogramy, które jakiś czas temu zaczęłam tracić niemal niekontrolowanie, dodatkowo mnie wysmukliły, na szczę-
ście w porę zauważyłam, że zaczyna to iść w złą stronę.
Kobieta znika mi z oczu, tymczasem grajek zaczyna śpiewać. Głoski wydobywające się z jego gardła odbija-
ją się melodyjnym echem od wyłożonych kafelkami ścian stacji. Odnoszę wrażenie, że przez to dźwięki stają się jeszcze głośniejsze, i to na tyle, że przestaję słyszeć własne myśli, a muszę się skupić!
Przysuwam się więc bliżej tablicy z mapą metra, aby pełniej skoncentrować na niej swoją uwagę. Poza tym nie chcę, aby znów ktoś na mnie wpadł.
Mrowie ludzi przechodzi obok mnie, a ja wciąż nie wiem, w którą stronę powinnam pójść, aby dotrzeć na odpowiedni peron.
Studiuję mapę z maksymalnym skupieniem, na jakie mnie w tej chwili stać. Coraz bardziej zniechęcona zaczynam od początku. Najpierw odnajduję miejsce, w którym jestem, później szukam stacji, na którą chcę dojechać. Z natury jestem spostrzegawcza, wielokrotnie też zdarzało mi się korzystać z metra, i to nie tylko warszawskiego, a jednak moje zagubienie ani trochę się nie rozprasza. Przed sobą mam plątaninę kilkunastu różnokolorowych linii, które chwilowo nic mi nie mówią. Niewiarygodne, jak nowe otoczenie i nieznany teren potrafią ogłupić człowieka.
Wreszcie udaje mi się połapać. Tak jak przypuszczałam, pomyliłam się. Odwracam się więc na pięcie i ruszam, ciągnąc za sobą wypchaną po brzegi walizkę. Muszę jednak przeciskać się przez napierający w przeciwnym kierunku tłum. Mój bagaż jest co prawda na kółkach, ale i tak znacznie utrudnia mi sprawne poruszanie się.
Po kilkunastu metrach przedostaję się do rozwidlenia, na którym wciąż muzykuje grajek. Tutaj jego śpiew jest już niemal ogłuszający. Mijam go i skręcam w korytarz, który tym razem musi być tym właściwym. Przemieszczanie się wreszcie idzie mi znacznie łatwiej, bo poruszam się z tłumem. Po kilkudziesięciu krokach znów poja-
wia się tablica z mapą metra, dla pewności podnoszę wzrok i zerkam na nią jeszcze raz. Wtedy zupełnie nieoczekiwanie przed oczami miga mi jego twarz.
W ułamku sekundy staję jak skamieniała, a kilkoro ludzi za mną wpada na moje plecy. Torebka jednej z kobiet wbija mi się boleśnie w żebra, podczas gdy siarczyste przekleństwa innych kłują mnie w uszy. Lekceważę wszystkie te bodźce. Wyciągam szyję i lustruję tłum – to niemożliwe, abym go tutaj spotkała! Wiem, że mój wzrok spłatał mi figla, a umysł z łatwością się na niego nabrał, jednak wciąż wypatruję jego sylwetki.
Oczywiście nigdzie jej nie dostrzegam.
Ruszam dopiero wtedy, kiedy znów ktoś mnie potrąca. Serce bije mi szybko, puls szaleje. Ledwo dotarłam do Londynu, a już wydaje mi się, że się na niego natknęłam. Boję się myśleć, co będzie dalej.1.
Zmierzcha się. Stoję nieruchomo z rękami skrzyżowanymi na piersi i wpatruję się w widok za oknem. Choć spoglądam na nowoczesną zabudowę wykończoną stalą i szkłem, to jest w niej coś urzekającego. Ostatnie tego dnia promienie wiosennego słońca odbijają się różowawą poświatą od spokojnej tafli zbiornika wodnego, na pierwszy rzut oka przypominającego kanał. W rzeczywistości to dawny dok portowy. Dookoła jest ich sporo, jednak od lat, wraz z wprowadzeniem systemu kontenerowego w transporcie wodnym, doki nie pełnią swojej pierwotnej funkcji. Stały się zbyt małe dla wielkich statków kontenerowych, co wymusiło przeniesienie transportu wodnego do głębszych portów. Pozamykane londyńskie doki stały się opustoszałym obszarem, po którym zaczęły hulać bezrobocie i bieda.
Unoszę nieco głowę i wpatruję się w rząd wysokich budynków, które dumnie górują nad okolicą. Muszę odgarnąć przydługą grzywkę, która przy każdym ruchu dostaje mi się do oczu. Powinnam była przyciąć ją przed wyjazdem, ale za bardzo pochłonęły mnie przygotowania do niego, aby jeszcze zawracać sobie głowę fryzurą. Szczęśliwie natura obdarzyła mnie ładnym kolorem włosów i nie muszę ich na razie farbować. Koleżanki zawsze mi zazdrościły ich głębokiej brązowej barwy, zwłaszcza Ula, która pomimo młodego wieku już zaczęła siwieć na skroniach.
Resztki minionego dnia skrzą się w przeszklonych ścianach okolicznej zabudowy. W dzielnicy, w której się zatrzymałam, roi się od wieżowców, a dookoła nich tętni życie. Aż trudno uwierzyć, że to teren upadłego portu.
Kiedy dłużej przyglądam się temu, co znajduje się za oknem, nabieram coraz większego przekonania, że w gruncie rzeczy te dwa elementy zabudowy świetnie się uzupełniają. Wodna sieć doków w nienachalny sposób przełamuje sztywność nowoczesnej architektury, a kładki je przecinające pozwalają nie tylko sprawnie się przemieszczać, ale także dostrzec budynki z nietuzinkowej perspektywy. Zadbana zieleń dodaje okolicy wdzięku. Dużo tu drzew i krzewów, nie brakuje też małych skwerów ze starannie przystrzyżoną trawą. W każdym z nich łatwo znaleźć ławkę, na której można przycupnąć i w karkołomnym pędzie dnia zatrzymać się na moment, choćby tylko po to, aby złapać jeden odrobinę spokojniejszy oddech.
Wiedziałam o tym wszystkim jeszcze przed wyjazdem z rodzinnego Krakowa, a kilkadziesiąt minut temu namacalnie zetknęłam się z tą nietypową infrastrukturą. Ze stacji metra do celu dzielił mnie zaledwie kilkusetmetrowy dystans, ale i tak się zgubiłam. Chwilę klu-
czyłam kolejnymi uliczkami, zachodząc w głowę, czy to ze mną jest coś nie tak, czy z mapą, którą się posługiwałam. Zbaraniałam do reszty, kiedy GPS kazał mi wejść do jednego z biurowców. Ominęłam go, obeszłam prawie dookoła, a potem zawróciłam. Wszystko po to, aby znaleźć się w punkcie wyjścia. Kiedy spostrzegłam, że do feralnego budynku wchodzi mnóstwo ludzi i niemal tyle samo z niego wychodzi, zaryzykowałam i – ku mojemu zaskoczeniu – znalazłam się w ruchliwym, gwarnym holu, którego sporą część zajmował ogólnodostępny bar z przekąskami i kolorowymi koktajlami. Mimo późnego popołudnia, a może właśnie ze względu na taką, a nie inną porę dnia, nie brakowało klientów, głównie elegancko ubranych ludzi – mężczyzn w szykownych garniturach i kobiet w dobrze skrojonych kostiumach. Przemierzając hol, nie potrafiłam oderwać od nich wzroku, niemal bezwiednie wyobrażałam sobie, że gdzieś wśród nich jest… Emil. O ile wcześniej – na jednej z przesiadkowych stacji metra – doznałam czegoś na kształt przywidzenia, o tyle wtedy, w tym przechodnim barze, świadomie podjęłam próbę wizualizacji, jak mogłoby to spotkanie wyglądać. Gdyby faktycznie w tym barze przebywał.
Po drugiej stronie budynku czekała na mnie właściwa kładka. Po jej zlokalizowaniu dotarcie do docelowego apartamentowca okazało się dziecinnie proste. A przy tym dostarczyło widoku, którego szybko nie zapomnę – rozbujany ludzkimi krokami most nad dawnym dokiem, wciśnięty pomiędzy wysokie, połyskujące w jasnym słońcu biurowce, wywarł na mnie zaskakujące wrażenie. Canary Wharf już na dzień dobry pokazał mi, co ma do zaoferowania, a wiedziałam, że to jedynie przedsmak tego, czego zamierzam tutaj skosztować. Jedno jest pewne – przeobrażenie dawnych doków w dzielnicę mieszkaniową było najlepszym, co mogło przytrafić się staremu, niepotrzebnemu już portowi.
Moment dłużej zatrzymuję wzrok na jednym ze szklanych wieżowców. Z okna pokoju, w którym się znajduję, nie widzę tego budynku dokładnie, właściwie tylko mały jego fragment, ale to mi wystarcza. Wydaje mi się, że jego szyby błyszczą bardziej niż pozostałych kolosów. Wiem, że to tylko infantylne złudzenie, ale chętnie mu ulegam.
Obserwuję budynek aż do całkowitego zapadnięcia zmroku. Rozmyślam o tym, że za kilka godzin przyjdzie jasność, która skutecznie rozproszy otulającą go ciemność i na nowo uczyni go użytecznym, ożywionym i hałaśliwym miejscem. W przedziwny sposób odnajduję ukojenie w tym prostym schemacie. Choć wiem, że jest ono zaledwie chwilowe, łaknę go. Chciałabym, aby moja rzeczywistość też tak wyglądała. Aby zalegająca w moim sercu gorycz rozpierzchła się tak stanowczo i jednoznacznie jak ta tuląca miasto do snu noc wraz z nastaniem poranka.
Właściwie na coś podobnego liczyłam, przyjeżdżając tutaj.
Po kilku godzinach spędzonych w Londynie już wiem, że tak łatwo nie będzie. Przed wyjazdem pomysł wydawał się wyjątkowo trafiony, a cel niemal na wyciągnięcie ręki. Odwracam się twarzą od okna, spoglądam na niewielki pokój, w którym zamierzam mieszkać przez najbliższy czas, i dociera do mnie, że wcale nie musi być tak, jak to sobie zaplanowałam. Więcej, mogę jedynie dolać oliwy do ognia, a przecież chciałam dogasić boleśnie żarzące się pobojowisko, którym wraz z odejściem Emila stało się moje serce.
Pokonuję długość pokoju, wystarcza zaledwie kilka kroków, aby znaleźć się na jego przeciwległym krańcu. Podchodzę do łóżka, na którym wciąż leży nierozpakowana walizka, i sięgam po mniejszy bagaż. Wertuję podręczną torbę, po chwili wydobywam z niej torebkę. Właściwie to niewielki skórzany worek, który kupiłam lata temu na wyprzedaży. Pasek na ramię jest już nieco wytarty, podobnie jak w kilku miejscach jego podstawa, zwłaszcza w zagięciach skóry, ale nie wygląda to jeszcze niechlujnie. Chyba nawet dodaje mu gracji. Mimo wszystko mogłabym sprawić sobie nową torebkę, ale zwyczajnie ją lubię, a nie mam w zwyczaju rozstawać się z czymś, z czym jest mi dobrze.
Wsuwam dłoń do środka i serce podchodzi mi do gardła, kiedy nie wyczuwam pliku zdjęć. Rozchylam dokładniej poły torebki i szukam natarczywiej – jestem przekonana, że je ze sobą zabrałam. Nie spoglądałam na nie, odkąd opuściłam mury krakowskiego mieszkania, ale jestem pewna, że je spakowałam! Nie wybrałabym się do Londynu bez zdjęć Emila!
Pochylam się i skrupulatnie przeglądam zawartość torebki: paszport, portfel, błyszczyk do ust, chusteczki i szereg innych, zupełnie w tym momencie nieprzydatnych mi przedmiotów. Dławiący strach ściska mnie za gardło, kiedy dochodzę do wniosku, że w mojej torebce nie ma tak bardzo potrzebnych mi fotografii. Czy to możliwe, że wypadły mi gdzieś na lotnisku? W samolocie? Może w pociągu, kiedy tutaj jechałam?
Pierwszy przejazd metrem w londyńskiej metropolii okazał się wręcz frustrujący. Nie sądziłam, że tak trudno będzie mi się połapać w rozkładzie jazdy, choć przed wyjazdem zapoznałam się – wydawało mi się, że dość dobrze – z mapą metra. Wszystko na nic. I tak najpierw pojechałam w niewłaściwą stronę, dopiero przy drugim podejściu udało mi się wsiąść we właściwy pociąg. W końcu dotarłam na miejsce, ale czy to możliwe, że w tym pędzie zgubiłam zdjęcia Emila?
Odkładam torebkę, ledwo łapiąc oddech. Ucisk w klatce piersiowej staje się trudny do zniesienia, czuję się, jakby przygniótł mnie betonowy mur, spod którego nie potrafię się wydostać. Bez tych fotografii mój przyjazd tutaj wydaje się pomyłką. Tak bardzo doskwiera mi ich brak, że przez moment nawet z nimi zdaje się nie mieć sensu, ale zaraz przypominam sobie, jacy byliśmy szczęśliwi i że to szczęście tak naprawdę zabrało mi miasto, w którym przebywam od kilku godzin. Udaje mi się wreszcie zaczerpnąć pełny haust powietrza i ścisk w klatce piersiowej nieco ustępuje. Wstaję z łóżka i na nowo podchodzę do okna.
Spoglądam na budynki, mienią się szklistą czernią gęsto poprzeplataną jasnym blaskiem żarówek. Cała masa ludzi wciąż jeszcze pracuje, zwłaszcza w takim miejscu jak to. Dzień w dzień te wieżowce zabierają ojców, matki, mężów i żony. Najpierw skubią ich po trochu, później śmielej sięgają po swoje, wreszcie pochłaniają ich całych. Cierpią dzieci, cierpią małżonkowie, partnerzy.
Cierpię i ja.
To miasto mi go zabrało, te budynki go pochłonęły. Przecież gdyby tutaj nie przyjechał, wciąż byłby mój.
A teraz pozostały mi tylko zdjęcia.